Pakistańska ulica: niesłychana rozmaitość typów ludzkich, ryksz, rowerów, samochodów, autobusów, nadto osłów, krów, kóz

Starożytny epos Mahabharata i inne teksty opisują okropną wojnę, która wybuchła 10-12 tysięcy lat temu między imperium Ramy i Atlantydy. Użyto jakiejś straszliwej broni. Czy to opis wojny atomowej?

Władysław Grodecki

Mknąc bez wytchnienia na wschód, dotarliśmy do brzegu Indusu, gdzie przyszło nam spędzić kolejną noc. Tu zmrok zapada niezwykle szybko, więc pustynna „tarka” niepostrzeżenie zamieniła się w wąską groblę. Po obu jej stronach znajdowały się pola ryżowe zalane wodą. Byliśmy zbyt zmęczeni, by jechać dalej. Wysiadłem i po kilku krokach natknąłem się na stertę słomy. Rozłożyłem koc i śpiwór, po czym szybko zasnąłem.

Gdy zaczęło świtać, zbudziło mnie ujadanie psów. W pobliżu stało kilku mężczyzn z rękami złożonymi jak do modlitwy. Gdy zauważyli, że się zbudziłem, zaczęli mnie pozdrawiać: „salam, salam!”, nisko się kłaniając. Wkrótce przybyło wielu nowych ludzi, w tym dzieci. Najstarszy wiekiem mężczyzna zaprosił nas do swego domu-szałasu. Tu kilka dziewcząt w pośpiechu przygotowało dla nas „wielkie żarcie”.

Na trójnogu stała wielka, miedziana taca, a na niej pomarańcze, daktyle, rambutany, banany i inne owoce tropikalne. Poproszono nas, byśmy usiedli dookoła na poduszkach. Obok nas miejsce zajął gospodarz i jego brat. Po chwili córka gospodarza Mariam przyniosła naczynie z wodą. Umyliśmy dłonie, wytarli je, a Mariam postawiła przed nami w niewielkich filiżankach mocną herbatę i cukier. Po chwili na tacy znalazła się sterta ciapaty, masło, daktyle i leban (mleko wielbłądzie). Ach, co to była za uczta!

Gdy kończyliśmy jeść, gospodarz przyniósł mapę i kilka zdjęć. – To ruiny legendarnej stolicy potężnego królestwa sprzed 6 tys. lat – Mohenjo Daro, powiedział. Znajdują się zaledwie kilka kilometrów stąd. Odkryto je na początku 1900 r.[related id=42164]

Byłem zaszokowany: wieśniak wiedział takie rzeczy! Moje zdumienie potęgowało się, gdy zaczął opowiadać: – 6000 lat temu była tu osada, która tysiąc lat później przeżywała okres swej świetności. To największe miasto cywilizacji Harrapy nad Indusem miało ok. 4 km obwodu i ok. 40 tys. mieszkańców.

Zaproponował krótką wycieczkę. Oglądaliśmy wielką łaźnię, spichlerz, budynki mieszkalne i gospodarcze, ale nie znaleźliśmy pałacu i świątyni. Czyżby był to ośrodek o charakterze wojskowym i militarnym? Jednak najbardziej frapującą zagadką był upadek miasta: wylewy Indusu, wieloletnia susza, najazdy plemion barbarzyńskich, a może coś innego? Starożytny epos Mahabharata i inne teksty opisują wielką wojnę, która wybuchła 10-12 tysięcy lat temu między imperium Ramy i Atlantydy. Użyto jakiejś straszliwej broni: „Pojedynczy pocisk niósł całą potęgę Wszechświata. Rozpalona kula i płomień jasny jak tysiąc słońc wzniosły się w pełnej okazałości. Żelazny piorun, gigantyczny posłaniec śmierci, na popiół spalił całą rasę Wrisznich i Andhaków. Ciała były spalone nie do poznania”. Czy jest to opis wojny atomowej?

Za taką hipotezą przemawia odkrycie kilkudziesięciu szkieletów napromieniowanych podobnie jak w Hiroszimie i Nagasaki, czy znaczne pokłady gliny i zielonego szkliwa, efekt topnienia w wysokiej temperaturze oraz szybkiej krystalizacji (podobnie jest dziś na pustyni Nevada po każdej reakcji nuklearnej). Warto też wiedzieć, że gdy wojska Aleksandra Wielkiego znalazły się nad Indusem, zostały zaatakowane przez „latające ogniste tarcze”.

Po zwiedzeniu Mohenjo Daro Pakistańczyk zaprosił nas jeszcze na leban, a potem ruszyliśmy na północ. Powoli opuszczaliśmy szary „świat arabski” i wnikaliśmy w pełne egzotyki i niesłychanych kontrastów Indie. (…)

Znaleźliśmy też nieocenionego przewodnika – Javaida, który przez dwa dni naszego pobytu w tym mieście z nami podróżował, jadł i spał. Wszystko gratis! Te dwa dni zwiedzania były prawdziwą ucztą duchową. Przecież Lahore to niezwykłe miasto, jak Agra czy Delhi, jedna ze stolic dynastii Wielkich Mogołów! Jest tu dużo interesujących meczetów, świątyń hinduistycznych i pałaców, ale także wąziutkie uliczki z nieprzebranymi tłumami ludzi ubranych w różnokolorowe stroje.

Po zachodzie słońca światła neonów i lamp bazarowych wprowadziły nas w nastrój czaru i egzotyki Wschodu. Javaid był świetnym przewodnikiem, ale nie mógł zrozumieć, dlaczego interesują mnie dzielnice biedoty, slumsy – lepianki, szopy, szałasy i tysiące bawołów, koni, kóz, psów osiołków, kotów, szczurów i myszy nad rzeką Ravi? Wszędzie było błoto, łajno bydlęce, śmieci, krowi mocz i ludzkie ekskrementy! Wszędzie dziewczynki zbierały łajno do naczyń, formowały je na kształt placków i układały nad brzegiem rzeki do suszenia. Jest to podstawowy materiał do palenia w wielu krajach Azji, gdzie brakuje drzewa; w Pakistanie również! (…)

Po dwóch dniach zwiedzania Lahore wyjechaliśmy wcześnie rano do Islamabadu, dokąd dotarliśmy w samym środku nocy.

W świetle reflektorów samochodowych rozbiliśmy dwa namioty na placu, który przypominał nam parking samochodowy. Jakie było nasze zdziwienie, gdy po wschodzie słońca zbudził nas tłum gapiów zgromadzonych wokół namiotów. Okazało się, że jesteśmy na wielkim placu w samym środku miasta!

Wszyscy byli bardzo zaskoczeni, także policjanci, którzy poprosili nas, byśmy szybko złożyli namioty i odjechali. Tę noc spędziliśmy w samym centrum miasta, jak w Rynku Głównym w Krakowie, i nie wynikły z tego powodu żadne przykre konsekwencje!

Cały artykuł Władysława Grodeckiego pt. „Wyprawa dookoła świata cz. 2. Do Azji przez Pakistan” znajduje się na s. 11 listopadowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 41/2017, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z regionalnymi dodatkami, czyli 36 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Władysława Grodeckiego pt. „Wyprawa dookoła świata cz. 2. Do Azji przez Pakistan” na s. 11 listopadowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 41/2017, wnet.webbook.pl

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Samochodowa wyprawa sześciu osób w 600 dni dookoła świata / Pierwszy odcinek – Azja: przez Turcję i Iran do Indii

Pokój za 1 USD, a w nim pięć żelaznych łóżek, materace z gąbki i po dwa koce. Nie wiadomo, czy od czasu wybudowania hotelu ktoś tu sprzątał, ale karaluchów, pluskiew i innego robactwa nie było.

Władysław Grodecki

W Istambule zatrzymaliśmy się w niewielkim, tanim hoteliku w pobliżu Aja Sofia i od razu poszliśmy zwiedzać jeden z siedmiu najciekawszych kompleksów zabytkowo-historycznych świata – Topkapı Sarayı.

Wśród wielu obiektów pałacowych na szczególną uwagę zasługuje zespół budynków, dziedzińców, korytarzy, łaźni i salonów haremu. Tutaj spędzali noce sułtani. To tu zapadały decyzje, przed, którymi drżała Europa, część Azji i Afryki. Z czasem harem stał się światem samym w sobie, rządzącym się swoimi prawami i związany był z intymną sferą miłości, władzy i prokreacji. W końcu stał się instytucją, która w decydujący sposób wpływała na losy państwa, kultury i sztuki.

Stosunek do kobiety w islamie najczęściej widziany jest przez pryzmat haremów, poddaństwa, despotyzmu, okrucieństwa i religijnego fanatyzmu. Czy nie jest to duże uproszczenie? „Święta przestrzeń haremu zapewnia jednorodność kobiecej wspólnoty. Za murami i żaluzjami domów kobiety organizują własne społeczeństwo, własne miejsce spotkań, dyskusji i wytchnienia. Jest to świat zamknięty, lecz jego rozgałęzienia sięgają w nieskończoność!” (…)

Im dalej na wschód, tym podróżowanie było coraz trudniejsze: gorsze drogi, brak campingów, pensjonatów, niebezpieczeństwo napadów tubylców i coraz bardziej dokuczliwy chłód. Nad jeziorem Egirdir wiał tak silny wiatr, że nie mogliśmy zasnąć nawet w domkach campingowych, a w Uchisarze (Kapadocja) temperatura spadła poniżej 0ºC i mój stary przyjaciel, właściciel campingu Coru Mocamp, Omer Kolukisa, musiał nas umieścić w ogrzewanej recepcji. (…)

O północy wbili nam wizę powrotną. Przejechać 1750 km w dwa dni, z krótkim zwiedzaniem Teheranu, Qum i Isfahanu, to absurd!

Po kilkunastu minutach zatrzymali nas policjanci, pytając o „carnet de passage”. Niestety tego dokumentu odpowiedzialni za transport studenci nie załatwili, trzeba więc było wrócić na przejście graniczne, zaczekać do rana i jakoś ten problem rozwiązać! Biura, toalety, magazyny, wygląd obdartych policjantów trochę szokował. Około 9.00 poinformowano mnie, że bez „carnetu” musimy być eskortowani do granicy pakistańskiej przez policjanta.

Nim ruszyliśmy w drogę, trzeba było załatwić wiele formalności. Chodziłem od urzędnika do urzędnika, a ci przekładali papiery z jednego biurka na drugie. Ale najgorsze było przed nami: drobiazgowa kontrola celna. Najpierw z samochodu wyciągnęliśmy wszystkie przedmioty, później nastąpiła ich segregacja i spis. Gitarę, kamerę video i kasety zaplombowano, a z „podejrzanych” butelek wylano soki! Wszystko to trwało do godziny piętnastej; później jeszcze wymieniłem 120 USD, z czego 75 przeznaczyłem na opłatę dla eskortującego nas policjanta (pozostałe 45 wystarczyło na jeden nocleg dla całej „siódemki”, paliwo, chleb, owoce i drobne zakupy).

Tuż przed zachodem słońca opuściliśmy granicę, utyskując na panujące porządki. Kilkaset metrów dalej uzbrojeni po zęby policjanci zatrzymali nas i sprawdzili nasze paszporty. Tego dnia zatrzymywano nas jeszcze pięciokrotnie i dokładnie sprawdzano! (…)

Dotarliśmy w bezpośrednie sąsiedztwo Hazrat-e Masumeh, jednego z najważniejszych sanktuariów islamu. Tu spoczywa Fatima, siostra ósmego szyickiego imama Rezy (VIII/IX w.). Już w Quazin ostrzegał mnie Andrzej Siwiec, by raczej nie wchodzić do wnętrza świątyni, bo mogą mnie nawet zlinczować. Dla wyznawców islamu wejście „niewiernego” do środka to profanacja ich świętości. Mieszkając w Karbali przez dwa miesiące i odwiedzając inne święte miasta szyitów, nigdy nie udało mi się przekroczyć bramy „złotego meczetu”.

Przed wejściem na dziedziniec tłum sprzedawców tandetnych dewocjonaliów i pamiątek starał się coś sprzedać. Dalej siedzący rzędem żebracy – karłowaci, pozbawieni kończyn, domagali się jałmużny. Niedoświadczeni studenci wyskoczyli z samochodu z aparatami fotograficznymi i przeciskali się ku wejściu się przez tłum obdartych i brudnych biedaków. Świadomy, że wejścia pilnują liczni strażnicy, odczekałem chwilę i gdy oni byli zajęci wypychaniem na zewnątrz pewnych siebie studentów, w mroku pochyliłem głowę, odwróciłem twarz i niepostrzeżenie udało mi się minąć bramę, zmieszać się z tłumem i nieco przyspieszyć. Co prawda po chwili zostałem zauważony przez jednego ze strażników, ale już mnie nie dopędził. (…)

Nim dotarłem pod grobowiec, musiałem jeszcze pokonać jedną przeszkodę: przed wejściem do wnętrza trzeba oddać obuwie w przedsionku obok wejścia. Stojący za ladą poczciwy, stary Pers uśmiechnął się tajemniczo i odebrał moje sandały.

Odetchnąłem, ale tylko na chwilę. Coraz bardziej bowiem odczuwałem ciężar spojrzeń zdumionych moją obecnością kobiet i mężczyzn. Zamiast się modlić, głaskać kraty otaczające sarkofag, wszyscy patrzyli w moją stronę. Jedni życzliwie, z zaciekawieniem, inni obojętnie, ale byli i tacy, w których oczach widać było złość. Bałem się, serce biło mi jak przed zawałem, szukałem skrawka miejsca, gdzie mógłbym się schować.

Po chwili podeszli do mnie czterej mężczyźni. Jeden z nich dobrze mówił po angielsku. Początkowo byłem bardzo nieufny, ale gdy się przekonałem, że przybyli, by raczej mnie chronić, niż „zlinczować”, nie uciekałem od nich. Zaproponowali mi nawet zwiedzanie sanktuarium, ale rozwścieczona grupa fanatyków kategorycznie zażądała, bym wyszedł na zewnątrz. Dobre i to, że nic mi się nie stało, a na dziedzińcu udało mi się zrobić kilka zdjęć. (…)

Położony na wysokości ok. 1600 m. n.p.m. Isfahan jest pełen kontrastów: słońca i cieni, półmrocza wnętrz i oślepiającej jasności majdanów; zieleni ogrodów i lazurów ceramiki w morzu spękanej pustyni; szmeru aryków (kanałów irygacyjnych) i ludzkiego zgiełku; ciszy meczetów przerywanej śpiewnym nawoływaniem muezina; wąskich zaułków i rozległych dziedzińców. Blisko pięćset lat temu nazywany był przez podróżników: Isfahan nis-i-dżan – „Isfahan jest połową świata”. I słusznie, bo jest to miasto niezwykłej urody. Gdy znalazłem się na Wielkim Majdanie, od razu nasunęły się skojarzenia z Rynkiem Głównym w Krakowie.

Jeszcze nie ochłonąłem z wrażenia, kiedy podszedł do mnie około siedemdziesięcioletni mężczyzna i upewnił się: Polacy? Po czym zaczął wspominać: „Polacy, Polacy, znowu Polacy… było ich tu wielu w czasie wojny! Były szkoły, gdzie uczyły się polskie dzieci, obchodziło się polskie rocznice, pielęgnowało polskie obyczaje. Gdy muezin wyśpiewywał z minaretu kolejne wersety z Koranu, one śpiewały polskie pieśni patriotyczne i kolędy”.

Te słowa starego Persa utkwiły mi głęboko w pamięci i bardzo zmartwiły. Nie wiedziałem, że w tym mieście w czasie wojny były polskie dzieci, uchodźcy z „nieludzkiej ziemi”.

Cały artykuł Władysława Grodeckiego pt. „Samochodem do Indii” znajduje się na s. 11 październikowego „Śląskiego Kuriera Wnet” nr 40/2017, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier Wnet”, „Śląski Kurier Wnet” i „Wielkopolski Kurier Wnet” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach Wnet w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera Wnet” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera Wnet” wraz z regionalnymi dodatkami, czyli 36 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Władysława Grodeckiego pt. „Samochodem do Indii” na s. 11 październikowego „Śląskiego Kuriera Wnet” nr 40/2017, wnet.webbook.pl

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Polacy i Polska nad Bosforem. Stosunki między Lechistanem a Osmanią przez wieki układały się całkiem przyjaźnie

Polonezkoy z powodu swej urzekającej odrębności, swoistego klimatu oraz serdeczności i gościnności mieszkańców stanowi szczególną atrakcję, a spędzone tam godziny wynagradzają wszystkie trudy podróży.

Władysław Grodecki

 

(…) Ostatni poseł osmański zawitał nad Wisłę, kiedy oba kraje nie odgrywały już znaczącej roli w Europie. Opuszczając Warszawę, przestrzegał: „Jeśli Polacy pozwolą, by w ich kraju panoszyły się obce wojska, to cały dorobek narodu zostanie zdeptany i zrujnowany, a królestwo będzie stracone.” Niestety były to prorocze słowa. (…)

W ciągu kilku wieków wspólnego sąsiedztwa znacznie więcej łączyło niż dzieliło oba państwa. Według tradycji tylko Turcja nie uznała rozbiorów Polski, a później nad Bosforem schronienie znajdowali powstańcy listopadowi, uczestnicy Wiosny Ludów, powstania węgierskiego, styczniowego itd. Polacy zajmowali w armii tureckiej wysokie stanowiska i reformowali jej przestarzałe struktury.

Warto przypomnieć, że w 1920 r., gdy wojska bolszewickie zbliżały się do Warszawy i nad Polską, ba, nad całą Europą zawisło śmiertelne niebezpieczeństwo wzniecenia „na ostrzach bagnetów” rewolucji światowej, gdy osamotniona Polska miała spłonąć jak wiązka chrustu, gdy wszyscy dyplomaci obcych państw opuścili Warszawę, w naszej stolicy pozostali jedynie nuncjusz apostolski Achille Ratti (późniejszy papież Pius XI) i przedstawiciel państwa tureckiego.

Dwadzieścia lat później, w czasie II wojny światowej w Ankarze działała nieprzerwanie Ambasada RP, gdzie w kaplicy na niedzielnej mszy św. gromadzili się dyplomaci państw katolickich, a władze tureckie pomagały uchodźcom z Polski. Pomogły też w wywiezieniu rezerw państwowych złota Banku Polskiego. (…)

Zatarg sułtana Mahmuda II z wicekrólem Egiptu i realne zagrożenie Stambułu ze strony wojsk tego kraju spowodowały ożywioną działalność dyplomatów tureckich na Zachodzie i zainteresowanie planami Adama Czartoryskiego przeniesienia nad Bosfor kilkutysięcznej emigracji polskiej z Francji, by tam organizować administrację i armię sułtańską. (…)

Prawo do osiedlania tak precyzował paragraf 14 regulaminu: „Aby zostać przyjętym do osady, trzeba być Polakiem albo przynajmniej Słowianinem-katolikiem”. Przybywający tu otrzymywali po 10 donunów ziemi (ok. 92 a), której nie wolno było sprzedać, a w wypadku małżeństwa z osobą niepolskiego pochodzenia osadnik tracił prawo do ziemi i „dachu nad głową”.

Adampol poprzez gromadzenie pamiątek, książek i dokumentów miał stać się „arką na czas potopu dziejowego”. Szczególną rolę odgrywał cmentarz, gdzie pochowano wiele wybitnych osób: Ludwikę Śniadecką – wielką, niespełnioną miłość Juliusza Słowackiego; A. Wiaruskiego, kpt. Legionu na Węgrzech, instruktora armii tureckiej; Ludwika Biskupskiego – dr. Sorbony, prof. Uniwersytetu w Stambule, czy Zofię Ryży, krzewicielkę polskości. W ich gronie miał spoczywać „król dusz” Adam Mickiewicz, ale ks. Czartoryski zadecydował inaczej. Mickiewiczowi nawet nie udało się odwiedzić Adampola.

Zniewalający urok polskiej osady sprawił, że odwiedzili ją nawet dwaj prezydenci Turcji: Atatürk w 1937 r. i Kenan Evren w 1985 r. Naoczni świadkowie wizyty „Ojca Turków” wspominają, że prezydent bez mrugnięcia okiem przeszedł pod bramą powitalną z jedliny i pozwolił się powitać polskim zwyczajem chlebem i solą. „Chodził od chałupy do chałupy (…) macał, czy płoty silnie stoją, zaglądał do obór i chlewków, liczył, ile śliwek i orzechów może zmieścić się na jednej gałązce. Później był bankiet. Atatürk (…) zajadał, aż mu się uszy trzęsły. Wieprzowina, nie wieprzowina, popijał niezgorzej. Śmiał się i klaskał”. (…)

Dziś w Adampolu mieszka ok. 700 osób, w tym ok. 50 Polaków. Tradycyjnie wójtem wybierany jest tu Polak.

Lesław Ryży, Daniel Ochocki, Antoni Wilkoszewski, Fryderyk Nowicki to kolejni włodarze Adampola. Najdłużej wójtem był ten ostatni. Kilka lat temu „Fredi” kupił 10 ha ziemi w Sucholaskach k/Wydmina na Mazurach. Tu założył gospodarstwo agroturystyczne, został wybrany sołtysem, ale serce zostało nad Bosforem… Gdy ogłoszono kolejne wybory, Fredi wrócił do Adampola i znowu został wybrany wójtem. Ot, niezwykła historia polskiej wioski „Nad Bosforem”.

Cały artykuł Władysława Grodeckiego pt. „Polska nad Bosforem” znajduje się na s. 11 wrześniowego „Śląskiego Kuriera Wnet” nr 39/2017, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier Wnet”, „Śląski Kurier Wnet” i „Wielkopolski Kurier Wnet” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach Wnet w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera Wnet” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera Wnet” wraz z regionalnymi dodatkami, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Wywiad Władysława Grodeckiego pt. „Polska nad Bosforem” na s. 11 wrześniowego „Śląskiego Kuriera Wnet” nr 39/2017, wnet.webbook.pl

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Wspomnienia podróżnika. Turcja po Palestynie, a przed Rzymem, ma najwięcej pamiątek z początków chrześcijaństwa.

Bywały wieczory, kiedy camping się wyludniał, bo… wszyscy byli goszczeni przez właścicieli sklepów z dywanami, restauracji czy lokali rozrywkowych. Takiej gościnności nie spotkałem nigdzie na świecie!

Władysław Grodecki

Przez wieki bramę do Orientu dla mieszkańca dawnej Rzeczypospolitej i Europejczyka stanowiła Turcja, a szczególnie Konstantynopol (dziś Istambuł) i Trapezunt. Dziś chyba jest podobnie. Dla mnie spotkanie z Turcją zawsze było wielką przygodą. To chyba najciekawszy po Indiach kraj świata.

Przez Turcję biegły szlaki handlowe i cywilizacyjne od czasów najdawniejszych do współczesności. W Azji Mniejszej znajduje się najstarsze znane miasto świata: Catal Huyuk sprzed ok. 9 000 lat, z domami, do których wchodziło się od góry po drabinie. Po wspaniałej kulturze hetyckiej współczesnej Asyrii pozostały okazałe ruiny Hattusas.

Kolejne państwa Azji Mniejszej to Frygia, Lidia, Karia, Pergamon i greckie kolonie nad Morzem Egejskim. Byli tu Persowie, Aleksander Wielki, Rzymianie, chrześcijanie, Bizancjum, Turcy Seldżuccy i Osmanie. To tylko niektórzy dzierżawcy Azji Mniejszej. Pozostawili po sobie ruiny świątyń, zamków, akweduktów, teatrów, stadionów, bibliotek, bram itp. Wrogowie, „ząb czasu” i trzęsienia ziemi nie zdołały jednak zniszczyć wspaniałych muzułmańskich meczetów, łaźni i karawanserajów.

Turcja obok Italii i Indii jest chyba najbogatszym i najciekawszym „muzeum” na świecie. Dla nas, Polaków, katolików chyba najbardziej interesujące jest dziedzictwo kultury greckiej, rzymskiej, chrześcijańskiej, islamskiej i polskiej… (…)

Na przełomie XX/XXI w zorganizowałem co najmniej 15 wypraw „nad Bosfor”, głównie trampingowych dla dzieci i młodzieży. (…) W mojej pamięci zachowały się kilkumiesięczne przygotowania, namawianie przyjaciół, znajomych, koleżanek i kolegów na wyjazd, załatwianie paszportów, dewiz, sprzętu turystycznego, prowiantu, autobusu, zebrania organizacyjne, pakowanie bagażu i ten długo oczekiwany wyjazd. A później przyjazd na przejście graniczne w Hyżnem – „tylko” godzina postoju (na innych było dłużej), sprawdzanie paszportów. Podobnie było w Šahy na granicy z Węgrami, mniej sympatycznie na granicy węgiersko-rumuńskiej, ale gdzieś w środku Węgier lub przy granicy rumuńskiej był krótki, miły nocleg.

Prawdziwy koszmar stanowił natomiast przejazd przez Rumunię i „forsowanie” przejścia granicznego z Bułgarią. By je przekroczyć, trzeba było zaopatrzyć się w transporter alkoholu i koniecznie kilka opakowań Marlboro dla celników. Szalenie męczący był też przejazd po wąskich i zniszczonych drogach Bułgarii oraz kilkugodzinne formalności (rzadziej kontrole bagażu) na granicy tureckiej. Dziś trudno uwierzyć, że można było być tak spragnionym przeżycia wielkiej przygody, żeby pokonać te wszystkie przeszkody i dotrzeć w końcu do Turcji. (…)

Homer, wojna trojańska, piękna Helena, Henryk Schliemann – wszystko to działa na wyobraźnię w szczególny sposób. Gorzej jest z ruinami. Choć każdego roku przybywa ciekawych odkryć, Troja rozczarowuje! W pamięci pozostaje właściwie tylko współczesna wersja konia trojańskiego.

Znacznie ciekawszy jest Pergamon, ale największe wrażenie robi Efez. Po Pompejach tu są najbardziej okazałe ruiny z czasów rzymskich: ogromny teatr, biblioteka Celsusa, odeon, aleja marmurowa, ruiny Artemizjonu, bazyliki św. Jana Ewangelisty i odległe o ok. 8 km. Maryenmane, gdzie spędziła ostatnie lata swego życia Najświętsza Maria Panna.

Jest tu wiele innych miejsc, które ciągle można odkrywać! W Efezie w trakcie pierwszego pobytu nie trafiliśmy do ruin Artemizjonu ani mauzoleum św. Łukasza. Oba obiekty były kilkanaście lat temu mało reklamowane i praktycznie niedostępne dla turystów. Odnalazłem je rok później, wędrując po Efezie z młodzieżą z krakowskiego MPK.

Ok. 7 km od Efezu nad Morzem Egejskim w gaju eukaliptusowym znajduje się świetny camping. Nie przypominam sobie równie rozległej i pustej plaży jak ta w Pamucak. Zdarzało się, że byliśmy tam jedyną zorganizowaną grupą. Co roku przyjmowano nas herbatą jabłkową, organizowano wykład z pokazem dywanów i kobierców orientalnych oraz zapraszano na pokazy tańców brzucha. Pamucak był bazą, skąd udawaliśmy się do Prieny, Didymy, Miletu, Kusadasi i Selcuku. (…)

W Kapadocji spędziliśmy dość dużo czasu, a jednak zmierzając w kierunku Ankary i Istambułu, zatrzymaliśmy się w Yozgat. Tu zrobiliśmy zakupy, trochę odpoczęli i skierowali w wąską, krętą, wyboistą drogę. Gdzieś po godzinie jazdy na środku jezdni napotkaliśmy krzątających się kilku mężczyzn. Jeden z nich – niski, szczupły, śniady Attyla (jak legendarny wódz barbarzyńców) wsiadł do naszego autobusu, przyjechał z nami do hetyckiego sanktuarium Yazilicaya, gratis oprowadził po świątyni, po pobliskich ruinach twierdzy Hattusas – stolicy potężnego imperium, potem wskazał miejsce do rozbicia namiotów i hotel, gdzie była kolacja i tańce.

Od tej pory każdego roku odwiedzaliśmy Hattussas i pobliską współczesną wioskę Bogazkale. Zawsze ktoś nas oprowadzał, obdarowywał pamiątkami i zapraszał do hotelu, gdzie wieczorem odwiedzał nas burmistrz, najważniejsi dostojnicy i niemal wszyscy miejscowi mężczyźni, którzy przybyli tu, by zabawiać i częstować nasze dziewczyny. Nasz przyjazd do Bogazkale był zawsze wielkim wydarzeniem. (…)

Cały artykuł Władysława Grodeckiego pt. „Turcja. Wspomnienia podróżnika” znajduje się na s. 11 sierpniowego „Śląskiego Kuriera Wnet” nr 38/2017, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier Wnet”, „Śląski Kurier Wnet” i „Wielkopolski Kurier Wnet” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach Wnet w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera Wnet” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera Wnet” wraz z regionalnymi dodatkami, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Władysława Grodeckiego pt. „Turcja. Wspomnienia podróżnika” na s. 11 „Śląskiego Kuriera Wnet” nr 38/2017, wnet.webbook.pl

Emigracja postsolidarnościowa w RPA. „Zaprosiliście tego człowieka, to coś z nim trzeba teraz zrobić albo go utopić!”

Ostatnia emigracja, tzw. postsolidarnościowa, najczęściej niewiele wspólnego miała z Solidarnością, Kościołem i Polską. Ci ludzie skorzystali z okazji, by uciec za granicę, a o Polsce zapomnieć.

Władysław Grodecki

Edward de Virion urodził się 21 I 1924 r. w Rudawie nad Świsłoczą (zm. 23 IV 1993 r. w RPA). Był polskim i brytyjskim wojskowym, uczestnikiem powstania warszawskiego, podchorążym II Korpusu Wojska Polskiego we Włoszech. Od 1962 r. zamieszkał w RPA, gdzie przez kilka dziesięcioleci był Prezesem Rady Polonii RPA.

Pani Jola opowiadała mi, jak Jerzy wpłynął na rząd południowoafrykański, by ten przyjął emigrantów z Polski okresu stanu wojennego, których wiele tysięcy przebywało w obozie uchodźców w Wiedniu. „Sprowadzę ci 7 tysięcy Orłów” – zapewniał swą uroczą małżonkę. Ironią losu właśnie te „Orły” były przyczyną jego wielu kłopotów, a może przedwczesnej śmierci. (…)

Za największą atrakcję turystyczną Johannesburga uważane jest Gold Reef City – miejsce, gdzie przed laty rozpoczęto wydobycie złota.

Podwiózł mnie tam ok. 50-letni student ASP Mirek. Najpierw pokazał mi swój położony na wzgórzach „kubistyczny” dom: liczne pokoje różnej wielkości, kilka tarasów widokowych, rzeźby i obrazy – prawdziwa galeria sztuki. Tak mieszkają studenci w tym kraju? Po domu kręciły się dwie dziewczyny, przygotowały śniadanie.

Chwilę później wsiedliśmy do samochodu i niespodziewanie wywiązała się gorąca dyskusja, która przerodziła się w kłótnię. O pinia Mirka na temat niewolnictwa, kolonializmu, ataki na Polskę, kościół w naszym kraju i… Jana Pawła II bardzo mnie zdenerwowały. Co gorsza, wydarzyło się to 13 maja, w rocznicę strzałów na placu Świętego Piotra.

W pewnym momencie powiedziałem: dość tego, wysiadam! Jednak student dowiózł mnie do kopalni i umówiliśmy się na powrót. Kupiłem bilet i już sam wszedłem do muzeum.[related id=23064]

Gold Reef City to pozostałość po nieczynnej kopalni złota. Dziś jest to park różnych odrestaurowanych budynków, częściowo zamienionych na hotele i restauracje. W niektórych są ekspozycje odnoszące się bezpośrednio do złota (np. pokaz wytapiania złota), w innych można było zobaczyć, jak żyli właściciele kopalń, gdzie indziej banki, maszyny. Między tymi budynkami były lokale rozrywkowe, występy śpiewaków, w jednej z bocznych uliczek tańczyły dziewczęta. Wszystko sztuczne, cukierkowe, wszędzie komercja.

Zupełnie nieciekawa jest sama kopalnia. Gdzie jej do naszej Wieliczki? Każdy otrzymał hełm i latarkę. Do podziemi wjechaliśmy we cztery osoby, a później były korytarze, wyrobiska, drobne urządzenia, niezbyt ciekawe maszyny. (…)

Do najbogatszych Polaków w Johannesburgu należał p. Czech, z emigracji postsolidarnościowej. Założył firmę i powiodło mu się. W ekskluzywnej dzielnicy Johannesburga Deinfarm kupił działkę i wybudował piętrowy dom. Pani Jola chciała, bym go zobaczył i poznał pp. Czechów, więc wybraliśmy się tam pewnego wieczoru.

Cała dzielnica otoczona jest ok. trzymetrowym, grubym murem. Jest monitorowana, pilnie strzeżona przez policję. Wjeżdża się lub wchodzi po okazaniu identyfikatora. Domy, prawdziwe cytadele, z ogródkami, klombami, czasem schowane wśród drzew jak w tropikalnej dżungli, otoczone są dodatkowym murem. Dom pp. Czechów, luźno stojący przy ulicy, wyróżniał się ciemnobrązowym kolorem, jak i rozwiązaniem architektonicznym: pokoje różnej wielkości i na różnych poziomach, skomplikowane rozwiązania komunikacyjne i 4 albo 5 wejść do domu. Ani to praktyczne, ani bezpieczne.

A właściciela niestety nie mieliśmy okazji poznać, przyjęła nas jego żona Bożena. Pokazywała namalowane przez siebie obrazy, opowiadała o sobie, o swym mężu, o podróży swej mamy do Polski (bułgarskimi liniami lotniczymi, by było taniej). By było taniej, p. Bożena poczęstowała nas wafelkiem i herbatą. (…)

Mimo wcześniejszej informacji o moim przyjeździe, na dworcu nikt nie czekał. Po kilkunastu minutach bezskutecznych telefonów urzędniczka wysłała faks do Jadwigi Dubli (poznałem ją już wcześniej w Pretorii) i ta w końcu się zjawiła. Nie słuchałem jej tłumaczenia, bo byłem pewny, że kłamie, że pewnie przerwałem jej grę w karty lub inną zabawę. Nie myliłem się. Gdy przyjechaliśmy do jej willi położonej między Górą Stołową a Atlantykiem, przeprosiła mnie, że jest bardzo zajęta, bo jest „czwartą do brydża” i będę musiał „sam się bawić”. Umyłem ręce, rozłożyłem materac (choć było łóżko) i czekając na kolację, wyszedłem na taras, gdzie oglądałem cudowny zachód słońca nad Atlantykiem.[related id=17416]

Kapsztad, położony między pasmem gór a płytką zatoką, ma wyjątkowy urok. Uchodzi za drugie najpiękniejsze miasto świata po Rio de Janeiro. Stare, wąskie ulice, kilkuwiekowe budownictwo – i szerokie arterie z nowoczesną architekturą. Klimat jak nad Morzem Śródziemnym. Ludziom żyje się przyjemnie, turyści chwalą Kapsztad za gościnność, dobre restauracje, wygodne hotele i dużo atrakcji turystycznych. (…)

Była śliczna, słoneczna pogoda, pozwalająca delektować się cudownymi widokami na otaczające nas góry i ocean – gdyby nie ten przeklęty brydż. Wróciliśmy więc do Kapsztadu; Jadwiga obiecaną Jurkowi przysługę już spełniła. Chciała się mnie jak najszybciej pozbyć, więc przedzwoniła do Danuty Cieśli, prezeski Rady Polonii Cape Province, by ta oprowadziła mnie po mieście.

Obie panie wykazały się przy tym niemałym poczuciem humoru – zwiedzać dość słabo oświetlone miasto w nocy. Nic nie było widać, więc Danuta załatwiła kilka swoich spraw i przywiozła mnie do swojego mieszkania. W pewnej chwili przypomniała sobie, że od rana nic nie jadłem. Oczywiście nic nie było przygotowane, więc wyciągnęła coś, co zostało z obiadu, i odgrzała. Mąż Danuty też był zajęty, nie miał czasu, by zapytać o moje samopoczucie. Zresztą i z Danutą nie było o czym rozmawiać.

Miało być spotkanie z miejscową Polonią, ale Danuta o tym nie pomyślała, nawet nie powiedziała księdzu, że przyjechał ktoś z Polski. Po niedzielnej mszy św. podszedłem więc do księdza i poprosiłem by coś uczynił, by mi poradził, pomógł, gdzieś mnie zabrał. Młody ksiądz, salezjanin Zbigniew Zomerfeld, wysłuchał cierpliwie i mocno się zirytował. „Zaprosiliście tego człowieka, to coś z nim trzeba teraz zrobić albo go utopić!” (…)[related id=10828]

Polacy to wspaniali ludzie, zdolni, błyskotliwi, pracowici, uczciwi, odważni, szarmanccy wobec kobiet. Ileż to razy miałem okazje o tym się przekonać, także i w Afryce – ale nie w RPA. Ostatnia emigracja, tzw. postsolidarnościowa, to zupełnie inni ludzie.

Dzięki dobremu wykształceniu łatwo w systemie apartheidu dorobili się domów, dobrych samochodów i innych dóbr. Znaleźli się tutaj, bo RPA oferowało najlepsze warunki startu i perspektywy na przyszłość. Najczęściej niewiele wspólnego mieli z Solidarnością, Kościołem i Polską. Skorzystali z okazji, by uciec za granicę, by lepiej żyć, bawić się, by o Polsce zapomnieć. Niełatwo było o tym mówić polskim misjonarzom, niełatwo mi pisać.

Jak to zrozumieć, że najbogatsza Polonia świata, rzekomo ci prześladowani za poglądy, ci patrioci nie postarali się o Dom Polski, by się spotykać tak jak niemal wszędzie, gdzie są Polacy; nie wybudowali kościoła? Jak wytłumaczyć tę rzekomą ofiarność, kiedy na pomoc dla ofiar katastrofalnej powodzi w 1997 r. w ciągu roku zebrano ok. 1 tysiąca dolarów?

Co ma powiedzieć ksiądz, gdy jest pełny kościół ludzi, a na tacy dwadzieścia dolarów? Co ma pomyśleć o tych niekończących się kiedyś rozjazdach, zabawach, mocno zakrapianych przyjęciach, zaczynających się w piątki po południu, a kończących w poniedziałek rano? Z kim innym się kładło do łóżka, a z kim innym budziło. A co tu mówić o nierzadkich „przekrętach handlowych” naszych rodaków!

Cały artykuł Władysława Grodeckiego pt. „Republika Południowej Afryki. Wspomnienia podróżnika” cz. 5 znajduje się na s. 9 lipcowego „Śląskiego Kuriera Wnet” nr 37/2017, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier Wnet”, „Śląski Kurier Wnet” i „Wielkopolski Kurier Wnet” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach Wnet w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera Wnet” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera Wnet” wraz z regionalnymi dodatkami, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Władysława Grodeckiego pt. „Republika Południowej Afryki. Wspomnienia podróżnika” na s. 9 lipcowego „Śląskiego Kuriera Wnet” nr 37/2017, wnet.webbook.pl

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Zimbabwe – gospodarczy upadek zaczął się od eksperymentu socjalistycznego, braku „czarnych” kadr, korupcji i bałaganu

Mnie i ks. Januarego poczęstowano ryżem z kurczakiem. Byłem dalej b. głodny, bo i ten kurczak często „głodował”. Nie narzekałem, nie wypadało, bo tu głód zaczyna się, gdy trzy dni nic się nie je.

Władysław Grodecki

7 lipca 2007 r. minister handlu Obert Mpofu nakazał właścicielom sklepów oraz fabryk obniżkę cen towarów o połowę. Rozpoczęła się grabież i demolowanie placówek handlowych, masowe wykupywanie benzyny. Aresztowano ok. 1500 właścicieli sklepów. Około 3 mln ludzi wyemigrowało do RPA, Wlk. Brytanii, USA, Botswany i Namibii. Do 80% wzrosło bezrobocie, a produkt krajowy brutto w 2007 r. wynosił 54 USD na mieszkańca.

Konsekwencją zupełnej zapaści ekonomicznej stała się niewyobrażalna inflacja, druga największa w historii świata; w listopadzie 2008 r. co 30 godzin ceny artykułów przemysłowych wzrastały o 100%. Przyjeżdżający do Europy Murzyni opowiadali o kolejkach przed sklepami, gdzie ostatni płacił inną cenę niż pierwszy. (…)

Do misji św. Michała k. Beatrice, gdzie mieszkał o. January, założonej przez oo. Jezuitów z Wlk. Brytanii w 1925 r., wiodła droga przez busz obok kopalni złota i farm należących do białych. Przyjął nas dyrektor miejscowej szkoły i oprowadził po ośrodku. W szkole podstawowej i średniej uczyło się ok. 1000 osób, 400 mieszkało w internacie, przedszkolaków było zaś ok. 30. (…)

Jadąc do jednej z tych misji, kolonii Gawaza, miałem okazję zanurzyć się w prawdziwy busz. Między trawą i kolczastymi drzewami rosły baobaby, z braku wody pozbawione liści. Droga, przejezdna tylko w porze suchej, wiodła wzdłuż lepianek, by zginąć zaroślach. Tu nie ma żadnych znaków, nie ma kogo zapytać – drogę trzeba znać! Gdy w oddali ukazał się wysoki, uschnięty pień eukaliptusa, o. January z radością wyznał: „oto znak drogowy”. Minęliśmy jeszcze krzaki, małą sadzawkę i przejechali koryto rzeki okresowej. W kierunku misji zmierzały tłumy ludzi, wszyscy nas pozdrawiali.

Przybycie kapłana to ważne wydarzenie. Można z nim porozmawiać o codziennych problemach, kłopotach, radościach, uczestniczyć we mszy świętej. Ale tym razem miała to być uroczystość wyjątkowa: chrzest i bierzmowanie ok. 100 osób!

Po ceremonii o. January przedstawił mnie publicznie, a członek Rady Parafialnej miło powitał, włożył mi na głowę wieniec z kwiatów z buszu i wręczył worek słodkich ziemniaków na drogę. Trzeba było podziękować, powiedzieć, że bardzo mi się podobają ich stroje, tańce i śpiewy. Uroczystości dobiegły końca i wszyscy udali się na zewnątrz, w kierunku kotła z „sadzą”, a mnie i ks. Januarego poczęstowano ryżem z kurczakiem. Byłem dalej b. głodny, bo i ten kurczak często „głodował”. Nie narzekałem, nie wypadało, bo tu głód zaczyna się, gdy trzy dni nic się nie je.

Wspomniałem relację pewnego polskiego misjonarza: Wracając po kilku dniach z objazdu swoich parafii, zbliżałem się do jednej wioski. Dzieci nas wypatrzyły, wybiegły z domów i ustawiły się w kolejce. Dobrze wiedziały, że ksiądz zawsze coś dla nich przywozi. Kazałem wyciągnąć diakonowi z bagażnika pudło ze słodyczami i rozdać dzieciom.

W pewnej chwili na końcu kolejki stanął starszy mężczyzna. Ksiądz powiedział do diakona: daj jemu też, pewnie jest głodny. Przybysz odrzekł: „Proszę księdza, my zawsze jesteśmy głodni”, a po chwili: „jeszcze nigdy w życiu nie najadłem się do syta”.

(…) Amerykański sędzia Międzynarodowego Trybunału Sprawiedliwości Jessup był zdania, że Afrykanie nie chcą porzucić swych obyczajów, tradycji, życia plemiennego i uczestniczyć w „białej cywilizacji”. Ponieważ przepaść dzieląca poszczególne rasy w dziedzinie kulturalnej, gospodarczej, zwyczajów i tradycji rodzinnych była nie do zasypania, uważano, że najlepszą przysługą, jaką mogą biali oddać innym rasom, jest umożliwienie im oddzielnego rozwoju i niemieszanie się z nimi.

Cały artykuł Władysława Grodeckiego pt. „Zimbabwe” można przeczytać na s. 11 czerwcowego „Śląskiego Kuriera Wnet” nr 36/2017, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier Wnet”, „Śląski Kurier Wnet” i „Wielkopolski Kurier Wnet” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach Wnet w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera Wnet” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera Wnet” wraz z regionalnymi dodatkami, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Władysława Grodeckiego pt. „Zimbabwe” na s. 11 czerwcowego „Śląskiego Kuriera Wnet” nr 36/2017, wnet.webbook.pl

Sto lat temu zaczęto wyznaczać granice, wprowadzać pieniądze, a przybywający tu misjonarze żywili się małpami i wężami

Nad Jeziorem Wiktorii, w sercu Afryki, wędrując od wioski do wioski, od misji do misji, przyszło mi zobaczyć, uczestniczyć wraz z młodymi krakowskimi kapłanami w tym „budzeniu się Czarnego Lądu”.

Władysław Grodecki

Niedaleko od campingu była dzielnica biedoty. Mieszkało tam dużo kobiet uprawiających nierząd. Z braku pracy i możliwości zdobycia pieniędzy proponowały swe „usługi” za symboliczne sumy. Seks w niejednym miejscu, które odwiedziłem, był czymś zupełnie normalnym, jak zjedzenie ciastka czy wypicie kawy, więc dziewczyny nie mają żadnych oporów. To jest dla nich praca, muszą z czegoś żyć, czasem wyżywić swe dzieci!

Jeśli więc uda się namówić białego na „miłość”, to jest i więcej pieniędzy, i większa satysfakcja, że biały ją chciał, dowód, że jest atrakcyjną kobietą. Wystarczy jedno spojrzenie, brak stanowczej odmowy ze strony białego, by uznały to za przyzwolenie do „masażu”. Silne, zdrowe kobiety obejmują mężczyzn i wciągają do swego „apartamentu rozkoszy”. Gdy na ulicy mężczyzna zaczyna się bronić i nie potrafi się wyzwolić z objęć czarnej damy, wzbudza śmiech i litość.

Jako istota trochę „inna” i ja zostałem zauważony. Gdy odmówiłem „masażu”, wysoka, potężna, czarna jak smoła Murzynka nie dała za wygraną i zaczęła iść za mną: five dolar, four, three, twoo, one… Cóż, propozycja nie do odrzucenia, pomyślałem. Chwilę później wzięła mnie pod rękę i wciągnęła do klatki schodowej.

Na pierwszym piętrze naprzeciw schodów siedział ok. pięćdziesięcioletni mężczyzna. Otworzył okratowane drzwi, zza których buchnął niesłychany odór. W środku pokoju zobaczyłem metalowe łóżko, a na nim brudną pościel. Zakręciło mi się w głowie, nawet nie wiem, jak udało mi się stamtąd wydostać! (…)

Kapłanom z Polski najczęściej podlega 10–15 wiosek i każdej niedzieli istnieje potrzeba, by odprawić mszę świętą przynajmniej w 2–3 wioskach. Zdarza się, że księża wyjeżdżają ze swojej macierzystej parafii np. w poniedziałek i wracają w poniedziałek następnego tygodnia. Nie pamiętam nazwy tej wioski, ale dobrze zapamiętałem maleńki kościółek z gliny, kryty palmowymi liśćmi. Zamiast ołtarza był skromny stół, w oknach zamiast szyb lekkie firanki. Mimo wysokiej temperatury na zewnątrz, przy lekkim przeciągu można było tam wytrzymać.

Gdy przybyliśmy, ludzie już na nas czekali. Ks. Wojciech wyciągnął składane krzesło, usiadł w cieniu pod drzewem i zaczął spowiadać. Tymczasem wewnątrz kościółka zaczęli gromadzić się ludzie. Jeden z wiernych, młody, szczupły mężczyzna zaczął śpiewać, a za nim wszyscy pozostali. Co za piękne melodie, co za śpiewy, na dwa, trzy głosy! Później msza i znowu piękne śpiewanie, tańce!

Ta niezwykła swoboda i piękno ruchu wiążą się ściśle z bliskim obcowaniem człowieka z naturą, z warunkami, w jakich przyszło żyć tym ludziom, gdzie raz jest się myśliwym, a innym razem ofiarą! Człowiek, jak zwierzęta sawanny afrykańskiej, żyje b. skromnie i było to widać nawet po ofiarach niesionych do ołtarza: kolby kukurydzy, kukurydza mielona, ziarna kukurydzy, a także maniok, słodkie ziemniaki, bawełna i kaczka. Tu, nad J. Wiktorii i w wielu innych regionach Afryki, jest to podstawowy artykuł żywnościowy. Niczego innego mieszkańcy tej ziemi nie potrafią uprawiać! (…)

W czasie mego pobytu ks. Karol rozpoczął budowę kolejnego kościoła, świątyni pw. św. Stanisława biskupa i męczennika, fundacji diecezji krakowskiej. Raz w tygodniu, we środę przybywało ok. 200 osób, mężczyzn i kobiet. Już wcześniej zrobiono wykopy pod fundamenty. Rowerami, na motocyklach i innymi środkami transportu przywieziono z gór i pól trochę kamieni. Młotkami rozbito je na drobne kawałki. Zgromadzono też trochę piasku, żwiru i cementu. Byłem świadkiem budowy tego kościoła!

Kobiety w wielkich konewkach na głowach przynosiły z odległej studni wodę, a mężczyźni przygotowywali zaprawę murarską i ubijali fundament. Nie było nawet prostych maszyn, ale praca przebiegała b. sprawnie. Poprzednicy polskich misjonarzy z Holandii, Wlk. Brytanii, z Francji, Włoch itd. przywozili pieniądze do Afryki i praktycznie bez udziału miejscowej ludności budowali kościoły. Obecnie misjonarze z Polski, ze Słowacji, Kerali, Filipin nie przywożą tyle pieniędzy, ale więcej serca, sił, zapału i wspólnie z miejscową ludnością budują kościoły na ziemi afrykańskiej.

Spędziłem z ks. Karolem kilka dni. Pokazał mi kościoły, które tu wznosił, Niamuswę z ogromnym, świętym drzewem w centrum. Byliśmy goszczeni przez miejscowych wieśniaków, oglądaliśmy uprawy orzeszków ziemnych. Ks. Karol był b. gościnny i życzliwy – dobry człowiek.

W moim odczuciu są dwa typy misjonarzy. Jedni starają się nauczyć swoich parafian dobrych manier, dbania o wygląd, gotowania, higieny i wszystkiego, co najlepsze z polskiej kultury, przy równoczesnym zachowaniu tego, co dobre z kultury i tradycji lokalnej. Do takich należał ks. Wojtek. Inni wtapiają się w żywioł afrykański i żyją jak Afrykańczycy. Tak jak oni się ubierają, gotują, śpią, słowem „murzynieją” – i do tych należał ks. Karol.

Cały artykuł Władysława Grodeckiego pt. „Niechciany gość” można przeczytać na s. 4 majowego „Śląskiego Kuriera Wnet” nr 35/2017, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier Wnet”, „Śląski Kurier Wnet” i „Wielkopolski Kurier Wnet” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach Wnet w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera Wnet” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera Wnet” wraz z regionalnymi dodatkami, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Władysława Grodeckiego pt. „Niechciany gość” na s. 4 „Śląskiego Kuriera Wnet” nr 35/2017, wnet.webbook.pl

Święta wielkanocne w sercu Afryki. Barwne stroje, żywiołowe tańce i śpiewy na kilka głosów. Wspomnienia podróżnika

Na uroczystości Niedzieli Palmowej przybyły niezliczone tłumy wiernych. Modlitwy, śpiewy i tańce trwały ponad dwie godziny, a później była procesja z palmami – barwna, żywiołowa, w rytmie tam-tamów.

Władysław Grodecki

Opuściliśmy klasztor. Po półgodzinie kierowca stwierdził, że nie wie, gdzie jest. Zacząłem się niepokoić, tym bardziej, że szybko zapadły przysłowiowe „afrykańskie ciemności”. Sytuacja stawała się coraz gorsza; w pewnym momencie wsiadł do taksówki jakiś młody, silny, czarny mężczyzna. Słyszałem o przypadkach, kiedy biały turysta lub misjonarz byli wożeni przez czarnych kierowców tak długo, aż wydali wszystkie pieniądze. Parokrotnie prosiłem kierowcę, by skorzystał z automatu telefonicznego i zadzwonił do o. Edwarda, ale bezskutecznie. Może i sam bym to uczynił, gdybym się nie obawiał, że gdy wyjdę z „taxi”, kierowca odjedzie z moim bagażem!

W tej sytuacji wyciągnąłem różaniec i obrazek Matki Boskiej Nieustającej Pomocy, przekazany mi przez o. Henryka na Rynku Krakowskim 12 października 1992 r., w 500-lecie odkrycia Ameryki. Zacząłem się modlić, nie patrząc na zegarek. Nagle samochód stanął przed bramą i przeczytałem polski napis; była 21.30… Nie mogłem uwierzyć, to chyba cud? Wyniosłem z samochodu plecak, postawiłem pod ścianą i wreszcie odetchnąłem! Kierowca zaczął liczyć, ile mu się należy za to błądzenie – 50 dolarów! Dałem mu dwa. (…)

W czasie posiłku przyniesiono mi list-zaproszenie od najwybitniejszego polskiego misjonarza-jezuity, od dwóch miesięcy kardynała – Adama Kozłowieckiego! List zaczynał się od słów: „Drogi Rodaku, Podróżniku (…) miło mi będzie gościć Pana, o ile to możliwe, w Mpunde Mission”. (…) Niemłody przecież kapłan zadziwiał świetną pamięcią i poczuciem humoru. Z jego barwnych opowieści wyłaniał się obraz człowieka niezwykle skromnego, pełnego pokory i wielkiej charyzmy. W dowód uznania zasług został administratorem apostolskim w Lusace, później wikariuszem i wreszcie arcybiskupem. W 1964 r. złożył rezygnację z tego urzędu, której nie przyjmowano przez 5 lat. „Nie wysłano mnie tu na biskupa, tylko na misjonarza” – stwierdził. (…)

Po południu o. Bogdan zawiózł mnie do innego ośrodka salezjanów, Buleni. Tam młody misjonarz, o. Eugeniusz pokazał mi wielki kościół z ogromnym obrazem nad ołtarzem, dziełem włoskiego artysty. Namalował Chrystusa, ale Czarny Chrystus nie spodobał się Murzynom i uczyniono z niego miejscowego świętego – Mateusza Mulumbe. Uroczystości wielkopiątkowe zaczęły się od Drogi Krzyżowej. W procesji za kapłanem szło kilkudziesięciu pięknie ubranych ministrantów, a niezwykle barwny tłum w większości występował w strojach afrykańskich. Ubiory i potężny śpiew robiły ogromne wrażenie. (…)

Cały artykuł Władysława Grodeckiego pt. „Święta wielkanocne w sercu Afryki” można przeczytać na s. 4 kwietniowego „Śląskiego Kuriera Wnet” nr 34/2017, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier Wnet”, „Śląski Kurier Wnet” i „Wielkopolski Kurier Wnet” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach Wnet w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera Wnet” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera Wnet” wraz z regionalnymi dodatkami, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Władysława Grodeckiego pt. „Święta wielkanocne w sercu Afryki” na s. 4 kwietniowego „Śląskiego Kuriera Wnet” nr 34/2017, wnet.webbook.pl

Co czwarty Polak to emigrant. Nieprzypadkowo do największych niegdyś kar należała banicja – wydalenie z Ojczyzny

W czasie swych wędrówek po świecie spotykałem rodaków, którzy osiągnęli wiele sukcesów zawodowych, ludzi zamożnych i sławnych w nowym kraju osiedlenia, ale nie spotkałem szczęśliwego Polaka.

Władysław Grodecki

Dwadzieścia lat temu odwiedziłem Nową Zelandię, przez półtora miesiąca mieszkałem właśnie w Petone i poznałem tych Kresowiaków, wygnańców, tułaczy! Na Antypodach (w Australii i Nowej Zelandii) po raz pierwszy zauważyłem, że Ci Polacy są inni niż nad Wisłą. Dlaczego? Tam chyba najlepiej zrozumiałem, czym jest życie na emigracji.

Przybyli tu ze względów ekonomicznych lub politycznych. Nigdy nie czynili tego dobrowolnie i dlatego tęsknota za odległą Ojczyzną powodowała wewnętrzne rozdarcie i wątpliwości, gdzie jest ich prawdziwy dom. (…)

Gdy w czerwcu 1943 r. statek transportujący dzieci do Meksyku zatrzymał się w Wellingtonie dla uzupełnienia paliwa, na molo zjawiła się hr. Maria Wodzicka reprezentująca PCK. Widok wycieńczonych „tułaczych dzieci” zrobił na niej tak wstrząsające wrażenie, że ich losem zainteresowała swą przyjaciółkę, żonę premiera Petera Frazera, a za jego pośrednictwem rząd nowozelandzki. Jeden z parlamentarzystów miał ponoć powiedzieć: „nie tylko powinniśmy przyjąć polskie dzieci, ale uczynić wszystko, by nigdy do Polski nie chciały powrócić…”. 1 listopada1944 r. do tego pięknego i gościnnego kraju z żołnierzami nowozelandzkimi i amerykańskimi wracającymi z wojny na pokładzie statku USA „Gen. Randoll” przywieziono 734 polskich sierot i 105 osób personelu.

Stamtąd zawieziono je do niewielkiej miejscowości na północy – Pahiatua, gdzie powstał obóz. Polski personel robił wszystko, by dzieci nie asymilowały się w nowym środowisku i po wojnie wróciły do Polski. Wychowywane w duchu miłości do utraconej Ojczyzny, najchętniej uczyły się języka polskiego, historii i geografii.

Niestety, gdy wojna się skończyła, nie było już gdzie wracać (wschodnie rejony Polski na mocy układów jałtańskich zostały włączone do Rosji!) i wszystkie dzieci, które osiągnęły pełnoletność w chwili rozwiązania obozu, podjęły dramatyczną decyzję pozostania w Nowej Zelandii! (…)

Do dziś „Dzieci Pahiatua” pięknie mówią po polsku, znają historię ojczystą, kochają swą i przodków Ojczyznę, ale niestety nie potrafili tej umiejętności wszczepić swoim synom i córkom.

Cały reportaż Władysława Grodeckiego pt. „Życie w dwóch światach” można przeczytać na s. 4 marcowego „Śląskiego Kuriera Wnet” nr 33/2017, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier Wnet”, „Śląski Kurier Wnet” i „Wielkopolski Kurier Wnet” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach Wnet w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera Wnet” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera Wnet” wraz z regionalnymi dodatkami, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Reportaż Władysława Grodeckiego pt. „Życie w dwóch światach” na s. 4 marcowego „Śląskiego Kuriera Wnet” nr 33/2017, wnet.webbook.pl

Powrót z piekła. Wywiad z byłym więźniem Kołymy w rocznicę pierwszej deportacji Polaków na Sybir i za Koło Polarne.

Nawet w fawelach Brazylii czy slumsach Azji nie widziałem takiej biedy, poniżenia, zwyrodnienia obyczajów, jakie miały miejsce w łagrach. Jeśli mógłbym wyobrazić sobie piekło, byłoby podobne do łagru.

Władysław Grodecki

W trakcie drugiego pobytu w Kanadzie w 2002 r. uczestniczyłem w Światowych Dniach Młodzieży. Była to świetna okazja do spotkań z rodakami. (…) Jeden z kombatantów, Zbigniew Jan Dąbrowski, były więzień Kołymy, zwrócił się do mnie:

„Panie Władysławie, proszę mnie pytać, a później, gdziekolwiek pan będzie, proszę pisać, mówić i świadczyć w inny sposób, czym jest bezbożny komunizm, jakie piekło zgotował nam, Polakom, i innym narodom!”

Po wkroczeniu Armii Czerwonej rozpoczęły się aresztowania rodzin wojskowych. Aresztowano ojca, później mnie, i osadzono w więzieniu w Łucku. Cela-karcer 1×2 m z otworem po sęku, przez który wsysałem powietrze, by się nie udusić. (…) Dostałem 15 lat łagrów.

Zbliżały się święta Bożego Narodzenia 1940 r. Mama przysłała mi paczkę z żywnością, zimową odzieżą i dobrze ukrytym medalikiem. To pomogło mi przetrwać, bo wkrótce, w wigilię Bożego Narodzenia, w środku nocy, przy temperaturze blisko -40°C, załadowano nas do bydlęcych wagonów w Łucku i pociąg ruszył w nieznane. Rok wcześniej byłem na pasterce, a teraz cieszyłem się, że mama i brat są jeszcze wolni.

Ogromny obóz w Buchta Nachodce, niewielkim porcie nad Morzem Ochockim, był otoczony podwójnymi zasiekami z drutów kolczastych. Piętrowe drewniane, smrodliwe prycze pokryte słomą, pełne pluskiew, stały się miejscem chwilowego wytchnienia. Rano zbudził nas przeraźliwy ryk syren. Apel, skromniutkie śniadanie (owsianka z dodatkiem głów od śledzi oraz trochę chleba) i 10 godzin pracy przy rozładunku statku. Wieczorem zupa z kapusty i 200 g chleba. Po dwóch tygodniach załadowano nas na ten sam statek i udaliśmy się w kierunku Magadanu, stolicy Kołymy. (…)

Słowa: „z Kołymy nikt nie wraca” zapadły mi głęboko w pamięć. Najzwyczajniej w świecie zacząłem się bać i tracić wiarę w ocalenie. Wydawało mi się, że jestem na końcu świata, w przedsionku piekła. (…)

Palacz był świadomy, że jego poprzednikowi poderżnięto gardło za to, że odśnieżając drogę, doprowadził do wygaśnięcia pieca. Jakoś bardzo nas polubił, mnie, najmłodszego, chyba najbardziej. Dał nam trochę chleba, cebulę i gorącą wodę – kipiatok. Wyglądał na bardzo zatroskanego o to, co mnie czeka. Przez okno wskazał wzgórze i czerwony słup na szczycie: „Tu jest kres wędrówki łagierników, także i twojego przyjaciela Bronka, który przed chwilą wyzionął ducha. Pod nim znajduje się tysiące kości”. Co mnie czeka, pod którym słupem mnie pochowają? Nie mogłem zasnąć. Rano ruszyliśmy wolno dalej, mijając setki łagierników wracających z nocnego odśnieżania drogi.

Życzliwość i pomoc towarzyszy niedoli, głównie Polaków, ułatwiła mi przetrwanie. Jeden drugiemu był często bratem, a dla mnie i ojcem! Pomagała też wiara w Boga i modlitwa. Pracowaliśmy w kopalni złota przez siedem dni w tygodniu po dziesięć godzin, używając taczek, kilofa i łopaty.

Poznałem profesora fizyki z Bukaresztu – Sinakę. Gdy zaczął opowiadać, rozpłakał się:

„Miałem żonę i śliczną córkę. Powodziło nam się bardzo dobrze, trochę wędrowaliśmy, interesowałem się geografią i historią. Dobrze znałem język rosyjski i z ciekawości słuchałem Radia Moskwa. Wizja sowieckiego raju była doprawdy fascynująca, uwierzyłem i wkrótce z żoną i córką udaliśmy się do Moskwy. Planowałem, że pozostanę tam ze dwa miesiące i powrócę do Bukaresztu. Poznany profesor z Omska zaprosił mnie do siebie, obiecując mieszkanie i dobrą pracę. Pojechaliśmy we trójkę. Wkrótce dowiedziałem się całej prawdy o Rosji i przerażony wróciłem do Moskwy. Na lotnisku zostałem aresztowany i skazany na 25 lat łagrów za rzekome szpiegostwo. Nim znalazłem się na Kołymie, »odwiedziłem« wiele łagrów! Nie wiem, co stało się z żoną i córką”.

(…) Dawno już straciłem rachubę czasu, jeden dzień był podobny do drugiego, tydzień do tygodnia, miesiąc do miesiąca. I nagle w pewną niedzielę (…) podjechała limuzyna, z której wysiadło czterech oficerów NKWD. Jeden z nich wyciągnął z teczki papier i zaczął czytać: „Bracia Polacy! (…) nasz kochany, wielki wódz Stalin udziela wszystkim Polakom amnestii. Jesteście wolni i możecie dołączyć do formującej się pod dowództwem generała Andersa armii polskiej w Tocku”. Nie mogłem uwierzyć w szczęście. To tak, jakbym z martwych wrócił do życia.

Cały artykuł Władysława Grodeckiego pt. „Powrót z piekła” można przeczytać na s. 9 lutowego „Śląskiego Kuriera Wnet” nr 32/2017, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier Wnet”, „Śląski Kurier Wnet” i „Wielkopolski Kurier Wnet” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach Wnet w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera Wnet” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera Wnet” wraz z regionalnymi dodatkami, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Władysława Grodeckiego pt. „Powrót z piekła” na s. 9 lutowego „Śląskiego Kuriera Wnet” nr 32/2017, wnet.webbook.pl