Mój rok 1968. Pisałem pracę magisterską; trudno było się wtedy skupić na nauce – serce rwało się na studenckie wiece

Gonitwy po łąkach i chaszczach Poznańskiej Cytadeli trwały przez kilka godzin. Brat kilka razy dostał pałą po plecach, ale nie dał się schwytać. Jemu się udało, ale kilku jego kolegom niestety nie.

Ryszard Piasek

Poznań odczuwał w sposób szczególny potrzeby zmian. Tutaj miał miejsce krwawo stłumiony bunt robotników w 1956 r. Tutaj też co roku odbywały się międzynarodowe Targi. Poznań się wtedy zmieniał; przestawał być szarym, zapyziałym, komunistycznym miastem. Czuło się innego ducha. Ludzie byli inaczej ubrani, uśmiechnięci, rozmawiali różnymi językami, na ulicach pojawiały się nowoczesne samochody. Czuło się powiew wolnego świata!

Rok 1968 był ostatnim rokiem moich studiów na Politechnice Poznańskiej. W czasie wydarzeń marcowych kończyłem swoją pracę magisterską, wykonywaną w dużej części w katedrze Akustyki i Fonetyki UAM. Jak trudno w tych dniach było skupić się nad pracą naukową, wie tylko ten, kto przeżywał podobne chwile. Serce aż się rwało na studenckie wiece. Jednak milicja wyłapywała studentów, a następnie relegowano ich z uczelni, niezależnie od tego, czy studia dopiero zaczynali, czy kończyli. Moja praca magisterska była już napisana. Niebawem została wyznaczona data obrony i egzaminu końcowego: 11 IV 1968. Nastawiłem się więc na wspomaganie przyjaciół, a także mego młodszego brata Michała.

Niebawem doszło do konfrontacji z milicją „obywatelską”. Na wiecu pod Mickiewiczem ktoś prowokacyjnie krzyknął: „Chodźmy na Winogrady, do miasteczka akademickiego UAM!”. W okolicach Parku Wodziczki i strumienia Bogdanka milicja przygotowała zasadzkę. Zamknęła tyły pochodu i zaatakowała z przodu. Gonitwy po łąkach i chaszczach Poznańskiej Cytadeli trwały przez kilka godzin. Brat wrócił późno w nocy, podekscytowany. Kilka razy dostał pałą po plecach, ale nie dał się schwytać. Jemu się udało, ale kilku jego kolegom niestety nie. (…)

Potem były Międzynarodowe Targi Poznańskie. Dla mnie ostatnie. Praca w pawilonie amerykańskim była niczym niezagrożona. Znali mnie tam i cenili. Jednak otrzymałem informację, że na moją pracę nie chce się zgodzić Dyrektor Generalny Targów. Co mu do tego? Zatrudnia mnie Pawilon Amerykański i w dodatku słono za mnie płaci Targom w dolarach, a nam, pracownikom, dyrekcja MTP dokonuje wypłat w złotówkach – oczywiście po oficjalnym kursie – kilka razy niższym od powszechnie przyjętego. Ale jest też ukłon w stronę zatrudnionych: otrzymują po zniżonej cenie kartę wejściową na Targi. To dopiero przywilej!

(…) Szkoda mi było tej ciekawej pracy; w dodatku ostatni już raz. Nie byłem jednak załamany. Wykombinuję coś innego, pomyślałem. Zacząłem chodzić po pawilonach. Targi zaczynały się za niespełna 2 tygodnie. W kilkunastu miejscach stoiska były już obsadzone. Przechodziłem z pawilonu do pawilonu.

Trzeba było uważać, bo na Targach roiło się od tajniaków. W pewnym momencie zostałem zatrzymany i zapytany, co tu robię. Sytuacja była groźna. Odpowiedziałem po angielsku. Funkcjonariusz zaczął się jąkać, ale przeszedł na niemiecki w którym szło mu trochę lepiej. Powiedziałem, że przyjechałem ze Szwecji. Wtedy on przyprowadził rodowitego Szweda. Ten zrozumiał sytuację i po angielsku poprosił mnie, żebym się nie narażał.

Zakończyłem czym prędzej rozmowę z funkcjonariuszem, zwłaszcza że ten nieufnie mi się przyglądał. Dopiero gdy znalazłem się poza terenem Targów, w pełni zdałem sobie sprawę z grozy sytuacji, w której się znalazłem. Myśli o znalezieniu pracy na Targach jednak nie porzuciłem. Następnego dnia rozpocząłem poszukiwania na nowo. Tym razem szczęście mi dopisało. Na jednym ze stoisk w pawilonie 14 potrzebowali tłumacza-demonstratora. „Problem w tym, że mamy bardzo specjalistyczną aparaturę elektroniczną. Nasza firma może nie jest jeszcze u was znana. Nazywa się… Hewlett-Packard”.

Rok ’68 to nie czasy dzisiejsze, gdzie HP znane jest nawet małemu dziecku. Jednak zdawałem sobie sprawę, że lepiej trafić nie mogłem. Moi menedżerowie byli handlowcami i już po kilku dniach widzieli, że orientuję się w problematyce elektronicznej lepiej od nich. Zaproponowali, bym zaopiekował się stoiskiem, a oni wyjadą do siebie, do Szwajcarii i wrócą po 2 tygodniach, na zakończenie Targów. Zostawili mi zeszyt, w który miałem wpisywać interesantów, a nadto kilka butelek whisky, brandy, koniaku, spore ilości kawy, czekolady i tym podobnych smakołyków. „Dysponuj tym, a w razie potrzeby dzwoń do Genewy” – powiedzieli. Położyli klucze od stoiska na stole i pojechali. Ja zaś codziennie rano stawałem dzielnie w kolejce do kasy biletowej, kupowałem bilet i otwierałem stoisko. Ludzi odwiedzających było sporo, wielu interesowało się najnowszą aparaturą HP.

Pewnego dnia pojawiła się grupa Czechów zwiedzająca Targi. (…) Opowiadali chętnie o wszystkim – od strajków studenckich na Uniwersytecie Karola które się przerodziły w ogólnonarodowe strajki; o wyborze Dubczeka na pierwszego sekretarza. Co pewien czas musiałem ich uciszać, bo mówili zbyt głośno. A oni śmiali się z naszych obaw i ogólnej lękliwości.

Nasze spotkanie trwało dobrą godzinę. Cieszyli się, że mogli opowiedzieć o tym, co się u nich dzieje, a ja, że miałem wiadomości z pierwszej ręki. Życzyliśmy sobie nawzajem powodzenia i pomyślności. Zostawili jeszcze kilka egzemplarzy „Mladej Fronty”. „Poczytajcie – mówili na odchodnym – „i zróbcie u was to samo. To zupełnie inne życie!”

Zbliżał się koniec Targów. Moi menadżerowie przyjechali ze szwajcarską dokładnością, dzień przed zamknięciem. Przywieźli wiele prezentów – różne smakołyki, ubrania, koszule. Byli bardzo zadowoleni z mojej pracy, za co też hojnie mnie wynagrodzili. Moich kolegów z Pawilonu Amerykańskiego często spotykałem. Byli z daleka widoczni w ubraniach specjalnie dla nich uszytych i z dużym znakiem USA. Jak się okazało, to, co ja otrzymałem za swoją pracę, przekraczało wielokrotnie ich zarobki. (…)

Do pracy najlepiej dojeżdżało się rowerem. Jazda wśród pól „wyzłacanych pszenicą, posrebrzanych żytem” dawała posmak wakacji i pozwalała przyjemnie rozpoczynać każdy dzień. Pewnego ranka, jadąc swoją ulubioną trasą, usłyszałem dziwne, odległe dudnienie, jakby dźwięk wielu silników samolotowych. Ale skąd takie odgłosy; co to mogło być? Wchodząc do Instytutu znów usłyszałem coś dziwnego: dźwięki wyższe, zamieniające się w piski i co pewien czas zanikające. Przypominało to szumy i piski ojcowego radia w czasie słuchania Wolnej Europy i Głosu Ameryki. Tutaj źródło owych dźwięków znajdowało się w jednym z pomieszczeń.

Drzwi były otwarte; w środku pełno ludzi. Wszyscy nasłuchiwali najnowszych wiadomości nadawanych przez… Rozgłośnię RWE. A sytuacja była niezwykła i bardzo poważna. Jak się bowiem okazało, wojska Układu Warszawskiego „na zaproszenie rządu i partii wjechały do bratniej Czechosłowacji, by bronić osiągnięć socjalizmu i dać odpór zagrażającej temu krajowi kontrrewolucji”.

Wśród wojsk wkraczających do Czechosłowacji były niestety również wojska polskie. Teraz wyjaśniły się dudnienia nocne i ranne – były to odgłosy wydawane przez przemieszczające się eskadry lotnicze i czołgi. Wszyscy byli przejęci nową sytuacją. Co przyniosą nadchodzące dni? Jaka będzie reakcja Zachodu? Czy Czesi i Słowacy tak łatwo się poddadzą? Jak to wpłynie na kraje sąsiednie? Jedno wydawało się pewne: akcja była przygotowana od dawna i nastąpiła znienacka, siłami znacznie przewyższającymi możliwości obronne małej Czechosłowacji.

W tym dniu nikt nie pracował. Jedynym tematem była sytuacja w Czechosłowacji. Ludzie rozmawiali w mniejszych i większych grupach, wsłuchiwali się w najnowsze wiadomości. Następnego dnia wstałem zmęczony, po nieprzespanej nocy. Męczyły mnie sny, a w nich głównie pytania o rodziców i brata. Chciałem w tej chwili być razem z nimi. Powiedziałem o tym Jackowi. Dobrze mnie rozumiał – to była sytuacja, która skłaniała do pytań o najbliższych. „Wiem, że chciałbyś odwiedzić swój dom, ale żadnego urlopu nie dostaniesz, bo pracujesz zaledwie 3 tygodnie. Profesor na pewno nie wyrazi zgody. Chyba – i tu zawiesił głoś – że dokonasz jakichś zakupów dla Instytutu. W naszej pracowni potrzebujemy akurat dokładnych galwanometrów, które można kupić w Centrali Technicznej w Poznaniu. Idź, przedstaw sprawę profesorowi. Może się uda?”

Ośmielony sugestiami kolegi i przede wszystkim wewnętrznym podszeptem o konieczności wyjazdu, stawiłem się u profesora, przedstawiając mu sprawę. „Panie inżynierze, rozumiem dobrze pana troskę o rodziców, ale przecież dopiero co rozpoczął pan pracę w Instytucie. Nie mogę dać panu wolnego pod żadnym pozorem”. Wtedy wspomniałem o zapotrzebowaniu na aparaturę pomiarową. „A, to co innego – odrzekł profesor. – A w jakiej pracowni potrzebują tych przyrządów?” „W Pracowni Separacji Izotopów”. „A w Poznaniu mają?” „Tak, my się zaopatrujemy w tej Centrali”. „No to niech pan jedzie, i to jak najprędzej! Proszę tylko pamiętać o rachunkach”. Pobiegłem opowiedzieć kolegom, jak się sprawy ułożyły i… już mnie nie było. (…)

Dzwonek i drzwi otwiera Ojciec. Wyglądał nieswojo. „Witaj, Rysiu, a skąd wiedziałeś?” „Co wiedziałem?” „Że masz przyjechać. Przecież dopiero co rozpocząłeś pracę w Lublinie”. „Śniłem o Was. A jest jakiś szczególny powód, że powinienem przyjechać?” W tym momencie w drzwiach kuchennych ukazała się Mama. Oczy miała zapłakane. „Michaś jest obok w pokoju – powiedziała załamującym się głosem. – Najlepiej, jak sobie porozmawiacie”. „Co się dzieje, Michaś?” Jak się okazało, miał w planie wyjazd do Jugosławii i w związku z sytuacją najazdu na Czechosłowację został cofnięty z granicy czeskiej. „Rozumiem, że to przykre dla ciebie, ale dlaczego rodzice są tacy zasmuceni?” „Zorientowali się, że chcę dać nogę na Zachód. Co prawda rozmawiał już z mamą nasz proboszcz, ks. Woźny, który jest zorientowany w sprawie, ale wiesz, jak to jest… Andrzej wyjechał, ty w Lublinie i ja także chcę jechać w świat. To ich tak zmartwiło”. „No tak, nagle zostali zupełnie sami. Ale przecież w obecnej sytuacji wszystko się zmienia; wrócili cię z granicy, więc jesteś w domu”. „Tak, ale mam możliwość przejazdu nie przez Czechy, ale przez Rosję”. „I kiedy masz ten wyjazd?” „Jutro rano”. Bardzo dobrze, że ja się pojawiłem. Pocieszyliśmy rodziców. Michał zasiadł do pianina. Zagrał dawne, lubiane i śpiewane przez nas piosenki. Atmosfera się poprawiła. Ja z bratem gadaliśmy jeszcze przez pół nocy.

Pociąg do Warszawy odjeżdżał o 6 rano. Był pełen. Większość pasażerów byli to przymusowi emigranci do Izraela. Mieli spore bagaże. Jakże odmiennie wyglądał mały plecak mojego brata i podręczne radio hitachi, które dostał za pracę na Targach. Po peronie kręciło się wiele osób. Jakiś znajomy z Politechniki próbował mnie zagadać. Nie miałem na to ochoty. Szkoda mi było tracić ostatnich chwil z bratem. Ale nasza rozmowa też się nie kleiła.

Dla rozweselenia przypomniałem odpowiedź, jakiej udzielił nauczycielce pierwszej klasy szkoły podstawowej, gdy zapytała, kim chciałby być. W odpowiedzi usłyszała: „Cyganem”. „Dlaczego Cyganem?” – zdziwiła się nauczycielka. – „Bo dużo wędrują”. „No dobrze, ale jaki chciałbyś mieć zawód?” – „Z zawodu chciałbym być muzykantem” – brzmiała odpowiedź pierwszoklasisty, który w tym właśnie momencie rozpoczynał swą podróż życia; zaczął realizować swoje dziecięce marzenia. Że wróci po latach jako doktor muzykologii, tego nikt nie przewidywał.

(…) Pociąg ruszył. Jeszcze ostatnie pożegnalne gesty; długie powiewania – jakby z chęcią zatrzymania oddalającego się pociągu. Oczy mi lekko zawilgotniały. Wiedziałem, że nieprędko się zobaczymy. Nie przypuszczałem jednak, że potrwa to aż 10 lat. Z ciężkim sercem schodziłem z peronu poznańskiego dworca.

Objuczony zakupioną w Centrali Technicznej aparaturą potrzebną do badań, wracałem do „swojego” Lublina. Rodzice niestety pozostali sami. Obiecałem, że będę pisał i dzwonił. Zaczął się nowy rok akademicki. Wszędzie pełno studentów. Gwarno wokół – na korytarzach Instytutu i na uliczkach przyległych do obu uniwersytetów.

Na KUL miałem blisko – na drugą stronę ulicy. Na wewnętrznym dziedzińcu roiło się od młodzieży. Poczułem się nieco starszy, zwłaszcza gdy spotkałem swoją grupę z drugiego roku. Trwało to tylko chwilę. Wnet się zaprzyjaźniliśmy. Było nas zaledwie 25 osób, w tym jeden ksiądz i 3 siostry zakonne.

Na korytarzach spotykałem też znanych opozycjonistów: Seweryna Blumsztajna i Barbarę Toruńczyk, którzy zostali relegowani z uczelni warszawskich i jedynie KUL otworzył przed nimi swoje podwoje.

Cały artykuł Ryszarda Piaska pt. „Mój rok 1968” znajduje się na s. 6 i 7 wrześniowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 51/2018, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Cały artykuł Ryszarda Piaska pt. „Mój rok 1968” znajduje się na s. 6 i 7 wrześniowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 51/2018, wnet.webbook.pl.

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Konfekcja w służbie postępu. Kiedy ideologicznie słuszna jest nagość, a kiedy koszulka z odpowiednim napisem?

Na scenie miotają się goli, jak reżyser przykazała, aktorzy. A tu wpadają demokratyczne damy w wieku poprodukcyjnym i dalej golasom zakładać konstytucyjne koszulki – co mają zrobić aktorzy i widownia?

Henryk Krzyżanowski

W obozie postępu i europejskości nic nie jest dane raz na zawsze i mogą pojawiać się sprzeczności i napięcia. Ta sama rzecz może być dobra lub zła, zależnie od okoliczności. Powiedzmy, dziecięce buciki zawieszone na płocie kurii biskupiej są super. Natomiast ktoś, kto z tymi samymi bucikami chciałby pojawić się na czarnym marszu aborcyjnym, spotkałyby się z oskarżeniem o faszyzm, a być może oberwałby po zakutym łbie czarną parasolką.

To samo dotyczy innych części konfekcji. W odniesieniu do rzeźb modne stało się zakładanie im koszulek z napisem „konstytucja”. Z racji wieku nie bywam w parkach z dinozaurami, ale mam nadzieję, że konfekcyjne komanda o nich nie zapomną. Nawet jeśli uciskany przez kaczyzm profesor socjologii będzie musiał wspiąć się na plastikowego tyranozaura.

I tutaj pojawia się problem z teatrem. Jak wiadomo, postępowy teatr konfekcji nie lubi. Przeczytałem niedawno recenzję ze spektaklu na festiwalu w Gdańsku, w czasie którego goli aktorzy schodzili ze sceny, by poprzytulać się do widzów. Pełen entuzjazmu recenzent poucza nieco spłoszonego czytelnika, że ma widzieć nagość taką, jaka naprawdę jest w życiu: naturalna i zwyczajna. To, że takie jej traktowanie jest swego rodzaju odkryciem, bardzo źle świadczy o współczesnej obyczajowości.

No dobrze, rozumiem, że kiedy już postępowy teatr obyczajowość ulepszy, do dezabilu będą zmuszani również widzowie – trzeba tylko będzie dostać grant z Brukseli na powiększenie szatni.

Wracając natomiast do koszulek, otwiera się tu pole możliwego konfliktu – powiedzmy, że na scenie miotają się goli, jak pani reżyser przykazała, aktorzy. A tu wpadają demokratyczne damy w wieku poprodukcyjnym i dalejże golasom zakładać owe konstytucyjne koszulki – co mają wtedy zrobić aktorzy i widownia? A co na to minister Gliński, który owe harce nolens volens finansuje? Powinien być za, bo nie wygląda na entuzjastę obyczajowości progresywnej. No ale ten napis!

Cóż, myślę, że możliwy tu jest jakiś kompromis – powiedzmy pół spektaklu na gółkę, pół w koszulkach. Jednak konieczna jest czujność – jak to przy każdej rewolucji.

Felieton Henryka Krzyżanowskiego pt. „Konfekcja w służbie postępu” znajduje się na s. 2 wrześniowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 51/2018, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Felieton Henryka Krzyżanowskiego pt. „Konfekcja w służbie postępu” na s. 2 wrześniowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 51/2018, wnet.webbook.pl

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Uczmy się strzelać! Państwo złożone w 100% z pacyfistów pod byle pretekstem bez problemu zostałoby zajęte przez wrogów

Dlatego po prostu dla bezpieczeństwa kraju, społeczeństwa (w tym i tych, którzy nie chcą – z różnych przyczyn – brać broni do ręki) należy tworzyć aparat odstraszania. Na wszystkich płaszczyznach.

Piotr Szelągowski

Jestem zdania, że w Polsce każdy, kto spełnia podstawowe warunki, to znaczy jest zdrowy psychicznie i niekarany – powinien mieć możliwość szkolenia w posługiwaniu się bronią palną. (…)

Czy sam fakt, tak mocno dziś uwypuklany, pragnienia (ponoć ogólnoeuropejskiego) nieposiadania broni, czy też braku umiejętności jej użytkowania, pozwoliłby tak stworzonym pacyfistycznym krajom ustrzec się od przemocy, głównie skierowanej przeciw nim samym? Gdyby Polska składała się w 1939 roku w 100% z pacyfistów – czy dzięki temu nie zostałaby zaatakowana przez Niemców – ich III Rzeszę? Oczywiście, że nie. (…)

Doktryna o posiadaniu siły sama w sobie nie jest czymś złym ani wywołującym konflikty, szczególnie że obowiązuje we wszystkich krajach świata. Każdy z nich ma swoją armię. Czy umie ten fakt wykorzystywać dla obrony swoich interesów, niezależności gospodarczej, politycznej i ekonomicznej, jak i niepodległości – to inna kwestia.

Chyba najskuteczniejsza gwarancja tego, że nie zostanie się zaatakowanym przez żadnego zewnętrznego przeciwnika, to sprawianie wrażenia, że jest się w stanie odeprzeć każdą agresję. Można chodzić na siłownię, a być pacyfistą. Dobrze zbudowana sylwetka, postawa może zniechęcać do ataku na miłośnika kultury fizycznej, niezależnie od jego przekonań, pacyfistycznych lub nie. Jednakże jeżeli nie sprawia się wrażenia siły, na pewno nie odstraszy się potencjalnych przeciwników. )…)

Wyjaśnijmy, że będziemy szkolić nie po to, by społeczeństwo potrafiło wylać frustracje samo na siebie (w ramach porachunków międzysąsiedzkich), jak próbuje się czasami imputować na przykładzie chociażby USA. Tam ataki szaleńców i frustratów dosięgają jedynych niechronionych budynków podległych państwu – szkół, bo tylko na ich terenie obowiązuje całkowity zakaz posiadania broni. Dodatkowo nie ma statystyk mówiących o tym, ile bandyckich ataków zostało udaremnionych dzięki posiadaniu broni. Szkolenie ma służyć zapewnieniu bezpieczeństwa zewnętrznego – pokazaniu, że każdy umie obsługiwać broń palną, a tym samym może zostać włączony w strukturę obronną państwa dosłownie z godziny na godzinę. Do tego celu nie jest niezbędne posiadanie broni we wszystkich domach. Jednakże posiadanie umiejętności strzeleckich – już tak.

Potrzebny jest zewnętrzny sygnał, świadczący o tym, że wyszkolone umiejętności mogą zostać przez społeczeństwo wykorzystane. Powinny powstać magazyny broni strzeleckiej dla szerszych grup społecznych. Nie mnie decydować, jak by to miało wyglądać logistycznie i organizacyjnie, niemniej wyobrażam sobie takie punkty przynajmniej dzielnicowe, najlepiej przy jakiś instalacjach wojskowych lub parawojskowych – może też przy strzelnicach miejskich. Niestety mamy ich w Polsce zdecydowanie za mało. Już dziś należałoby rozpocząć przygotowania programów, które zmieniłyby ten stan.

Cały artykuł Piotra Szelągowskiego pt. „Strzelać każdy może?” znajduje się na s. 2 wrześniowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 51/2018, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Piotra Szelągowskiego pt. „Strzelać każdy może?” na s. 2 wrześniowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 51/2018, wnet.webbook.pl

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Wspomnienia rodzinne z Żydami w tle. Brutalność agresorów – niemieckiego i rosyjskiego – była niewyobrażalna dla Zachodu

Czy Cieklińskich wydali w ręce NKWD lokatorzy Żydzi? Czy Rodkowskiego zadenuncjowali na gestapo sąsiedzi Polacy? Prawdopodobnie nikt nikogo nie wydał, ale nieufność wśród lokatorów mogła powstać.

Jan Martini

Skomplikowany balans etniczny, jaki wytworzył się we Lwowie w ciągu 6 wieków zgodnego życia kilku narodów, został zniszczony wskutek aktywności agresorów, którzy postanowili na nowo umeblować Europę. Mimo długiego obcowania, wieloetniczna tkanka społeczna była krucha. Szokiem dla lwowskich Polaków była nielojalność współobywateli. „Wasze się już skończyło”, mówili w nos Polakom żydowscy komsomolcy. Szokiem była kompletna dezorganizacja życia. (…)

Szokiem była wiadomość, że oprócz Żydów z bolszewikami kolaborują także niektórzy polscy literaci z Wandą Wasilewską, Władysławem Broniewskim i Tadeuszem Boyem-Żeleńskim na czele. Po zmianie okupanta kolejny szok – głowa Kościoła grekokatolickiego – arcybiskup Szeptycki (wnuk Fredry!) powitał chlebem i solą okupacyjne władze niemieckie, a Ukraińcy hucznie świętują na ulicach urodziny Hitlera. (…)

We lwowskiej kamienicy przy ulicy Potockiego (obecnie Szuchewicza), gdzie mieszkali dziadkowie Cieklińscy, lokatorami byli lwowiacy pochodzenia polskiego i żydowskiego. Babcia opowiadała, że udało jej się kupić okazyjnie piękny garnek od sąsiadki-Żydówki, której mleko rozlało się do garnka przeznaczonego do mięsa, wskutek czego garnek stracił koszerność. Niedługo po zajęciu Lwowa przez sowietów do mieszkania dziadków nocą wkroczyło NKWD, by aresztować „bieżeńców” ze Śląska. Ludzki enkawudysta powiedział nawet, że „rebionki” mogą zostać u „babuszki”. Stanisław Ciekliński podjął jednak decyzję, by rodziny nie rozdzielać. Decyzji tej nie darował sobie do końca życia. Rodzina przeszła Golgotę Wschodu – podobnie jak setki tysięcy Polaków w ostatnich 300 latach. Dożyli układu Sikorski-Majski i „amnestii” dla Polaków. Z dokumentu dowiedzieli się o swoim „przestępstwie” i przyczynie aresztowania – było to… „nielegalne przekroczenie granicy ZSRR”. Jeszcze przed wkroczeniem bolszewików do Lwowa już była granica! (…)

W tej samej kamienicy mieszkał przykładny katolik, mecenas Rodkowski (Rutkowski?). Nie było tajemnicą dla lokatorów, że był Żydem, który się ochrzcił z okazji ślubu z katoliczką. Gdy Rodkowski został aresztowany, mój dziadek Franciszek Ciekliński, który znał perfekcyjnie niemiecki (był tłumaczem w austriackiej armii), udał się na gestapo świadczyć, że znał rodziców mecenasa – „dobrych chrześcijan”. Niemcy wysłuchali uprzejmie, ale nie uwierzyli (oczekiwali łapówki?). Na prośbę zrozpaczonej żony Rodkowskiego Franciszek udał się na policję drugi raz i już nie wrócił. Po paru dniach obaj zostali rozstrzelani w podlwowskich Winnikach (o próbie ratowania mecenasa Rodkowskiego pisałem już szerzej na łamach „Kuriera WNET”). Mój dziadek należy do tych tysięcy anonimowych bohaterów ratujących Żydów kosztem własnego życia, którzy nie będą mieć swojego drzewka w Yad Vashem…

Czy „bieżeńców” Cieklińskich wydali w ręce NKWD lokatorzy Żydzi? Czy mecenasa Rodkowskiego zadenuncjowali na gestapo sąsiedzi Polacy? Prawdopodobnie nikt nikogo nie wydał, ale nieufność wśród lokatorów mogła powstać. Cieklińscy mogli nieopatrznie gdzieś się zarejestrować czy zameldować (wiedza, do czego zdolni są bolszewicy, nie była jeszcze powszechna). Miejsce zamieszkania Rodkowskiego mogło być znane Niemcom. „Judenraty” – organy samorządu żydowskiego – otrzymały na początku okupacji polecenie, aby dostarczyć listy członków gmin żydowskich aktualnych i byłych wraz z adresami. Administracja żydowska skwapliwie polecenie wykonała (wiedza, do czego zdolni są Niemcy, nie była jeszcze powszechna). Zresztą do 1942 roku Niemcy mordowali prawie wyłącznie Polaków.

„Żydowskie srebra”

Przed wojną kontakty między ludnością polską i żydowską były częste i naturalne. Żydzi nie przejawiali w stosunku do Polaków takiej wrogości, jaką obserwujemy obecnie, bo nie zorganizowano jeszcze antypolonizmu (przemysłowcy „przemysłu Holokaustu” jeszcze się nie narodzili).

Znajomy drugiej mojej babci (także mieszkajacej na Potockiego) Żyd – fryzjer, przyniósł komplet srebrnych sztućców z prośbą o przechowanie „do lepszych czasów”. Lepsze czasy nie nastąpiły. Fryzjer wkrótce został zamknięty w obozie przy ul. Janowskiej, a później udał się w swoją ostatnią życiową podróż do Treblinki. „Żydowskie srebra” zaś odbyły całą odyseję lwowskich wygnańców – Przeworsk, Łódź, Wrocław, Poznań i w końcu dotarły do Koszalina. Nigdy nie były używane. Ponieważ znalezienie ewentualnych spadkobierców było niemożliwe, „żydowskie srebra” stały się klasycznym „mieniem bezspadkowym”.

Na przełomie lat 80/90 ub. stulecia wielu szlachetnych ludzi na całym świecie zdawało sobie sprawę, jaki straszliwy los spotkał Polskę i Polaków w ostatnim półwieczu, o czym świadczy lawina paczek z pomocą, jaka popłynęła do Polski. Jednym z takich ludzi był nauczyciel Harvey Granite z założonego przez Polaków miasteczka Warsaw w stanie New York. W latach 90. organizował on darmowe wakacyjne kursy angielskiego dla polskich licealistów. Najlepszy uczestnik kursu miał szansę na kontynuację nauki w amerykańskim koledżu i gościnę w domu państwa Granitów (oboje byli nauczycielami). W tych czasach znajomość angielskiego i amerykańska matura była przepustką do lepszego życia. Tak się zdarzyło, że jednym z beneficjentów został mój syn.

Jadąc do Ameryki, zabrał „żydowskie srebra” jako prezent dla gospodarzy. Tak więc amerykański Żyd mający dużą sympatię dla Polaków (tak! tacy też są) stał się właścicielem srebrnej zastawy lwowskiego fryzjera, którego imienia już nikt nigdy nie pozna.

Spadkobiercy znalezieni w Australii

Moi tesciowie – farmaceuci byli właścicielami największej apteki w Częstochowie położonej w prestiżowym punkcie miasta. W czasie okupacji znajoma Żydówka poprosiła ich o przechowanie cennej biżuterii. Znajoma nie doczekała „lepszych czasów” – została zamordowana wraz z całą bliższą i dalszą rodziną. Po wojnie nastąpiły gorsze czasy dla prywatnych właścicieli – aptekę teściom upaństwowiono, czyli ukradziono (teraz znowu jest prywatna, ale trafiła do elit zupełnie innej proweniencji). Teściowie z dnia na dzień utracili dorobek pokoleń. Wkrótce teść zmarł, a teściowa, samotnie wychowując dwie córki w wieku szkolnym, z opinią „wroga ludu” musiała zmierzyć się z trudami życia. Rodzina jadła wędliny dwa razy do roku w święta, jajka raz na tydzień w niedzielę, a na co dzień głównie chleb z marmoladą lub smalcem. Mimo biedy, teściowej nigdy do głowy nie przyszło, by stopniowo naruszać cenny depozyt i dokładać do codziennego życia. Wiele energii poświęciła na szukanie spadkobierców właścicielki biżuterii. Po 25 latach poszukiwań teściowa w końcu znalazła spadkobiercę w Australii.

Pani, która przyjechała z antypodów po odbiór cennego depozytu, przywiozła teściowej australijski sweterek. Choć sweterek miał się nijak do wartości biżuterii, stanowił on wyraz wdzięczności. Dziś czasy się zmieniły o tyle, że można by było spodziewać się raczej rachunku za „bezumowne korzystanie z dóbr przez 25 lat”.

Cały artykuł Jana Martiniego pt. „Wspomnienia rodzinne z Żydami w tle” znajduje się na s. 3 wrześniowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 51/2018, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Jana Martiniego pt. „Wspomnienia rodzinne z Żydami w tle” na s. 3 wrześniowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 51/2018, wnet.webbook.pl

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Prezydent Poznania wsparł demoralizatorów: „Obraliśmy w Poznaniu kierunek miasta europejskiego i będziemy konsekwentni”

Na wszystkich tramwajach w Poznaniu wywieszono tęczowe flagi. Szybko je jednak zdjęto, gdyż zaprotestowali mieszkańcy oraz tramwajarze, którzy nie chcieli prowadzić pojazdów z symboliką deprawatorów.

Kinga Małecka-Prybyło

Stop! deprawatorom seksualnym

W sobotę 11 sierpnia odbył się w Poznaniu tzw. „marsz równości”, w trakcie którego promowano homoseksualizm oraz domagano się legalizacji w Polsce homoseksualnych „małżeństw”. Organizacja tego typu marszu to również pierwszy krok w strategii oswajania Polaków z pedofilią. Jako działacze Fundacji, która od lat przeciwstawia się deprawacjom seksualnym, wiemy o tym aż nadto dobrze.

Pochód demoralizatorów wsparł aktualny prezydent Poznania Jacek Jaśkowiak, który powiedział: „Obraliśmy w Poznaniu kierunek miasta europejskiego i będziemy konsekwentni, nawet gdy pojawiają się trudności”.

Co to w praktyce oznacza? Że władze miasta i podlegające im służby nie będą miały żadnej litości i tolerancji dla tych, którzy ośmielą się mieć inne niż one zdanie na temat deprawacji dzieci, homoseksualizmu i jego związków z pedofilią. Doświadczyli tego nasi wolontariusze, którzy dzięki pomocy naszych darczyńców stanowczo zareagowali na skandaliczne plany deprawatorów. Co się wydarzyło?

Jak to było w Poznaniu?

Na trasie przemarszu homoseksualnych aktywistów nasi wolontariusze ustawili specjalnie przygotowane na tę okazję samochody, oklejone antypedofilskimi plakatami. Jednym z nich kierował mój kolega Dawid, który został siłą zatrzymany przez policję. Funkcjonariusze przez godzinę przetrzymywali go w radiowozie, po czym przewieźli go na komisariat i próbowali skłonić do złożenia obciążających go zeznań. W tym samym czasie służby miejskie odholowały nasze samochody, ale nasi pozostali wolontariusze ukazywali związki homoseksualizmu z pedofilią za pomocą dużych transparentów. Prawdę o pedofilii pokazywał również nasz billboard, który tuż przed „paradą” został zdjęty z kamienicy blisko centrum Poznania. Naciskał na to osobiście prezydent Jaśkowiak, który straszył inspekcją nadzoru budowlanego!

Tuż przed tzw. Poznań Pride Week 2018, w imię „równości” poglądów, na wszystkich tramwajach w Poznaniu wywieszono tęczowe flagi. Szybko je jednak zdjęto, gdyż zaprotestowali oburzeni mieszkańcy oraz tramwajarze, którzy nie chcieli prowadzić pojazdów z symboliką deprawatorów.

Jak donoszą media, jeden z nich odmówił nawet przyjścia do pracy, mówiąc: „Treści, które reprezentują organizacje skupione wokół symbolu tęczowej flagi, dążą do zalegalizowania pedofilii jako orientacji seksualnej. Jako ojciec siedmiolatka nie mogę się zgodzić, aby reklamować swoją pracą w/w treści”.

I właśnie o to nam chodzi! Aby informacja o powiązaniach homoseksualizmu, lobbystów LGBT i „edukatorów” seksualnych z pedofilią i molestowaniem dzieci dotarła do jak największej liczby Polaków. Cieszę się, gdy widzę to na konkretnych przykładach.

Po Poznaniu przyszedł jednak czas na kolejne miasta.

Co nas czeka?

Już niedługo odbędzie się szumnie zapowiadana „parada równości” w Szczecinie. Homoseksualni aktywiści organizują swój pochód po raz pierwszy w tym miejscu. Jeden z nich zapowiedział: „Nie możemy czekać aż »społeczeństwo będzie gotowe«. Wy, zaczynając wasze związki, nie zastanawialiście się, czy ktoś jest na nie gotowy – my też nie chcemy. Każdy z nas ma tylko jedno życie. My chcemy nasze przeżyć godnie. Już teraz, od dziś”.

Aby zmanipulować i omamić cały naród, potrzeba kilku lat propagandy i bierności normalnych ludzi. Deprawatorzy dzieci i pedofile nie chcą tyle czekać. Chcą, aby ich postulaty zostały zrealizowane już teraz. Czy wiemy, na co tak naprawdę społeczeństwo ma być gotowe? Dobrze pokazuje to przypadek Szkocji.

James Rennie był jednym z najbardziej znanych lobbystów homoseksualnych w tym kraju. Kierował organizacją LGBT Youth Scotland, której celem była promocja homoseksualizmu wśród młodzieży i utrwalanie zaburzeń seksualnych u nastolatków. Forsował również wprowadzenie do szkockich szkół „edukacji seksualnej” oraz legalizację adopcji dzieci przez homoseksualistów. Jego stowarzyszenie było finansowane przez państwo, a on otrzymywał od rządu wynagrodzenie w wysokości 40 tys. funtów rocznie. Do czasu… W 2009 roku szkocka policja rozbiła jedną z największych grup pedofilskich, jaka działała na terytorium Wielkiej Brytanii. W trakcie akcji skonfiskowano m.in. 125 tysięcy zdjęć przedstawiających gwałty na małych dzieciach. Okazało się, że na czele tej ohydnej bandy stał James Rennie. Skazano go na dożywocie za wielokrotne molestowanie synka znajomych, którzy zostawiali maluszka pod jego opieką.

W trakcie wykorzystywania dziecka robił zdjęcia i nagrywał filmy, którymi dzielił się później z innymi pedofilami. Podczas procesu matka chłopczyka musiała obejrzeć materiały nakręcone przez pedofila. Przedstawiały one najbrutalniejsze praktyki seksualne.

Rennie dopuścił również do dziecka Neila Strachana – innego pedofila, który w dodatku był zarażony HIV. „To, co zobaczyliśmy, jest odrażające. Zszokowałoby każdego normalnego człowieka” – powiedział szkocki sędzia, który prowadził sprawę.

Proces Jamesa Renniego wywołał w Szkocji i całej Wielkiej Brytanii debatę na temat związków homoseksualizmu z pedofilią, ale temat szybko został zamieciony pod dywan, a wszyscy podejmujący go zostali oskarżeni o „homofobię” i nienawiść wobec homoseksualistów. „Kilka lat temu, gdy jeszcze nie był to temat tabu, policja udostępniła statystki dotyczące molestowania dzieci. W zależności od regionu od 23 do 43 procent tych przestępstw było sprawką gejów” – powiedziała zajmująca się sprawą brytyjska dziennikarka Lynette Burrows.

Te liczby pokrywają się z wieloletnimi badaniami prowadzonymi w USA przez dr Paula Camerona, z których wynika, że: „2% dorosłych regularnie stosuje praktyki homoseksualne. Jednak stanowi to między 20% a 40% wszystkich przypadków molestowania nieletnich”.

Te informacje są szokujące. Na próżno ich jednak szukać chociażby w mediach głównego nurtu, które czynnie wspierają pedofilskich aktywistów. „Homoseksualne lobby nie dopuszcza, by takie dane wychodziły na jaw. Gdy wypowiadam się w BBC, zabraniają mi mówić o tym niewygodnym fakcie” – mówiła Lynette Burrows. Dokładnie to samo już teraz spotyka nas w Polsce. Jakakolwiek krytyka lub odmienne zdanie na temat homoseksualizmu oznacza „homofobię” i „mowę nienawiści”. Widzieliśmy to też wyraźnie podczas ostatnich wydarzeń w Poznaniu. Zatrzymania naszych wolontariuszy, zastraszanie firm billboardowych, procesy sądowe – wszystko jest po to, aby prawda o związku homoseksualizmu i pedofilii nie wyszła na jaw.

Nie dajmy się zastraszyć

W Polsce jednocześnie forsuje się następne „marsze równości”, do oglądania których zostaną zmuszeni mieszkańcy kolejnych miast. W najbliższym czasie takie wydarzenia odbędą się w Katowicach, Szczecinie, w październiku – we Wrocławiu. Dzięki wsparciu naszych Darczyńców zrobiliśmy plakaty na billboardy i na samochody, a prawda o pedofilii dotarła choć do części mieszkańców Poznania, którzy zareagowali na działania deprawatorów. Teraz musimy zrobić to samo w pozostałych miastach. Na przeprowadzenie antypedofilskich akcji w Katowicach i Szczecinie potrzebujemy ok. 11 000 zł, a czasu na przygotowania mamy niewiele – „parady równości” odbędą się już na początku września.

W mówieniu prawdy nie możemy liczyć na duże media, które albo sprzyjają lobbystom LGBT, albo boją się oskarżeń o „homofobię”. Dlatego musimy prawdę pokazywać w niezależny sposób – na ulicach, samochodach i billboardach. Aby tak się stało, niezbędne jest wsparcie Darczyńców. Dlatego proszę o pomoc w organizacji antypedofilskich akcji w Katowicach i Szczecinie. Polacy koniecznie muszą dowiedzieć się, że za symbolem tęczowej flagi kryje się także koszmar dzieci – ofiar pedofilów.

WESPRZYJ DZIAŁANIA

Fundacja PRO – Prawo do życia
pl. Dąbrowskiego 2/4 lok. 32
00-055 Warszawa
Numer konta: 79 1050 1025 1000 0022 9191 4667

Artykuł Kingi Małeckiej-Prybyło pt. „Stop! deprawatorom seksualnym” znajduje się na s. 1 i 5 wrześniowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 51/2018, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Kingi Małeckiej-Prybyło pt. „Stop! deprawatorom seksualnym” na s. 1 i 5 wrześniowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 51/2018, wnet.webbook.pl

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Co bardziej razi zmysł estetyki: Polacy w skarpetkach i sandałach czy obnażający się publicznie na plażach Europejczycy?

Może jeden czy drugi Polak wywołuje swoim zachowaniem czyjeś rozbawienie, a nawet oburzenie. Jednak nie ma nic bardziej oburzającego, jak nadmierna swoboda obyczajowa Europejczyków.

Aleksandra Tabaczyńska

Siedząc na plaży na jednej z duńskich wysp, zauważyłam kobietę w wieku powyżej siedemdziesięciu lat. Obok niej bawiło się dwoje dzieci, na oko przedszkolaków, oraz opalała się młoda kobieta – prawdopodobnie mama maluchów, a także młody mężczyzna wyglądający na ich ojca. Z polskiego punktu widzenia można by założyć, że to młode małżeństwo z dziećmi i babcią.

Otóż pani ta wykąpała się w morzu w stroju kąpielowym i czepku na głowie. Po wyjściu z kąpieli stanęła przy kocu, na którym wypoczywali młodzi ludzie i ich dzieci. Niczym nieskrępowana zdjęła kostium i naga wróciła do morza, by go wypłukać. Gdy rozłożyła strój, by odciekł z wody, powtórnie wróciła do morza, tym razem jednak, by wypłukać własne ciało. Tak więc zanurzyła się dwukrotnie i powróciła do swoich bliskich. Dodam tylko, że przez kolejne minuty pani ta zbierała zabawki maluchów, przekładała jakieś rzeczy z miejsca na miejsce, czesała liche włosy, trzepała kocyk i nie wiem co jeszcze, bo nie sposób było na to patrzeć.

Reasumując, na publicznej plaży, w obecności wielu osób – ubranych w kostiumy, w tym dzieciaczków, również w majtkach kąpielowych, i młodych ludzi także w strojach plażowych – ostatnią rzeczą, jaką zrobiła po zdjęciu mokrego kostiumu kobieta słusznej budowy oraz wieku, było ubranie się.

Takie obrazki na duńskich plażach to norma. Każdego dnia nie wiadomo, gdzie oczy podziać. (…)

Nie da się pominąć bardzo krytycznych komentarzy i prześmiewczych felietonów na temat zachowań naszych rodaków podczas wakacyjnego wypoczynku. Medialna rzeczywistość sprowadza się do obśmiania polskiej rodziny na plaży: a że używają parawanu, a to, że wcześnie przychodzą i zajmują „lepsze” miejsca, że jedzą, że piją. Za granicą z kolei – podobno – nie znamy języków, jemy za dużo na wczasach „all inclusive” i niczym poza hotelowym basenem nie jesteśmy zainteresowani. (…)

Wszystko to oczywiście opisują bywalcy, często wieloletni znawcy wszelakich zagranicznych obyczajów. Jednak po doświadczeniu duńskich plaż, na których wypoczywają najczęściej Skandynawowie, Niemcy, Holendrzy, spotykanie rodaków uważam za bardzo miłe doświadczenie.

Cały artykuł Aleksandry Tabaczyńskiej pt. „Do czego służy kostium kąpielowy?” znajduje się na s. 8 wrześniowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 51/2018, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Aleksandry Tabaczyńskiej pt. „Do czego służy kostium kąpielowy?” na s. 8 wrześniowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 51/2018, wnet.webbook.pl

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Środowisko PiS to nie są same anioły i to żadna tajemnica. Ale z drugiej strony – bez PiS nie ma dobrej zmiany w Polsce

Chcesz służyć innym – musisz zrezygnować z wysokiego statusu materialnego. Chcesz mieć specjalny status materialny – myśl o sobie, zajmij się dochodową działalnością biznesową; nie przeszkadzaj innym.

Tomasz Wybranowski
Tadeusz Dziuba

Częstym zarzutem wobec wielu osób tak zwanej Dobrej Zmiany jest to, że tyle od nich oczekiwano po październiku 2015 roku, a nie zawsze są tam, gdzie być powinni. Jak Pan to skomentuje?

Każde duże środowisko łączy ludzi o bardzo różnych upodobaniach i motywacjach. Środowisko Prawa i Sprawiedliwości nie składa się z samych aniołków i to chyba nie jest jakaś wielka tajemnica. Ale spójrzmy na drugą stronę medalu. Bez Prawa i Sprawiedliwości nie ma dobrej zmiany w Polsce. Tak więc jedna kwestia to niedoskonałość ludzi, a druga kwestia – to użyteczność i pożyteczność tej formacji politycznej.

Wejdę w słowo. Nawet posłowie opozycyjni twierdzą, że Prawo i Sprawiedliwość to pierwsza z partii politycznych w Polsce, która od bardzo dawna, może po raz pierwszy w historii, realizuje to, co miała napisane w programie wyborczym.

Mam dokładnie to samo zdanie.

Jesteśmy w Poznaniu, więc może warto powiedzieć, że marsz Prawa i Sprawiedliwości ku programowi obywatelskiemu, który w zamiarze miał być realizowany później, zaczął się właśnie tu, w Poznaniu. Od kongresu, który odbył się mniej więcej miesiąc przed katastrofą smoleńską w 2010 roku. I wtedy właśnie opracowano pierwszą wersję, już dosyć dojrzałą, programu Prawa i Sprawiedliwości, która potem była modyfikowana w różnych aspektach.

Ten korpus, wtedy uchwalony tu, w Poznaniu, pozostał podstawą programu wyborczego z 2015 r. A po zwycięstwie wyborczym najważniejsze elementy tego programu – oczywiście sukcesywnie – są realizowane, bo za jednym zamachem wszystkiego się nie da wprowadzić. Podzielam wyrażoną przez Pana opinię, że Prawo i Sprawiedliwość jest formacją polityczną uczciwą w tym sensie, że obiecało i realizuje, a przynajmniej stara się to robić.

I w miarę szybko reagujecie na różne przypadki niecnych zachowań w łonie partii Prawa i Sprawiedliwość, co również nie jest typowe. Jako grupa polityczna trzymająca władzę nie boicie się oczyszczać swoich szeregów.

To jest element realizacji uczciwych deklaracji. Chcemy, by nasi przedstawiciele, nasi funkcjonariusze zachowali czyste ręce i jeśli tak się nie dzieje, to wyciąga się z tego konsekwencje. Ale muszę dodać, że w takim sposobie działania – właśnie konsekwentnego – moim zdaniem dużą rolę odgrywa osobisty wybór naszego lidera Jarosława Kaczyńskiego, który jest bardzo uczulony na kwestie przyzwoitego zachowania w życiu publicznym i z całą pewnością ta jego skłonność jest decydująca dla wyciągania wniosków dyscyplinujących względem osób, które nie podporządkowują się regułom, nazwijmy je, moralnym, etycznym czy regułom przyzwoitości.

Mam wrażenie, że na Zachodzie, aby być posłem, senatorem, trzeba mieć dobry życiorys, wykazać się czymś w życiu biznesowym, naukowym, mieć coś do zaproponowania. A mandat społecznego zaufania jest taką kropką nad i. Idzie się do parlamentu po to, aby zrobić coś dobrego; to jest jakby ukoronowanie życia.

Powiem szczerze, że przedstawił Pan dosyć idealistyczną wizję modelu kariery politycznej w krajach, które określamy jako zachodnie. Myślę, że tam jest nie mniej karierowiczów niż u nas i nie mniej ludzi, którzy kierują się nieuczciwymi motywacjami.

Ale z całą pewnością warto przyjąć takie stanowisko, że ten, kto chce się poświęcić sprawom wspólnotowym, sprawom publicznym, musi mieć umiarkowane oczekiwania co do swojego statusu materialnego. Chcesz pracować dla innych, chcesz służyć innym – musisz umieć zrezygnować z wysokiego statusu materialnego. Chcesz mieć specjalny status materialny – zajmij się działalnością biznesową, gospodarczą czy innego typu, która przynosi dochody; myśl o sobie, nie przeszkadzaj innym.

To jest punkt wyjścia. Każda osoba angażująca się w życie publiczne musi dokonać takiego wyboru gdzieś na początku drogi, czy to racjonalnie, czy intuicyjnie. Bo jeśli tego wyboru się nie dokona, potem pojawiają się sytuacje konfliktowe, pokusy, ulega się łatwo pokusom.

Cały wywiad Tomasza Wybranowskiego z posłem Tadeuszem Dziubą, pt. „O polityce w Poznaniu” znajduje się na s. 5 wrześniowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 51/2018, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Wywiad Tomasza Wybranowskiego z posłem Tadeuszem Dziubą, pt. „O polityce w Poznaniu”, na s. 5 wrześniowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 51/2018, wnet.webbook.pl

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Pajacowaty urzędujący prezydent Poznania miasto traktuje jak gadżet do zabawy dla wiecznie niedojrzałych mężczyzn

Przekonał się jednak, że czasy niepoważnych ludzi się kończą. Pracownicy podległego mu przedsiębiorstwa MPK zbuntowali się i po jednym dniu trzeba było zdjąć tęczowe flagi z poznańskich tramwajów.

Jolanta Hajdasz

Prawicowy kandydat na prezydenta Poznania Tadeusz Zysk z dnia na dzień coraz lepiej prezentuje się w mediach. Dobrze ubrany, elokwentny, zawsze stara się spokojnie i rzeczowo przedstawić swoje zdanie. Dobrze zna nasze miasto i coraz lepiej potrafi o tym mówić publicznie, a po jego wypowiedziach widać, iż interesuje się i historią, i dniem dzisiejszym, sprawami małymi i dużymi, a zawsze ważnymi dla każdego zwykłego zjadacza chleba.

W ostatnich siedmiu latach pracowałam społecznie razem z Tadeuszem Zyskiem w różnych sytuacjach i stowarzyszeniach, i przekonałam się, jak dobrym jest organizatorem. Udowodnił, że potrafi w trudnych momentach znaleźć wyjście z sytuacji, gdy zdawałoby się, że jesteśmy pod ścianą, bo w kasie hula wiatr i nie ma tam ani złotówki, a trzeba wykonać zadanie…

Nasze stowarzyszenia, jak Akademicki Klub Obywatelski czy Komitet Odbudowy Pomnika Wdzięczności to prawdziwe non profit. Od lat działają bez jakiegokolwiek zaplecza finansowego, a w takiej pracy szybko się można poznać na człowieku. Wszyscy wiemy, że na Tadeusza zawsze można liczyć, a rozsądek i poważne traktowanie każdej sprawy – to najważniejsze jego cechy.

To całkowite przeciwieństwo – przepraszam, ale zacytuję najpowszechniejszą opinię – pajacowatego obecnego prezydenta naszego miasta, który Poznań traktuje jak gadżet do zabawy dla wiecznie niedojrzałych mężczyzn. Zasłynął z tego, iż nie pojawił się na obchodach rocznicy Powstania Wielkopolskiego, a z obchodów 60 rocznicy Poznańskiego Czerwca ’56 zrobił karykaturalny show, bo na uroczystość nie weszła reprezentacja Wojska Polskiego, a bez najmniejszego problemu przez cały czas jej trwania uczestniczyły w niej osoby z gwizdkami, zakłócające przemówienie nawet demokratycznie wybranego prezydenta Polski.

Jego popisy typu udawana walka bokserska z zawodowcem czy jazda na rowerze w towarzystwie mediów ośmieszyły go skutecznie. Nawet radni jego zaplecza politycznego, czyli Platformy Obywatelskiej, wielokrotnie tracili do niego cierpliwość, bo nie przychodził na umówione spotkania, a jeśli nawet przychodził, to nie miał nic do powiedzenia nawet w banalnych sprawach leżących w jego kompetencjach.

To, że Poznań stał się w Polsce symbolem promocji deprawacji seksualnych, to także jego „zasługa”. Świadomie przecież angażował się osobiście w najbardziej kontrowersyjne projekty, takie jak wspieranie obrazoburczego spektaklu teatralnego czy tzw. parady równości. Po tej ostatniej, jak wszyscy widzieliśmy, przekonał się jednak, że czasy niepoważnych ludzi się kończą, pracownicy podległego mu przecież przedsiębiorstwa, jakim jest MPK, zbuntowali się i po jednym dniu trzeba było zdjąć tęczowe flagi z poznańskich tramwajów. Można? Można.

Urzędujący prezydent wie jednak, że dobrze czy źle, byle po nazwisku – wiadomo, ta strategia przynosi zawsze owoce, szczególnie w takich środowiskach jak nasze, poznańskie, zamkniętych w sobie, rzadko ujawniających swoje prywatne poglądy.

Kto był w Poznaniu ostatnio u cioci czy znajomych na imieninach, wie dobrze, że nic się nie zmieniło i że taki temat, jak wybory samorządowe, w rozmowach prywatnych nie istnieje. Nie chcemy się sprzeczać z bliskimi o to, kto kogo uważa za kompletny obciach, a kogo za sensownego i porządnego kandydata. Nie ujawniamy, co widzimy w ludziach „dobrej zmiany”, a co u „platfusów”.

Warto się wreszcie przełamać i przestać patrzeć na świat oczami widza, tym bardziej, że wszyscy wiemy, ile traci Poznań na tym „tęczowym” zarządzaniu.

Artykuł wstępny Jolanty Hajdasz, Redaktor Naczelnej „Wielkopolskiego Kuriera WNET”, znajduje się na s. 1 wrześniowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 51/2018, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł wstępny Jolanty Hajdasz, Redaktor Naczelnej „Wielkopolskiego Kuriera WNET”, na s. 1 wrześniowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 51/2018, wnet.webbook.pl

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Jak starosta ograł nowotomyślan, sprzedając własność powiatu – pałac z kompleksem parkowym – na utajnionym przetargu

Nie da się Polski zmienić, mając tylko rząd w Warszawie i obecny układ sił w sejmikach i powiatach. Władza realna bowiem jest w samorządach i mieszkańcy Nowego Tomyśla odczuli to na własnej skórze.

Aleksandra Tabaczyńska

9 lipca odbył się trzeci przetarg ustny, nieograniczony, na sprzedaż nieruchomości stanowiącej własność Powiatu Nowotomyskiego, położonej w Starym Tomyślu. Chodzi o znany wszystkim mieszkańcom kompleks pałacowo-parkowy w Starym Tomyślu i przylegające do niego grunty. Razem 13 ha, na które składa się: pałac, park, zabudowania gospodarcze, stołówka oraz 7 ha „czystych gruntów”, innymi słowy działek, przeznaczonych według planu zagospodarowania pod budownictwo jednorodzinne.

Przetarg ten został ogłoszony 30 kwietnia. Warto jeszcze uzupełnić, że wycena gruntów w pierwszym przetargu oscylowała w granicach 4,5 mln zł, a w trzecim już tylko na 2 mln złotych. Powiat zastrzegł sobie prawo do odwołania przetargu z uzasadnionej przyczyny.

Gmina Nowy Tomyśl w osobie burmistrza dra Włodzimierza Hibnera zdecydowała się na zakup tych gruntów. Wiadomo było, że Powiat jest w potrzebie finansowej, a szkoda, by taki majątek straciła nowotomyska społeczność. Wystosowane więc zostało w tej sprawie odpowiednie pismo do starosty Ireneusza Kozeckiego. 25 czerwca odbyła się sesja Rady Miasta i Gminy Nowy Tomyśl, w której uczestniczył starosta Kozecki. Podczas obrad burmistrz Włodzimierz Hibner potwierdził, że posiada środki własne, więc nie będzie musiał zaciągać kredytu i jest zdecydowany zakupić nieruchomości w Starym Tomyślu. (…)

Wszystkie gesty, wypowiedzi, pisma i uchwały wskazywały na to, że grunty Starego Tomyśla pozostaną w majątku publicznym. Wydawało się również, że starosta rozumuje podobnie jak mieszkańcy powiatu i wie, co jest dobrem i interesem społecznym. Można by powiedzieć – obopólna korzyść. Starosta chciał sprzedać, więc sprzedałby, a majątek i tak pozostałby w rękach miasta. (…)

5 lipca, to jest w czwartek, odbyło się posiedzenie zarządu Powiatu Nowotomyskiego. Następnego dnia, czyli w piątek 6 lipca, Włodzimierz Hibner otrzymał pismo, w którym powiat informuje między innymi, że mógłby odstąpić od przetargu, gdyby miał ważny powód. Dodaje też, że dwa miliony to jednak za mało, trzeba dołożyć vat i dodatkowo jeszcze wspomina, że nieruchomość ta jest warta 3 mln. Burmistrz natychmiast potwierdził wszystkie ustalenia, czyli zamiar kupna 13 ha wraz zabudowaniami, kwotę 2 mln netto oraz podatek vat, i takie pismo (w ten sam piątek) wysłał. Pismo zostało doręczone tego samego dnia do Starostwa Powiatowego, co zostało potwierdzone przyjęciem dokumentu przez sekretariat powiatu.

I tak dochodzimy do poniedziałku 9 lipca. Tego dnia odbył się jednak przetarg na nieruchomość w Starym Tomyślu. Przetarg, którego miało nie być. Na korytarzu widziano dwóch oferentów: jednego znanego w Nowym Tomyślu przedsiębiorcę, a drugiego nieznanego. Wicestarosta Tomasz Kuczyński nie zgodził się na obserwację przetargu przez na przykład radnych – na miejscu byli Wojciech Andryszczyk i Adam Frąckowiak – albo media – dwutygodnik „Powiaty Gminy” i Radio Poznań. Na marginesie tej sprawy należy zwrócić uwagę na postawę lokalnych tytułów prasowo-internetowych, których po prostu nie było. Miejscowi „dziennikarze” nie wyrywają sobie rękawów, by patrzeć na ręce władz Powiatu. Obecny włodarz Nowego Tomyśla wygrał wybory w 2014 roku wbrew nachalnej propagandzie miejscowych mediów. Tym samym naruszył „uporządkowane” relacje ogłoszeniowe lokalnych tytułów, jak i wszelkie inne ustabilizowane od pięciu kadencji dojścia, wejścia i koneksje.

13 lipca, czyli już po przetargu, do burmistrza wpłynęło pismo od starosty Ireneusza Kozeckiego, w którym informuje on, że Zarząd Powiatu postanowił jednak kontynuować procedurę sprzedaży w trybie przetargowym oraz że przetarg już się odbył.

Po siedmiu dniach wywieszono na tablicy ściennej Starostwa Powiatowego kartkę, z której można wyczytać, że kandydatem na nabycie nieruchomości został Grzegorz Bartol, nowotomyski przedsiębiorca. Cena wywoławcza wynosiła, tak jak poprzednio, 2 mln zł, a Grzegorz Bartol podniósł ją tylko o czterdzieści tysięcy złotych. O vacie nikt już nawet nie wspomniał. (…)

Każdy mieszkaniec każdej gminy czy powiatu powinien mieć pewność, że władze obu tych struktur współpracują. Innymi słowy, że starosta i burmistrz działają dla dobra mieszkańców i interes publiczny stoi zawsze przed prywatnym. Okazuje się, że nowotomyślanie dali się ograć staroście. Deklaracje do kamery rozminęły się z faktycznym działaniem, które legitymizuje pięć osób Zarządu Powiatu.

Cały artykuł Aleksandry Tabaczyńskiej pt. „Jak starosta ograł nowotomyślan” znajduje się na s. 2 sierpniowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 50/2018, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Aleksandry Tabaczyńskiej pt. „Jak starosta ograł nowotomyślan”, na s. 2 sierpniowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 50/2018, wnet.webbook.pl

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

„Dzieło”: „Jak Polacy Niemcom Żydów mordować pomagali” omawia Jan Martini / „Wielkopolski Kurier WNET” nr 50/2018

Człowiek, który podpalił kukłę Sorosa jako organizatora islamskiej inwazji na Europę, został uznany za antysemitę i skazany na więzienie. Sprawcy spalenia kukły ks. Rydzyka zostali uniewinnieni.

Jan Martini

„Jak Polacy Niemcom Żydów mordować pomagali”

Pod takim tytułem literat Stefan Zgliczyński opublikował książkę, której opis brzmi następująco: „Czas to przyznać, Polacy to nie tylko bezbronne ofiary. Nie jesteśmy niewinni, mamy krew na rękach. Krew żydowską. W czasie II wojny światowej i zaraz po niej Polacy masowo donosili na żydowskich sąsiadów, szantażowali, wymuszali haracze, gwałcili i mordowali. Czas spojrzeć sobie w oczy i zmierzyć się z własną historią”.

Pomijając niezrozumiałą kwestię, do kogo mieli „masowo” donosić zaraz po wojnie Polacy (do NKWD czy do UB?), można postawić sobie pytanie – kim jest autor tego opisu? Ze słów „nie jesteśmy niewinni, mamy krew na rękach”, można sądzić, że Polakiem. Jednak przeczą temu zdania poprzednie i następne, w których to „oni” – Polacy – „donosili, szantażowali, gwałcili, mordowali”, a więc autor wydaje się być jakiejś innej narodowości.

Samej książki można nie czytać (choć jest dostępna w przecenie za 27 zł), bo tytuł jako radykalne streszczenie wyjaśnia wszystko.

O tym, jak mogła wyglądać pomoc Polaków przy mordowaniu Żydów, opowiedział mi znajomy emeryt – pan Antoni. Jego ojciec był sołtysem we wsi Kowalowa w powiecie tarnowskim. Zaraz na początku okupacji zgłosili się do niego Niemcy. Oznajmili, że nie jest już sołtysem, lecz troihandlerem i polecili, by natychmiast sporządził wykaz, w której chacie mieszkają Żydzi, w której Cyganie, a gdzie są młodzi mężczyźni zdolni do pracy fizycznej. Ci młodzi mają być do dyspozycji na wszelkie żądanie władz okupacyjnych jako tzw. baudienst.

Pewnego dnia przyjechał konwój składający się z dwóch ciężarówek z eskortą trójkołowych motocykli. Polecono zabrać narzędzia (łopaty, kilofy) i załadowano kilkudziesięciu młodych mężczyzn na ciężarówki. Wśród nich było dwóch stryjów Antoniego. Podróż była długa – prawdopodobnie poza granice powiatu. Nikt nie był w stanie zorientować się, gdzie jadą, bo ciężarówki były szczelnie zakryte brezentową plandeką. O szczegółach pracy stryjów – młodych chłopaków – pan Antoni, jako dziecko, nie został poinformowany, ale można przypuszczać, że chodziło o działanie w ramach „ostatecznego rozwiązania kwestii żydowskiej”. Wydarzenie było dla stryjów na tyle traumatyczne, że w zasadzie ich normalne życie się skończyło – jeden dostał pomieszania zmysłów, a drugi się rozpił. Czy byli kolaborantami – sprawcami? Czy mogli odmówić „pracy”?

Zwraca uwagę perfekcyjna niemiecka technologia zbrodni – w akcji brało udział tylko 10 Niemców, a baudienst nie został użyty do pacyfikacji Żydów miejscowych (choć można było zaoszczędzić sporo czasu i paliwa), tylko mieszkańców innego powiatu. Być może ktoś z ofiar zdołał się uratować i zaświadczył (np. autorowi Zgliczyńskiemu), że oprawcami byli Polacy mający do pomocy nielicznych Niemców.

Jeden szczegół z relacji pana Antoniego jest bardzo znaczący – w pewnym momencie Niemiec zawiesił na piersi stryja automat, kazał mu się objąć i szeroko uśmiechnąć. W tym momencie drugi Niemiec zrobił im zdjęcie. Można przypuszczać, że zdjęcie zostało propagandowo wykorzystane i ukazało się w niemieckiej gazecie z komentarzem np. „Ludność polska z entuzjazmem podejmuje pracę nad oczyszczaniem kraju z Żydów”.

Myślę, że nasi „badacze Holokaustu” powinni zwrócić uwagę na niemieckie gazety z czasów okupacji jako obiecujący obszar badawczy. Także autor Zgliczyński mógłby znaleźć tam materiały do swoich następnych książek.

Poprzednie książki tego pisarza to Antysemityzm po polsku i Hańba iracka – zbrodnie Amerykanów i polska okupacja Iraku. Autor sporo pisze, bo jest dyrektorem Instytutu Wydawniczego „Książka i Prasa”, który „jest niezależną od jakichkolwiek grup i organizacji politycznych fundacją mającą na celu szerzenie idei sprawiedliwości społecznej, wolności słowa i badań naukowych, a także walkę z każdym przejawem dyskryminacji ze względu na płeć, rasę, przynależność narodową i światopogląd”. Cele Instytutu są tak wzniosłe, że każdy z nas podpisze się od nimi oburącz. Tym bardziej, że ciągle mamy „przejawy dyskryminacji”: np. człowiek, który podpalił kukłę Sorosa jako organizatora islamskiej inwazji na Europę, został uznany za antysemitę i skazany na więzienie, natomiast sprawcy spalenia kukły Polaka (ks. Rydzyka) zostali uniewinnieni „z uwagi na znikomą szkodliwość czynu”.

Instytut Wydawniczy „Książka i Prasa” ma też fundację, która współpracuje z Fundacją Analizy Społecznej i Edukacji Politycznej im. Róży Luksemburg. Prawdopodobnie wszystkie te podmioty otrzymują dotacje z ministerstwa kultury z uwagi na piękne cele statutowe i działalność na niwie „kultury wysokiej”. Czyż możliwe jest utrzymanie „niezależności” (a nawet działalności) bez ministerialnych dotacji czy grantów z Fundacji Rothschilda, Sorosa czy innych Funduszy Norweskich? Na garnuszku polskiego podatnika jest także Centrum Badań nad Zagładą Żydów przy Polskiej Akademii Nauk. Celem pracy naukowców powinno być szukanie prawdy. Można mieć nadzieję, że wśród naszych badaczy Holokaustu są uczciwi wyznawcy judaizmu i obowiązuje ich przykazanie, które Mojżesz otrzymał od Boga – „nie mów fałszywego świadectwa przeciw bliźniemu”.

Niestety amerykańscy historycy traktują prawdę bardzo pragmatycznie, lansując termin „polskie obozy koncentracyjne”. Według Reduty Dobrego Imienia, w ostatnim roku ilość użycia tego kłamliwego terminu wzrosła o 22 procent. W ciągu 50 lat po wojnie Polakom zarzucano tylko bierność wobec zagłady Żydów.

Dopiero wraz z powstaniem Światowej Organizacji Restytucji Mienia Żydowskiego (1993) pojawiły się szkalujące Polaków książki i „badania naukowe”, ukazujące nas jako sprawców zbrodni. Czy była to tylko przypadkowa zbieżność?

W tym samym mniej więcej czasie pojawił się Instytut Wydawniczy „Książka i Prasa”, którego dyrektorem jest od roku 1997 pan Stefan Zgliczyński. Wobec gigantycznych roszczeń żydowskich pod naszym adresem, „badania Holokaustu” i ich coraz bardziej szokujące ustalenia ( 40 tys. ofiar polskich zbrodni, później 120 tys. i ostatnio 200 tysięcy) nie mają już podstaw moralnych, gdyż wydają się być tylko narzędziem do wyłudzeń.

Artykuł Jana Martiniego pt. „Jak Polacy Niemcom Żydów mordować pomagali” znajduje się na s. 4 sierpniowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 50/2018, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Jana Martiniego pt. „Jak Polacy Niemcom Żydów mordować pomagali”, na s. 4 sierpniowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 50/2018, wnet.webbook.pl

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego