Chaos w naszych chrześcijańskich głowach. Jedyny i prawdziwy Kościół Jezusa (9)/ Felieton sobotni Jana A. Kowalskiego

Zajmijmy się w tym tekście naszym, katolickim Kościołem. Kościołem przeżywającym najgłębszy od czasu renesansowej rozpusty kryzys. I wymieńmy główne przyczyny takiego stanu rzeczy.

Co to takiego Kościół Jezusa? Nie jest nim na pewno cały Kościół katolicki. Może pół, może trochę więcej. Ale jest w nim też część każdego z Kościołów protestanckich (choćby sam Luter smażył się w piekle). Na pewno duża część Kościoła prawosławnego i Kościołów pierwotnych. Tak przypuszczam, bo jedyną pewność co do składu i liczebności Kościoła ma tylko jego założyciel, Jezus Chrystus.

To, co prawdziwie podzieliło Kościół ustanowiony podczas pamiętnej Wieczerzy to sprawy doczesne – ambicje, władza i pieniądze – obudowane później rozmaitymi dogmatami ugruntowującymi wpływy. Na dobrą sprawę to prawosławni są prawi, a my trochę lewi. Dlatego nie zżymajmy się na protestujących przeciwko upadłemu i zepsutemu do cna Watykanowi protestantów. Bez ich protestu Kościół katolicki nie mógłby się oczyścić. Bez reformacji nie byłoby przecież kontrreformacji.

Nie dajmy się pochłonąć zażartym sporom liturgicznym i doktrynalnym dla udowodnienia, kto jest lepszym, prawdziwszym i jedynym chrześcijaninem. Nasz Pasterz, Jezus Chrystus, na pewno zna swoje owce.

Tyle tytułem wstępu. I lepszego zrozumienia tego, co nastąpi.

Powiedzmy zatem, kto w Kościele Jezusa się nie mieści. Nie mieści się każdy, kto pomimo chrztu trwale odrzuca Boże Przykazania i nie głosi Ewangelii. Bez znaczenia tu jest ranga i dostojeństwo. To, czy jest chrześcijaninem świeckim, czy też świecznikowym purpuratem.

Inne Kościoły chrześcijańskie niech same sobie radzą. Zajmijmy się w tym tekście naszym, katolickim Kościołem. Kościołem przeżywającym najgłębszy od czasu renesansowej rozpusty kryzys. I wymieńmy główne przyczyny takiego stanu rzeczy.

Po pierwsze, celibat. W połączeniu z wyświęcaniem na księży homoseksualistów to główna przyczyna obecnego upadku. Dlaczego łączę te zjawiska? Bo fizycznie się łączą. Bo w każdej strukturze zamkniętej na obecność drugiej płci takie patologiczne zjawiska się szerzą. Ale jest też przyczyna główna – po faryzejsku uznano w naszym Kościele, że skłonność do grzechu nie jest tożsama z grzechem.

No dobrze, a człowieka o skłonnościach pedofilskich zatrudnilibyście w przedszkolu? Nawet z aktualnym zaświadczeniem z konfesjonału nie zatrudniłbym takiego. Przed II wojną ujawnienie kontaktu seksualnego nauczyciela z uczennicą skutkowało wykluczeniem z zawodu. A my teraz tak fałszywie współczujemy każdej ludzkiej słabości. Zwłaszcza własnej.

Dużo mądrzej do problemu celibatu podszedł Kościół prawosławny. Wielu chce służyć Bogu, ale u niektórych powołanie jest mocniejsze, a u innych słabsze. Dlatego w KP po ukończeniu seminarium kleryk dostaje rok na poszukanie sobie żony. Jeżeli jego powołanie nie jest najmocniejsze, może się ożenić i zostać popem. Zwykłym księdzem, pomocnikiem biskupa. Bo pamiętajmy o jednym: pop czy proboszcz są tylko pomocnikami biskupa. To biskup powinien mieć pełne powołanie i poświęcenie w służbie Bogu. Dlatego jak najszybciej powinniśmy zrezygnować z archaicznego celibatu, który przecież nie jest żadnym dogmatem. Wprowadzony został dla utrwalenia potęgi KK i spełnił swoją ziemską rolę. Ale teraz może doprowadzić do jego upadku. Zwłaszcza że grzech sodomii jest jednym z grzechów wołających o pomstę do nieba.

Wiem, wielu tradycyjnych katolików (zwłaszcza świeckich) uważa obronę celibatu za równoznaczną z obroną Częstochowy. I pewnie oburzy się na moje słowa. Jednak doktrynerstwo nie poparte żadną prawdą Bożą nie uzdrowi naszego Kościoła.

Po drugie, nauka religii w szkołach. Wejście księży/katechetów do zdemoralizowanej przez komunizm szkoły zaowocowało utratą moralnego autorytetu Kościoła wśród młodzieży.

Sacrum zostało zbrukane przez profanum. O tym, jakie to niesie zagrożenia, pisałem przed 30 laty (Dziury w mózgu), gdy proces dopiero się rozpoczynał. Zamiast tworzyć swoje katolickie szkoły, KK chciał już tylko obrastać tłuszczem i kasować szmal! W ten sposób ksiądz katecheta stał się tylko jednym z niemających żadnego autorytetu nauczycieli. I nasza młodzież została stracona. Miejmy nadzieję, że chwilowo.

Po trzecie, wieczny sojusz ołtarza z tronem, jaki został odtrąbiony w roku 1989. Oczy przecierałem, nie dowierzając. Ksiądz, były działacz PZPR i ubek w każdej najgłupszej uroczystości gminnej! W III RP znowu najważniejsi. I poniewczasie zdziwienie, że stara bolszewia ograła Kościół. I teraz, już jako nowoczesna i w sześciu kolorach tęczy, może z niego dowolnie szydzić.

Po czwarte i najważniejsze, upadek wiary wśród duchowieństwa. Z niego przecież wynikają wszelkie inne grzechy, których nie zastąpią postęp, dobroczynność i ekologia.

Pisałem już o tym i powtórzę: co najmniej połowa księży nie wierzy w Boga, jaki się nam objawił w osobie Jezusa. Nie wierzy w cuda i każdy z nich próbuje wyjaśniać je za pomocą wiedzy psychologicznej, fizycznej lub matematycznej.

To był właśnie dla mnie największy szok, gdy doznawałem nawrócenia i pomocy Bożej. I to, że ci niewierzący w Boga i istnienie piekła i szatana, zajmują tak eksponowane stanowiska. Dlatego pierwsze moje pytanie w stosunku do poznawanego księdza brzmi: czy ksiądz jest wierzący? Nie oceniam, tylko pytam.

Jaki Kościół mogą tworzyć kapłani, którzy są homoseksualistami/pedofilami lub masonami? Wierzą jedynie w ziemski szmal, a naszą wiarę uznają jedynie za symboliczną? Na pewno nie jest to Kościół Jezusowy. I ten ich „kościół” na pewno nie pomoże w obronie i odrodzeniu się naszej wiary, naszej cywilizacji i naszej ojczyzny. Za każdego księdza, zwłaszcza tego, który błądzi, powinniśmy się modlić. Ale módlmy się także o odwagę dla księży wierzących, żeby oczyścili wreszcie struktury KK z obrzydliwości i zgorszenia. Czysty Kościół jest nam, katolikom, bardzo teraz potrzebny.

Jan Azja Kowalski

Bóg reżyseruje swoje plany niejako pod prąd historii/ Sławomir Zatwardnicki, „Kurier WNET” 78/2020–79/2021

Podobnie jak przykre incydenty sprzed dwóch tysięcy lat, tak i współczesne doświadczenia z covidem nie tylko nie przekreślają Bożych zamiarów, ale właśnie w nich one mogą się realizować.

Sławomir Zatwardnicki

Koronawirus w cieniu Narodzenia Pańskiego

Współpracuję z pewnym periodykiem katolickim, dla którego przygotowuję okolicznościowe teksty związane z rokiem liturgicznym. Tak się składa, że mniej więcej w okolicach pierwszych najważniejszych świąt medytuję drugie najważniejsze święta, i vice versa. Akurat teraz, gdy w sklepach zacznie dominować atmosfera „święta choinki”, wypada mi pisać rozważania dotyczące „drzewa Krzyża, na którym zawisło zbawienie świata”. Z początku trochę niepokoiło mnie to „przesunięcie” roku liturgicznego w mojej głowie względem tego, co w swojej pamięci rozważa Kościół. Ale dochodzę do wniosku, że prócz „plusów ujemnych” ma to również swoje „plusy dodatnie”. Raz, że takie pomieszanie koresponduje z ogólnym pomieszaniem „płynnej ponowoczesności”, dwa – że paradoksalnie pozwala dostrzec Boży zamiar, który inaczej mógłby umknąć uwadze.

Święta Narodzenia Pańskiego zwykle kojarzą się z klimatycznymi kolędami i sielankową atmosferą rodzinną. W świecie postchrześcijańskim jeszcze jakoś siłą bezwładu udaje się zachować pamięć o Słowie, które staje się ciałem i zamieszkuje między nami.

Nie tyle przeżywa się prawdę o historycznym wydarzeniu „raz na zawsze” Wcielenia, ile celebruje jakieś mgliste echo radości pastuszków. Coraz bardziej przypomina to wydmuszkę, mit fruwający sobie w powietrzu bez zakorzenienia w faktach, a zatem także bez większego wpływu na życie czy nawet samo przeżywanie świąt. Ale nie ma co psioczyć i miauczeć, na tle bezpłodnej babci Europy (© papież Franciszek) z jej postępującą amnezją i tak wypadamy całkiem staroświecko. Nie do tego jednak zmierzam, lecz do powiązania drugich świąt z pierwszymi.

Uważny Czytelnik zirytował się już być może tym moim pisaniem o „pierwszych” i „drugich” świętach. Celowo przyjąłem taką terminologię, żeby zasugerować pewnego rodzaju „Boskie pomieszanie bez poplątania” – splatanie się tajemnic wiary w jedno wielkie Misterium Chrystusa. Narodzenie Pańskie jest chronologicznie pierwsze przed Wielkanocą, bo przecież śmierć musi być poprzedzona przyjściem na świat. Ale z perspektywy Bożych planów to raczej Pascha Chrystusa wyprzedza Wcielenie. Wszak sam Chrystus zapewniał: „właśnie dlatego przyszedłem na tę godzinę” (J 12,27). To zaś oznacza, że całe życie Narodzonego dokonywało się w perspektywie śmierci – tik, tak, tik, tak. Gdyby się było artystą malarzem, można by to oddać po mistrzowsku grą poważnych światłocieni. A tak trzeba poprzestać na stwierdzeniu, że cień Krzyża kładł się już na żłób.

Nie jest to zresztą żadne „odkrywanie Ameryki”, raczej odsłanianie zasłony betlejemskiej tajemnicy. „Porodziła swego pierworodnego Syna, owinęła Go w pieluszki i położyła w żłobie, gdyż nie było dla nich miejsca w gospodzie” (Łk 2,7). Zaczynają się audiencje, przyszli wieśniacy ze słomą w butach, a już króle, jak śpiewamy w królowej polskich kolęd, „cisną się między prostotą, niosąc dary Panu w dani: mirrę, kadzidło i złoto. Bóstwo to razem zmieszało z wieśniaczymi ofiarami!” (Franciszek Karpiński). Wszyscy oni odejdą z radością w sercu, gdyż narodził się Zbawiciel. Ale przecież i tę radość trzeba dobrze rozumieć, żeby się móc ucieszyć jak tamci. Jaka to nieziemska radość, że Pan rodzi się na sianie i otrzymuje w darze mirrę? Mirra symbolizuje śmierć męczeńską (por. Mk 15,23), która jest Chrystusowi pisana (= jaką Syn sam sobie napisał w odwiecznie wyrażonej zgodzie na wolę Ojca).

Bóg nie przyszedł po to, żeby nas rozweselić, ale by nas odkupić. Jest różnica między oczekiwaniem od Boga uciechy a doświadczeniem radości płynącej z tego, że Bóg zbawia.

Nie ma pierwszego bez drugiego, czy też, inaczej: to drugie musi być pierwsze, by pojawiła się obiecana nam radość nie z tego świata. Proszę spróbować następującego ćwiczenia: spojrzeć na lewy palec, potem na prawy. To proste. Ale teraz proszę popatrzeć jednocześnie i na krzyż: lewym okiem na prawy palec, a prawym na lewy. Niemożliwe? A jednak tak właśnie mamy patrzeć: jednym okiem spoglądać na Dziecię i wyśpiewywać „Gloria”, a drugim okiem dostrzegać już Paschę i wylewać „Gorzkie żale”. Bo odkupienie już się rozpoczyna wraz z narodzeniem w żłobie.

Postuluję w związku z tym Betlejem dodać do Drogi Krzyżowej jako stację „zero”, zgodnie zresztą ze sztuką ikonograficzną. „Opierając się na teologii ojców – pisał Joseph Ratzinger w swojej książce poświęconej dzieciństwu Jezusa z Nazaretu – tradycja ikon interpretowała żłób i pieluszki także teologicznie. W Dziecku ściśle owiniętym w pieluszki widzi się znak wskazujący na godzinę Jego śmierci […]. Dlatego żłób przybierał kształt ołtarza”. Czy podobnego muzycznego obrazu można dosłuchać się w naszych kolędach? Raczej tylko pośrednio, na zasadzie odbicia lustrzanego: zbawienne światło prześwieca tutaj przez cały czas i oświetla również początki życia Chrystusa. Ale przecież jesteśmy jeszcze przed Paschą, dlatego kolędowanie nie może trwać cały rok, choć próbujemy je wydłużać maksymalnie.

To przyszłe wydarzenie Krzyża zapowiadają już obecne epizody: pielgrzymka ciężarnej Niewiasty i Opiekuna Józefa w celu spełnienia biurokratycznego wymysłu (spis ludności za Cezara Augusta); przyjście Zbawiciela na świat w warunkach, powiedzmy oględnie, mało sterylnych i nieludzkich (szopa i zwierzaki); emigracja do obcego królestwa egipskiego, żeby chronić Królestwo przychodzące w Dziecku, na którego życie nastawał Herod. Cień zawisa nad światłością tego dnia, gdy Bóg staje się Emmanuelem, czyli „Bogiem z nami”. A może jest raczej odwrotnie? Może to właśnie „światłość w ciemności świeci i ciemność jej nie ogarnęła” (J 1,5)? W tym wszystkim Bóg reżyseruje swoje plany, niejako pod prąd historii widzianej jedynie doczesnymi oczami.

Ale, ale, gdzie ten koronawirus zapowiedziany tytułem? – zapyta może zniecierpliwiony Czytelnik. Nie śpieszę wyjaśnić, że znajduje się on właśnie w cieniu Narodzenia Pańskiego. Podobnie jak przykre incydenty sprzed dwóch tysięcy lat, tak i współczesne doświadczenia z covidem nie tylko nie przekreślają Bożych zamiarów, ale właśnie w nich one mogą się realizować.

Być może przyjdzie nam inaczej spędzić świąteczny czas, niż do tego przywykliśmy. Ale dzięki temu przyzwyczaimy się może do bycia z Bogiem, podobnie jak On we Wcieleniu – jak określił to biskup Ireneusz z Lyonu (zm. ok. 202) – przyzwyczaił się do zamieszkania w człowieku.

Będziemy spełniać wszystkie wytyczne rządu, który walczy z wiatrakiem wirusa, poddawać się testom i gromadzić w ilościach urągających społecznej naturze człowieka. Niektórzy z nas znajdą się w ultrasterylnych warunkach szpitalnego żłobu, wśród zapiętych na wszystkie guziki lekarzy przypominających raczej kosmitów niż ludzi. Część z nas być może umrze w samotności i bez sakramentów; jest prawdopodobne, że księża potulnie jak baranki prowadzone na rzeź sekularyzmu usprawiedliwią każdą państwową restrykcję rzekomą miłością bliźniego, w imię jakiegoś przewrotnego, uwspółcześnionego sojuszu ołtarza z tronem, któremu w imię autonomii pozwoli się na wszystko. Recesja gospodarcza doprowadzi jednych do „emigracji wewnętrznej”, czyli do sięgnięcia po uzależniacze, a drugich do „emigracji zewnętrznej”, czyli zarobkowej – jeśli jeszcze będzie w ogóle jakiś „Egipt”, do którego warto wyjechać.

Jest to, przyznają Państwo, dobra okazja, żeby w nowy sposób przeżyć święta Narodzenia Pańskiego. Jakoś inaczej spojrzeć na Dziecię. Wzorem pastuszków, którzy „nie tylko zewnętrznie, ale również wewnętrznie żyli bliżej tego wydarzenia niż spokojnie śpiący mieszczanie” (Joseph Ratzinger).

A mieszczańskie wykształciuchy, jak wiadomo od Tuwima, „patrząc – widzą wszystko oddzielnie”, a modląc się o zachowanie „od nagłej śmierci […] zasypiają z mordą na piersi”. Koronawirus nie syntezuje się wtedy ze świętami, a ciemność pochłania światło. Na przekór temu przypomnijmy raz jeszcze nieodwołalną nowinę: „Lud, który siedział w ciemności, ujrzał światło wielkie, i mieszkańcom cienistej krainy śmierci światło wzeszło” (Mt 4,16). Czuwajmy zatem z podniesioną głową!

Artykuł Sławomira Zatwardnickiego pt. „Koronawirus w cieniu Narodzenia Pańskiego” znajduje się na s. 1 i 2 grudniowo-styczniowego „Kuriera WNET” nr 78/2020–79/2021.

 


  • Świąteczny, grudniowo-styczniowy numer „Kuriera WNET” (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Sławomira Zatwardnickiego pt. „Koronawirus w cieniu Narodzenia Pańskiego” na s. 1 grudniowo-styczniowego „Kuriera WNET” nr 78/2020–79/2021

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Chaos w naszych chrześcijańskich głowach. Wolność – kocham i rozumiem (5)/ Felieton sobotni Jana Azji Kowalskiego

Wolna wola (wolność), jakiej nie uświadczymy w żadnej innej religii, gdzie króluje determinizm i predestynacja, jest zarazem wyzwaniem dla człowieka. Nawet Bóg i Jego Przykazania nas nie ograniczają.

W naszej cywilizacji wolność to wartość szczególna. Wynika wprost z bożego daru dla każdego z nas – z wolnej woli. Dlatego też po miłości, którą opisałem poprzednim razem, powinna być/stać się drugim kamieniem węgłowym porządku społecznego w naszej ojczyźnie. Czy jednak wolna wola oznacza, że możemy robić wszystko? Oczywiście, że nie. Żebyśmy mądrze kochali swojego bliźniego, nie krzywdzili jego i siebie, Pan Bóg podarował nam Przykazania społeczne wypalone na II tablicy. Po to, żeby nam pomóc w życiu. I nie bawmy się tu w sekciarstwo, czy jest ich 7, czy powinno być 6; ich treść jest taka sama. Razem z I tablicą z 3 (lub 4) Przykazaniami Bożymi stanowią Prawo i tym zajmę się w osobnym tekście.

Wolna wola (wolność), jakiej nie uświadczymy w żadnej innej religii, gdzie króluje determinizm i predestynacja, jest zarazem wyzwaniem dla człowieka. Nawet Bóg i Jego Przykazania nas nie ograniczają. Możemy posłuchać i uwierzyć Bogu albo za nic mieć Jego nauki. A nawet odrzucić, jak czynią to ateiści, Jego istnienie i Stworzenie. Wolna wola to ogromne wyzwanie, któremu na imię odpowiedzialność. Każdy z nas imiennie odpowiada za swoje życie wieczne. I chociaż nie jesteśmy w stanie uniknąć tego, co nas spotyka w życiu doczesnym, od tego, jak się w tych nieuniknionych okolicznościach zachowamy, zależy nasze życie wieczne lub wieczna śmierć.

Oczywiście kształtujemy też swoje życie doczesne. Po to dostaliśmy rozliczne talenty, żeby je rozwijać. Wolna wola jednak, posiłkując się rozumem i sumieniem, dokonuje szacunku zysków i strat. Musimy wybrać.

Niezależnie od okoliczności musimy dokonać wolnego wyboru. Dokonujemy go i wynikają stąd konsekwencje, które również musimy przyjąć.

„Bóg tak chciał” – napis tej treści na metalowym krzyżu, przybitym do przydrożnego drzewa, mijałem przez 10 lat swoich wjazdów do Krakowa. To niedojrzałość chrześcijańskiego umysłu i sumienia kazała naszemu bliźniemu umieścić tak opisany krzyż na miejscu tragicznego zdarzenia. A przecież to nie Bóg kazał swojemu dziecku jechać po pijaku albo po narkotykach, albo łamiąc przepisy, albo niesprawnym samochodem. Wsiadając do samochodu, w tym tragicznym dla siebie i rodziny dniu, przyszły denat dokonał wyboru. I trzeba mieć nadzieję, że nie uśmiercił niewinnych osób.

Musimy zatem bardzo uważać, korzystając ze swojej wolnej woli. A my tak często i głupio mamy pretensję do Pana Boga. Obarczamy go wszelkimi osobistymi lub społecznymi nieszczęściami.

I wygłaszamy bluźnierstwa typu: gdyby Bóg istniał, to by do tego nie dopuścił. Do śmierci osoby bliskiej, do wojny, do czegokolwiek. I nie chcemy nawet pomyśleć, że osoba zmarła, której nam tak brakuje, może być teraz dużo bardziej szczęśliwa niż w życiu doczesnym.

Wróćmy do rzeczywistości społecznej. Jak tu działa nasza wolność, nasza wolna wola? Dajmy na to wybieramy Adolfa Hitlera na przywódcę państwa i narodu. I wkrótce uznajemy w swojej pysze, że jesteśmy nadludźmi, a inne narody powinny nam służyć lub zginąć. Zgotujemy sobie i innym wojnę i zagładę. Czy Bóg tak chciał?

W swoim nihilizmie i wyrzeczeniu się Boga pozwalamy na przejęcie władzy państwowej przez garstkę bolszewików, którzy nawet przez chwilę nie ukrywają swoich prawdziwych zamiarów. Zgotują nam piekło w czasie pokoju. Czy naprawdę Bóg tak chciał?

Tak, Moi Drodzy, wolność posłużenia się swoją wolną wolą to ogromna odpowiedzialność. Posługujmy się nią mądrze (= zgodnie z Dekalogiem) i nie miejmy pretensji do Pana Boga za nasze wolne decyzje.

I nie miejmy też do Pana Boga pretensji o nasz los sprokurowany przez innych ludzi. Czasem nie mamy wyjścia. Nie możemy przecież wyjść z wojny, w której się znaleźliśmy. Możemy jednak użyć wolnej woli, żeby zachować się jak dziecko boże. Nie każdy z nas jest bohaterem gotowym w każdej chwili umrzeć. Ale przecież nie musi być szmalcownikiem.

Dawno nie opowiadałem Wam o moim dziadku kowalu. W czasie II wojny światowej trafił do niemieckiego więzienia z podejrzeniem (słusznym) naprawy broni partyzantom. I, o dziwo, po kilku miesiącach wyszedł na wolność. Zaraz po tym, jak został przyłapany na odmawianiu różańca ulepionego z chleba. Niemiecki oficer zdziwił się, że ktoś, kto modli się na różańcu, może być bandytą. Niedługo potem do jego kuźni znowu zawitali partyzanci. I dziadek, korzystając ze swojej wolności, powiedział: dopiero co wyszedłem z więzienia, nie pomogę wam. – A teraz? – zapytał jeden z nich, odbezpieczając pistolet. – Teraz oczywiście pomogę – odpowiedział mój dziadek Jan.

Gdyby po opuszczeniu więzienia ponownie został zadenuncjowany, już by nie przeżył. Miał wtedy żonę i czwórkę małych dzieci. Na miarę sytuacji, w jakiej się znalazł, dobrze się posłużył swoją wolnością. A wiecie, czemu nie uciekł? Bo w czwórce współwięźniów trafił się jeden grubas, który nie był w stanie pokonać muru. Uciekając, wydaliby go na śmierć. Dzięki poświęceniu pozostałej trójki, człowiek z nadwagą przeżył wojnę. Pokazał nam wiele lat później, na spotkaniu w szkole podstawowej, swój numer obozowy.

Zatem wolna wola, nasza wolność z niej wynikająca, w pewnych warunkach może okazać się bardzo ograniczona. Tym bardziej powinniśmy jej w pełni używać teraz, gdy jeszcze nią dysponujemy. Nie możemy w sprzyjających okolicznościach być tchórzami, bo za chwilę staniemy się niewolnikami.

Niewolnikami tych, którzy gdzieś mają naszą wolność, Prawa Boże i te ludzkie, z II tablicy, czyli też Boże.

Jan Azja Kowalski

PS Czy to prawda, że po szkołach podstawowych już nie jeżdżą bohaterowie, tylko tęczowi bolszewicy, żeby uczyć nasze polskie dzieci masturbacji?

Chaos w naszych chrześcijańskich głowach. Kto z nas się zaprze samego siebie?/ Felieton sobotni Jana A. Kowalskiego

Już w Renesansie zaczęło się poszukiwanie „ludzkich” księży, potrafiących usprawiedliwić każdy występek. Na długo przed „Tygodnikiem Powszechnym”, kapłanami „Gazety Wyborczej” i Szymonem Hołownią.

Nasz Pan powiedział: kto chce iść za Mną, niech się zaprze samego siebie…

Co to w ogóle za tekst? Ja, taki wspaniały, który całe życie poświęciłem na naukę, studia, karierę, na samodoskonalenie i budowę własnego wizerunku (jak cię widzą, tak cię piszą), miałbym się wyrzekać własnego ja?

Od szkoły podstawowej budujemy własny wizerunek. Uczymy się pisać CV, w którym przedstawiamy najkorzystniejszy obraz samego siebie. Po to, by zdobyć uznanie w oczach środowiska, naszej pani, przyszłego pracodawcy. Starannie pomijamy wady, a uwypuklamy zalety. I kłamiemy, kłamiemy, kłamiemy. Uczą nas tego nasi zakłamani rodzice i nauczyciele. W tak zwanej dobrej wierze, żeby nam było łatwiej w życiu. Po kilkudziesięciu latach już nie wiemy, jacy jesteśmy. Wiemy za to, jaki powinien być i jest nasz wizerunek, i jesteśmy gotowi go bronić jak niepodległości.

Własne ja, nasz egoizm staje się najważniejszy. I biada temu, kto chciałby to podważyć.

W Średniowieczu jeszcze tak nie było. Człowiek miał świadomość, że jest słaby, głupi i grzeszny. I wszystko, co ma, zawdzięcza Panu Bogu. A każde dzieło swojego życia ofiarowywał ku większej chwale bożej i pożytkowi ludzi. Gdy coś napisał na przykład, to nawet się nie podpisywał własnym imieniem, bo po co. Stąd przecież mamy Galla Anonima – tak go nazwaliśmy, bo nie znamy jego tożsamości.

Renesans, Odrodzenie, humanizm – jak zwał, tak zwał – zmienił wszystko.

Człowiek zostawił w spokoju Boga i zaczął odkrywać siebie. I pieścić swoje słabości, tak przecież ludzkie.

Rzeczy boże dalej były boże, ale sprawy ludzkie zaczęły być już tylko ludzkie. I zajęły się nimi rzesze następujących po sobie specjalistów od spraw ludzkich. Ich zadaniem stało się wynajdywanie kolejnych ludzkich potrzeb, bo przecież „człowiekiem jestem i nic co ludzkie nie jest mi obce”. Zaczęła się postępująca sekularyzacja naszych sumień.

To wcale nie dziś. To już w Renesansie co światlejsi obywatele zaczęli żądać, żeby klecha siedział w kruchcie i nie zaglądał do ich łóżka. Zaczęło się też poszukiwanie „ludzkich” księży. Ludzki ksiądz, pełny słabości charakteru, ułomny w sprawach wiary, potrafiący usprawiedliwić każdą niegodziwość i występek przeciwko Bogu – nieodzowny towarzysz libertynów. To było na długo przed „Tygodnikiem Powszechnym”, kapłanami „Gazety Wyborczej” i Szymonem Hołownią.

A potem przyszło Oświecenie. Szatańska iluminacja dotknęła wybranych. W taki sposób od wiary w Boga – naszego Stwórcę, poprzez intelektualny zakład Pascala, żeby żyć jednak tak, jakby Bóg istniał, doszliśmy do odrzucenia Boga. I w zwieńczeniu Oświecenia, w rewolucji francuskiej mogliśmy już bez niepotrzebnych wyrzutów sumienia mordować księży i zakonnice, wcześniej je gwałcąc.

Nie sposób nie dostrzec, że to wcześniejsze idee wpływają na późniejsze ludzkie czyny. Tak właśnie działa nasz mózg. Musi najpierw dostać intelektualne usprawiedliwienie dla późniejszych czynów, czasem przerażających.

Doświadczamy zatem sprzężenia zwrotnego: najpierw pozwalamy na oddziaływanie na nasz mózg różnych uznanych autorytetów, a potem przyjmujemy ich poglądy za swoje i zaczynamy działać zgodnie z ich wolą. A dzieje się tak dlatego, że pod wpływem ich nauczania, ich języka zmienia się nasze myślenie i postrzeganie rzeczywistości. Zmienia się nasz język i umysł, a zatem nasze widzenie świata. Bo to umysł jest odpowiedzialny za wszystkie nasze zmysły, chociaż wydaje się nam, że widzimy oczami, a za smak odpowiadają kubki smakowe. A umysł wyzwolony z umiarkowania żąda coraz ostrzejszych obrazów i coraz mocniejszych smaków. I coraz śmielszych, wyzwolonych autorytetów, które podpowiedzą, jak jeszcze pełniej żyć pełnią życia i się samorealizować.

Gdy z zapatrzenia w Boga, który nam się objawił w osobie Jezusa z Nazaretu, przeszliśmy do zajmowania się sobą, precz odeszły pokora i bogobojność, a ich miejsce zajęły pycha i próżność. Literalnie nawet wiemy, że jeżeli Bóg jest na pierwszym miejscu, to wszystko jest na swoim miejscu. Potrafimy pięknie o tym mówić i deklarować swoje kolejne zawierzenia – a to Maryi, a to Jezusowi.

Co z tego, skoro nasz skażony w Odrodzeniu umysł najpierw widzi samego siebie. I podpowiada pięknej kobiecie, że oczywiście powinna iść za Jezusem, ale w szpilkach i spódniczce mini. Przecież tak wyposażona bardziej się będzie Panu Bogu podobać, a jeszcze pociągnie za sobą pokaźne grono mężczyzn.

Tak, następnym razem zajmę się seksem. Pewnie myślicie, że w tak podeszłym wieku niewiele mogę na ten temat wiedzieć. Moi Drodzy, tkwicie w głębokim błędzie 😂

Jan Azja Kowalski

Prof. Żaryn: Kardynał Wyszyński jest świętym cywilizacji łacińskiej. Każdy z nas zobowiązany jest do bycia we wspólnocie

Podczas swojej posługi Kardynał modlił się, aby młode pokolenie wzrastało w religijności i polskości. „We współczesnych czasach korzystamy z wielu owoców Prymasa Wyszyńskiego” – mówi dr Czaczkowska.

Wydział teologiczny Uniwersytetu Kardynała Stefana Wyszyńskiego zorganizował konferencję „Droga życia i posługi pasterskiej Prymasa Stefana Wyszyńskiego jak przesłanie dla współczesnego Kościoła w Polsce”.

Posłuchaj całej konferencji prasowej!

 

Dr Ewa Czaczkowska stwierdziła, że we współczesnych czasach wszyscy korzystamy z owoców życia kardynała Stefana Wyszyńskiego. Powiedziała również, że drogę Prymasa można podzielić na dwa okresy, jednak najczęściej mówi się o okresie po 1948 roku. Stefan Wyszyński był doskonale przygotowany na nową, ludową władzę, która próbowała wprowadzać rozwiązania w sposób rewolucyjny. Kiedy Kardynał został nominowany do posługi prymasa, powiedział: Czuję, że jestem człowiekiem marnego stanu. Nie widzę u siebie koniecznej roztropności.
Po śmierci matki, Kardynał Wyszyński powierzył swoje życie Maryi. Przedwczesna śmieć matki sprawiła, że miłość matki ziemskiej przeniósł na Matką Bożą. Chciał mieć matkę, która nie umiera. Jego ufna i dziecięca wiara powinna być dla nas podpowiedzią.

W centrum myśli kardynała Stefana Wyszyńskiego był zawsze człowiek. W księdze pamiątkowej zapisał: Walka jest tylko z ludzkością, prawem do życia. Najważniejszy problem świata dotyczy praw osoby ludzkiej, obrony czci i godności człowieka. Jedynie człowiek odbudowany moralnie może zadbać o odbudowę kraju. Na wszystkie współczesne zagrożenia, które przynosi świat, odpowiedź Prymasa może być wskazówką. Podczas wielu trudnych sytuacji na pierwszym miejscu stawiał on Boga i przebaczał ludziom.

Rektor Uniwersytetu Kardynała Stefana Wyszyńskiego – ks. prof. Dr hab. S. Dziekoński, podkreślił, że Prymas był, jest i będzie autorytetem. Jak dodaje: Kościołowi w Polsce potrzeba takiego autorytetu. Fakt wielkiej pokory przed przyszłością styka się z wielką osobowością i odwagą. Ksiądz prof. Dziekoński zwraca również uwagę na fakt podkreślenia godności człowieka, który jest kwestią nieprzemijającą.

Prof. Jan Żyryn, jeden z prelegentów określi kardynała Stefana Wyszyńskiego najpiękniejszym synem ojczyzny. Jak zaznaczył: Jego świętość to odpowiedzialność za naród i kształtowanie wspólnoty. W przypadku kardynała Wyszyńskiego widzimy indywidualność jego świętości. Wyrasta ona z tradycyjnego katolicyzmu społecznego, gdzie kapłani wspierają świeckich w duchowej drodze. Wyszyński jest świętym cywilizacji łacińskiej. Każdy z nas jest zobowiązany do bycia w tej wspólnocie. Prymas modlił się, aby młode pokolenie wzrastało w religijności i polskości. Warto przypomnieć sobie jego słowa z 1968 roku: Komuniści zadarli z młodym pokoleniem. W tym momencie przegrali.
Młodzież polska jest skierowana ku Kościołowi. Z definicji jest piękna. Idźmy śladami Kardynała z wiarą, że kolejne pokolenia udźwigną polskość.

Wśród prelegentów usłyszeć można było m.in. dr Ewę Czaczkowską, ks. prof. UKSW dr hab. Rafała Bednarczyka, czy ks. prof. Jacka Nowaka.

Posłuchaj całej konferencji „Droga życia i posługi pasterskiej Prymasa Stefana Wyszyńskiego jak przesłanie dla współczesnego Kościoła w Polsce”.

 

Marta Niźnik

“Oswoić” śmierć po meksykańsku: Día de los Muertos / “Domesticar” la Muerte a la mexicana: Día de los Muertos

Czy można nie bać się śmierci? Czy można „oswoić śmierć?” Być może są tacy ludzie, którzy znają odpowiedź na to pytanie. Mieszkają w Meksyku i opowiedzą nam o obchodach Día de los Muertos.

Śmierć jest naturalnym stanem rzeczy i każdego z nas czeka. Niezależnie od tego, czy tego chcemy, czy nie. Również strach przed śmiercią jest całkiem naturalny. Chociaż rozmaite religie i wierzenia sugerują nam rozmaite Prawdy Ostateczne, to czy naprawdę wiemy czy i co czeka na nas „po drugiej stronie”? Czy w ogóle można zrozumieć śmierć? A jeśli tak, to czy da się „oswoić” śmierć? I jak miało by to wyglądać? Przypadek Meksyku pokazuje, że zawsze można spróbować.

Meksykańskie obchody Święta Zmarłych, czyli Día de los Muertos z pewnością są fenomenem na skalę światową. Zwrócić tu jednak należy uwagę, że Día de los Muertos to nie tylko znane z katolickiej tradycji Dzień Wszystkich Świętych oraz Dzień Zaduszny. W zależności od części kraju Święto Zmarłych może trwać nawet i tydzień. Co więcej, każdy dzień dedykowany jest innym grupom Zmarłych np. duszom dzieci, duszom topielców etc. Obchody Meksykańskiego Święta Zmarłych to z jednej strony zaduma, jednak z drugiej to także radość i feeria kolorów. W tych dniach Meksykanom rzeczywiście udaje się „oswoić” śmierć.

Skąd zatem ta radość, muzyka grana na cmentarzach i wielogodzinne rodzinne rozmowy nad grobami bliskich, połączone z ucztowaniem? Meksykańskie Święto Zmarłych to czas, w którym zmarli powracają do świata żywych, by móc z nimi się spotkać. Dlatego też bardzo często grane są utwory muzyczne, ulubione przez zmarłych oraz przygotowywane potrawy i napitki, w których zmarły gustował. Zdaniem Meksykanów w ciągu tych kilku dni udaje się „oswoić” śmierć i poobcować ze zmarłymi. Zaś światła płonące w olbrzymich ilościach na meksykańskich cmentarzach są kierunkowskazem dla dusz zmarłych do naszego świata.

Meksyk jest krajem, w którym niestety śmierć i przemoc widoczne są niemal na każdym kroku. Wysokie statystyki przestępcze czynią ten kraj jednym z najniebezpieczniejszych miejsc świata. Śmierć towarzyszy Meksykanom niemalże na każdym kroku. Stąd też jest bardzo ważne, by móc „oswoić” śmierć, by nie tylko była zagrożeniem, ale by wręcz była przyjaznym towarzyszem życia.

O tym w jaki sposób udało się Meksykanom „oswoić” śmierć opowiedzą nasi goście: pochodzący z Meksyku Mayra Martínez Mota oraz Alejandro Ruíz de Chávez. W rozmowie ze Zbyszkiem Dąbrowskim nasi goście opowiedzą o obchodach meksykańskiego Święta Zmarłych. Nie tylko w sferze folklorystycznej, ale również pokazując całą kosmowizję wierzeń. Nasi goście spróbują również opowiedzieć o tym, jaką rolę odgrywa śmierć w życiu przeciętnego Meksykanina, a także jak Meksykanie żyją ze śmiercią na co dzień.

Na meksykańskie rozmowy o śmierci i zmarłych zapraszamy w najbliższy poniedziałek, 21 października 2019 roku, jak zwykle o godz. 21H00! Będziemy rozmawiać po polsku i hiszpańsku! Nasza audycja będzie również zaproszeniem do wzięcia udziału w tegorocznej edycji Día de los Muertos, która będzie miała miejsce w najbliższą niedzielę, 27 października o godz. 16H20 w Staromiejskim Domu Kultury w Warszawie. Serdecznie zapraszamy!

¡República Latina w świecie żywych i zmarłych!

Resumen en castellano: la Muerte es el estado natural de cada uno de nosotros. Tenemos miedo de ella. Pero podemos  probar “domesticarla”? En que modo? El Día de los Muertos en México no es sólo el folclor. También es la respuesta a la pregunta de “domesticar” la Muerte. Es el tiempo,cuando los espíritus de los Muertos vuelven a la tierra. Y es el tiempo, cuando nos podemos unir con ellos y festejar su presencia entre nosotros.

La Muerte es la compañera de la vida de muchos Mexicanos. El nível alto de crimen y violencia es el dibujo de varias partes de este país. Por eso muchos de ellos están probando “domesticar” la Muerte para poder hacerla más “amistosa”. Sobre los metodos van a contarnos nuestros invitados: Mayra Martínez Mota y Alejandro Ruíz de Chávez. Con nuestros invitados vamos también a hablar sobre la cosmovision de las creencias en México, relacionadas con la Muerte. Y de la vida con la Muerte de muchos Méxicanos.

Les invitamos para escucharnos el lunes, 21 de octubre, como siempre a las 21H00 UTC+2! Vamos a hablar polaco y castellano! Les invitamos también muy cordialmente para participar en otra edición del evento sobre Día de los Muertos. Esta vez vamos a celebrarlo el domingo 27 de octubre, a las 16H30 UTC+2, en la Casa de Cultura del Casco Antiguo de Varsovia!

Ksiądz Maciej Kosewski: Osoba homoseksualna także może zostać świętym – audycja „Jesteśmy razem”

Marek Kalbarczyk rozmawiał z księdzem Maciejem Kosewskim i poprosił o zinterpretowanie biblijnych słów w odniesieniu do wyzwań współczesnego świata. Jak mamy żyć, by spełnić pokładane nadzieje?

Ksiądz Maciej od trzech lat jest wikariuszem w kościele Świętej Faustyny na warszawskim Bródnie, a wcześniej posługiwał w innych parafiach: był wikariuszem w kościele Św. Antoniego z Padwy w Mińsku Mazowieckim, wikariuszem w kościele Narodzenia NMP w Płudach i wikariuszem w kościele Św. Patryka na Gocławiu.

Jest diecezjalnym moderatorem kół rodzinnych, a w Radiu Warszawa prowadził audycję “Z rozumem przez wiarę”.

Jeśli chcesz posłuchać innych audycji z cyklu, zajrzyj tutaj.

Marcin Nowak: Od 1290 r. Nysa stała się stolicą jednego z najbogatszych księstw, dlatego nazywana była Śląskim Rzymem

Wyjątkowość Nysy polega na tym, iż to właśnie ona, stała się ostoją katolicyzmu w czasach reformacji, a także siedzibą dla biskupa Wrocławskiego, który sprawował władzę na tym terenie.

Marcin Nowak historyk, przewodnik turystyczny, podkreśla, że z turystyką związał swoje życie już wiele lat temu:

To jest taka pasja, która staram się realizować na co dzień.

Gość Poranka wyjaśnia również, dlaczego Nysa nazywana jest Śląskim Rzymem. Okazuje się, iż przydomek ten przylgnął do miasta bardzo dawno temu:

W dawnych czasach panowała moda na porównania.

Na Śląsku bywało, że Ślązacy bardzo często porównywali np. Śląska Jerozolima to Góra Świętej Anny, Śląskie Carcassonne to Paczków, a nazwa Śląski Rzym powstała ze względu na to, że już od roku 1290 Nysa stała się stolicą samodzielnego, potężnego, jednego z najbogatszych księstw na Śląsku:

W okresie rozbicia dzielnicowego powstało kilkanaście potężnych samodzielnych księstw, między innymi Nysa.

Była ona o tyle wyjątkowa, iż na jej „tronie” zasiadał biskup Wrocławski, który de facto rządził tymi terenami. Biskupi z Wrocławia sprowadzili się na te tereny w XIII wieku. Te obszary stały się dla nich miejscem do polowania i odpoczynku. Z czasem zaczęły przebiegać tutaj szlaki handlowe, a także odkryto w tej okolicy złoto. To spowodowało, że biskupi z Wrocławia właśnie w tym miejscu postanowili utworzyć swoje księstwo, swoje miasto.

W późniejszych czasach Śląsk został przejęty przez protestantów. Był to reformacji. Wtedy to właśnie Nysa stała się miejscem, gdzie biskupi rezydowali, podejmowali decyzje o losach diecezji i prowadzili akcję kontrreformacji:

Nysa stała się ostatnia ostoja katolicyzmu

Jak zaznacza gość Poranka, w samej Nysie znajduje się również wiele obiektów, które nawiązują do tych, które możemy zobaczyć w samym Rzymie i we Włoszech:

Takich porównań jest bardzo dużo.

Posłuchaj całej rozmowy już teraz!

A.K./M.K.

 

Paweł Bobołowicz: Gdyby nie rodzina pani Lucyny Kawałko, Kościół Świętego Michała Archanioła przestałby istnieć

Po 1944 r. Kościół w Kamieńcu Koszyrskim został rozgrabiony i przekształcony w całkowicie inny obiekt. Wtedy na tych terenach przestało bić polskie serce.

Paweł Bobołowicz w ramach Ukraińskiego Zwiadu WNET wizytuje dziś w Kamieniu Koszyrskim, w którym znajduje się wybudowany w XVII wieku przez Adama Aleksandra Sanguszkę kościół i klasztor dominikanów:

Co ciekawe ojciec Adama – Grzegorz Sanguszko, był wielkim orędownikiem prawosławia i na tym terenie fundował cerkwie prawosławne

Historia budynków była mocno zawiła, najpierw Moskalski zaborca zlikwidował klasztor, a później kościół jeszcze długo służył długo wiernym. W 1944 roku przez wydarzenia, które na tych terenach spowodowały, że przestało bić polskie serce, kościół w Kamieniu Koszyrskim przestał pełnić swoją funkcję. Kościół Świętego Michała Archanioła został zmieniony na całkowicie inny obiekt:

Dzisiaj dobrym aniołem tej świątyni jest pani  Lucyna Kawałko

Pani Lucyna wspomina czasy, kiedy Kościół został rozgrabiony, a następie przerobiony na cukiernię i piekarnię:

Pieczono tam chleb, a później go sprzedawano.

Przez około 2,5 roku Msze Święte odbywały się w domu pani Lucyny. Później, po 1993 r. zdecydowano, że obok starej świątyni zostanie wybudowany nowy Kościół. Odbudowano również dawną kaplicę:

To zasługa pani Lucyny i jej męża.

Niestety, jak dodaje Paweł Bobołowicz, dziś nowy kościół wciąż pozostaje pusty. Na Mszy Świętej nigdy nie ma zbyt wielu wiernych. Jeżeli chodzi o stary kościół, został on oddany w ręce regionalnego muzeum:

Dziś jest szansa, że będzie to obiekt muzealny, do którego powróci wiele przedmiotów. Dziś jest szansa,że ten piękny obiekt przetrwa, ale w postaci zmienionej. Miejmy nadzieje, że uda cię przywrócić choć część jego dawnego blasku.

Paweł Bobołowicz przyznaje, że te tereny są dla niego bardzo ważne, gdyż stąd pochodzi jego rodzina. W tym kościele chrzczony był jego ojciec:

Gdy patrze na te miejsca, myślę też o historii rodzinnej.

Posłuchaj całej rozmowy już teraz!

A.K./M.K.