Dlaczego napisałem własny projekt Konstytucji Rzeczpospolitej Polskiej / Jan A. Kowalski, „Kurier WNET” 48/2018

Potraktowałem słowa Prezydenta z powagą należną głowie państwa. Również dlatego, że obecna dawno powinna leżeć w koszu, bo zamiast sprawnego zarządzania państwem, sankcjonuje chaos.

Jan Kowalski

Konstytucja według Kowalskiego

Od maja do maja. Rok minął od deklaracji prezydenta Dudy o potrzebie zmiany konstytucji. Potraktowałem słowa Prezydenta z powagą należną głowie państwa. Również dlatego, że obecna dawno powinna leżeć w koszu, bo zamiast sprawnego zarządzania państwem, sankcjonuje chaos. Czas ten poświęciłem na przygotowanie projektu nowej konstytucji. Zatem nie śmiejcie się, tylko spróbujcie zrozumieć. Poniżej – zamysł, jaki mną kierował.

Po pierwsze, konstytucja nie jest najświętszą świętością. Zbyt długo w czasach upadku państwa, po rozbiorach i w mrokach komunizmu celebrowaliśmy Konstytucję 3 maja. Sam przecież demonstrowałem tego dnia w latach osiemdziesiątych. Ale konstytucja w normalnym państwie (niepodległym i demokratycznym) jest tylko konstrukcją prawną wyrażającą powszechną wolę wspólnoty. A zatem zgodę na to, ile chcemy państwa w państwie, jak i przez kogo ma być zarządzane, jaki gwarantujemy sobie samym zakres wolności osobistej.

Po drugie, przeczytałem kilka różnych konstytucji. Amerykańską, szwajcarską, węgierską i parę innych. I we wszystkich tych konstytucjach ich autorzy zawarli coś, co powinniśmy nazwać duchem narodu. To tego ducha, polskiego ducha, chciałem najpierw odkryć. Stąd cały cykl Zanim napiszemy nową konstytucję jest poszukiwaniem i odnajdywaniem ducha polskości. Czasem szczelnie ukrytego pod łachmanami zaborczych wpływów i nowszymi ubrankami komunizmu.

Nic zatem dziwnego, że prawdziwego ducha polskości odkryłem w I Rzeczypospolitej, a nie w gloryfikowanej w czasach komunizmu II RP, gdzie pierwszą konstytucję napisano przeciwko Piłsudskiemu, żeby nie mógł rządzić, a drugą dla niego właśnie, gdy już nie mógł rządzić. Ten duch I Rzeczypospolitej, umiłowanie wolności osobistej i jednocześnie odpowiedzialność za Ojczyznę, odrodził się przecież na naszych oczach w postaci ruchu pierwszej Solidarności.

Po trzecie, podobnie jak nasi przodkowie sprzed 500 laty, przyjąłem założenie, że Polska jest naszym wspólnym dobrem. A zatem, że nie jest to frazes w ustach polityka na użytek gawiedzi, ale fundament pod budowę państwa. Zatem konstytucja powinna być ramowym projektem tej budowli. Krótkim, zwięzłym i dokładnym. I na tyle logicznym, żeby oparte na jej założeniach państwo mogło sprawnie funkcjonować przy jednoczesnej dużej wolności obywateli i ich zaangażowaniu w sprawy publiczne.

Po czwarte, jak głosili nasi przodkowie, Polska nie rządem stoi, ale wolnością jej obywateli. To z wolności Polaków brała się siła i atrakcyjność naszego państwa.

Wbrew zamordystycznym i biurokratycznym państwom sąsiednim. Jednak po doświadczeniu I Rzeczypospolitej musimy uniknąć wad ustrojowych, które wykorzystane przez sąsiadów, doprowadziły do jej upadku. Wolność kończy się z chwilą, gdy zwycięża anarchia. A tego I Rzeczpospolita niestety nie uniknęła. Główną jej wadą było uznaniowe stanowienie podatków przez szlachtę. I dlatego w moim projekcie piszę o pieniądzach, o finansowaniu państwa. Ile dla gminy, ile dla województwa, ile na zarządzanie całym państwem.

Po piąte, chrześcijański duch wolności i odpowiedzialności tak mocno przeniknął polskość, że na dobrą sprawę nie da się polskości i chrześcijaństwa rozdzielić. I chyba nie ma takiej możliwości ani potrzeby. Z drugiej strony musimy pamiętać, że nasi bliźni, tak jak my sami, mogą błądzić do końca swojego życia. Bo mają do tego prawo dane im przez samego Boga. Dlatego, będąc nawet gorliwie wierzącymi, nie zastępujmy Pana Boga i nie nawracajmy nikogo na siłę. I nie zmuszajmy do przyjmowania naszego światopoglądu. Zamiast tego tak zaprojektujmy budowę naszego państwa, żeby tego ducha jak najpełniej wyrazić.

Po szóste, to dlatego aż dwie zasady kardynalne mówią w zasadzie o jednym. Zasada pomocniczości, czyli podstawa nauki społecznej Kościoła (katolickiego) i zasada likwidacji biurokracji wzajemnie się dopełniają. Mówią o tym samym: że wszystko, co może człowiek zrobić sam, powinien zrobić sam. A to, co go przerasta, powinno być realizowane przez najbliższe otoczenie bez ingerencji ze strony wyższych instancji.

Ale biurokracja tak przeniknęła i sparaliżowała nasze państwo i naród, że musimy ją wypalić gorącym żelazem. Po to, żeby nigdy nikomu więcej nie przyszło do głowy niewolić Polaków za ich własne pieniądze. Stąd ten zapis dodatkowy w konstytucji.

Po siódme, z powyższego wynika podział na władze i ich kompetencje. Monteskiuszowski rozdział na trzy: ustawodawczą, wykonawczą i sądowniczą zachowuje swą istotę tylko wtedy, jeżeli żadna z nich nie podlega drugiej w jej sferze działania. Nie mogą się przenikać, ale wzajemnie uzupełniać i współistnieć. Ale najważniejsze jest to, żeby każda z nich podlegała nam wszystkim, czyli wyborcom. Decydując o każdej w wyborach, zapewniamy zarazem ich pełną autonomiczność względem siebie. Dzięki temu żaden polityk nie zadzwoni już więcej do sędziego, chyba że z pytaniem o zdrowie. Żaden sędzia nie będzie więcej liczył na przychylność prezydenta lub posła i nie będzie się zastanawiał, jakie ważne stanowisko piastował skazany. Żaden poseł nie będzie się wtrącał w sprawy zarządzania miastem lub państwem. Wszyscy będą robić swoje – to, do czego ich wybierzemy.

Po ósme, liczby. Omówię to bardziej szczegółowo na portalu (podobnie jak kilka innych zagadnień), tu tylko zasygnalizuję. W zasadzie oprócz liczby posłów i senatorów nie powinienem pisać o liczbach w konstytucji. Zgoda, jednak jakąś wskazówkę liczbową odnośnie do liczebności administracji państwa i jego służb powinniśmy wyrazić, skażenie biurokracją biorąc pod uwagę. W sytuacji, gdy nasze obywatelskie państwo tworzone jest od dołu i od dołu finansowane naszymi własnymi pieniędzmi, uznałem za stosowne liczby te zamieścić. 4 policjantów plus 1 osoba pomocnicza w gminie do 20 000 mieszkańców na pewno wystarczy. W skali kraju będziemy mieli zatem około 10 000 policjantów gminnych (w tym 2000 personelu pomocniczego), 8 000 policjantów wojewódzkich i 800 pracowników administracyjnych. Z mojego sposobu liczenia wynika też liczba policjantów krajowych. Policja państwowa będzie liczyła 5 000 osób i 500 pracowników pomocniczych. Plus różne państwowe agencje specjalne, podobnie jak policja państwowa podległe prezydentowi, ok. 5000 osób łącznie. Zatem wszystkich policjantów łącznie z pomocnikami będzie prawie 30 000. Aż boję się, że za dużo. Dla porównania policji w II RP było 32 000 i 1 000 personelu pomocniczego. W PRL 80 000. Na początku roku 2018 liczba policjantów w Polsce to 100 000 osób i 25 000 personelu cywilnego. Dlatego, nawet jak już zniszczymy biurokrację, zapiszmy parę liczb, żeby ta hydra znowu się nie odrodziła.

Po dziewiąte, nie chwaląc się, mój projekt jest najtańszy. I nie chodzi tu tylko o koszt druku nowej konstytucji. Bez większego liczenia, co najmniej o połowę zmniejsza koszt funkcjonowania państwa przy podwojeniu jego efektywności. Liczbowo zmniejsza bardziej, ale wszystkim na państwowych posadach podwoimy pensje. Po to, żeby to najzdolniejsi z nas dobrze zarządzali naszym dobrem i nie kradli.

Po dziesiąte, dla pocieszenia wszystkich. Jeżeli jakiś paragraf przestanie się nam podobać, zawsze będziemy mogli go zmienić. Podobnie jak całą konstytucję, nad którą tyle się napracowałem. Zadowoleni?

Artykuł Jana A. Kowalskiego pt. „Konstytucja według Kowalskiego” znajduje się na s. 15 czerwcowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 48/2018, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi oraz dodatek specjalny z okazji 9 rocznicy powstania Radia WNET, czyli 44 strony dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Jana A. Kowalskiego pt. „Konstytucja według Kowalskiego” na s. 15 czerwcowego „Kuriera WNET” nr 48/2018, wnet.webbook.pl

Mój dziadek modlił się za cara i całą jego rodzinę / Felieton sobotni Jana Azji Tuhajbejowicza Kowalskiego

Czy w jakikolwiek sposób i w jakiejkolwiek sprawie możemy być zwolennikami polityki rosyjskiej i Rosji? Odpowiedź na to proste pytanie jest nie tylko prosta, ale i krótka, i brzmi: NIE.

Mój dziadek modlił się za cara i całą jego rodzinę. Trzeba przyznać, że z miernym rezultatem. Car Mikołaj II i jego rodzina zostali wkrótce zamordowani przez bolszewików. Nie można mieć o to pretensji do dziadka i tysięcy innych polskich uczniów zaboru rosyjskiego. Widocznie nieszczere modlitwy pod przymusem nie są wysłuchiwane przez Pana Boga

Potem było 20 lat niepodległości, a potem okupacja niemiecka i sowiecka. A potem po 1945 już tylko sowiecka i przymusowa miłość do Związku Radzieckiego. Gdyby mój śp. dziadek to przewidział, to chyba bardziej przykładałby się do modlitwy za życie i zdrowie cara.

Było, minęło. Teraz żyjemy znowu w niepodległym państwie. Komunizm i Związek Sowiecki z woli władzy sowieckiej zakończyły żywot i znowu mamy do czynienia z Rosją. Z Rosją nie mniej drapieżną i zaborczą niż za caratu. I z podobnym jak za caratu systemem władzy absolutnej. Z Rosją, która na razie mniej chce mordować przeciwników, a bardziej kupować zwolenników w wolnym świecie. I popiera wolność na całym świecie, tylko nie u siebie. Bo w Rosji rządzi mafia z Putinem na czele i trzyma pozostałych Rosjan za pysk.

Pytanie dla nas, wolnych Polaków w niepodległym państwie, jest proste: czy w jakikolwiek sposób i w jakiejkolwiek sprawie możemy być zwolennikami polityki rosyjskiej i Rosji? Odpowiedź na to proste pytanie jest nie tylko prosta, ale i krótka, i brzmi: NIE. A teraz wyjaśnienie, które należy się tym, którzy o wszystkie nieszczęścia świata obwiniają Amerykę, Izrael, Niemcy, a ostatnio szczególnie Ukrainę, ale nigdy Rosję. To wyjaśnienie należy się oczywiście tym wszystkim, którzy nie zostali jeszcze kupieni przez Rosjan, a tylko ich intelekt zbłądził na manowce.

Wyjaśnienie leży nie po stronie polskiej, ale po rosyjskiej. Poznałem je w liceum, na lekcjach języka rosyjskiego, dzięki mojej nauczycielce. Przymusowego języka rosyjskiego, którego nie cierpiałem. Otóż nasza pani od rosyjskiego, która twierdziła z uśmiechem na ustach, że należy znać język przyjaciół… i wrogów (jak dodawała po krótkim zawieszeniu głosu), wyjaśniła całą filozofię za pomocą jednego rosyjskiego słówka ‘opastnost’. Znaczy ono tyle, co niebezpieczeństwo. Gdy dodamy do niego przedrostek ‘biez’, to otrzymamy po naszemu ‘bezpieczeństwo’. A zatem dla Rosjan stanem pierwotnym życia jest po prostu opastnost, niebezpieczeństwo, a stanem nadzwyczajnym brak niebezpieczeństwa, czyli ‘biezopastnost’. I trwa stan ten w rosyjskiej mentalności przynajmniej od czasów tatarskiego panowania, gdy kolejny książę moskiewski musiał lizać buty krymskiemu chanowi.

Swoją drogą nie wiem, czy na pewno przyjaciel Rosji układał te podręczniki, bo pierwsze przerabiane przez nas opowiadanie w podstawówce opowiadało o strachu. O strachu rosyjskiego inteligenta przed zarośniętym chłopem-woźnicą, który ma go wieźć przez las. Dlatego inteligent buduje swój obraz człowieka nad wyraz niebezpiecznego. Koniec końców, jak mawiają Rosjanie, woźnica porzuca swój zaprząg i ucieka do lasu. To chyba był Czechow.

W żadnym innym języku słowiańskim nie występuje takie językowe odwrócenie. W kilku językach Słowian bałkańskich istnieje co prawda ‘opastnost’ na oznaczenie niebezpieczeństwa, ale zupełnie inne słowo oznacza bezpieczeństwo. U Słowian nam bliskich jest tak samo jak u nas. Bezpieczeństwo i niebezpieczeństwo. U Słowaków ‘bezpiecznost’ i ‘nebezpieczenstwo’, u Białorusinów ‘biaspieku’ i ‘niebiaspieka’. U Ukraińców również: ‘bezpeku’ i ‘nebezpeka’. U Ukraińców posługujących się, rzecz jasna, językiem ukraińskim, co w przypadku narodu ukraińskiego takie oczywiste nie jest.

Jest jednak zgoła szaleństwem, nie mniejszym niż pretensje niektórych Żydów do Polaków, obarczanie Ukraińców winą za wszelkie krzywdy polskie w czasie II wojny światowej. Ukraińcy są trochę bardziej porywczym słowiańskim plemieniem niż nasze.

Czystki na Wołyniu, ten polski holokaust (już przepraszam Żydów, bo holokaust jest tylko ich), chociaż nie mieszczą się w naszej zbiorowej wyobraźni, to przecież nie są czymś wyjątkowym. Czymś, co wszelkie porozumienie z Ukrainą czyni niemożliwym. Przecież nasi bracia południowi nie mniej okrutnie wyrzynali się masowo i gwałcili wcale nie 75 lat temu, ale w roku 1993 w wojnie na Bałkanach. I robili to nie tylko prawosławni Serbowie, ale też rzymscy Chorwaci, i zbisurmanieni Bośniacy również.

A do wszystkich tych, którzy wychwalają obecną Rosję Putina, a nie jakąś idylliczną Rosję wolności i demokracji, i robią to za rosyjskie pieniądze, apel-przypomnienie. Rosjanie, na co wskazuje nauczycielka życia historia, płacą dopóty, dopóki nie osiągną zamierzonego celu. Potem, gardząc zdrajcami swojej ojczyzny, poniżają ich w każdy możliwy sposób lub po prostu zabijają. Bo wiedzą, że ktoś, kto dla nich zdradził, może łatwo również ich zdradzić. Pamiętajcie! Nie każdy rosyjski szpieg nazywa się Philby, Kim Philby.

Jan A. Kowalski

PS Zmieniam nazwisko. Niestety po sugestii ze strony Redakcji, że jestem lewakiem Janem Kowalskim, publikującym również w „Gazecie Wyborczej” i jako pierwszy lajkuję swoje teksty na fejsie, zmuszony jestem. To A. to nie Apolinary ani Alojzy, tym bardziej Alfons, tylko Azja. Takiego pseudonimu: Azja Tuhajbejowicz używałem, będąc redaktorem małej „Niepodległości” – pisma LDP „’N” w latach ostatniej konspiracji. W taki oto sposób historia zatoczyła kolejne koło J. (JAK)

O upadku obyczajów i o tym, dlaczego nie lubię Konstytucji 3 maja / Felieton sobotni Jana Kowalskiego

Skutecznej zmiany konstytucji można dokonać jedynie w korzystnej sytuacji geopolitycznej i wewnętrznej. Takiej jak dziś, mając poparcie Imperium i ogromne poparcie społeczne. Ten czas mija.

Nie chodzi tu wcale o miesiąc maj. A już wcale o wielką majówkę, jaką od wielu lat obchodzę, solidaryzując się z milionami Polaków. Po kwietniowych upałach u nas na południu, mój wybór miejsca wypoczynku był oczywisty – polskie morze. 15 stopni mniej, mało ludzi i dzika plaża. Na kąpiel było jeszcze za zimno, nie jestem przecież morsem. Za to opalać się mogłem do woli, bez obawy o przegrzanie organizmu. Do czasu. Do momentu zobaczenia w Internecie tych zdjęć. Zdjęć senatora Jana Marii Jackowskiego.

To skandal, żeby w wieku lat 60 tak dobrze wyglądać! I to bez żadnego ubrania markującego niedociągnięcia figury. Popatrzyłem na swoje żałosne, o sześć lat metrykalnie młodsze ciało i postanowiłem: żadnego więcej opalania nago, o pływaniu nawet nie wspominając. Nie teraz, ale w lecie i w ogóle. Bo nawet leżąc na plaży w małej dziurce, jaką jest Białogóra, nie możesz być pewien. A może gdzieś na wydmach czai się paparazzi z aparatem i dronem? I czeka? Senatorowi Jackowskiemu zdjęcia przysporzą tylko głosów wyborczych w grupach dotąd nieosiągalnych. Mnie, Jana Kowalskiego, tylko by ośmieszyły. Dlatego w imieniu narodu apeluję do redakcji „Super Expressu”: opamiętajcie się, nie jesteście pismem dla gejów (w tym gejów naturystów)! Więcej gołych, ale bab!

Ukryłem swoje nikczemne członki w przyzwoitym ubraniu i dla odzyskania równowagi duchowej postanowiłem świętować 3 maja. Ale jak tu odzyskać równowagę, gdy trzeba świętować kolejną rocznicę upadku Polski. Nierzeczywisty masoński testament, uchwalony w warunkach zamachu stanu, który tylko przysporzył nam wrogów w całej Europie. Poza Francją, w której masoneria rozgrywała właśnie partię życia i dzięki Polsce zyskała czas. Bo wrogie jej mocarstwa rzuciły swoje siły w drugą stronę.

Na szczęście, przy okazji tej smutnej rocznicy, prezydent Duda kolejny raz przypomniał o potrzebie zmiany konstytucji obecnej i ogłosił termin ewentualnego referendum. Cieszy mnie konsekwencja Prezydenta. Martwią natomiast dwie sprawy. Pierwsza, to bardzo mgławicowe zapowiedzi pytań referendalnych i ich charakter. Upłynęło mnóstwo czasu. Wystarczająco dużo, żeby obóz prezydencki (o ile takowy istnieje) zdążył rzecz całą sprecyzować. Druga, to bardzo stonowana reakcja marszałka senatu, Stanisława Karczewskiego. Gdybym miał po niej oceniać, to referendum się nie odbędzie – senatorzy się nie zgodzą.

Nie lubię Konstytucji 3 maja, bo nie lubię porażek. A już zwłaszcza nie lubię celebrowania porażek. Co nie znaczy, że nie możemy z porażki, z upadku wyciągnąć nauki. Tak, każdą porażkę możemy przekuć w sukces. Ale najpierw musimy zrozumieć jej przyczyny. Jakie były zatem przyczyny porażki projektu pn. Konstytucja 3 maja? Po pierwsze, za późno. Czas na rzeczywistą reformę Rzeczpospolitej minął 100 lat wcześniej. Od 1700 roku rosyjskie wojska przebywały w granicach naszego państwa, a Rosja narzucała nam kolejnego władcę w rzekomo wolnej elekcji. I dyktowała uchwały sejmowe. Czas tylko w tamtych wiekach, bez internetu, płynął dużo wolniej.

Po drugie, wewnętrzny obóz przeciwników Konstytucji był bardzo silny w sejmie. Bez jego podstępnego wykluczenia z głosowania konstytucja nie zostałaby przyjęta. Mógł też liczyć na Rosję. Dla przypomnienia tylko, obóz zwolenników liczył na Prusy. A król się wahał.

Jaka zatem nauka płynie z 3 maja 1791 roku dla nas w roku 2018?

  1. Nie róbmy z konstytucji fetysza ani najświętszej świętości. Konstytucja przedstawia jedynie sposób urządzenia naszego państwa. Sposób, w jaki chcemy być w ramach jednego państwa zorganizowani i zarządzani. I to, czy chcemy być niewolnikami władzy, czy wolnymi ludźmi.
  2. Skutecznej zmiany konstytucji można dokonać jedynie w korzystnej sytuacji geopolitycznej i wewnętrznej. Takiej jak dziś, mając poparcie Imperium i ogromne poparcie społeczne. Ten czas mija.

Przyjmijmy wreszcie nową konstytucję. Napisaną w celu sprawnego zarządzania naszym państwem i dla rozwoju naszego narodu. I wprowadźmy ją w życie. Mamy na to czas teraz, zanim obóz wrogi zmianom nie podniesie głowy i nie zyska skutecznej pomocy zagranicy. Bo wtedy, to będziemy mogli napisać kolejny testament.

Jan Kowalski

30 000 zł dla ministra Gowina, co miesiąc! Przyczyny rozkwitu Polski w XXI wieku (3) / Felieton sobotni Jana Kowalskiego

Może nie zapewni nowa Polska nikomu szczęścia indywidualnego i zbawienia, ale to nie powinno być zadanie i kompetencja żadnego państwa. O swoje sprawy osobiste każdy z nas musi zadbać sam.

Nie żartuję. Po zmianie nieudanej aktualizacji polskiego państwa z 3 na 4 i wprowadzeniu V Rzeczpospolitej, każdy minister polskiego rządu będzie zarabiał co najmniej 30 000 złotych miesięcznie. 10-krotnie więcej niż policjant, nauczyciel dyplomowany lub ludek w korpo. Z tym jednym zastrzeżeniem, że rząd, oczywiście prezydencki rząd, będzie liczył mniej niż 10 ministrów. A ich zastępców będzie najwyżej 20, po 25 000 dla każdego. Niech nie biedują… i nie okradają nas wszystkich.

Zanadto się rozpędziłem? Dopiero zaczynam. Podniesiemy też wynagrodzenia dla posłów, niech mają po 20 000. I tyle samo dla senatorów (Niech nie biedują…). Posłów będzie jednak tylko 78, proporcjonalnie do liczby mieszkańców danego województwa. Począwszy od 2 dla najmniejszego, opolskiego, do 11 z Mazowsza – z grubsza 1 poseł na 500 000 obywateli. A senatorów 32, po 2 z każdego województwa. Może to nie jest dużo, 20 000 zł miesięcznie, przynajmniej dla senatora Bielana, ale za cztery dwutygodniowe sesje parlamentarne w ciągu roku chyba wystarczy.

Myślicie pewnie, że fantazjuję. Kolejny raz lekką ręką obniżam koszty i podnoszę pensje. I w ogóle nie reaguję na głosy niedowierzania. Ale poprzedni akapit powinien już zdradzić całą tajemnicę mojego zamysłu.

Ten projekt, czyli V Rzeczpospolita, w której tak wspaniale będzie się nam żyło, ministrom i obywatelom, to powrót do źródeł. Do I Rzeczpospolitej, z korektą jej podstawowej wady ustrojowej, jaką było uznaniowe, a nie automatyczne ściąganie podatków.

I naturalnie z wyeliminowaniem strukturalnych przyczyn rozwarstwienia społecznego. Wadliwa dystrybucja bogactwa zawsze skutkuje upadkiem całego społeczeństwa, a w ostateczności państwa. O V Rzeczpospolitej pisałem już wielokrotnie. To dla niej skrojona będzie nowa konstytucja, której założenia przedstawiłem w cyklu Zanim napiszemy nową konstytucję.

W poprzednim odcinku wspomniałem o potrzebie odgruzowania polskich źródeł bogactwa. Przysypanych przez zabory, wojnę i komunizm, a teraz zabetonowywanych przez nowy europejski totalitaryzm polityczny i kulturowy. Może Niemcy powinny być zarządzane odgórnie. W końcu nikt inny, tylko Niemiec, Max Weber, opisał biurokrację jako najwspanialszą formę zarządzania państwem. I trzeba sprawiedliwie przyznać, że ta formuła w przypadku Niemiec sprawdza się doskonale. Przynajmniej do momentu kryzysu wewnętrznego, w wyniku którego władzę przejmuje szaleniec, a zwykli Niemcy popierają go w całej rozciągłości. Bo przecież reprezentuje państwo, którego oni są poddanymi. Zaledwie trybikami w ogromnej maszynie.

Dlatego zachwyt państwem niemieckim, jego zorganizowaniem, może się pojawić tylko w głowie Polaka szalonego, którego zamiarem jawnym kub ukrytym jest panowanie nad narodem i uczynienie z Polaków niewolników. To samo dotyczy Francji. Wielkość I Rzeczpospolitej polegała na czymś przeciwnym. To wolni Polacy tworzyli swoje państwo i decydowali o nim. Powtarzamy te oczywistości wielokrotnie i niestety bez głębszej refleksji. Bez przeanalizowania ustrojowych rozwiązań, które tę wielkość uczyniły możliwą.

Pierwszą i podstawową różnicą ustrojową był sposób organizacji państwa, jego struktur władzy. Rzeczpospolita była zorganizowana oddolnie i samorządnie na poziomie ziem/województw, a władzę na poziomie państwowym sprawował król z ograniczoną administracją centralną. Równowaga tych dwóch struktur władzy przyczyniła się do rozkwitu państwa Wolnych Polaków. Nic nie stoi na przeszkodzie, żebyśmy dziś taki sposób zarządzania państwem powtórzyli.

Prezydent, jak kiedyś król, niech siedzi w Warszawie. U siebie, w gminie, w województwie, możemy rządzić się sami. Najlepiej wiemy, jakie są nasze potrzeby i tu zbieramy wszystkie nasze polskie pieniądze (oprócz wielkich firm będących własnością całego narodu). 30% wszystkich zebranych pieniędzy pozostaje w gminie, na jej potrzeby. 30% pozostaje w województwie. 10% zbieramy na tereny najuboższe. Ostatnie, ale zawsze, 30% środków trafia do skarbu państwa.

Środkami w gminie zarządza wójt przy pomocy skarbnika, również wybieranego; w końcu ma pilnować naszych pieniędzy. Nie potrzebujemy żadnych radnych do przejadania naszych pieniędzy, bo przecież mamy sołtysów, wystarczy (W miastach będzie podobnie, chociaż zarządcy dzielnicy nie nazwiemy sołtysem ani dzielnicowym, może dzielnikiem). I mamy jeszcze jego – naszego gminnego posła do sejmu wojewódzkiego. Takie sejmy wojewódzkie będą liczyły po około 160 posłów gminnych i będą zbierały się przed i po sesjach sejmu walnego. Będą wybierać swoich posłów-delegatów na 4-letnią kadencję sejmu walnego.

Nie ma również najmniejszej potrzeby, żeby problemami lokalnymi województw zajmował się rząd w Warszawie. Dlatego do zarządzania naszymi sprawami i pieniędzmi wojewódzkimi będziemy wybierać wojewodę. Będzie on przedstawicielem mieszkańców naszego województwa, podobnie jak sołtys – gminy. I będzie tworzył wojewódzki rząd/zarząd.

Nie będzie w naszej V Rzeczpospolitej powiatów i w ogóle wszystkich dziwacznych partyjno-biurokratycznych struktur zniewalających nas za nasze własne pieniądze. A podstawą do tworzenia jakichkolwiek urzędów i procedur będzie rachunek zysków i strat, jakie mogą powodować dla społeczności lokalnej, całego narodu i państwa (ZUS zlikwidujemy jako pierwszy.)

Zmiana, najpierw mentalna, naszego wyobrażenia o państwie, a potem zmiana rzeczywista struktur zarządzania państwem polskim według tradycji I Rzeczpospolitej, będzie najważniejszą i decydującą przyczyną rozkwitu Polski w XXI stuleciu. Może nie zapewni nowa Polska nikomu szczęścia indywidualnego i zbawienia, ale to nie powinno być zadanie i kompetencja żadnego państwa.

O swoje sprawy osobiste każdy z nas musi zadbać sam. W sferze publicznej wystarczy nam sprawnie zarządzane i silne państwo – Rzeczpospolita Wolnych Polaków. V Rzeczpospolita.

Jan Kowalski

Skąd wziąć brakujący tysiąc złotych. Przyczyny rozkwitu Polski w XXI stuleciu (2) / Felieton sobotni Jana Kowalskiego

Polacy jeszcze genu ryzyka nie zatracili, zahartowani doktrynalnym zakazem komunizmu, ale jesteśmy tego bliscy. Póki co możemy go uaktywnić znowu bez wielkich nakładów finansowych. Póki co.

To właśnie ten ostatni tysiąc złotych, według moich wyliczeń z poprzedniego odcinka, pozwoli najuboższym pracującym Polakom zrównać się w poziomie życia z mieszkańcami zamożnych państw Europy. Skąd go wziąć? Od razu odpowiadam: musimy odebrać go państwu. A mówiąc bez emocji, musimy odzyskać nasze własne pieniądze. Pieniądze zabierane nam poprzez opodatkowanie najniższych zarobków pracowniczych. Obecnie koszty te są ponoszone w całości przez przedsiębiorców. Dlatego sprawiedliwie społecznie będzie, jeżeli dokonamy podziału tego odzyskanego tysiąca złotych po połowie. 500 złotych dla pracownika i 500 dla zatrudniającego go przedsiębiorcy. Koszty pracy wrócą zatem do właściwego poziomu ok. 15%, a zatem odrobinę tylko wyższego niż jest obecnie w Anglii. Pozwoli to naszemu młodemu, niezbyt zamożnemu związkowi na kocią łapę pozyskać dodatkowe 1000 zł miesięcznie.

Mając dochody w wysokości 5000 złotych miesięcznie, można bez zbędnych ceregieli decydować się na zakup mieszkania i założenie prawdziwej rodziny.

Zahamuje to w sposób systemowy narastanie nierówności społecznych, które niszczą każde społeczeństwo i naród. W najmniej zarabiających obudzi uzasadniony entuzjazm do życia w Polsce, swojej ojczyźnie. I zachęci do powrotu z emigracji co najmniej dwa miliony Polaków. Większość z nich przecież haruje tam nie dla przyjemności, ale najczęściej nie mogąc przeżyć w Polsce. Pracuje ciężko na swój dom. Wzrost zarobków w kraju i zdecydowane potanienie kosztów budowy domu lub mieszkania na pewno będzie silnym bodźcem do powrotu. Jednak czy to wystarczy?

Według mojego szacunku, zdecydowana większość naszych emigrantów w Anglii, jakieś 75%, ma nieuregulowane kredyty lub obciążenia zusowsko-skarbowe i tu konieczna jest ustawowa abolicja finansowa dla wracających do Polski.

Na przyszłość musimy się przed taką przymusową emigracją za chlebem lub ucieczką przed długami zabezpieczyć systemowo. A zacząć musimy od kredytu, od tego największego – na dom. Jest absolutnym skandalem, żeby 2000 lat po Chrystusie wolny człowiek stawał się niewolnikiem za długi, niewolnikiem banków. Kredyt może być udzielany tylko na konkretny cel, czyli na dom w tym przypadku. I zabezpieczeniem dla banku może być tylko ten dom, a nie całe ludzkie życie. Dlatego takie bezprawne umowy, naruszające w sposób rażący symetryczność podmiotów względem prawa, powinny być ustawowo zakazane i prawem ścigane. Bank, jak każda inna firma, musi uczestniczyć w ryzyku rynkowym. Pozwoli to ukrócić szaleństwo bankowe i obronić maluczkich, obecnie beztrosko rzucanych w paszczę Molochowi.

A drugie zabezpieczenie przed niewolą, wykluczeniem lub ucieczką stanowić będzie właśnie obniżenie składek ubezpieczenia społecznego, o czym wspomniałem wyżej. I powiązanie go z wypracowywanym dochodem, jak jest w Anglii. To właśnie zły, lichwiarski system obecnego państwa wkręcił wielu Polaków w spiralę rosnącego zadłużenia. Takie powinno być systemowe rozwiązanie w miejsce nadzwyczajnych i krótkoterminowych zwolnień preferowanych przez obecny rząd. Zwolnienie początkujących przedsiębiorców z ZUS na okres 6 miesięcy (oklaski). A jeżeli to będzie okres wydatków, a nie zysków?

Urzędnikom tak się tylko wydaje, że przedsiębiorczość i skłonność do ryzyka to są cechy wrodzone każdego człowieka (oprócz nich samych – mądrzejszych, którzy chcą z ryzyka innych ludzi żyć).

Wiele zamożnych krajów Zachodu stosuje cały system zachęt, specjalnych ulg i dofinansowań, żeby pobudzić u swoich obywateli instynkt ryzyka, instynkt przedsiębiorczości. Polacy jeszcze genu ryzyka nie zatracili, zahartowani doktrynalnym zakazem komunizmu, ale jesteśmy tego bliscy. Póki co możemy go uaktywnić znowu bez wielkich nakładów finansowych. Póki co.

A co z państwem? Czy budżet to wytrzyma? Oczywiście, że nie wytrzyma. Obecne patologiczne państwo zmontowane przy Okrągłym Stole i rozdęte dzięki unijnym pieniądzom i pożyczkom nie wytrzyma tego. I wreszcie pęknie z korzyścią dla nas wszystkich. Im szybciej się to stanie, tym lepiej. Powołamy wtedy nowe państwo, silne i sprawne. Państwo w sam raz dla wolnych Polaków. Jak będzie wyglądać, opowiem w następnym odcinku.

Jan Kowalski

 

Może to my – Biznes – napiszemy Konstytucję dla Polski, z określeniem w niej roli polityków? Są nimi za nasze pieniądze

Nowi prokuratorzy mogą nareszcie oskarżać systemowych przestępców, ale systemowi sędziowie nadal mogą ich uniewinniać. Problemu nie uda się szybko załatwić przez walkę wręcz, dlatego należy go obejść.

Jan Kowalski

Konstytucja dla Biznesu, a może Biznes dla Konstytucji?

Po roku cierpienia i ogryzania paznokci nareszcie ją mamy. Żaden urzędnik wespół z kolegami ze starej WSI nie zniszczy już mi firmy, nie przejmie jej za grosze, a mnie nie wrzuci do lochu, żebym skruszał. Zarządca państwa polskiego z ramienia zwycięskiej części warstwy polityczno-urzędniczej zapewnił o tym uroczyście. Cieszę się niezmiernie z tego, że mnie i innych przedsiębiorców zaczęły chronić prawa przysługujące innym obywatelom: pracownikom fizycznym i umysłowym, emerytom, rencistom i bezrobotnym. Cieszę się, bo jest się z czego cieszyć. Niespełna 30 lat po obaleniu komuny odchodzi z tego świata postkomuna, rzeczywisty dysponent władzy politycznej, gospodarczej i wszelakiej. Wieko trumny zamknęło się nad nią niedługo po tym, jak zamknęło się nad jej duchowym i fizycznym ojcem, generałem Kiszczakiem.

Trzeba zapytać o to wprost, dlaczego przez blisko 30 lat ja, Jan Kowalski, drobny polski przedsiębiorca, nieuwłaszczony nawet na najmniejszym kawałku PGR-u lub POM-u, byłem człowiekiem pozbawionym pełni praw obywatelskich?

I dla zrozumienia istoty III RP należy na to pytanie wprost i natychmiast odpowiedzieć. Otóż komuniści odebrali w roku 1947 pieniądze wszystkim Polakom, żeby zrobić z nich swoich posłusznych niewolników. Gdy 30, 35 lat później okazało się, że ich system jest kompletnie niewydolny, postanowili przebudować go tak, aby zachować pełnię władzy przy zachowaniu pozorów pełnego wyzwolenia niewolników.

Wolny rynek został zatem wprowadzony w roku 1989, ale pod całkowitą kontrolą generała Kiszczaka i jego ludzi, osadzonych w newralgicznych węzłach zarządzania Polską. Podwójne finansowanie było podstawą długoletniej lojalności funkcjonariuszy tego systemu. Po pierwsze, dzieci Kiszczaka były finansowane poprzez wysokie pensje i legalne działania koncesyjne we współpracy z państwem. Po drugie, poprzez nielegalne działania finansowe i gospodarcze, typowo mafijne, na przykład przejmowanie dochodowych firm przedsiębiorców spoza systemu. Systemu, a nie układu, ponieważ rzecz działa się nie w jakimś jednym mieście czy powiecie, ale w całym państwie i była zorganizowana całościowo. A uczestniczyli w nim ludzie WSI, prokuratorzy i sędziowie oraz naczelnicy urzędów skarbowych, czyli ich TW. Czyli: macie kasy jak lodu, a jak chcielibyście dorobić na boku, to proszę bardzo, może Amber Gold? Bo my jesteśmy trzy małpki: niczego nie widzimy, niczego nie słyszymy, o niczym nie wiemy.

Ta machina samofinansowania się systemu Okrągłego Stołu stanęła na jesieni roku 2017. Odcięcie od dotychczasowych, darmowych źródeł, i co tu ukrywać – śmierć Generała – wstrząsnęła jej fundamentami. Pozostał ostatni element, wymiar (nie)sprawiedliwości, czyli prawny parasol nad bezprawiem Systemu. Bo nowi prokuratorzy mogą, co prawda, nareszcie oskarżać systemowych przestępców, ale systemowi sędziowie w dalszym ciągu mogą ich natychmiast uniewinniać. Tego problemu nie uda się szybko załatwić poprzez walkę wręcz, dlatego należy go szybko obejść. Takie szybkie obejście pozwoli ominąć kluczową rolę sądownictwa – parasola bezpieczeństwa nad systemem III RP i pozwoli zaistnieć tworzącemu się właśnie Nowemu Państwu.

Dokonaliśmy jako naród pierwszego kroku w tę stronę. Konstytucja dla Biznesu, przywracająca przedsiębiorcom pełnię praw obywatelskich, jest wytrąceniem skutecznego dotychczas narzędzia terroru (Ostatni znany mi przypadek przejęcia wysoko dochodowej firmy przez ludzi starych służb miał miejsce w roku 2014).

Zatem my, prawdziwi przedsiębiorcy, nie musimy się już bać wrogiego przejęcia lub zniszczenia firmy i nas samych. I podobnie jak inni obywatele, możemy podlegać konstytucyjnym prawom i obowiązkom. Zamiast, jak dotychczas, nieformalnemu systemowi władzy, na bieżąco oceniającemu potencjał zysku lub zagrożenia z naszej strony. Po 30 latach formalnej wolności gospodarczej (liczę od ministra Wilczka) możemy się przestać bać.

Nie wiem, czy na drugi krok, który pozwoliłby w pełni obejść stary system, jesteśmy już gotowi. Może najpierw musimy nasycić się pełnią praw obywatelskich i oswoić z brakiem porcji codziennego lęku. Bo drugi krok to skorzystanie z przysługujących nam, już jako obywatelom, praw politycznych. Będąc grupą społeczną wytwarzającą 50% PKB Polski i zatrudniającą 75% wszystkich pracujących Polaków, chyba powinniśmy zabrać głos na temat sposobu zarządzania naszym wspólnym państwem?

A zatem, może to my – Biznes – napiszemy Konstytucję dla Polski, z określeniem w niej roli polityków. W końcu są nimi za nasze wspólne, przedsiębiorców i pracowników, pieniądze.

Artykuł Jana Kowalskiego pt. „Konstytucja dla Biznesu, a może biznes dla Konstytucji?” znajduje się na s. 6 kwietniowego „Kuriera WNET” nr 46/2018, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z regionalnymi dodatkami, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Jana Kowalskiego pt. „Konstytucja dla Biznesu, a może biznes dla Konstytucji?” na s. 6 kwietniowego „Kuriera WNET” nr 46/2018, wnet.webbook.pl

 

Jak bez zwiększania PKB dwukrotnie zwiększyć siłę nabywczą Polaków. Przyczyny rozkwitu Polski w XXI stuleciu (1)

Nie potrzebujemy patetycznych apeli i kosztownych na przyszłość programów, ale nowej umowy społecznej, rozwiązującej definitywnie problem mieszkaniowy – największy problem młodego pokolenia Polaków.

Najpierw jednak muszę się wytłumaczyć. Zwłaszcza po moim ostatnim felietonie, którym rozjuszyłem jakiegoś chyba dewelopera, oświeciło mnie, że moje życiowe refleksje mogą być opacznie rozumiane. Zatem wyjaśniam: posługuję się często swoimi osobistymi przeżyciami, ponieważ znam siebie najlepiej, już kilkadziesiąt lat. A nie po to, żeby kogoś pouczać albo wkurzać. Jakby co, z góry przepraszam. Bo dziś też będzie trochę osobiście.

Otóż zdarzyło mi się kiedyś pracować na etacie. W piekarni, w Sztokholmie, przez dwa wakacyjne miesiące. Był rok 1989, komuna niby waliła się na potęgę, ale w krajowym powietrzu już unosił się smród Magdalenki. Ze Sztokholmu, zza morza, mogłem obserwować nowy polityczny deal, który miał zabetonować stosunki społeczne w Polsce na prawie 30 lat.

Jednak dziś nie o tym. To właśnie w Szwecji, stykając się ze zwykłymi pracownikami tego rzekomo bogatego kraju, zrozumiałem jedno: pozycja w rankingach zamożności danego państwa wcale nie przekłada się na pozycję materialną jego zwykłych obywateli. Tych najmniej zarabiających. Wydawali oni prawie połowę swoich zarobków na mieszkanie, a resztę na życie i drobne rozrywki. I na wszystkim oszczędzali. To tylko statystyczny Szwed, który podobnie jak statystyczny Polak, po prostu nie istnieje, wydawał na mieszkanie zaledwie 25% swoich zarobków. Pewnie elita żyła inaczej, ale z elitą nie miałem styczności, a spotykani emigranci z Polski tylko potwierdzali moje spostrzeżenia.

Elity w Szwecji, Niemczech, a nawet w Polsce zawsze sobie poradzą i nie musimy się nimi za bardzo przejmować. Jeżeli chcemy zrównać poziom życia społecznego w Polsce z poziomem życia w Szwecji i w Niemczech, to musimy zająć się właśnie najmniej zarabiającymi. Musimy odkryć, w jaki sposób zwiększyć ich siłę nabywczą dwukrotnie. Po to, żeby młodzi Polacy mogli wydawać nie więcej niż 25% swoich zarobków na swoje własnościowe mieszkania. I to nie statystyczni Polacy, z wyliczonymi przez GUS średnimi zarobkami, ale ci ledwo wyciągający 2000 zł na rękę.

Jest po temu okazja, ponieważ polski rząd właśnie analizuje program Mieszkanie+. W środę w Poranku Radia Wnet mówił na ten temat, wyraźnie zadowolony z siebie, wiceminister inwestycji Artur Soboń. I znowu pomysł na rozwiązanie problemu jest taki sam jak w przypadku programu 500+. Uruchomienie państwowego funduszu i system dopłat, do obsługi którego zatrudni się kolejne biurwy. Ponieważ zatrudni je nie rząd, ale samorządy, będzie się można chwalić, jak w przypadku 500+, że system jest bezkosztowy (Sprawdzę za jakiś czas, ile przybyło pracownic w mojej gminie). Ponieważ, jak się wydaje, Rząd nie ma żadnego rozsądnego pomysłu, który by nie rozsadził za parę lat (obstawiam cztery) naszego budżetu, podpowiem prostą receptę. Zwłaszcza, że bez udziału Państwa mojej prostej recepty nie da się zrealizować.

Uwaga! Zaczynam.

Jest faktem bezdyskusyjnym, że posiadanie domu lub mieszkania jest największym wysiłkiem finansowym w naszej strefie klimatycznej. I ten wysiłek determinuje życie milionów młodych Polaków, którzy nie posiadając własnego mieszkania, odwlekają w czasie realizację swojego życiowego powołania: założenia rodziny i posiadania dzieci. Problem jest tym większy, że rynek nieruchomości stał się rynkiem w dużej mierze spekulacyjnym. I nie dotyczy to w żadnej mierze jedynie Polski. Wręcz przeciwnie, spekulacja na nieruchomościach, która przeniknęła do Polski ze świata po roku 2005, została zahamowana po pęknięciu bańki światowej w roku 2008. Jesteśmy w ostatnim momencie przed wzrostem kolejnej, żeby tę sytuację wykorzystać dla dobra nas wszystkich. I zahamować kolejny najazd spekulantów, tak jak udało się zahamować najazd islamistów. To dlatego w ostatnim tekście przedstawiłem rzeczywiste koszty budowy domu, bez renty spekulacyjnej. Bo spekulacja może zdemolować każdy rynek. Rynek cukru – możemy mniej słodzić, rynek masła – możemy mniej smarować. Ale rynek mieszkań – czy można mniej mieszkać?

Nie potrzebujemy zatem patetycznych apeli i kosztownych na przyszłość programów, ale nowej umowy społecznej, rozwiązującej definitywnie problem mieszkaniowy – największy problem młodego pokolenia Polaków. I tu dochodzimy do istotnego, koniecznego, ale nieobciążającego budżetu i przyszłych pokoleń wkładu. Ten wkład to ogromne tereny w dużych miastach, będące w bezpośredniej lub pośredniej (samorządy, kolej, wojsko itp.) dyspozycji państwa. Bo rzeczywisty koszt budowy 1 m2 mieszkania lub domu w podstawowym standardzie, obojętnie gdzie, nie powinien przekroczyć 2000 złotych. A w systemie gospodarczym – 1200 złotych; mam to policzone. I taki wkład państwa polskiego w przyszłość młodego pokolenia Polaków i swoją własną pozwoli na uruchomienie taniego budownictwa właśnie dla młodych małżeństw. Małżeństwo – to byłby jedyny wymóg formalny, gwarantujący objęcie programem.

Nie potrzebna tu deweloperka, ale przygotowana przez państwo infrastruktura i firmy budowlane. Można również powtórzyć funkcjonujący w PRL system obywatelskich spółdzielni mieszkaniowych grupujących co najmniej 10 osób. Sam mieszkałem kiedyś w Krakowie w takim domku segmentowym o powierzchni mieszkalnej 80 m kw. z działką 4 ary. Wcale nie było w nim ciasno z żoną i trójką małych dzieci. Domy takie, budowane przy wkładzie własnej pracy fizycznej, nie kosztowały w przeliczeniu na dzisiejsze pieniądze więcej niż 100 tysięcy złotych. Nawet gdyby mieszkanie 50-metrowe, w sam raz dla młodego małżeństwa, kosztowało obecnie 100 000 złotych, to po rozłożeniu na 10 lat jedna rata miesięczna z odsetkami wyniosłaby jakieś 1000 złotych. Zatem po 10 latach mieszkanie stanowiłoby już rzeczywisty majątek małżeński. Dziś para młodych ludzi, gnieżdżąca się na kocią łapę w kawalerce, płaci co miesiąc od 1000 do 1500 złotych w zależności od wielkości miasta i lokalizacji. I ta część ich comiesięcznego wysiłku znika w powietrzu jak dym z papierosa.

Taka polityka, polityka podniesienia rzeczywistej siły nabywczej obywateli, pozwoliłaby na wzrost zamożności Polaków bez najmniejszego nawet przyrostu PKB. Wtórnie oczywiście by nastąpił. Ta najmniej kosztowna, w zasadzie darmowa metoda rozwiązania problemu, niosłaby również pewien skutek uboczny. Pozwoliłaby w dużej mierze odbudować model rodziny usankcjonowanej przynajmniej prawnym, chociaż najlepiej kościelnym związkiem. Ale na takie skutki uboczne nie można się chyba obrażać.

Ile zatem nam brakuje, żeby niezamożny Polak mógł dorównać „statystycznemu” Szwedowi lub Niemcowi w jego sile nabywczej? Dwie osoby po 2000 miesięcznie to 4000. Mieszkanie z kosztami to 1250 złotych. Do 5000 zł, żeby udział mieszkania nie przekraczał 25% wydatków, brakuje nam już tylko jednego tysiąca. O tym, skąd go wziąć, następnym razem.

Jan Kowalski

Dlaczego nasz dom tak dużo kosztuje? Praktyczny prywatny poradnik budowlany / Felieton sobotni Jana Kowalskiego

Polska – nasz wspólny dom – jest potencjalnie bardzo bogatym państwem. A Polacy powinni być jego zamożnymi mieszkańcami. Ale dlaczego pozwalamy, by o kosztach naszego domu decydował deweloper?

Niewiele mi się w życiu udało, to fakt. Nie spłodziłem syna, nie zasadziłem drzewa. Jedno jednak mi wyszło – wybudowałem dom. Nic wielkiego, 120 m2 powierzchni użytkowej. W stanie pod klucz kosztował mnie 140 tysięcy złotych polskich, z działką 200 000. Ode mnie moglibyście go kupić za 400 tysięcy. Od dewelopera kupilibyście go za 600 tysięcy. Tak, tak, ten sam dom. Z kuchnią, salonem, trzema sypialniami i dwiema łazienkami.

Oczywiście nie każdy zna się na budowie domu. Ja też się nie znam. Gdybym się znał i nie miał alergii, to dołożyłbym jeszcze własną robociznę. Wtedy dom kosztowałby mnie nie 200, ale 150 tysięcy.

Jak widzicie, trochę na wyrost postraszyłem Was tydzień temu kalkulatorem. Bo liczenie jest dziecinnie proste. Trochę trudniejsza jest jednak odpowiedź na pytanie: w jak drogim domu chcę mieszkać? Spotkałem w życiu wiele osób, które po lekturze największego w Polsce poradnika budowlanego posiadły wiedzę niezachwianą. Chciały żyć w domu za 600 tysięcy, a moje próby przekonania ich do oszacowania rzeczywistych kosztów paliły na panewce. Skoro poradnik podawał, że koszt fundamentu pod nasz dom to 36 000 (10 lat temu), to tylko wariat (znaczy się ja) może twierdzić, że taki sam fundament można wylać za 10 000 i że on się nie rozsypie.

Przyznam się teraz do pewnej słabości: lubię dobrą kawę. Mam taką w moim domu za 200 000. Ale dobra kawa smakuje mi najbardziej z dobrego włoskiego ekspresu, dużej szafy z odpowiednią ilością barów. W pobliskim miasteczku, nie powiem gdzie, piję taką w cenie 4,50 za espresso. Robi mi ją najczęściej sympatyczna blondynka po czterdziestce. Gdy się okazało, że razem z mężem budują dom, spróbowałem zaszczepić ją swoją filozofią kosztów. Nie udało się. Po prostu podobało się jej wszystko to, co najdroższe. Sam dach kosztował ją 100 000. A całość ledwo domknęła kwotą 600 000, jeszcze bez wielu wymarzonych dodatków. Moja sympatyczna barmanka pracuje na półtora etatu. Oczywiście nawet to nie wystarczyłoby na takie luksusy o powierzchni ok. 120 m kw. Dlatego równie ciężko pracuje jej mąż, od 12 lat w Szwecji, jako… budowlaniec. I przyjeżdża do swojego nowo wybudowanego domu dwa razy w roku, na święta.

Rozumiecie coś z tego przypadku? Ja również nie rozumiem.

A teraz pomyślmy o innym domu. O domu, w którym wszyscy żyjemy, o Polsce. Fachowe pisma „budowlane” przekonały większość z nas, że nasz dom musi tyle kosztować. Że taniej się nie da, i już.

Bo najpierw musi zarobić deweloper (politycy), żeby mu jeszcze coś zostało po spłacie kredytu zaciągniętego w zagranicznym banku. Potem musi zarobić firma budowlana (biurokracja), zatrudniająca fachowców od siedmiu boleści, za to w wielkiej liczbie, bo dom ma być duży. Plączą się po budowie, wpadają jeden na drugiego i udanie markują ciężką pracę. A kasa się należy. Na końcu jesteśmy my, szczęśliwi, że wreszcie możemy mieszkać we własnym, wymarzonym domu. Musimy tylko za to wszystko zapłacić.

Moja barmanka przynajmniej sama decydowała, w jak drogim domu chce żyć. Również i ja sam mogłem decydować. O naszym wspólnym domu o jego kosztach, zadecydował deweloper. Nikogo nie pytając o zdanie i nie licząc się z wydatkami. W końcu to nie on miał płacić, tylko my, mieszkańcy.

Jest prawdą to, o czym pisałem przed tygodniem, że coraz więcej zarabiamy. Tylko, że to nie wystarczy. Jeżeli nie potrafimy rzetelnie policzyć kosztów, zdając się w tym na „fachową” prasę utrzymującą się z reklam dewelopera, to coraz więcej pieniędzy przejemy i zmarnujemy. I ciągle będziemy tonąć w długach. Aż do bankructwa.

Polska – nasz wspólny dom – jest potencjalnie bardzo bogatym państwem. A Polacy powinni być jego zamożnymi mieszkańcami. I to jest możliwe, praktycznie od zaraz. By tak się stało, musimy się najpierw zastanowić: czy potrzebujemy tak rozrzutnego dewelopera? Potem: czy zatrudniamy właściwą firmę budowlaną? Wreszcie: jaki musimy mieć standard wykończenia?

A na samym końcu powinniśmy odpowiedzieć na ostatnie pytanie, najbardziej jednak ważne: a może by tak samemu wziąć odpowiedzialność za budowę naszego domu, żeby nam wystarczyło pieniędzy i jeszcze dla dzieci zostało?

Jan Kowalski

PS. Ten mój dom to już drugi dom. Pierwszy sprzedałem za podaną wyżej cenę.

Czy w bogatych krajach Europy rzeczywiście zarabia się 4 razy więcej niż u nas?/ Felieton sobotni Jana Kowalskiego

Teza, że dynamika wzrostu polskiego PKB jest najniższa, a zatem nigdy nie dogonimy Zachodu, jest tak samo prawdziwa, jak twierdzenie starożytnych filozofów, że Achilles nigdy nie dogoni żółwia.

Po budzącym grozę felietonie sprzed tygodnia, ten będzie sielski i pełen optymizmu. Może dlatego, że w Beskidzie Niskim nikt nie przymusza mnie do zjeżdżania na sankach na złamanie karku. A wewnętrzny przymus każe mi co najwyżej poślizgać się na nartach w tempie odpowiednim do mojego wieku. Po łagodnych pagórkach. Może dlatego jestem tylko małym przedsiębiorcą, a nie potentatem światowym, jak Ryszard Florek?

Odstawmy jednak na bok psychologię i wróćmy do tytułu poprzedniego tekstu. Trochę bezrefleksyjnie go przepisałem, dając się zwieść polecającym go celebrytom polskiego biznesu i biznesowym dziennikarzom oraz Krzysztofowi Krawczykowi – wokaliście. Co tam jednak Krzysztof Krawczyk. Ośmiu profesorów, ekonomistów firmuje ten tytuł. Nawet gdyby było ich stu, to jednak za mało, żeby przekaz Raportu był prawdziwy. Z prostego powodu: w bogatych krajach Europy Zachodniej wcale nie zarabia się cztery razy więcej niż w Polsce.

Żeby to udowodnić i usprawiedliwić przedsiębiorców wobec pracowników z niskich płac, autorzy posunęli się do karkołomnej analizy finansowej. Porównali produkt krajowy brutto (PKB) na osobę w latach 2008–2014 w walutach danych krajów. Następnie przeliczyli te waluty na euro wg kursu z października roku 2008 i 2014. I wyszło, że Szwajcaria odnotowała wzrost PKB o 32%, Estonia o 24%, Szwecja o 16%, Niemcy o 13,5%, a biedna Polska jedynie o 12,6%.

To przypadek Szwajcarii tak podziałał na mój mózg, że zacząłem wszystko sprawdzać. Bo jak to możliwe, żeby jedno z najbogatszych państw świata, uwzględniając lata kryzysu 2008–2012 i wykończone spekulacją na franku, dodajmy, osiągnęło taki przyrost PKB jak jakiś dopiero wyłaniający się z buszu bantustan?

Okno Ryszarda Florka to jedno okno na świat, a drugie to Internet. I z tego drugiego szybko skorzystałem, żeby skorygować te nieprawdopodobne dane. Oczywiście odnalazłem tabelkę Eurostatu, z której skorzystali autorzy Raportu. I odnalazłem inne dane, Banku Światowego. Według tych innych danych Szwajcaria rzeczywiście odnotowała wzrost PKB w latach 2008–2014 liczony na osobę w dolarach amerykańskich o 0,5%, a w PKB na osobę, według rzeczywistej krajowej siły nabywczej (PPP), również o 0,5%. Jak to się ma do 32% ogłoszonych na kredowych kartkach Raportu fundacji Pomyśl o Przyszłości (pomysloprzyszlosci.org) Ryszarda Florka? Oczywiście, że nijak. Kreatywny statystyk wyjął kalkulator i przeliczył franki szwajcarskie z roku 2008 po 1,60 za 1 euro, a te z roku 2014 po nowym 1,22 za 1 euro. Można? Można. Okazało się zatem, że Szwajcaria, która dopiero w roku 2013 odrobiła straty wynikłe z kryzysu roku 2008/9 w wielkości swojego PKB, może robić za wzór dla nas w procentowym wzroście PKB.

Nie chcę nikogo męczyć liczbami, tylko dokończę dla uspokojenia sumienia. Zatem, według tabel Banku Światowego, PKB Estonii urósł o 3,8%, Szwecji o 1,6%, Niemiec o 5,9%. Natomiast Polski, uwaga(!), o 19,4%. Co ważniejsze, w jednakowym procencie, jeśli chodzi o nominalny wzrost na głowę, jak i przy uwzględnieniu siły nabywczej. I ten ostatni parametr jednoznacznie wskazuje na to, że wcale nie zarabiamy 4 razy mniej. Bo to ostatnie PKB na rok 2014 głosi, że na jednego statystycznego Szwajcara przypada 56 680 $, Szweda – 44 168 $, Niemca – 43 418 $, Estończyka – 26 957 $, a Polaka – 24 346 $. Dlatego główna teza Raportu (do pobrania na stronie Fundacji), że dynamika wzrostu polskiego PKB jest najniższa, a zatem nigdy nie dogonimy Zachodu, jest fałszywa. A przynajmniej tak samo prawdziwa, jak twierdzenie starożytnych filozofów, że Achilles nigdy nie dogoni żółwia.

Jednak nie ulegnijmy do końca szaleństwu PKB i kalkulatora. Żadne wskaźniki ekonomiczne nie zmierzą poziomu szczęścia osobistego, zakresu indywidualnej i rodzinnej wolności, rzeczywistej niezależności ekonomicznej każdego z nas. Żeby osiągnąć (oprócz szczęścia) niezależność ekonomiczną, powinniśmy zastosować dwa sposoby jednocześnie. Po pierwsze, podnieść swoje zarobki. Po drugie, ograniczyć swoje potrzeby. Zastosowanie osobno każdego z nich na niewiele się przyda. A przynajmniej nie pozwoli na zbudowanie własnej wolności. Zarabiając coraz więcej i coraz więcej wydając, stajemy się co najwyżej lepiej wypasionym niewolnikiem. Natomiast ograniczanie własnych potrzeb, bez prób zwiększania swojego dochodu, wykończy nas fizycznie, a potem duchowo (nie dotyczy: Ojców Pustyni, mnichów, pustelników, świętych itp.).

Po co to piszę? Po to, żeby takiego myślenia użyć nie tylko na potrzeby własne, ale i na potrzeby państwa polskiego. Bo z czym mamy do czynienia w przypadku naszego państwa? Z roku na rok coraz większy budżet i coraz większy deficyt, kredytowany przez coraz większe zadłużenie. Sensu ekonomicznego w tym wszystkim nie widać, chyba że myślimy o celowym bankructwie.

Kto nam to wszystko robi? Politycy, ludzie, którzy najczęściej nie znają się na niczym i zajmują się jedynie robieniem pijaru, a nam wody z mózgu. Zapewniają, przekonują, perorują, walczą prawie na noże, żeby potem pić w zgodzie wódkę w sejmowej restauracji.

W jaki sposób podnoszą pensję pracownikom o 100 zł? Obciążając pracodawcę kwotą 180 zł. Bo im się należy 80 zł. Za pośrednictwo.

W jaki sposób pomagają przedsiębiorcom? Systematycznie zwiększając haracz za możliwość prowadzenia biznesu. Zwiększając koszty rozpoczęcia własnego biznesu, jak i jego utrzymania.

Czy zatem my wszyscy, pracownicy i przedsiębiorcy, potrzebujemy tak nieudolnych zarządców naszego wspólnego dobra? Spróbujcie sami odpowiedzieć na to pytanie. Ja próbę podejmę za tydzień. Proszę, przygotujcie kalkulatory 🙂

Jan Kowalski

Dlaczego w bogatych krajach Europy Zachodniej zarabia się 4 razy więcej niż u nas? Powód 21. / Felieton sobotni

To nie dlatego płacimy tak wysoki haracz od przedsiębiorczości, że jesteśmy biedni. To przez ten haracz jesteśmy tak biedni. I jeśli tego nie zmienimy, zginiemy jako podmiotowa państwowość.

Kilka razy śmierć zaglądała mi w oczy, gdy zjeżdżałem najdłuższym na świecie torem saneczkowym, położonym w Muszynie-Złockiem. Może dlatego, że o połowę ode mnie młodszy Łukasz Jankowski z Radia WNET namówił mnie na jazdę bez hamulca. Nie minęło jeszcze czasu na tyle dużo, raptem tydzień, żebym wspominał to jako wspaniałą przygodę.

Przeżyłem, co zrozumiałem dopiero na dole. Dlatego chwilę później mogłem zupełnie szczerze wyznać Ryszardowi Florkowi, że tor jest prawie nie z tej ziemi. To właśnie on, właściciel Fakro i założyciel fundacji Pomyśl o Przyszłości, zapewnił nam (dziennikarzom i przedsiębiorcom) taki niedzielny odjazd od codziennych problemów nękających Polskę i przedsiębiorców.

Bo problemom poświęcono całe sobotnie popołudnie. Oczywiście, że najbardziej interesująca była kolacja, chociaż w Poście nie piję.

Stojąc w kółku z wielkimi polskimi przedsiębiorcami (oczywiście udawałem dziennikarza): Ryszardem Florkiem, Pawłem Szataniakiem – właścicielem Wieltonu i Andrzejem Wiśniowskim, tym od drzwi i bram, poczułem coś w rodzaju współczucia. Tym razem nie kpię. Uświadomiłem sobie bowiem, że moje problemy przedsiębiorcy 20-osobowego są niczym w porównaniu z ich problemami. 3000, 2000 i 1500. Tylu pracowników zatrudniają wyżej wymienieni.

Gdy tylko nadarzyła się okazja, pamiętając o moich osobistych obliczeniach sprzed tygodnia, zacząłem mnożyć na kalkulatorze, o ile oni wydali za dużo. I co mi wyszło? Ryszard Florek w ciągu jednego roku zapłacił o 36 milionów, Paweł Szataniak o 24 miliony, a najskromniejszy, Wiśniowski, o 18 milionów złotych polskich więcej, niż gdybyśmy żyli w Anglii. 78 milionów złotych odebrane trzem polskim przedsiębiorcom zasiliło czarną dziurę budżetu państwa polskiego.

Już słyszę ten wrzask zakłamanych ekonomistów na usługach III RP, że przecież nie żyjemy w Anglii. Zatem uściślam: gdybyśmy żyli w II RP, albo nawet w PRL do 1952 roku, składki na ubezpieczenia społeczne od pracowników wyniosłyby średnio 15% pensji, jedynie o 3% więcej niż w Anglii. Zatem zamiast 78 milionów, zostałoby tym trzem przedsiębiorcom milionów 73. Do wykorzystania od zaraz na rozwój firmy lub podwyżki płac.

W warunkach ucieczki Polaków za granicę założę się, że co najmniej połowa tych zaoszczędzonych środków trafiłaby wprost do rąk pracowników. Czy nie na tym powinna polegać nowa umowa społeczna pomiędzy pracownikami a pracodawcami?

W ten nieco zagmatwany sposób dotarliśmy wreszcie do Powodu 21. To ostatni z powodów w opracowaniu noszącym nieprzypadkowo identyczną nazwę jak tytuł dzisiejszego tekstu. W 20 wcześniejszych, zawartych w tej broszurze, sygnowanej przez fundację Ryszarda Florka, poruszonych jest mnóstwo wątków zasługujących na komentarz. I na pewno na taki komentarz odważę się niebawem. Powód 21. nosi podtytuł: Marnotrawstwo potencjału i pieniędzy naszej państwowej wspólnoty. I w zasadzie w warstwie graficznej sprowadza się do przedrukowanej tabelki, odzwierciedlającej wzrost zatrudnienia w administracji państwowej od 1989 do 2012 roku. Tabelki przedstawiającej zakłamane oficjalne dane.

Do napisania tego ostatniego rozdziału, 21. powodu, zachęcają sami autorzy dzieła. Chyba nie chcąc się wypowiadać osobiście. Jest to zrozumiałe, skoro w naszym zbiurokratyzowanym państwie każdy z nich co jakiś czas, raczej często, musi spotykać się z urzędnikami wysokiego szczebla administracji państwowej. Ponieważ jako mały przedsiębiorca nie potykam się o żaden wysoki szczebel, mogę sobie pozwolić na szczerość zamiast owijać w bawełnę:

1.      To złe zarządzanie państwem polskim jest źródłem wszelkich nieszczęść dotykających naszą wspólnotę narodową i państwową.
2.      To przez złe zarządzanie, przeregulowanie i zbiurokratyzowanie życia społecznego ponosimy tak wysokie koszty jakiejkolwiek aktywności.
3.      To nie dlatego płacimy tak wysoki haracz od przedsiębiorczości, że jesteśmy biedni. To przez ten haracz jesteśmy tak biedni.
4.      I jeśli tego nie zmienimy, zginiemy. Nie jako ludzie, ale jako podmiotowa państwowość. Może pod kolejnym zaborem lub trwałą dominacją rozwiniemy się gospodarczo, społecznie i świadomi narodowo. I utworzymy kolejne państwo polskie, takie, które będzie miało szansę przetrwać, bo obecne nie ma na to najmniejszych szans.
5.      Wybór należy do nas: przedsiębiorców, pracowników, dziennikarzy – do Polaków. Może jednak napiszemy wspólnie rozdział 21. Ale napiszemy do końca, nie zatrzymując się jedynie na powodzie biedy i upadku naszej ojczyzny za sprawą fatalnej struktury państwa.

Napiszmy zatem ostatni rozdział, rozdział 22. Niech nosi tytuł: Przyczyny rozkwitu Polski w wieku XXI. Z wielką chęcią napisałbym nie tylko rozdział, ale całą dużą księgę pod takim tytułem. Nawet jako pomniejszy współautor, nie ujęty w redakcyjnej stopce.

Jan Kowalski