Pomyślmy przy choince, jak żylibyśmy dzisiaj, gdyby dwa tysiące lat temu nie narodził się Jezus z Nazaretu

Henryk Siemiradzki, Pochodnie Nerona (fr.) | Fot. domena publiczna

Gwałtowny i krwawy rozwój chrześcijaństwa nie był wynikiem militarnych zwycięstw chrześcijan. To krew męczenników – jak pisał już na początku III wieku Tertulian – była nasieniem chrześcijaństwa.

Zbigniew Kopczyński

Boże Narodzenie

Koniecznie karp, prezenty pod choinkę, jeszcze opłatek, odpalić kolędy i już można świętować. No właśnie – co? Czym jest Boże Narodzenie? Wiadomo, święta rodzinne, może jedyny w ciągu roku czas, który możemy poświęcić rodzinie, a kontynuując tradycję pozostawiania pustego nakrycia i dzielenia się opłatkiem, może również pomyślimy o tych, których nie stać na tak wystawne święta. Dlaczego jednak świętujemy, pozbawiając gospodarkę narodową dwóch, a właściwie trzech dni roboczych?

Dla chrześcijan odpowiedź jest prosta. Boże Narodzenie, jak wskazuje nazwa, jest świętem upamiętniającym ziemskie narodziny Boga, który przyjął postać Jezusa Chrystusa, aby swym życiem i śmiercią dać nam wszystkim szansę zbawienia.

To chrześcijanie. Dlaczego jednak nie idą do pracy niewierzący lub wyznający inne religie? Chęć uzyskania dodatkowych dni wolnych i uprzejmość wobec chrześcijan to dwie narzucające się w sposób oczywisty odpowiedzi. Czy jest jednak jakiś powód, aby niechrześcijanin świętował Boże Narodzenie? Oczywiście jest. Zwykle jednak nie wiemy lub nie chcemy o tym wiedzieć.

Jezus z Nazaretu, od urodzin którego liczymy nasze lata, był założycielem chrześcijaństwa, religii, która stworzyła naszą europejską cywilizację, zwaną do niedawna chrześcijańską. Cywilizację niespotykaną w dziejach ludzkości.

Żyjąc w tej cywilizacji na co dzień, doświadczamy jej wad, od których, jak każdy twór ludzki, nie jest wolna. Jeśli jednak oderwiemy się od spraw bieżących i, korzystając ze świątecznego czasu wolnego, spojrzymy z dystansem na chrześcijaństwo na tle innych religii i cywilizacji, zobaczymy jego wyjątkowość.

To była niewyobrażalna rewolucja w ówczesnym świecie. Gwałtowny i krwawy rozwój chrześcijaństwa nie był wynikiem militarnych zwycięstw chrześcijan. To krew męczenników – jak pisał już na początku III wieku Tertulian – była nasieniem chrześcijaństwa.

W starożytnym Rzymie, gdzie pomimo całej jego wysublimowanej kultury, obowiązywała zasada vae victim – biada zwyciężonym, a ulubioną rozrywką tłumów było oglądanie pożerania skazańców przez dzikie zwierzęta lub walk gladiatorów na śmierć i życie, gdzie stosowane dziś rękawice bokserskie lub kostiumy szermierzy, by nie zrobić zbytniej krzywdy przeciwnikowi, po prostu nie mieściły się w głowach, pojawili się ludzie idący spokojnie i bez oporu na śmierć, modlący się za swoich oprawców i przebaczający im. W świecie, gdzie zemsta uważana była za rozkosz bogów.

W miejsce kilku tuzinów bogów na każdą okazję, chrześcijaństwo wprowadziło pojęcie jedynego Boga – stwórcy wszechświata. Takiego Boga znali już Żydzi, lecz chrześcijaństwo w przeciwieństwie do judaizmu – religii plemiennej, jest uniwersalne.

W świecie, gdzie niewolnika traktowano jak sprzęt domowy, chrześcijanie głosili, że zarówno niewolnik, jak i jego właściciel są takimi samymi dziećmi bożymi. Co więcej, Żyd stawał się równy Rzymianinowi, barbarzyńca Grekowi, a kobieta mężczyźnie. Władca nie był już bogiem, panem życia i śmierci poddanych, a jedynie pomazańcem bożym, który, tak jak i inni, miał określone prawa i obowiązki w życiu społecznym.

Modne ostatnio prawa człowieka nie są więc wynalazkiem „sił postępu”, a wprowadzane w konstytucje państw przez socjalistów przeróżnych odmian, często są tych praw zaprzeczeniem. „Siły postępu” zwykle nadają lub zapewniają obywatelom prawa, lecz wiadomo: kto daje, może też i zabrać. Co już nieraz bywało.

W cywilizacji chrześcijańskiej władza nie daje obywatelom czy poddanym żadnych praw. Pochodzą one bowiem od Boga. Władza natomiast, bez względu na jej rodzaj, ma psi obowiązek praw tych strzec.

O cywilizacyjnej sile chrześcijaństwa świadczy przykład Europy Środkowej. To właśnie barbarzyńskie plemiona Germanów, Słowian, Bałtów i innych dzikusów, napadające na siebie nawzajem, rabujące i mordujące bezlitośnie pokonanych, a kobiety traktujące jak łup na równi z bydłem i trzodą chlewną, w krótkim czasie po przyjęciu chrześcijaństwa zbudowały społeczeństwa feudalne z ideałem rycerza gotowego bić się i ginąć w obronie czci swojej damy. Rycerz nie zabijał bezbronnych, nie dobijał rannych, nie znęcał się nad zwłokami. Bezbronny czy ranny przeciwnik przestawał być wrogiem, a stawał się bliźnim, któremu należało pomóc.

Oczywiście różnie bywało z realizacją tych pięknych zasad. Chodzi jednak o wzory, do których dążyć nakazuje chrześcijaństwo i do których, pomimo całych swych ułomności, jego wyznawcy lepiej lub gorzej jednak dążyli.

Trudno znaleźć inną religię, dla której spoiwem życia społecznego jest miłość bliźniego, nawet tego, który wyrządza nam krzywdę; w której ludzie są absolutnie równi, zarówno władca, jak i niewolnik, święty i grzesznik.

Dziś świat zapomina o przykazaniach bożych, a egzaltuje się prawami człowieka, co chwila dopisując do nich, co komu do głowy przyjdzie. Jest to kontynuacja działalności uzurpatorów, którzy w czasach przed rewolucją francuską spisali uniwersalne zasady etyki, mające obowiązywać całą ludzkość. Nie przyszło im do głowy, że etyka i prawo wynikają z wyznawanych wartości, inaczej mówiąc: z wyznawanej religii.

Mówić o wolności, równości i braterstwie i być zrozumiałymi mogli jedynie wśród cywilizacji chrześcijańskiej. Gdzie, poza światem chrześcijańskim, można było zrozumieć, że każdy człowiek jest bratem, bez względu na pozycję społeczną, pochodzenie etniczne czy wyznawaną religię?

Gdzie było tyle wolności wyboru, poglądów, sposobu życia? A o równości, nawet w wielkich cywilizacjach Azji, Afryki, czy przedkolumbijskiej Ameryki, możemy w ogóle zapomnieć. Da się oczywiście przytoczyć wiele przykładów ograniczania u nas wolności i równości, porównajmy to jednak z innymi.

Jeśli dodamy do tego fakt, że teologia chrześcijańska jest nauką, a jej studiowanie nie polega – jak w innych religiach – na wkuwaniu formułek, lecz na rozumowym dowodzeniu, stosując żelazne zasady logiki, łącząc to z gromadzeniem i przekazywaniem, głównie przez zakonników, dorobku wcześniejszych pokoleń oraz niespotykaną w innych cywilizacjach zdolność wykorzystywania osiągnięć nauki do ułatwiania życia codziennego, czyli rozwoju techniki, otrzymamy obraz fundamentów, na których opiera się nasz dzisiejszy świat.

To wśród średniowiecznych scholastyków, nieodróżniających wtedy teologii od filozofii, stworzone zostały zasady naukowego dyskursu, logicznego dowodzenia twierdzeń, dyskutowania o meritum, krytycznej oceny hipotez i wykluczenia argumentów personalnych. Bez tego nie byłoby późniejszego rozkwitu nauk ścisłych, również społecznych.

Niestety ostatnio, wraz z dechrystianizacją społeczeństw, obserwujemy odejście od tych zasad. Dzieje się to szczególnie w naukach społecznych, gdzie pojawiają się wydumane teorie, budowane na a priori przyjętych założeniach, przyjmowanych najczęściej bezrefleksyjnie, pochodzących z autorytetów ich głosicieli. A już św. Tomasz uważał dowód z autorytetu za najsłabszy.

Zaczęło się to już w oświeceniu, a wybuchło wraz z marksizmem, który sam uznał się za teorię naukową i tylko taki związek z nauką mu pozostał. Na jego bazie wystrzeliły kolejne klony niszczące nasze życie społeczne i dorobek pokoleń, obrażające logikę i zdrowy rozsądek, z najkrzykliwszą i najbardziej destrukcyjną, określaną wciąż rosnącym ciągiem liter.

Na naszych oczach upada wspaniała budowla naszej cywilizacji, zbudowanej na nauczaniu Chrystusa. Niszczony jest dorobek pokoleń poszukiwaczy prawdy.

Zalewa nas potop barbarzyńskiej dziczy. Nie tylko z zewnątrz. My sami dziczejemy. Ilu z nas czyta klasyków? A ilu za autorytety uważa głupkowatych influencerów, gwiazdy estrady czy sportu?

Jeśli nie chcemy ostatecznego upadku, musimy wrócić do źródeł, do nauki Chrystusa i tego, co na niej zbudowały pokolenia naszych przodków. Nie dotyczy to tylko wierzących. Dotyczy też tych, którzy nie doznali łaski wiary, czują się jednak chrześcijanami w sensie kulturowym. Walczmy z uleganiem instynktom, modom i fałszywym prorokom, czyli z głupotą. Kierujmy się logiką, krytycznym osądem rzeczywistości, również nas samych, i korzystajmy z tego, czego dokonały poprzedzające nas pokolenia.

Feliks Koneczny określił cywilizację łacińską – tę część cywilizacji chrześcijańskiej, gdzie dominuje katolicyzm – jako najbardziej rozwiniętą. Uzasadnił to tym, że cywilizacja ta najwięcej wymaga od swoich członków. Miłość bliźniego nie pozwala na myślenie tylko o sobie, uleganiu tylko swoim zachciankom i popędom.

Cywilizacja wyższa, jak twierdzi Koneczny na podstawie wieloletnich studiów nad cywilizacjami, w zderzeniu cywilizacji ulega niższej. Dziś widzimy zderzenie z neopogańską cywilizacją negacji wszystkiego, na czym opiera się nasza cywilizacja, a z drugiej napiera cywilizacja islamu.

Jeśli nie obronimy naszej cywilizacji, obudzimy się w Europie kryzysu i chaosu, gdzie nie będą obowiązywać żadne prawa, prócz prawa silniejszego. W najlepszym wypadku chaos zostanie uporządkowany przez prawo szariatu.

Śpiewając przy choince kolędy o narodzinach Zbawiciela – Boże Narodzenie jest przecież świętem religijnym – pomyślmy czasami, jak żylibyśmy dzisiaj, gdyby dwa tysiące lat temu nie narodził się Jezus z Nazaretu.

Artykuł Zbigniewa Kopczyńskiego pt. „Boże Narodzenie” znajduje się na s. 15 świątecznego, styczniowego Kuriera WNET” nr 115/2023.

 


  • Styczniowy numer „Kuriera WNET” można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl. Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Zbigniewa Kopczyńskiego pt. „Boże Narodzenie” na s. 15 grudniowego „Kuriera WNET” nr 115/2024

Czy katolików w Polsce obchodzi postęp sekularyzacji?/ Małgorzata Szewczyk, „Wielkopolski Kurier WNET” 82/2021

Jeśli nie będziemy autentycznymi świadkami Jezusa, nie będziemy o Nim świadczyć swoimi słowami, a przede wszystkim czynami, to „międzypokoleniowy przekaz wiary” zostanie bardzo szybko zatrzymany.

Małgorzata Szewczyk

Na początku marca został opublikowany raport Katolickiej Agencji Informacyjnej „Kościół w Polsce”. Wnioski, które z niego płyną, mówiąc dość eufemistycznie, są niepokojące. Sprawa jest jednak znacznie bardziej skomplikowana, niż mogłoby się wydawać. Na początku garść danych:

„W ciągu ostatnich 25 lat spadek deklaracji wiary w Boga u młodzieży wyniósł ok. 20 proc., a spadek praktyk religijnych aż o 50 proc. Jest to zjawisko nowe, które możemy nazwać zaburzeniem międzypokoleniowego przekazu wiary” – czytamy w raporcie, a w innym miejscu: „Według danych Instytutu Statystyki Kościoła Katolickiego procent osób deklarujących się jako głęboko wierzące wynosi jednak tylko ok. 11 proc”. „Wśród studentów za wierzących i praktykujących uważa się 30,1 proc., a za niepraktykujących – 18,5 proc. Aż 50,7 proc. studentów deklaruje, że Kościół nie jest dla nich żadnym autorytetem”. (…)

Są parafie, gdzie na kilka tysięcy mieszkańców do służby liturgicznej zapisanych jest ok. 10–15 ministrantów, a okolicznościowe Msze św. dla dzieci są likwidowane, bo po prostu nikt na nie nie przychodzi.

(…) Jeśli nie pokażemy młodym Polakom, że Ewangelia Jezusa jest aktualna, pociągająca i żywa, nie minie dekada, a polskie kościoły będą zamykane, a parafie łączone. Jeśli nie będziemy autentycznymi świadkami Jezusa, nie będziemy o Nim świadczyć swoimi słowami, a przede wszystkim czynami, to „międzypokoleniowy przekaz wiary” zostanie bardzo szybko zatrzymany. Grozi nam nieznana dotąd sekularyzacja. I nie łudźmy się: przełoży się to na coraz głośniejsze wołanie już nie tylko o prawo do aborcji, postulat zalegalizowania „małżeństw” homoseksualnych i adopcji przez nie dzieci, ale i eutanazji…

Nie ma już czasu na rozeznawanie czy rozważania, na diagnozy czy prognozy. Ci, którzy podejmują decyzje, są obarczeni odpowiedzialnością za przyszłość Polski i Kościoła. Nawet jeśli brzmi to pompatycznie.

Cały artykuł Małgorzaty Szewczyk pt. „Nie ma już czasu!” znajduje się na s. 2 kwietniowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 82/2021.

 


  • Kwietniowy numer „Kuriera WNET” (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl. Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Małgorzaty Szewczyk pt. „Nie ma już czasu!” na s. 2 kwietniowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 82/2021

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Szatańsko inteligentny wirus atakuje w przeddzień kolejnych chrześcijańskich świąt/ Felieton sobotni Jana A. Kowalskiego

Kulminacja trzeciej fali covid-19 przypadnie dokładnie w przeddzień Wielkanocy 2021, czwartej – około 20 grudnia 2021 (akurat Boże Narodzenie), a piątej na tydzień przed świętami Wielkiej Nocy 2022.

Jeżeli myślicie, że tylko nasze Ministerstwo Zdrowia tworzy wykresy matematyczne i symulacje przebiegu pandemii, to głęboko się mylicie. Ja, Wasz ulubiony felietonista, również oddaję się podobnym sztuczkom. Dodaję 2+2, albo nawet mnożę 2×2. Czasem dzielę. I co mi wychodzi? Nie zgadniecie, ale już podaję z dokładnością do dwóch dni.

Kulminacja trzeciej fali covid-19 przypadnie dokładnie w przeddzień Wielkanocy 2021. Wiem, to było stosunkowo proste. Ale dalej – czwartej fali – około 20 grudnia 2021 (akurat Boże Narodzenie), a piątej. na tydzień przed świętami Wielkiej Nocy 2022. Butelkę wina przegrałem do mojej córki za poprzedni rok, ale to nie znaczy, że w kwestii obecnej prognozy nie założę się z każdym z Was. 24,99 – stać mnie! J

No dobrze, żartowałem. Ale tylko w kwestii matematycznych symulacji. Jako przegrany humanista nie podejmuję się tak skomplikowanych działań. Jednak co do prawidłowości prognozowania, nadal jestem gotowy się założyć.

Wygląda bowiem na to, że wirus z samej swej natury atakuje w przededniu najważniejszych chrześcijańskich świąt. Pierwszy raz przecież, na początku kwietnia 2020 roku (w przededniu Wielkanocy), zaatakował naszą ojczyznę, zamykając Prymasa, biskupów i kościoły. I to zaatakował z terenu północnych Włoch, z odległości 1500 km, bo w Polsce go jeszcze nie było.

Potem nie było chrześcijańskich świąt, to i wirus odpuścił, pozwalając nam nacieszyć się dniem 1 maja i wakacjami. Wrócił ze zdwojoną energią na Wszystkich Świętych i święta Bożego Narodzenia. Tak zaliczyliśmy drugą falę. Dlatego jestem przekonany, że to nie jest żaden matematyczny lub laboratoryjny wirus. To jest klasyczny wirus-humanista. Dlatego tak łatwo przyszło mi wczuć się w jego prawdziwą naturę i zrozumieć logikę jego działania.

O co chodzi piekielnie inteligentnemu wirusowi SARS-COV-2? Już wyjaśniam. Jego aktualny cel to odciągnięcie od kościoła (i Kościoła) wszystkich ochrzczonych, od wielkiego święta trochę praktykujących. Tych letnich, niezbyt gorących. Słabych, zagubionych, wątpiących. Co to chodzą do kościoła, bo od dziecka chodzili. Chrzczą dzieci, bo sami są ochrzczeni. Bo rodzice kazali. Bo jakoś tak… Na głęboko wierzących i praktykujących przyjdzie czas później.

Jednym słowem, wirus chce trwale wyeliminować z życia chrześcijańskiego 90% chrześcijan. Dlatego atakuje w tych newralgicznych momentach. Żeby zniszczyć nawyk. I według moich obserwacji, na tym froncie odnosi same sukcesy. A nakreślony cel osiągnie wkrótce po zatopieniu nas piątą falą. Nastąpi wtedy ostateczne zerwanie niewidzialnej nici łączącej życie zdecydowanej większości Polaków z Kościołem; niezależnie od aktualnego stopnia zaangażowania duchowego. Wirus odniesie zwycięstwo.

Wiem, dla poetów i fanatyków to wymarzona chwila. Oni by chcieli, żeby wszyscy byli albo gorący, albo zimni, ale nigdy letni. Jednak w prawdziwym życiu większość jest letnia. Zresztą stopień ciepłoty poszczególnego człowieka zmienia się w zależności od wieku i przeżywanych okoliczności. Tu postawię tezę: 90% letnich chrześcijan jest niezbędne do normalnego funkcjonowania 10% gorących.

I tym samym do przetrwania naszej łacińskiej cywilizacji. Wyrastającej z wiary w osobowego Boga, który objawił się nam w Jezusie Chrystusie. Wyrwanie tych 90% z kręgu oddziaływania i promieniowania prawdziwej Wiary, skazuje nie tylko ich, ale i nas na upadek. Zakwestionowane i odrzucone zostaną wszystkie zasady, które teraz bezmyślnie określamy jako naturalne, a które wynikają wprost z naszej Wiary.

Zatem doceńmy wreszcie szatańską inteligencję wirusa SARS-COV-2. Nie lekceważmy jej. Zauważmy, z jaką łatwością posługuje się ludźmi. Premierami, ministrami, doradcami, dziennikarzami. Osobami mającymi wpływ na kształtowanie opinii publicznej. Zarządzającymi państwami i narodami.

Doceńmy go nie po to, żeby mu oddać pokłon, ale żeby go skutecznie pokonać.

Jan Azja Kowalski

PS Jak wirus potrafi dobierać ludzi, pokażę na przykładzie MZ. Zastał na stanowisku ministra pełnego dystansu, Łukasza Szumowskiego, i wymienił go na bezgranicznie oddanego Leszka Niedzielskiego. Sami to oceńcie.

Bóg reżyseruje swoje plany niejako pod prąd historii/ Sławomir Zatwardnicki, „Kurier WNET” 78/2020–79/2021

Podobnie jak przykre incydenty sprzed dwóch tysięcy lat, tak i współczesne doświadczenia z covidem nie tylko nie przekreślają Bożych zamiarów, ale właśnie w nich one mogą się realizować.

Sławomir Zatwardnicki

Koronawirus w cieniu Narodzenia Pańskiego

Współpracuję z pewnym periodykiem katolickim, dla którego przygotowuję okolicznościowe teksty związane z rokiem liturgicznym. Tak się składa, że mniej więcej w okolicach pierwszych najważniejszych świąt medytuję drugie najważniejsze święta, i vice versa. Akurat teraz, gdy w sklepach zacznie dominować atmosfera „święta choinki”, wypada mi pisać rozważania dotyczące „drzewa Krzyża, na którym zawisło zbawienie świata”. Z początku trochę niepokoiło mnie to „przesunięcie” roku liturgicznego w mojej głowie względem tego, co w swojej pamięci rozważa Kościół. Ale dochodzę do wniosku, że prócz „plusów ujemnych” ma to również swoje „plusy dodatnie”. Raz, że takie pomieszanie koresponduje z ogólnym pomieszaniem „płynnej ponowoczesności”, dwa – że paradoksalnie pozwala dostrzec Boży zamiar, który inaczej mógłby umknąć uwadze.

Święta Narodzenia Pańskiego zwykle kojarzą się z klimatycznymi kolędami i sielankową atmosferą rodzinną. W świecie postchrześcijańskim jeszcze jakoś siłą bezwładu udaje się zachować pamięć o Słowie, które staje się ciałem i zamieszkuje między nami.

Nie tyle przeżywa się prawdę o historycznym wydarzeniu „raz na zawsze” Wcielenia, ile celebruje jakieś mgliste echo radości pastuszków. Coraz bardziej przypomina to wydmuszkę, mit fruwający sobie w powietrzu bez zakorzenienia w faktach, a zatem także bez większego wpływu na życie czy nawet samo przeżywanie świąt. Ale nie ma co psioczyć i miauczeć, na tle bezpłodnej babci Europy (© papież Franciszek) z jej postępującą amnezją i tak wypadamy całkiem staroświecko. Nie do tego jednak zmierzam, lecz do powiązania drugich świąt z pierwszymi.

Uważny Czytelnik zirytował się już być może tym moim pisaniem o „pierwszych” i „drugich” świętach. Celowo przyjąłem taką terminologię, żeby zasugerować pewnego rodzaju „Boskie pomieszanie bez poplątania” – splatanie się tajemnic wiary w jedno wielkie Misterium Chrystusa. Narodzenie Pańskie jest chronologicznie pierwsze przed Wielkanocą, bo przecież śmierć musi być poprzedzona przyjściem na świat. Ale z perspektywy Bożych planów to raczej Pascha Chrystusa wyprzedza Wcielenie. Wszak sam Chrystus zapewniał: „właśnie dlatego przyszedłem na tę godzinę” (J 12,27). To zaś oznacza, że całe życie Narodzonego dokonywało się w perspektywie śmierci – tik, tak, tik, tak. Gdyby się było artystą malarzem, można by to oddać po mistrzowsku grą poważnych światłocieni. A tak trzeba poprzestać na stwierdzeniu, że cień Krzyża kładł się już na żłób.

Nie jest to zresztą żadne „odkrywanie Ameryki”, raczej odsłanianie zasłony betlejemskiej tajemnicy. „Porodziła swego pierworodnego Syna, owinęła Go w pieluszki i położyła w żłobie, gdyż nie było dla nich miejsca w gospodzie” (Łk 2,7). Zaczynają się audiencje, przyszli wieśniacy ze słomą w butach, a już króle, jak śpiewamy w królowej polskich kolęd, „cisną się między prostotą, niosąc dary Panu w dani: mirrę, kadzidło i złoto. Bóstwo to razem zmieszało z wieśniaczymi ofiarami!” (Franciszek Karpiński). Wszyscy oni odejdą z radością w sercu, gdyż narodził się Zbawiciel. Ale przecież i tę radość trzeba dobrze rozumieć, żeby się móc ucieszyć jak tamci. Jaka to nieziemska radość, że Pan rodzi się na sianie i otrzymuje w darze mirrę? Mirra symbolizuje śmierć męczeńską (por. Mk 15,23), która jest Chrystusowi pisana (= jaką Syn sam sobie napisał w odwiecznie wyrażonej zgodzie na wolę Ojca).

Bóg nie przyszedł po to, żeby nas rozweselić, ale by nas odkupić. Jest różnica między oczekiwaniem od Boga uciechy a doświadczeniem radości płynącej z tego, że Bóg zbawia.

Nie ma pierwszego bez drugiego, czy też, inaczej: to drugie musi być pierwsze, by pojawiła się obiecana nam radość nie z tego świata. Proszę spróbować następującego ćwiczenia: spojrzeć na lewy palec, potem na prawy. To proste. Ale teraz proszę popatrzeć jednocześnie i na krzyż: lewym okiem na prawy palec, a prawym na lewy. Niemożliwe? A jednak tak właśnie mamy patrzeć: jednym okiem spoglądać na Dziecię i wyśpiewywać „Gloria”, a drugim okiem dostrzegać już Paschę i wylewać „Gorzkie żale”. Bo odkupienie już się rozpoczyna wraz z narodzeniem w żłobie.

Postuluję w związku z tym Betlejem dodać do Drogi Krzyżowej jako stację „zero”, zgodnie zresztą ze sztuką ikonograficzną. „Opierając się na teologii ojców – pisał Joseph Ratzinger w swojej książce poświęconej dzieciństwu Jezusa z Nazaretu – tradycja ikon interpretowała żłób i pieluszki także teologicznie. W Dziecku ściśle owiniętym w pieluszki widzi się znak wskazujący na godzinę Jego śmierci […]. Dlatego żłób przybierał kształt ołtarza”. Czy podobnego muzycznego obrazu można dosłuchać się w naszych kolędach? Raczej tylko pośrednio, na zasadzie odbicia lustrzanego: zbawienne światło prześwieca tutaj przez cały czas i oświetla również początki życia Chrystusa. Ale przecież jesteśmy jeszcze przed Paschą, dlatego kolędowanie nie może trwać cały rok, choć próbujemy je wydłużać maksymalnie.

To przyszłe wydarzenie Krzyża zapowiadają już obecne epizody: pielgrzymka ciężarnej Niewiasty i Opiekuna Józefa w celu spełnienia biurokratycznego wymysłu (spis ludności za Cezara Augusta); przyjście Zbawiciela na świat w warunkach, powiedzmy oględnie, mało sterylnych i nieludzkich (szopa i zwierzaki); emigracja do obcego królestwa egipskiego, żeby chronić Królestwo przychodzące w Dziecku, na którego życie nastawał Herod. Cień zawisa nad światłością tego dnia, gdy Bóg staje się Emmanuelem, czyli „Bogiem z nami”. A może jest raczej odwrotnie? Może to właśnie „światłość w ciemności świeci i ciemność jej nie ogarnęła” (J 1,5)? W tym wszystkim Bóg reżyseruje swoje plany, niejako pod prąd historii widzianej jedynie doczesnymi oczami.

Ale, ale, gdzie ten koronawirus zapowiedziany tytułem? – zapyta może zniecierpliwiony Czytelnik. Nie śpieszę wyjaśnić, że znajduje się on właśnie w cieniu Narodzenia Pańskiego. Podobnie jak przykre incydenty sprzed dwóch tysięcy lat, tak i współczesne doświadczenia z covidem nie tylko nie przekreślają Bożych zamiarów, ale właśnie w nich one mogą się realizować.

Być może przyjdzie nam inaczej spędzić świąteczny czas, niż do tego przywykliśmy. Ale dzięki temu przyzwyczaimy się może do bycia z Bogiem, podobnie jak On we Wcieleniu – jak określił to biskup Ireneusz z Lyonu (zm. ok. 202) – przyzwyczaił się do zamieszkania w człowieku.

Będziemy spełniać wszystkie wytyczne rządu, który walczy z wiatrakiem wirusa, poddawać się testom i gromadzić w ilościach urągających społecznej naturze człowieka. Niektórzy z nas znajdą się w ultrasterylnych warunkach szpitalnego żłobu, wśród zapiętych na wszystkie guziki lekarzy przypominających raczej kosmitów niż ludzi. Część z nas być może umrze w samotności i bez sakramentów; jest prawdopodobne, że księża potulnie jak baranki prowadzone na rzeź sekularyzmu usprawiedliwią każdą państwową restrykcję rzekomą miłością bliźniego, w imię jakiegoś przewrotnego, uwspółcześnionego sojuszu ołtarza z tronem, któremu w imię autonomii pozwoli się na wszystko. Recesja gospodarcza doprowadzi jednych do „emigracji wewnętrznej”, czyli do sięgnięcia po uzależniacze, a drugich do „emigracji zewnętrznej”, czyli zarobkowej – jeśli jeszcze będzie w ogóle jakiś „Egipt”, do którego warto wyjechać.

Jest to, przyznają Państwo, dobra okazja, żeby w nowy sposób przeżyć święta Narodzenia Pańskiego. Jakoś inaczej spojrzeć na Dziecię. Wzorem pastuszków, którzy „nie tylko zewnętrznie, ale również wewnętrznie żyli bliżej tego wydarzenia niż spokojnie śpiący mieszczanie” (Joseph Ratzinger).

A mieszczańskie wykształciuchy, jak wiadomo od Tuwima, „patrząc – widzą wszystko oddzielnie”, a modląc się o zachowanie „od nagłej śmierci […] zasypiają z mordą na piersi”. Koronawirus nie syntezuje się wtedy ze świętami, a ciemność pochłania światło. Na przekór temu przypomnijmy raz jeszcze nieodwołalną nowinę: „Lud, który siedział w ciemności, ujrzał światło wielkie, i mieszkańcom cienistej krainy śmierci światło wzeszło” (Mt 4,16). Czuwajmy zatem z podniesioną głową!

Artykuł Sławomira Zatwardnickiego pt. „Koronawirus w cieniu Narodzenia Pańskiego” znajduje się na s. 1 i 2 grudniowo-styczniowego „Kuriera WNET” nr 78/2020–79/2021.

 


  • Świąteczny, grudniowo-styczniowy numer „Kuriera WNET” (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Sławomira Zatwardnickiego pt. „Koronawirus w cieniu Narodzenia Pańskiego” na s. 1 grudniowo-styczniowego „Kuriera WNET” nr 78/2020–79/2021

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Nie znośmy świąt, chociaż tak wiele osób ich już nie znosi / Marcin Niewalda, „Kurier WNET” nr 78/2020–79/2021

Zastanówmy się raczej, czego nam dzisiaj brakuje, aby Wigilia była prawdziwie pięknym czasem, przeżyciem wzajemnej życzliwości i radości z posiadania przyjaciół, narodzenia się w naszych sercach Boga.

Marcin Niewalda

Wigilia nie do zniesienia

Mamy w naszej tradycji wspaniałe narzędzia wychowawcze, których nie tylko nie wykorzystujemy, ale wręcz zamieniamy w antyedukację. Jednym z nich jest Wigilia. Zawierała tak silne i głębokie przesłanie, że byli mu wierni nawet skazańcy w syberyjskich kopalniach i postyczniowi emigranci w Argentynie. Dzisiaj zamieniana jest na tandetną „magię świąt”. Czy powinniśmy znieść Wigilię? Pytanie celowo ma dwa znaczenia.

U nas Święta Bożego Narodzenia przed wojną na Kresach Wschodnich obchodzono bardzo tradycyjnie i uroczyście. W dużym pokoju jadalnym (mieliśmy swój własny dom), oświetlonym świeczkami bielił się długi stół nakryty obrusem, pod którym na środku leżało sianko. W rogu pokoju stały snopki zboża, przywiezione przez ojca z jednej z polskich wsi Polesia. Przy stole dwanaście miejsc dla rodziców, nas – dwojga dzieci, dla pięcioosobowej rodziny Pietraszków, nierozłącznych przyjaciół domu, dwojga domowników i niespodziewanego gościa jak każe tradycja. W powietrzu była cisza, spokój. Z dala dochodził tylko głos polskiej, tak miłej dla ucha kolędy – Wśród nocnej ciszy” (Jan Wójcik, rok 1938, Brześć).

Jednym tchem każdy wymieni cechy pięknej polskiej Wigilii – opłatek, 12 dań, rodzina przy stole. Gdy ktoś spyta o elementy wychowawcze, niemal każdy powie bez namysłu o dodatkowym talerzu dla gościa, o czytaniu Ewangelii, o symbolice ryby czy maku, o poście, sianku pod obrusem, o prezentach, kolędach. To oczywiście wszystko prawda. A jednak nie to było źródłem najsilniejszych emocji, zapadających na zawsze w duszę uczuć mających moc przemieniania zatwardziałych serc. Przecież i dzisiaj czynimy tak samo: pieczemy ciasta, spotykamy się, dajemy prezenty. Dlaczego więc tyle ludzi „nienawidzi świąt”? Dlaczego tak wiele osób wzdycha z ulgą, że już po tym koszmarnym obowiązku? Co takiego się zmieniło, że owo najbardziej oczekiwane wydarzenie stało się czymś nie do zniesienia?

Przed ganek zajechały sanki, a służba wybiegała na wyścigi. Państwo także pospieszyli do siebie i wrócili otoczeni gromadką zaproszonych, bezżennych sąsiadów. Jeszcze powitalne pocałunki nie ucichły, gdy znów rozległ się turkot i stary sługa, Adam, zawołał:
– Panienka nasza przyjechała!
A stojąc za nim Marysia, pokojowa, zgromiła go z oburzeniem:
– Pan Adam zawsze po swojemu… Nie panienka Joasia, tylko już od dawna pani Kryńska z córeczkami i synkami… („Wieś i Dwór”, rok 1912).

Jeszcze 100 lat temu każde święto było zawsze uroczystym początkiem lub zwieńczeniem powszedniej rzeczywistości. Obchodzono dożynki, ale i zażynki (na początek sianokosów). O świcie śpiewano Kiedy ranne…, a dnia nie chwalono przed zachodem słońca. Wigilia też nie była oderwana od zwykłego życia biegnącego przez cały rok. Nie była czymś zaskakującym. Ona sumowała i uświęcała wszystko to, co trwało w inne, powszednie dni. Nie było to tylko radosne oczekiwanie Bożego Narodzenia. Wydarzenie to było pretekstem i podsumowaniem życia rodzinnego od poprzedniej zimy, wzajemnej troski, a także wszystkich trudów w polu, gospodarstwie, urzędach lub w pracy politycznej – zależnie od roli społecznej. Wspominano więc tych, co odeszli, radowano się z nowo narodzonych. Doceniano też i poprzednie lata, długie wspólne życie, zastanawiano się nad dawnymi tradycjami przodków i czczono odwieczne obyczaje spajające rodzinę.

Medard z uprzejmej ręki wina nalewał, na toasty wydobył soterer w ślubnym naszym roku postawione i czuć to z wytrawności smaku, że mu trzydzieści lat mija. Podziwiano jodełkę pod sufit sięgającą, pięknie oświeconą i obsypaną cukrami, piernikami, owocami (…) Póki świeczek stało, młodzi i starzy obrywali i ostrzygali ozdoby. Ale na końcu czadem się napełniła sala i trzeba ją było przewietrzać (Romerowie, połowa XIX wieku, Wileńszczyzna).

Tak w wiejskiej chacie, jak i szlacheckim dworze, przez wieki rodzina składała się z wielu pokoleń. Zazwyczaj rodzice i liczne dzieci mieszkały razem z dziadkami, różnymi ciotkami, kuzynami – często już mającymi swoje rodziny. Dalej – w domu mieszkali często tzw. gracjaliści – czyli osoby pozostające „na łasce” – gracji. W dworach byli to starzy słudzy, często wojacy z powstań narodowych lub po prostu osoby samotne. Zawsze nieco rubaszni w swojej nieporadności, specyficznie szanowani, powtarzający do znudzenia te same historie z zamierzchłych czasów. Czasem ich jedynym obowiązkiem było panią domu do stołu prowadzić pod rękę i tylko za tę pomoc otrzymywali wikt i opierunek do śmierci. Jednak i w wiejskiej chacie zamieszkiwali parobkowie, osoby samotne, komornicy lub po prostu biedacy proszący o to, aby przetrzymać zimę.

Jeszcze dalsze koło, włączane poniekąd w obręb rodziny, stanowiła we dworach cała służba, tzw. oficjaliści, panny apteczkowe (trzymające klucze do ziół i nalewek), ekonomowie, woźnice, wszyscy pracujący i żyjący na obszarze pańskim – niekiedy kilkadziesiąt rodzin. Wsie również miały odpowiedniki takiego towarzystwa. W dawnej Polsce gospodarz mający łan (czyli pole utrzymujące 1 rodzinę) nigdy by sam nie obrobił owych 15 (czasem nawet 20 lub 50) hektarów. Oprócz takich rodzin żyli więc we wsiach ludzie, którzy najmowali się do sezonowych prac, pomagali też oprawiać sady, międlić len, w zimie wyrabiać łyżki czy cebrzyki do sprzedaży na targu.

Przed wilią rodzice, a następnie (po śmierci matki) sam ojciec, ze starszą siostrą, schodził na parter, gdzie stały stoły zastawione dla służby i łamali się opłatkiem, potem z nami. (…) Nasze Boże Narodzenie było piękne i wesołe, jak zwykle (…) z wszystkimi drogimi dziećmi w dobrym zdrowiu. W sumie 362 osoby zostały obdarowane. Jerzy ofiarował mi prześliczną suknię i wspaniały wachlarz (Czapscy, przełom XIX i XX wieku, Przyłuki).

Cała społeczność, czy to wsi, czy dworów, zorganizowana była we współpracujące ze sobą grupy i kręgi. Obecnie model jest całkowicie inny. O sukcesie rodziny można mówić, gdy dzieci po ślubie szybko są „na swoim”. Rodzina ma model 2+1, i to wszystko. Nikt nie pomaga na co dzień. W chwilach trudnych brak wsparcia. Nie znamy często sąsiadów zza ściany, a jeśli znamy, kontakty ograniczamy do pozdrowienia na schodach. Tragedie pozostają w czterech ścianach. Nikt nie nakłania przemocowego mężczyzny, aby szanował swoją żonę, nikt nie pomaga rodzicom w kształceniu dzieci – co więcej – istnieje przekonanie, że tylko rodzic ma do tego prawo, a inni nie powinni się mieszać. Dziś już nikt nie dba o to, żeby wszystkim wkoło żyło się dostatnio, każdy pilnuje „własnego ogródka”, a o wspólne dobro nie zabiega.

Życie było wolniejsze, ludzie mniej zestresowani, ale święta zawsze mieliśmy rodzinne. O przygotowaniach jednak można powiedzieć wszystko, ale nie to, że były spokojne. Jakieś trzy tygodnie przed Wigilią mama piekła pierniki, bo musiały zmięknąć. Pamiętam, że było ich dużo, i że miały bardzo różne kształty. Moja mama nie umiała niczego zrobić w małych ilościach, zawsze mieliśmy góry ciastek. Tato szedł z braćmi do lasu po drzewko. Nikt wtedy nie ścigał ludzi za to, że sami wycinali choinki z lasu. Nie było straży leśnej, a poza tym, nikt choinkami nie handlował, tak jak obecnie. Choinka zawsze była pstrokata, bo taka tradycja. My ubieraliśmy nasze drzewko w ciastka i pierniki, małe czerwone jabłuszka, długie cukierki w złotkach. Mieliśmy też bombki, ale zawsze miały one przeróżne kształty – nigdy nie były okrągłe. Sami też robiliśmy łańcuchy z bibuły i słomy. Gufrowało się cienką bibułkę, przykładało do niej słomkę i wszystko nawlekało się na nitkę. Powstawał taki przetykaniec z bibuły i słomy (Jadwiga Kołodenna – lata międzywojenne w Tłumaczu, ob. Ukraina).

Obecnie w sytuacji, gdy trzeba przyjąć do stołu kogoś praktycznie obcego – jak stryja z sąsiedniego miasta – owo święto staje się gehenną. Rozmawiać nie ma o czym. Znosić trzeba tych, do których nie jesteśmy przyzwyczajeni. Co więcej, nie uczymy się na co dzień „znosić jedni drugich i wybaczać sobie nawzajem” – dlatego tym bardziej jest to ciężkie, choćby przez te parę godzin. Robi się wszystko jak najszybciej, bez celebracji, bez rozpoznawania treści symbolicznej potraw, zwyczajów, ozdób, aby tylko odbyć i mieć przekonanie, że nauczyło się czegoś młodzież.

Matki narzekają, że muszą się starać, podenerwowani ojcowie co chwilą są zmuszani do robienia drobnych zakupów, wszystko nagle staje na głowie. Dzieci w tej atmosferze widzą tylko to, że dzieje się coś złego, nieprzyjemnego, zakończone hipokrycko „dobrymi życzeniami” i to najczęściej składanymi prawie obcym dziadkom lub wujkom, którym nie wiadomo co powiedzieć poza „zdrowia i pomyślności”.

Zaraz po wieczerzy wigilijnej państwa, przy tymże stole w stołowym zasiadała służba. Na miejscu babki prezydowała kucharka Kazimierzowa i garbaty „gospodarz” (włódarz) Laskowski. Babka wchodziła z opłatkiem, dzieląc się ze wszystkimi, przy czym każdemu mówiła indywidualne życzenia. Nie zawsze były te życzenia słodkie. Czasem babka pochyla się do ucha: – Patrzaj – zaczynał się cichy szept, po czym nic już nie było słychać, tylko palec wskazujący babki surowo groził. Zaczerwieniony delikwent ułamywał opłatek, całował w rękę i skwapliwie ustępował następnemu (Melchior Wańkowicz).

Czym jest ‘soft-education’ i co przyniosło Polsce w dziejach? To określenie szeregu zjawisk, które nikogo nie zmuszają. Propozycja dobrej postawy jest tu niejako wartością dodatkową. Taką „miękką-edukacją” były w dawnej Polsce zwykłe prace codzienne, ale czynione z dobrym sercem, ochotą, przyjaźnią, we wzajemnej trosce i pomocy. Nikt nikomu nie robił wykładów z „dobrego serca”. Nie stawiano pomników „szlachetności wzajemnej”. Po prostu celem było zapewnienie zdrowia i życia wszystkim, a miłość stanowiła wartość dodaną.

Wspaniałą rolę w średniowiecznej Polsce pełniły tu np. zakony cysterskie. Nie tylko posiadali majątki – co może nas dzisiaj razić. Używali w średniowieczu nowoczesnych urządzeń, jak wodne toalety czy nawet odświeżacze powietrza, związane z podziemnymi systemami dostarczania wody i kanalizacją. Udoskonalili hodowlę zwierząt, ryb, sadownictwo, produkowali świetne gatunki piwa, wina, sera, sprowadzali figi, daktyle, wytapiali żelazo, szkło, a nawet posiadali kopalnie węgla, srebra i złota. To oni upowszechnili płodozmian, uczyli siać zboża jare i ozime.

Wokół ich klasztorów tworzyły się nowoczesne osady, gdzie nie tylko doskonale gospodarowano, ale dbano też o kulturę duchową, rozwój społeczny i mentalny. Ludzie garnęli się do nich, bo żyło się tam dobrze, także z powodu tworzenia dobrej ludzkiej społeczności. To właśnie w skryptorium jednego z takich miejsc powstała Kronika Henrykowska, w której znalazło się pierwsze zapisane po polsku zdanie, tak pięknie świadczące o miłości mężczyzny do kobiety „Daj, teraz ja pomielę na żarnach, a ty sobie odpocznij” (Daj ać ja pobruszu a ti pocziwaj). W czasie świąt organizowano teatrzyki i wspólnie radowano się z przeżytego roku.

Był to świetny przykład soft-education. Kasacja zakonów przez zaborców, zabór majątków, mordowanie księży przez komunę, odbieranie parafiom możliwości pracy świeckiej związane były też z zatrzymaniem wielu takich właśnie działań społecznych. Przez 250 lat niszczono też rodziny, rozpijano naród, sączono chore ideologie. Dzisiaj próbuje się sprowadzić Kościół tylko do roli czysto religijnej, a rodziny tylko do zapracowania na życie. Rozbija się nawet także i same rodziny, szczególnie wyrywając młodzież z tej „nudnej hipokryzji”. Wszystko to robi się właśnie po to, aby ta „miękka-edukacja” nie mogła działać.

Na pasterkę nie mogliśmy pojechać, bo sprawnik, czy inny jaki Moskal, nie pozwolił jej odprawić w Szumbarze (tym, co to niegdyś do Bohowitynów należał). (Maria Bohityn-Kozieradzka, 1860).

Niestety i rząd, zmieniony od 2015 roku, nie podejmuje absolutnie żadnych działań wspierających i rozwijających soft-education. Wspiera się co prawda budowę pomników, sympozja, widowiskowe działania – i trudno odmówić tu słuszności – jednak brak jest działań typu pośredniego. I nie chodzi tu o tzw. obszar miękkich programów (czyli np. szkolenia czy promocję) – tylko o faktycznie takie programy, które wartości dobrego serca niosą jako wartość dodaną. Brakuje więc działań np. turystycznych zbudowanych na bazie historii, sportu z odniesieniem do moralności, dziecięcej beletrystyki związanej z tożsamością, filmów fabularnych zanurzonych we wspaniałych wartościach. W takich działaniach jest czas na refleksję, obserwację, wolną decyzję i wybieranie dobrych dróg. Znacząco się różni to od edukacji wprost – przez wielu odbieranej jako przymus do czegoś, co jest niezrozumiałe.

Zwykła edukacja w szkole, szczególnie gdy zaczyna sią od nudnej, niezrozumiałej definicji, obniża chęć do nauki. Tymczasem siły, które ostatnio tak agresywnie niszczą świat, prowadzą niezwykle silnie i skutecznie działania typu „soft”. Massmedia, książki o magii i demonach, gry, filmy poprawne politycznie i kulturowo, akcje społeczne, przesłodzone memy, moda, influencerzy, coacherzy sukcesu – wszystko to zachęca do życia egoistycznego, skupionego na sobie, swoich przeżyciach, na własnym asertywnym rozwoju i szacunku dla każdej dziwności.

Zachwyconym okiem patrzał Wojtek przez niedomknięte drzwi jadalni na jarzącą się światłem choinkę. Stała pośród pokoju, ogromna, pod sufit sięgając prawie – spowita w mgły srebrzystego szronu, jak grono bogate, kapiące owocem, słodyczami, świecidłem. Dookoła „gwiazdki” niby motyl w ruchu – skakały dzieci, paniątka szczęśliwe, uradowane, syte… Staś dostał mały samojazd, Zosia dźwigała lalkę ogromną o wytrzeszczonych, strasznie głupich oczach i modnej fryzurze. Izio – najmłodszy, miał pełną buzię cukierków i różne zabawki. Ośmioletni Izio był przyjacielem Wojtka. Mieli ze sobą różne konszachty, bawili się razem, a Wojtek ogrodniczek znosił Iziowi najczerwieńsze jabłka, najlepiej strugał mu z drzewa żołnierzy i konie. Kochali się bardzo. Toteż – gdy Izio spostrzegł w szparze drzwi lnianą czuprynkę Wojtka, rzucił część zabawek na kolana matki i skoczył ku drzwiom.
– Wojtek… Wojtuś!… Patrz co ja dostałem!… Trąbkę… Konie… Książeczki… A i ty Wojtuś dostaniesz książkę… Zobaczysz jaka ładna. Widziałem u mamy… („Wieś i Dwór”, 1912).

Czy więc dzisiaj mamy co świętować w czasie Wigilii? Czy nie należałoby może znieść tego święta, które jest dla wielu nie do zniesienia? Które niczego nie podsumowuje? Niczego nowego nie zaczyna? Czy więc dziwić się temu, że w czasie Wigilii nie mamy o czym rozmawiać, że nie czujemy, że jest to świętowanie całego roku?

Tak, jak potrzebujemy wartości życia codziennego, potrzebujemy też święta. I choć jednego elementu brakuje, trwajmy chociaż przy tym drugim. Nic by się nie nauczył ktoś, gdyby miał same tylko przykłady, a nie było podsumowania. Gdy mamy podsumowanie, wiemy przynajmniej, czego nam brak, za czym możemy tęsknić i co naprawić.

W tamtych czasach zimy były zimami z prawdziwego zdarzenia, pamiętam ten cudownie skrzący się w blasku księżyca świeży śnieg. Taka nocna sanna była niezapomnianym przeżyciem. W kościele czuć było wyraźnie zastygły w mroźnym grudniowym powietrzu zapach kadzidła. (…) Po pasterce wymienialiśmy jeszcze długo życzenia świąteczne (Jan Tyszkiewicz, lata międzywojenne, Tarnawatka).

Nie znośmy świąt, nawet jeśli ich nie znosimy. Zastanówmy się raczej, czego brakuje nam dzisiaj na co dzień do tego, aby Wigilia była prawdziwie pięknym czasem, przeżyciem wzajemnej życzliwości i radości z posiadania dużego grona przyjaciół, narodzenia się w naszych sercach Boga, który tak wiele dla nas wycierpiał.

 

Marcin Niewalda jest prezesem Fundacji Odtworzeniowej Dóbr Kultury i Dziedzictwa Narodowego i redaktorem naczelnym „Genealogii Polaków” www.genealogia.okiem.pl. Na stronie znajdują się także setki autentycznych przepisów wigilijnych sprzed ponad 100 lat.

Artykuł Marcina Niewaldy pt. „Wigilia nie do zniesienia” znajduje się na s. 5 grudniowo-styczniowego „Kuriera WNET” nr 78/2020–79/2021.

 


  • Świąteczny, grudniowo-styczniowy numer „Kuriera WNET” (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.

 

Artykuł Marcina Niewaldy pt. „Wigilia nie do zniesienia” na s. 5 grudniowo-styczniowego „Kuriera WNET” nr 78/2020–79/2021

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Karnowski: Miały miejsce próby wyrzucania ludzi z pracy za to, że przyznają się do Biblii

Michał Karnowski o tym, czemu Trzaskowski nie chce, by przypominać o Karcie LGBT, wystąpieniu Jacka Żalka i tym, co zakłada konserwatyzm.


Michał Karnowski przypomina warszawską Kartę LGBT. Zdaniem dziennikarza kampania odsłoniła światopoglądy kandydatów wskazując przy tym, że walka o fotel prezydencki jest również bojem o ideowy kształt państwa. Wybór więc jest między podejściem do życia w sposób konserwatywny oparty na katolickiej filozofii a światopoglądem liberalno-lewicowym, gdzie na piedestał stawia się sprawy dotyczące środowisk LGBT. Pierwszy pogląd reprezentuje Andrzej Duda; drugi Rafał Trzaskowski. Redaktor tygodnika „Sieci” stwierdza, że

Konserwatyzm zakłada, że się nie zagląda komuś pod kołdrę. W Polsce nigdy nie było takich prób. Miały miejsce próby wyrzucania ludzi z pracy za to, że przyznają się do Biblii i nie chcą obchodzić miesiąca gejowskiej dumy.

Komentuje przerwanie występu posła Porozumienia Jacka Żalka w TVN za to, że powiedział, iż „LGBT to nie ludzie, tylko ideologia”. Stwierdza, że „jest próba wytworzenia wrażenia, że chodzi o atak na prawa obywatelskie”. Gość „Poranka Wnet” dziwi się nieudolnością prezydenta Warszawy w zarządzaniu stolicy. Zauważa, że obecnie sztab kandydata KO nie chce przypominania o Karcie LGBT, która przynosiła punkty w superliberalnej w Warszawie, ale już ich nie przynosi w całej Polsce. Dodaje, że

Nie ma w dorobku Andrzeja Dudy czegoś, czego by się wstydził.

Przypomina, iż Trzaskowski startując na prezydenta Warszawy „mówił, że marzy, by udzielać ślubów gejowskich”. O etapowym dojściu do adopcji dzieci przez pary jednopłciowe mówił zaś jego zastępca Paweł Rabiej.

Wysłuchaj całej rozmowy już teraz!

K.T./A.P.