Franciszek Sokół uratował Gdynię. Ale teraz jesteśmy gospodarką peryferyjną i montownią dla gospodarki niemieckiej…

Komisarz Gdyni Franciszek Sokół, gdy Stocznia Gdyńska upadła, natychmiast pojechał do Warszawy, szukać ratunku dla zakładu, a głównie dla miejsc pracy. Podtrzymał produkcję aż do wojny. Można było?

Tomasz Hutyra

„Kiedy Niemcy wypowiedzieli nam traktat handlowy, odmówili przyjmowania na ich rynki węgla górnośląskiego i usiłowali zadusić nas węglem i uzależnić gospodarczo, aby następnie, jak to tylekroć im się udawało, uzależnić od siebie i politycznie”.

Ze zdumieniem czyta się powyższe słowa, odnoszące się do politycznej sytuacji z 1925 roku, czyli prawie sto lat temu. Obecnie wydźwięk tych słów jest nam jakoś dziwnie bliski.

O tym, że jesteśmy gospodarką peryferyjną dla gospodarki niemieckiej, może świadczyć szereg dowodów i źródeł. Dowód podstawowy tkwi jak drzazga w traktatach przedakcesyjnych, w których to Polska zobowiązała się jednostronnie do redukcji przemysłu ciężkiego i lekkiego wraz z przemysłem okrętowym w zamian za przyjęcie do Unii Europejskiej. A potem zostaliśmy montownią…

Na Pomorskim Forum Gospodarczym w 2016 roku, zorganizowanym przez Instytut Badań nad Gospodarką Rynkową w Gdańsku, można było usłyszeć, że Polska gospodarka to tylko montownia. Taką diagnozę postawił ówczesny wicepremier, a obecnie premier Mateusz Morawiecki. Na tym samym forum słowa Morawieckiego potwierdził również przedstawiciel poprzedniej partii rządzącej, obecny Marszałek Województwa Pomorskiego Mieczysław Struk. Powiedział dosłownie tak: „Jesteśmy montownią; zaczynamy od zera.” A gdzie byliście, wy wszyscy eksperci, politycy, samorządowcy przez ostatnie dwadzieścia pięć lat? Teraz mówicie otwarcie, że zaczynamy od zera…? Co to ma znaczyć?

Kiedyś Gdynią zarządzał Komisarz Franciszek Sokół. To on właśnie wypowiedział cytowane na początku słowa. Niemcy nie mogli w dwudziestoleciu międzywojennym dać sobie rady z gospodarką polską, prowadząc wojnę ekonomiczną, to najechali nasz kraj. Wymordowali elitę. Samorządowca Franciszka Sokoła przeciągnęli przez piekło obozów koncentracyjnych. On cudem przeżył, ale większości się nie udało. Zostali wymordowani w Piaśnicy i w wielu innych miejscach kaźni. (…)

Komisarz Gdyni Franciszek Sokół, gdy Stocznia Gdyńska upadła, natychmiast pojechał do Warszawy, szukać ratunku dla zakładu, a głównie dla miejsc pracy. Dopiął swego. Miasto Gdynia wykupiło akcje upadłej Spółki. Sokół uratował stocznię. Podtrzymał produkcję aż do wojny. Można było? A co robili obecni samorządowcy? Jeden z nich, z naszego województwa, ten najważniejszy, bo marszałek sejmiku przecież, już się przyznał: zaczynamy od zera! (…)

Obecnie personel pracowniczy nazywamy ludzkimi zasobami. Taki materiał do obróbki skrawaniem. Jak widać brak szacunku do robotniczego znoju jest u nas jakimś rakiem, który toczy nasz kraj od dawna. Był ten brak szacunku, jak widać, przed wojną, był za komuny i jest teraz. Młodzi nie wyjechaliby za chlebem, gdyby mieli tutaj perspektywy. No, ale jak mamy znów zaczynać od zera, to nie ma czemu się dziwić, że według klasyka, kraj nasz to członek, cztery litery i kamieni kupa. (…)

W czerwcu 2016 roku mięło osiemdziesiąt lat od próby niemieckiej próby likwidacji Stoczni Gdyńskiej w drodze licytacji. Hitlerowcy nie dali rady opanować stoczni poprzez wojnę ekonomiczną. Dopiero gdy wjechali czołgami, zapanowali nad polskim przemysłem.

Franciszek Sokół pisał: „Wyrobiłem sobie pogląd, że tu grają nieczyste siły, że tu zorganizowany kapitał przechodzi do porządku dziennego nad wszelkimi innymi względami czy argumentami”. I dalej: „Rada Miejska w Gdyni na specjalnym posiedzeniu jednogłośnie zdecydowała kupić Stocznię Gdyńską przed licytacją, a ja otrzymałem nieograniczone upoważnienie do przeprowadzenia wszelkich kroków niezbędnych do wykonania tej uchwały”.

W tej sprawie doszło do ciekawych negocjacji z profesorem Noem w sprawie wykupienia udziałów Stoczni Gdynia od Stoczni Gdańsk. Konferencje oraz negocjacje odbywały się w sali Rady Miejskiej. Franciszek Sokół pisał: „Rozmawiamy z Gdańskiem przez tłumacza Tannenbauma, adwokata ze Lwowa”. Komisarz bardzo trafnie zauważył, mówiąc do Noego – „Niechaj pan w szacunku swoim weźmie pod uwagę tylko maszyny i urządzenia, bo ani pracownik stoczni, ani teren stoczni do pana, a więc do Stoczni Gdańskiej od dzisiaj nie należą”.

Po długich, burzliwych pertraktacjach profesor Noe zszedł ze swojej oferty zbycia udziałów z kwoty milion dwieście tysięcy ówczesnych złotych polskich do kwoty stu pięćdziesięciu tysięcy złotych płatnych w trzech miesięcznych ratach.

„Właściwie stocznia to nie są mury ani hale, ani maszyny i w ogóle wszelkie urządzenia, ale stocznia, tak jak każdy warsztat pracy, to przede wszystkim ludzie i jeszcze raz ludzie”.

Cały artykuł Tomasza Hutyry pt. „Franciszek Sokół uratował Gdynię. Ale teraz jesteśmy montownią” znajduje się na s. 4 majowego „Kuriera WNET” nr 47/2018, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z regionalnymi dodatkami, czyli 36 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Tomasza Hutyry pt. „Franciszek Sokół uratował Gdynię. Ale teraz jesteśmy montownią” na s. 4 majowego „Kuriera WNET” nr 47/2018, wnet.webbook.pl

Dziura wstydu, a nie miasto z morza i marzeń. Władze zupełnie nie mają kontroli nad inwestycją „Nowa Marina Gdynia”

Jak to w ogóle możliwe, że nasze miasto Gdynia, budowane przez całą Polskę, utraciło kontrolę nad strategiczną działką, położoną w samym sercu miasta – bo jak nazwać inaczej sprzedanie tego terenu?

Tomasz Hutyra

Co dzieje się z gdyńską mariną, do której wchodził kiedyś regularnie między innymi „Zawisza Czarny”? Z punktu widzenia miejskich włodarzy marina ma się superdobrze. Nieustannie wymyślają różne dumne hasła, a że na przykład Gdynia to żeglarska stolica Polski, a po wybudowaniu trzech szklanych budynków z restauracjami, pubami i biurami to w ogóle będziemy mieli jak w Saint Tropez! Według gdyńskich włodarzy jest po prostu świetnie. Ale ten obrazek, mozolnie kreślony polityczno-samorządowymi rękoma, natychmiast znika z pola widzenia, gdy pochylimy się nad problemem, poczytamy opinie żeglarzy, posłuchamy dramatycznych głosów płynących z różnych środowisk. (…)

Na początku warto opisać plan powiązań biznesowych, schematy przekształceń własnościowych oraz odsłonić tajemnicze układy towarzyskie rzutujące na możliwości realizacji przedsięwzięcia inwestycyjnego pod szumnym hasłem „Nowa Marina Gdynia”. Zaczynając od dokumentów najprostszych, ogólnie dostępnych w Krajowym Rejestrze Sądowym, można od razu zauważyć coś bardzo podejrzanego. Otóż jeden z dokumentów złożonych w KRS uwidacznia kapitał zakładowy przedmiotowej spółki, mającej za zadanie wybudować wspomniany kompleks. Kapitał ten wynosi tylko 115 tys. złotych (stan na rok 2017)! Przecież owa spółka ma realizować inwestycje za dziesiątki milionów złotych!

Można by pomyśleć tak: są na dorobku, mają solidny biznesplan, doskonały pomysł, dodatkowo działają na rzecz dobra wspólnego, gdyż zajmą się zmianą wizerunku centrum miasta; wreszcie – doprowadzą do powstania supernowoczesnej mariny. Sprzyjają im media, przynajmniej jeszcze niedawno tak było, a zarządzający miastem, z prezydentem Szczurkiem na czele, roztaczają przed mieszkańcami niesamowite wręcz wizje przyszłych korzyści wspólnych. Jednak inwestycja od paru lat nie może ruszyć, bo na zawiłej drodze meandrów politycznych ustawiaczy coś się wydarzyło, tyle że przeciętny obywatel pojęcia nie ma, o co chodzi! Jeden z gdyńskich, byłych już urzędników, pan Banel, zamiast wyjaśnić sprawę, odsyła z pytaniami do zarządu celowej spółki nomenklaturowej powołanej przez PZŻ do wybudowania „Nowej Mariny Gdynia”. (…)

Fot. T. Hutyra

W roku 2014 PZŻ sprzedał jedną z sąsiadujących z obecną mariną działek, będącą własnością Skarbu Państwa, lecz dzierżawioną wieczyście, jakiemuś podmiotowi z Norwegii, za którym stoi prawdopodobnie dwóch tamtejszych rybaków. Sprzedał za dwadzieścia jeden milionów złotych, aby zasilić swój budżet i zrealizować interesującą nas inwestycję. Gdzie są pieniądze za tę transakcję? Jeżeli wpłynęły na konto PZŻ, to według mnie winny być przelane na konto Spółki Nowa Marina Gdynia SA, a tej znów byłoby łatwiej z kapitałem zakładowym dwudziestu jeden milionów złotych szukać finansowania. Taka tylko hipoteza. (…)

Miasto zupełnie nie ma kontroli nad inwestycją „Nowa Marina Gdynia” – tak jednoznacznie wynika ze słów tego urzędnika, ale nie tylko jego. Inni przedstawiciele samorządu twierdzą to samo: nie mamy kontroli nad tą inwestycją. Jak to jest w ogóle możliwe, że nasze miasto Gdynia, budowane przez całą Polskę, utraciło kontrolę nad strategiczną działką, położoną w samym sercu miasta – bo jak nazwać inaczej sprzedanie tego terenu?

Moją ciekawość budzi również, co będzie, jeśli inwestycja w ogóle nie ruszy? I tutaj znajdziemy fundamenty do teorii spisku! Po pierwsze, dla żeglarzy, dla klubów, dla zwykłych mieszkańców Gdyni lepiej będzie, jak ten projekt wyląduje w koszu. O tym napiszę w następnym artykule. Natomiast dla zarządzających moim miastem będzie to powód do zmartwień, do czarnego pijaru, a może nawet do wyborczej klęski.

Cały artykuł Tomasza Hutyry pt. „Nadmuchane żagle” znajduje się na s. 2 kwietniowego „Kuriera WNET” nr 46/2018, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z regionalnymi dodatkami, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Tomasza Hutyry pt. „Nadmuchane żagle” na s. 2 kwietniowego „Kuriera WNET” nr 46/2018, wnet.webbook.pl

Chyba wyrzucono publiczne środki w błoto, a raczej, w tym konkretnym przypadku, utopiono je na dnie morza!

Prokurator powinien przejrzeć poniesione koszty owej tajemniczej podwodnej inwestycji, zbadać, kto ową katastrofę zaprojektował i dlaczego nie zadziałał odpowiedni nadzór budowlany.

Tomasz Hutyra

Klif Orłowski. Któż z nas, gdynian, nie zna tego miejsca? Molo, plaża, teatr letni. Spacery latem i zimą. Zawsze tłumy w noc sylwestrową. Latem tysiące turystów. Szkoła plastyczna, dworek Żeromskiego, urocze otoczenie z jedynym w swoim rodzaju krajobrazem, zawsze falujące morze i piski latających mew, a czasami i przypływający rybacy.

Przeciętny turysta czy mieszkaniec Gdyni widzi w tym miejscu zawsze tylko to, co piękne. Pod wodą nie widzi nic, przynajmniej do czasu, gdy nie zanurkuje. A tam, na dnie, na wysokości Klifu Orłowskiego znajduje się hydrotechniczna konstrukcja, zwana podwodnymi progami spowalniającymi, wybudowana w Gdyni Orłowie między styczniem a czerwcem 2006 roku, w odległości 140–200 metrów od linii brzegowej, na głębokości około trzech metrów. (…)

Jak wiemy, do cofania się linii brzegowej przyczyniają się naturalne siły przyrody, takie jak falowanie morza, wiatry, prądy morskie czy wreszcie spiętrzenia sztormowe. Sama działalność człowieka może skutecznie neutralizować warunki falowo-prądowe poprzez budowanie różnorodnych konstrukcji hydrotechnicznych, modelując w ten sposób kształt linii brzegowej. Do takich konstrukcji możemy zaliczyć: opaski brzegowe, ostrogi, falochrony brzegowe, progi podwodne czy sztuczne rafy. Brzeg morski można chronić przez sztuczne zasilanie. Nic lepiej nie chroni brzegu morskiego, jak duża, szeroka plaża; to na niej najlepiej wygasza się fala morska. (…)

Na początku października 2016 roku doświadczyliśmy pełnokrwistego północno-wschodniego sztormu, a szalejące fale uderzyły pełnią swojej mocy w wybrzeże. Plaża na południe od orłowskiego molo przestała istnieć, a plaża od strony północnej została niemalże zabrana i zalana całkowicie. Morski żywioł, siejąc zniszczenie, doprowadził do cofki na malutkiej rzeczce Kaczej; gdyby nie interwencja strażaków, to Tawerna Orłowska runęłaby do wody. Ogromne publiczne środki utopiono. Winnych, jak zwykle, brak. (…)

Dwa tygodnie temu doszło do kolejnego osuwiska w rejonie Klifu. Na szczęście nikt nie zginął. (…) Jakie gwarancje może dać dyrekcja Urzędu Morskiego oraz pracownicy tej instytucji na sprawne wybudowanie kanału żeglugowego przez Mierzeję Wiślaną, jeżeli w tak prostej sprawie sobie nie poradzili?

Cały artykuł Tomasza Hutyry pt. „Czyżby utopiono miliony?” znajduje się na s. 17 marcowego „Kuriera WNET” nr 45/2018, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z regionalnymi dodatkami, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Tomasza Hutyry pt. „Czyżby utopiono miliony?” na s. 17 marcowego „Kuriera WNET” nr 45/2018, wnet.webbook.pl

Po transformacji zostaliśmy gospodarką podwykonawczą. Upadek przemysłu postępował szybciej od zmian światopoglądowych

Na całym naszym środkowym Wybrzeżu brakuje portu przynajmniej z jednym nabrzeżem głębokowodnym, chociażby dla rozładowania się amerykańskiej armii. Gdzież podziewa się nasze planowanie strategiczne?

Tomasz Hutyra

Jan Lechoń mógł pisać swoje pozytywne wiersze o Polsce prawie sto lat temu bez przeszkód. Widzieć ją prosto – jako swoją ojczyznę. Tymczasem politykom przełomu Okrągłego Stołu nasz kraj przedstawia się już zgoła inaczej…

Wszyscy pamiętamy słowa Donalda Tuska, że polskość to nienormalność! A któż z Szanownych Czytelników może wiedzieć, że na przykład taki zasłużony działacz Solidarności, jak obecny szef Stowarzyszenia Godność, będąc radnym miasta Gdańska śmiał twierdzić, że Niemcy budują lepsze statki, a zatem po co nam ta cała Stocznia Gdańska? A inni działacze związkowi? Gdzie byli, gdy rozkładano Polskie Linie Oceaniczne, likwidowano zakłady kooperujące, szeroko orano przemysł średni i ciężki?! (…)

Jeżeli nie poznamy mechanizmów wrogiego przejęcia tych zakładów, nie poznamy zewnętrznych działań na arenie międzynarodowej osób lobbujących za likwidacją naszego przemysłu, to nigdy niczego wielkiego nie zbudujemy. Damy radę z drogami, ze stadionami, damy radę nawet z mostami. Bo posiadamy bardzo mądrych inżynierów, zawsze ich mieliśmy – ale nie mamy niestety wizjonerów, na przykład takich, jakim był Eugeniusz Kwiatkowski. (…)

Chcemy budować morski port centralny. I dobrze! Tylko kim chcemy go zbudować, skoro około 15 lat temu zamknęliśmy na gdańskiej politechnice katedrę budownictwa morskiego? Tak po prostu wyzbyliśmy się kształcenia w tej dziedzinie. Niedobór kadr może być poważną przeszkodą.

Na całym naszym środkowym Wybrzeżu brakuje portu przynajmniej z jednym nabrzeżem głębokowodnym, chociażby dla rozładowania się amerykańskiej armii. Gdzież podziewa się nasze planowanie strategiczne w tym przypadku? (…)

Gospodarka morska musi być kluczem do wszystkich naszych strategicznych układanek. Rok temu wystarczyło, aby jeden ze światowych armatorów zbankrutował i już w eksporcie nie można było znaleźć pustych kontenerów, a jak tylko się pojawiły, stawki poszły o 300% w górę.

Eugeniusz Kwiatkowski doskonale rozumiał geogospodarcze położenie Polski. Wiedział, że Niemcy będą w Gdańsku blokować nam inicjatywę i utrudniać działania na każdym polu, dlatego zdecydował się na budowę portu w Gdyni. Zaplanowano również miejsce dla stoczni. Gdy popadła ona w kłopoty, ówczesny zarządca komisaryczny Gdyni Franciszek Sokół zorganizował pieniądze na ratowanie zakładu. Wiedział, że bez tego przemysłu Polsce będzie bardzo trudno się rozwijać.

Obecny prezydent tego miasta nie wykazał w tej materii refleksu. Największym pracodawcą w Gdyni dzisiaj jest Urząd Miejski! Kto by się tam chciał jakimiś stoczniami przejmować! Teren odda się deweloperom i po kłopocie.

Cały artykuł Tomasza Hutyry pt. „Gospodarki morskiej przypadki” znajduje się na s. 18 lutowego „Kuriera WNET” nr 44/2018, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z regionalnymi dodatkami, czyli 36 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Tomasza Hutyry pt. „Gospodarki morskiej przypadki” na s. 18 lutowego „Kuriera WNET” nr 44/2018, wnet.webbook.pl

Program ochrony brzegów Bałtyku istnieje od 15 lat, ale to w praktyce fikcja / Tomasz Hutyra, „Kurier WNET” 42/2017

Czy mamy jeszcze siłę, my – naród, aby naprawdę powstać z kolan i naciskać na polityków, którzy nie potrafią uczciwie postępować, na prokuratorów, na sędziów, którzy nie mogą znaleźć drogi do prawdy?

Tomasz Hutyra

Chocholi taniec na morskim brzegu

Według wyliczeń Państwowego Instytutu Geologicznego sztormujące polskie morze zabiera rocznie około 50 ha lądu, generując średnio straty w skali jednego roku w graniach 500 milionów złotych. Dlatego w dniu 28 marca 2003 roku Sejm Rzeczypospolitej Polskiej uchwalił wieloletni program ochrony brzegów morskich, zabezpieczając w ustawie środki budżetowe na ten cel w kwocie 911 000 tysięcy złotych w okresie od 2004 r. do 2023 r. Gdybyśmy dokonali prostego rachunku matematycznego i przemnożyli roczne straty przez okres trwania programu ochronnego, to znaczy przez 20 lat, to zauważylibyśmy potencjalne 10 miliardów zaoszczędzone w naszym budżecie, a zatem słuszność podjęcia decyzji o przeciwdziałaniu skutkom niszczycielskiego morskiego żywiołu nie podlega żadnej wątpliwości.

Ustawowy limit finansowania programu ochronnego nie objął środków pochodzących z europejskich funduszy rozwojowych. W ramach Programu określono zadania wykonawcze i kontrolne jednostek państwowych odpowiedzialnych za jego wdrożenie. Główne cele ochrony brzegów morskich oparto na budowaniu nowych systemów ochronnych oraz rozbudowywaniu i utrzymywaniu już istniejących instalacji ochrony brzegów morskich przed erozją morską i powodzią od strony morza, monitorowaniu brzegów morskich, prac i badań dotyczących ustalenia aktualnego stanu brzegu morskiego na całej długości polskiego wybrzeża.

Opaska Westerplatte, luty 2017. Fot. T. Hutyra

Nadzór nad programem powierzono w ustawie ministrom właściwym dla spraw gospodarki morskiej, a samą realizację programu zlecono poszczególnym dyrektorom urzędów morskich. Warto zwrócić uwagę na kilka założeń zawartych w załączniku do ustawy, w którym przedstawiono szczegółowy plan nakładów na realizację programu. W punkcie pierwszym znajdziemy Zalew Wiślany oraz wydatki przeznaczone na sztuczne zasilanie, umocnienia brzegowe oraz monitoring i badania dotyczące ustalenia aktualnego stanu brzegu morskiego w kwocie 457 000 tys. złotych. W punkcie drugim zapisano między innymi ochronę umocnień brzegowych na półwyspie Westerplatte, sztuczne zasilanie oraz umocnienia brzegowe w Orłowie. W punkcie czwartym znajdziemy odwodnienie oraz umocnienie brzegowe Klifu Jastrzębia Góra, a w Ustce – sztuczne zasilenia wraz z budowlami wspomagającymi ochronę brzegu morskiego.

Mając powyższe na uwadze, możemy łatwo wyartykułować przynajmniej kilka wniosków. Pierwszy z nich, podstawowy, to taki, że władza ustawodawcza, jaką jest Sejm Rzeczypospolitej Polskiej, wypełniła swój fundamentalny państwowy obowiązek i wytyczyła na kolejne lata drogi postępowania prowadzące w kierunku bezpieczeństwa państwa w obszarze ochronnym brzegów morskich. Wniosek drugi – zabezpieczono na ten cel środki w budżecie i wyznaczono poszczególne urzędy do jego realizacji.

Z uwagi na to, iż wieloletni program ochrony brzegów morskich funkcjonuje w przestrzeni publicznej już od prawie piętnastu lat, warto byłoby się przyjrzeć, jak wygląda jego realizacja i wdrażanie oraz jakie przynosi efekty w skali naszego kraju. Jednym ze źródeł do analizy może być Najwyższa Izba Kontroli oraz wynikające z jej działalności wnioski pokontrolne. Dla przykładu przypatrzmy się jednemu z nich, wygenerowano go w listopadzie 2009 roku pod nazwą „Informacja o Kontroli Brzegów Morskich”. W podsumowaniu wyników kontroli, zawierającej się w ocenie kontrolowanej działalności, możemy przeczytać: „Najwyższa Izba Kontroli negatywnie ocenia działalność administracji morskiej w zakresie realizacji wieloletniego Programu ochrony brzegów morskich”.

Czytając dalej opracowanie, znajdziemy coś takiego: „Ministrowie właściwi do spraw gospodarki morskiej nierzetelnie nadzorowali realizację Programu oraz nie podejmowali działań w celu pozyskania środków pozabudżetowych na jego finansowanie. Dyrektorzy urzędów morskich część środków otrzymanych na realizację Programu wykorzystali niezgodnie z przeznaczeniem, udzielali zamówień publicznych bez stosowania lub z naruszeniem trybów i zasad ustawy z dnia 29 stycznia 2004 r. Prawo zamówień publicznych, zwanej dalej „ustawą pzp”, oraz nie zawsze naliczali kary umowne za przeterminowanie wykonania przedmiotu umowy. Działania dyrektorów urzędów morskich na rzecz pozyskania środków pozabudżetowych były nieskuteczne – do końca 2008 r. nie uzyskali żadnych środków.

Na końcu raportu znajdziemy wykaz osób odpowiedzialnych za zaistniałe nieprawidłowości, zatrudnionych w administracji państwowej. Możemy natrafić między innymi na byłych ministrów infrastruktury Marka Pola, Jerzego Polaczka, Rafała Wiecheckiego, Cezarego Grabarczyka, czy wreszcie Marka Gróbarczyka, obecnego ministra gospodarki morskiej i żeglugi śródlądowej. Pośród rzeszy dyrektorów urzędów morskich między innymi odnajdziemy Andrzeja Królikowskiego, Andrzeja Borowca czy Mariusza Szuberta.

Wyniki kolejnej kontroli, za lata 2010–2012, przynoszą zaskakujące tezy. Z jednej strony znajdziemy w raporcie zdanie: „Najwyższa Izba Kontroli ocenia pozytywnie, mimo stwierdzonych nieprawidłowości, wykonywanie przez urzędy morskie zadań związanych z wykorzystaniem 1224 mln zł na realizację 13 zadań inwestycyjnych objętych kontrolą”, a z drugiej strony takie oto stwierdzenie: „Finansowe skutki nieprawidłowości ujawnionych w wyniku kontroli NIK wyniosły 39,2 mln zł, tj. 3,2% kwoty przeznaczonej na realizację zadań inwestycyjnych objętych kontrolą”.

W takim razie, mając powyższe na uwadze, nasuwa się autorska sugestia, iż musimy być bardzo bogatym państwem, skoro 40 milionów złotych nieprawidłowości skutkuje pozytywnymi ocenami działalności administracji morskiej w obszarze szeroko pojętej gospodarki morskiej! Jednakże jeszcze bardziej może zadziwiać takie stwierdzenie autorów kontroli: „Ujawnione nieprawidłowości były konsekwencją nieprzestrzegania przez pracowników urzędów morskich obowiązujących przepisów i procedur. Wystąpieniu tych nieprawidłowości nie zapobiegł minister właściwy do spraw gospodarki morskiej, do obowiązków którego należało sprawowanie nadzoru nad działalnością dyrektorów urzędów morskich”.

Mijają lata od wprowadzenia ustawy o ochronie brzegów morskich, zmieniają się poszczególne rządy, opcje polityczne, czy wreszcie niektóre tylko układy personalne, ale problem z niszczycielską działalnością morza pozostaje niezmienny, a kilka faktów po prostu zadziwia.

Pierwszy z nich będzie niezmiernie charakterystyczny dla naszej państwowości. Otóż przychodząca nowa władza zawsze mówi o rozliczeniach poprzedników, tylko jakoś nigdy tego nie robi! Dlaczego? A dlatego, że na przykład w takich raportach NIK możemy znaleźć z imienia i nazwiska, jak i zajmowanego stanowiska, osoby bezpośrednio odpowiedzialne za opisane nieprawidłowości, jednakże powtarzające się podczas kolejnych wymian władzy wykonawczej. Dlatego żadnych rozliczeń nie ma i nie będzie, a problemy będą tylko narastać.

Poniżej wymienię tylko kilka z nich. Problem numer jeden to tak zwane podwodne progi spowalniające, wybudowane na dnie morza na wysokości Klifu Orłowskiego, oddalone od brzegu morskiego kilkadziesiąt metrów. Według doktor Agnieszki Kubowicz-Grajewskiej: „Pomimo ochrony brzegu bilans osadów plaży i podbrzeża jest ujemny. W okresie 2007–2009 z powierzchni plaży ubyło ok. 5 870 m³, a z podbrzeża, w latach 2006–2010, ok. 23 201 m³ osadu. Negatywne zmiany abrazyjne zaszły również na klifie. W latach 2006-2007 w południowej części cypla linia korony klifu cofnęła się o 1–2 m (Kwoczek 2007). Po październikowym sztormie z 2009 roku krawędź klifu przesunęła się w stronę lądu od ok. 2 m w rejonie cypla do 12 m na południe od niego.

Efektywność progów, szczególnie w okresie sztormów, jest niewielka. Przy wysokościach fal rzędu 0,5–1,1 m w obszar osłonięty przedostaje się od 59 do 76% falowania przy średnim poziomie morza. (…) Okresy, w których progi powinny spełniać swoje funkcje, to przede wszystkim okresy sztormowe, przypadające na jesień i zimę. To właśnie w tym czasie strefa brzegowa jest szczególnie narażona na niszczycielską siłę morza. Tymczasem efektywność progów w czasie sztormów jest niewielka”.

Tyle Pani doktor z Pracowni Geofizyki Morskiej Uniwersytetu Gdańskiego. A co na to Urząd Morski w Gdyni? – „Progi kamienne o koronie zanurzonej, wybudowane w latach 2005–2006 w rejonie Klifu w Orłowie, stanowią podstawowy element ochrony brzegu morskiego w tym rejonie, (…) spełniają założone przez projektantów zadania”. Mało tego, ów urząd rozważa zbudowanie kolejnych tego typu konstrukcji, a rzeczywistość?

Zdjęcia nie mogą przecież kłamać – robiłem je w miarę regularnie w okresie sztormowym jesienią i zimą 2016 roku oraz zimą 2017 roku. Morze rozbijało się o klif, a plaża północna praktycznie zanikła. Plaża południowa, czyli na południe od mola w Orłowie, również znajdowała się zawsze całkowicie pod wodą.

A zatem nasuwa się kilka pytań. Pierwsze z nich: kto ma rację – Pani Doktor czy pracownicy Urzędu Morskiego? Działacze społeczni oddali sprawę w ręce tak zwanej władzy sądowniczej, aby to ona rozstrzygnęła ów problem. Cóż, jak to często bywa, prokurator znalazł paragraf do umorzenia śledztwa, dopatrując się przedawnienia sprawy, a sąd odrzucił skargę na działanie prokuratora, motywując swoją decyzję brakami formalnymi. Koszt budowli, jak podaje Urząd Morski, to 1,5 miliona, ale straty w krajobrazie z tego tytułu mogą być niewycenialne.

Problem numer dwa – ochrona brzegu morskiego na półwyspie Westerplatte. W roku 2012 firma Warbud rozpoczęła prace budowlane w tym rejonie, kończąc w terminie inwestycję. Wybudowano coś na podobieństwo gdyńskiego bulwaru nadmorskiego, mającego na celu spełnienie dwóch funkcji: ochronnej i turystycznej. Bulwar w Gdyni istnieje i ma się dobrze od roku 1976, a bulwar Westerplatte został zamknięty zimą bieżącego roku. Uderzyło w niego kilka sztormów, a jeden silniejszy zniszczył go w takim stopniu, że możemy mówić o katastrofie budowlanej. Co na to prokurator? Umarza śledztwo. Co na to Urząd Morski? Podobno znalazł się ekspert, Pan Profesor, i znalazł przyczynę katastrofy w wyjątkowych warunkach pogodowych, tak jakby ten jeden krytyczny sztorm przekroczył swoją normę i uderzył w brzeg morski z siłą amerykańskiego tajfunu, niszcząc go prawie doszczętnie.

Dziwnym trafem konstrukcja była poddana morskiej presji przez kilka lat i ten fakt zgłaszał do Urzędu Morskiego wykonawca, stwierdzając w swoich pismach, że jednak coś niedobrego dzieje się z tą budowlą. Urząd Morski jako inwestor i nadzorca prawdopodobnie nie robił w tej sprawie zupełnie nic. Dzieła zniszczenia dokonało morze. Tak się składa, że w okresie jesienno-zimowym wieją wiatry, a one pobudzają ruch morskiej wody, wytwarzając fale, a te na końcu uderzają w brzeg morski… Straty z tego tytułu to na początek koszt inwestycji, czyli około 12 milionów złotych.

Problem numer trzy – Klif Jastrzębia Góra. Według Urzędu Morskiego faktycznie z konstrukcją ochronną brzegu morskiego dzieje się coś niepokojącego i ów urząd wystąpił do Państwowego Instytutu Geologicznego w sprawie ewentualnej współpracy mającej na celu uratowanie konstrukcji. Pytanie wypadałoby postawić takie na przykład: dlaczegóż to za pierwszym razem nie wystąpiono do geologów w sprawie współpracy? Kto zaprojektował zatem tę konstrukcję, że po pierwsze nie podjął szerszych konsultacji, a po drugie prawdopodobnie zaprojektował ją źle? Pomijam fakt, że będąc całkowitym laikiem w tej dziedzinie, sam widzę jedną z prawdopodobnych przyczyn, czyli zastosowanie koszy kamiennych. Gdy bije w nie fala, to logiczne musi być, że kamienie pośrodku kosza zaczynają pracować, przemieszczać się, by w efekcie końcowym napierać na siatkę drucianą, która je utrzymuje warstwowo. Siatka ulega wreszcie przetarciu, kamienie wysypują się z koszy i dochodzi do obsuwiska, co można ewidentnie na miejscu zauważyć. Straty z tego tytułu? Któż by się tym przejmował… Koszt budowli około 11,5 miliona.

Problem numer cztery – Rafa Ustka. Jak zapewniał inwestor, w miejscu osadzenia konstrukcji miało się narodzić swoiste podwodne życie. Na dnie osadzono ją tak, jak odwrócone durszlaki, a przez nie miała się przelewać fala morska i jednocześnie ulegać na nich spowolnieniu. Ktoś nie dopilnował inwestycji, a ktoś inny nie zastosował zbrojenia w tych betonowych instalacjach. Efekt końcowy – gruzowisko na dnie morza w odległości około 200 metrów od linii morskiej. Koszt budowli – 150 milionów złotych. Winnych oczywiste nie ma, a prokuratorzy wszystko odrzucają od siebie, umarzają, tak jakby sprawy nie było.

Jeden podstawowy wniosek końcowy. Jeżeli założymy, że we wnioskach pokontrolnych Najwyższej Izby Kontroli wskazane zostały osoby z najwyższych stanowisk administracyjnych w państwie, odpowiedzialne z imienia i nazwiska, ale kolejna zmiana władzy nie podejmuje żadnych działań, bowiem na karuzeli kręcą się od lat ci sami urzędnicy, to możemy postawić przykrą dla nas wszystkich następującą tezę: nigdy nie będzie rozliczeń, gdyż panowie i panie kryją się nawzajem! A gdy nie będzie rozliczeń osób odpowiedzialnych za nieprawidłowości wskazane niemalże palcem przez NIK, to nie będzie porządku w naszym państwie, a tym samym środki budżetowe pochodzące z podatków płaconych przez ogół ciężko pracującego społeczeństwa będą dalej marnotrawione.

Kiedy my, Polacy, zakończymy ten chocholi taniec? Czy wreszcie politycy odpowiedzialni za powyższy stan rzeczy, pochodzący ze wszystkich opcji politycznych, zabiorą się za uczciwe przestrzeganie prawa? Mam wątpliwości, niestety. Politycy, wiadomo, jak to się mówi, kręcą lody, ale zwykli obywatele również nie przejawiają woli przestrzegania prawa.

Prawie każdy z nas przyzwyczaił się już do jego łamania, a zaczyna się zupełnie niewinnie – od niezapiętych pasów w samochodzie poprzez przekraczanie prędkości, a kończy grubo, tak jak na przykład policjanci w aferze Amber Gold czy wielu, wielu innych naszych rodaków… Policjanci nic nie widzieli i nic nie słyszeli, urzędnicy kontrolujący nie rozumieli, a politycy, mając ręce w kieszeniach, wygłaszali swoje kwieciste mowy o tym, jak jest nam wszystkim super!

Czy mamy jeszcze siłę, my – naród, do tego, aby naprawdę powstać z kolan i naciskać z każdej strony na tych polityków, którzy nie mogą, nie potrafią uczciwie postępować, na tych prokuratorów, którzy nie chcą pracować, na tych sędziów, którzy nie mogą znaleźć drogi do prawdy?

Przecież możemy się zrzeszać, możemy wspólnie organizować różne formy protestu i naciskać na władzę oraz administrację państwową, aby w końcu podjęto prawdziwe reformy prowadzące do takich zmian, by w naszym państwie kasa się nie marnowała i tak po prostu się zgadzała, jak w warzywniaku!

Jestem jednak realistą i niestety nie widzę żadnych szans na jakiekolwiek zmiany strukturalne. Może kolejne kroczące za nami pokolenia dokonają rewizji naszej rzeczywistości? Nadzieja przecież umiera ostatnia…

Artykuł Tomasza Hutyry pt. „Chocholi taniec na morskim brzegu” znajduje się na s. 6 grudniowego „Kuriera WNET” nr 42/2017, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z regionalnymi dodatkami, czyli 36 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Tomasza Hutyry pt. „Chocholi taniec na morskim brzegu” na s. 6 grudniowego „Kuriera WNET” nr 42/2017, wnet.webbook.pl

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego