Pogrzeb w ojczyźnie ostatniego obrońcy Helu admirała Józefa Unruga 45 lat po śmierci/ Piotr Witt, „Kurier WNET” 53/2018

Józef Unrug zastrzegł w testamencie, że jego szczątki mogą powrócić do kraju, kiedy godnie pochowani zostaną jego najbliżsi współpracownicy, bezprawnie osądzeni i straceni przez reżim komunistyczny.

Piotr Witt

Pogrzeb Marynarza

Sześć razy trzasnęły karabiny. Po chwili ciszy huknęły z oddali działa. Strzelał niszczyciel ORP Błyskawica. Były okręt flagowy komandora Józefa Unruga oddawał ostatnie honory swemu dowódcy. Jeszcze później od strony morza odezwały się przeciągłym, żałosnym buczeniem syreny okrętowe. Okręty wojenne w Ojczyźnie żegnały marynarza Najjaśniejszej Rzeczypospolitej.

Nad otwartym grobem Prezydent Rzeczpospolitej Polskiej, Głównodowodzący Sił Zbrojnych odczytał dekret podnoszący Józefa Unruga do rangi admirała floty – najwyższego stopnia wojskowego w marynarce wojennej.

Po zakończeniu wojny admirał nie uwierzył w zapewnienia rządu PKWN o szacunku dla przedwojennych oficerów. Umarł we Francji. Szczątki jego i jego żony przypłynęły do Polski okrętem wojennym, jak na marynarza przystało. W Gdyni, w kościele garnizonowym Marynarki Wojennej pod wezwaniem Matki Boskiej Częstochowskiej szczególnie poruszające było wystąpienie Krzysztofa Unruga. Żegnając swego dziadka, mówił o jego polskości, o spadku moralnym, który marynarz pozostawił swej rodzinie i swoim następcom. Inni mówcy nie potrafili się zdecydować, czy położyć silniejszy akcent na pożegnanie zmarłego, czy raczej na powitanie dostojników asystujących ceremonii. Mając do wyboru między tamtym światem, gdzie wszystko „w proch się obraca”, a ziemskim, wybierali chętniej doczesność, gdzie honory i zaszczyty są bardziej namacalne.

Zasłużone honory spadają na dowódcę marynarki późno – czterdzieści pięć lat po śmierci i siedemdziesiąt trzy od czasu przymusowego wygnania. Zanim, ekshumowany z cmentarza w Montresor w Turenii, spoczął wśród swoich – w Kwaterze Pamięci Cmentarza Marynarki Wojennej na gdyńskim Oksywiu – ostatni obrońca Helu przebył długą podróż, omalże dookoła świata.

Po niemieckiej agresji na Polskę najdłużej bronił się Półwysep Helski. Wobec przeważających sił, głównodowodzący obrony Wybrzeża, wiceadmirał Józef Unrug, 2 października 1939 roku wydał rozkaz kapitulacji, aby uniknąć niepotrzebnego, dalszego rozlewu krwi. Urodzony w 1884 roku Unrug, jak wielu przedstawicieli przedwojennej polskiej kadry oficerskiej, pierwsze szlify zdobył w cesarskiej armii niemieckiej podczas pierwszej wojny światowej, jako dowódca łodzi podwodnych. W odrodzonej Polsce kariera oficera marynarki, rozpoczęta od nowa, prowadziła go od podporucznika do wiceadmirała i głównodowodzącego. W czasie wojny, internowany przez Niemców w oflagach oficerskich, rozmawiał z przedstawicielami okupanta przez tłumacza. „Języka niemieckiego zapomniałem 1 września 1939 roku” – twierdził.

Został spensjonowany w Londynie w 1946 roku. Polskie siły zbrojne na Zachodzie liczyły w tym czasie 228 000 osób, w tym 3840 marynarzy. Rząd lubelski rozwinął energiczną propagandę, aby ich ściągnąć do kraju. Józef Unrug, jak wielu z nich, mądrze odmówił powrotu, uznając, że kraj został poddany dominacji Moskwy odpowiedzialnej za mord katyński i że okupują go sowieckie wojska. Obawy o tych, co mimo wszystko zdecydowali się na powrót, miały okazać się, niestety, uzasadnione. Zamiast obiecanych zaszczytów i honorów czekał ich niedługo po powrocie strzał w potylicę. Szczątki niektórych prof. Krzysztof Szwagrzyk odkrywa od niedawna na tak zwanej „łączce” na Cmentarzu Powązkowskim.

Nienawiść nowych władców Polski w pierwszym rzędzie kierowała się przeciwko oficerom wywiadu i marynarki wojennej, uznanym przez nich za najgroźniejszych wrogów ustroju, jako że byli patriotami. Istotnie po masakrze elity polskiej dokonanej najpierw przez Niemców, a później przez Sowietów, po stratach młodzieży podczas powstania warszawskiego ci, co ocaleli na Zachodzie, stanowili najlepszą część narodu.

I tak dwóch oficerów marynarki wojennej – komandorzy Stanisław Mieszkowski i Zbigniew Przybyszewski – zostało zabitych strzałem w głowę w grudniu 1952 roku w więzieniu na warszawskim Mokotowie. Cztery dni wcześniej został rozstrzelany komandor Jerzy Staniewicz. Skazano ich na śmierć w procesie, w którym – za rzekome szpiegostwo i dywersję – sądzonych było w sumie siedmiu komandorów. Wszyscy ci oficerowie przed II wojną światową służyli w polskiej marynarce. W kampanii wrześniowej brali udział w obronie Helu pod komendą Józefa Unruga.

Mówcy zabierający głos nad grobem admirała, nawiązując (nawiasem) do życiorysów tych bohaterów, mówili o zbrodni i karze, i triumfie prawdy nad złem. Pierwsza z tych paraboli jest ścisła. Zbrodnia i zło z pewnością były. O drugiej wiele jeszcze byłoby do powiedzenia. Większość zbrodniarzy – sprawców tortur i prześladowań – dożyła sędziwego wieku w dostatku i dobrobycie dzięki wysokim emeryturom. Michał Rola-Żymierski, agent NKWD, osobiście zatwierdzał liczne wyroki śmierci na przedwojennych oficerów Wojska Polskiego, którzy zostali osądzeni przez sądy komunistyczne (jego podpis widnieje na około 100 wydanych wyrokach śmierci). Dożył 99 lat. Zmarł, ciesząc sie tytułem Marszałka Polski i związanymi z nim honorami i pensją.

Niektórzy oprawcy, najbardziej gorliwi w okrucieństwie, zostali skazani na rok więzienia w zawieszeniu na dwa lata. Większość prześladowanych – ci, co przeżyli – spędziło schyłek życia w biedzie i poniżeniu. Kontradmirał Adam Mohuczy został aresztowany i oskarżony o sabotaż razem z komandorami inż. Hilarym Sipowiczem, Władysławem Sakowiczem i Konstantym Siemaszką. Kontradmirał Mohuczy, współtwórca z admirałem Unrugiem odrodzonej floty polskiej, po czterech latach tortur, przesłuchań, poniżeń zmarł w więzieniu w 1953 roku.

Józef Unrug zastrzegł w testamencie, że jego doczesne szczątki mogą powrócić do kraju tylko wtedy, kiedy godnie pochowani zostaną jego najbliżsi współpracownicy, bezprawnie osądzeni i straceni przez reżim komunistyczny.

W czasie, gdy na Oksywiu grzebano doczesne szczątki bohaterskiego obrońcy Helu, w innej części Gdyni, nieopodal portu jachtowego trwał jubileuszowy – dziesiąty Festiwal Filmowy Niezłomnych, Niezależnych, Wyklętych, poświęcony żołnierzom polskiego ruchu patriotycznego. Wielu z nich walczyło do końca z sowieckim okupantem i zginęło na posterunku. Innych, którzy złożyli broń, ufając komunistycznym porękom, czekał ten sam los – prześladowania, więzienie, śmierć.

Przyjmuje się, że w latach 1945–1955 różnym formom represji w marynarce wojennej zostało poddanych około 400 żołnierzy zawodowych i około 250 marynarzy i podoficerów służby zasadniczej.

W kondukcie pogrzebowym Józefa Unruga dawały się często słyszeć słowa ubolewania, że zbrodniarzy nigdy nie dosięgła ręka sprawiedliwości i przekonanie, że nawet najbardziej uroczyste ceremonie towarzyszące pochówkowi admirała nie wyrównają rachunku krzywd.

„Pogrzeb Marynarza”, artykuł Piotra Witta, stałego felietonisty „Kuriera WNET”, obserwującego i komentującego bieżące wydarzenia z Paryża, można przeczytać w listopadowym „Kurierze WNET” nr 53/2018, s. 3 – „Wolna Europa”.

 


Piotr Witt komentuje rzeczywistość w każdą środę w Poranku WNET na WNET.fm.
„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Dzięki prenumeracie na www.kurierwnet.pl otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu w cenie 4,5 zł.

Artykuł Piotra Witta pt. „Pogrzeb Marynarza” na s. 3 „Wolna Europa” listopadowego „Kuriera WNET”, nr 53/2018

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Z akt KGB: dzieje jednego z Polaków, którzy za wolność zapłacili życiem/ P. Bobołowicz, W. Pokora, „Kurier WNET” 53/2018

Sprawa CzeKa nr 7. Baldwin-Ramult Edward Walerjanowicz. Sprawę rozpoczęto 27 maja 1919 roku. Zakończono 4 czerwca tego samego roku. Po 7 dniach. „Egzekucji dokonać w ciągu 24 godzin”.

Paweł Bobołowicz, Wojciech Pokora

Współpraca: Timur Nahalewski, Piotr Mateusz Bobołowicz

Żołd do dnia 1 sierpnia 1918 roku
Los chorążego Edwarda Baldwina-Ramulta

Wielu z tych, którzy o polską niepodległość walczyli ponad 100 lat temu, nie mogło się nigdy nią cieszyć. Tysiące naszych rodaków zapłaciło za naszą wolność swoim życiem. Miliony zaś pozostały poza granicami Niepodległej. Po wygranych bitwach Polacy wracali na terytorium kontrolowane przez wroga do swoich domów, do swoich bliskich. Jedni sądzili, że ich domy powrócą do Niepodległej. Inni wierzyli, że wracają tylko na chwilę, że zabiorą swoje rodziny i zaraz wyjadą do Ojczyzny. Tak też zapewne sądził chorąży Wojska Polskiego Edward Baldwin-Ramult.

Karta Służbowa Edwarda Baldwina-Ramulta. Wszystkie fotografie: P. Bobołowicz, W. Pokora. Źródło: archiwa ukraińskiego KGB

Kolejny dzień siedzimy z Wojtkiem Pokorą w archiwum Służby Bezpieczeństwa Ukrainy. Archiwum, które udostępniło największy zasób tajnych dokumentów sowieckich służb spośród wszystkich postsowieckich państw. Moskwa wciąż w olbrzymiej części uznaje je za ściśle tajne. Przegryzamy się przez tysiące stron rożnych spraw dotyczących naszych Rodaków. Zaczynaliśmy od tematu mordów NKWD we Włodzimierzu Wołyńskim w roku 1939. I chociaż ta sprawa wciąż pozostaje naszym głównym tematem, stale trafiamy na inne polskie wątki. Pomagają nam w tym ukraińscy pracownicy archiwum i historycy. Nasz stolik w czytelni archiwum SBU już tradycyjnie wręcz tonie pod stosami kolejnych spraw. Tym razem szukamy tych najwcześniejszych. Dociekamy, co działo się w Kijowie po wyparciu wojsk Piłsudskiego i Petlury w 1920 roku.

Wojtek trafia na sprawę chłopaka, którego bolszewicy złapali na dworcu w Kijowie. 18-letni Polak raczej nie był typem zaangażowanego patrioty i rewolucjonisty. Do Kijowa oswobodzonego przez Polaków i Ukraińców uciekł w z sowieckiej armii. Ale nie po to, by służyć w wojsku. Pod zmienionym nazwiskiem zajmował się handlem. Niestety nie wycofał się z polskim wojskiem przed bolszewicką nawałą. Złapany przez bolszewików, został oskarżony o dezercję, szpiegostwo i rozstrzelany. Teczka z jego aktami to zaledwie kilkanaście stron. Daleko mu było do bycia szpiegiem, a ciężko też znaleźć w jego sprawie coś, co świadczyłoby o jego bohaterstwie. Prosta osoba w trybach wojny. Sprawa, która jednak obnaża skalę sowieckich represji, bezzasadnych prześladowań i mordów.

Akta sprawy Edwarda Baldwina-Ramulta

Otwieramy kolejną teczkę sygnowaną przez Ogólnoukraińską Czeka (Czriezwyczajnaja komissija po bor’bie s kontrriewolucyjej). Sprawa jest jeszcze starsza, bo z 1919 roku. Ponad 100 stron. Protokoły, dokumenty listy, rysunki. Część w języku rosyjskim, alewieledokumentów jest po polsku, czy wręcz polskich.

Sprawa CzeKa nr 7. Baldwin-Ramult Edward Walerjanowicz. Sprawę rozpoczęto 27 maja 1919 roku. Zakończono 4 czerwca tego samego roku. Po 7 dniach. Na teczce późniejsze pieczątki i numery z sygnaturami KGB. Jedna informuje o inwentaryzacji w 1941 r. Pewnie gdy wywożono akta w obliczu niemieckiej inwazji.

Na początku znajduje się dziennik posiedzenia ukraińskiej CzeKa z 5 czerwca 1919 roku. Ma on formę wydrukowanego arkusza z ozdobnymi napisami i miejscami na daty i inne wpisy.

Oprawa graficzna bardziej przypomina afisz teatralny niż ponury druk organów bezpieczeństwa. Liczba 82 oznacza kolejny numer posiedzenia komisji. Poniżej nazwiska jej członków i tabela z dwiema głównymi rubrykami: „Słuchali” i „Postanowili”. W tej drugiej, wpisana ołówkiem, prosta sentencja przekreślająca dalsze losy Baldwina: „Egzekucji dokonać w ciągu 24 godzin”.

Przeglądamy teczkę, najpierw zatrzymując wzrok na najbardziej charakterystycznych elementach, na tym, co najłatwiej rozczytać. Naszą uwagę zwraca koperta. W środku bilet wizytowy oznaczony cyfrą 7: Edward Baldwin Ramult, Oficer Wojsk Polskich.

W teczce pod numerem 28 znajduje się Wojenna Księga ewidencyjna Chorążego Etapu I Korpusu Wojsk Polskich Baldwin-Ramulta Edwarda, sporządzona 31 maja 1918 roku. To właściwie dla bolszewików mógłby być gotowy akt oskarżenia przeciwko młodemu polskiemu oficerowi.

Według Księgi Baldwin urodził się 13 kwietnia 1897 roku w mińskiej guberni; w innym miejscu figuruje jako data urodzenia rok 1896 i miejsce: Warszawa. Pochodzenie: szlachcic. Wyznanie: rzymski katolik. Student I kursu Wydziału technicznego Moskiewskiego Instytutu Handlowego, ukończył szkołę chorążych piechoty i kurs instruktorów grenadierów i okopowej artylerii. Przebieg służby: od carskiej armii do wojsk polskich. Zarobki: 300 rubli miesięcznie.

W rubryce zatytułowanej „Udział w bitwach i wybitne czyny” zapisano: „Brał udział jako oficer 7 Pułku Strzelców Polskich w walkach z bolszewikami przy zajęciu miasta Bobrujska, przy zajęciu Fortu Wilhelma, Twierdzy Bobrujsk, w potyczkach pod stacją Jasień. Jako oficer II Legii Rycerskiej (w Legii był też Melchior Wańkowicz – przyp. red.) – w bitwie przy zajęciu stacji Osipowicze, w ekspedycjach do Słucka i na Bohuszewicze”. To walki z początku 1918 roku. Każda z tych nazw dla bolszewików oznaczała dotkliwą, hańbiącą porażkę. Polacy rozbili tam bolszewików pomimo ich przewagi liczebnej.

Tak te walki opisywał generał Józef Dowbor-Muśnicki: „Nasze walki w kierunku na Mińsk toczyły się ze zmiennym, choć przeważającem z naszej strony szczęściem. Siły bolszewików ilościowo znacznie przewyższały nasze; mniej więcej, w stosunku 1:20. Naszą przewagą była dobra kawalerja. Po stronie zaś bolszewików była, niegdyś słynna, a wówczas już zdemoralizowana kaukaska dywizja jazdy i około 300 tekińców i osetyńców. Rozumie się, że tym nieszczęsnym »inorodcom« chodziło tylko o to, aby jaknajprędzej dostać się do domu, bolszewicy zaś ich nie puszczali. W takich warunkach ta jedynie dobra kawalerja bolszewicka zupełnie nie miała chęci wygrzebywać kasztanów z ognia dla idei bolszewizmu. Kiedy po pewnem wzmocnieniu i zorganizowaniu się, wszczęliśmy ofensywę na Osipowicze, dokąd były ściągnięte główne siły bolszewików, tekińcy przy pierwszym spotkaniu cofnęli się, szerząc popłoch wśród bolszewickiej armii. Nasz oddział składający się z około 200 ludzi pod dowództwem kapitana Jurkiewicza zadał ogromną i kompletną klęskę bolszewikom, było to pod Osipowiczami w nocy z 18-go na 19-ego lutego. Bolszewicy zostawili w naszym posiadaniu całą swą artylerię, opancerzony pociąg i samochody”.

Fragment korespondencji E. Baldwina-Ramulta z żoną Halą

Jednym z walczących tam oficerów był Edward Baldwin-Ramult. Oficer pozostawał w Bobrujsku co najmniej do połowy 1918 roku. Świadczy o tym potwierdzenie wypłaty żołdu według matrykuli nr 3645 podpisanej przez komendanta Etapu w Bobrujsku. I choć data jest czerwcowa, żołd chorąży otrzymał do 1 sierpnia 1918 roku.

Z innych dokumentów możemy ułożyć jego dalszą historię. Baldwin trafia do Charkowa, gdzie przebywa jego żona Hala. Hala jest albo Ukrainką, albo Rosjanką. W aktach zachowuje się ich domowa korespondencja. Hala w ramach przygotowań do wyjazdu do Warszawy uczy się polskiego. Tam Edward ma zabrać też rodziców i siostrę. Domowa korespondencja z żoną jest dowodem ich wielkiego uczucia i bliskich relacji. Śmieszne wierszyki, rysunki – czasem po polsku, czasem po rosyjsku. Gdzieś lista zakupów, jakiś zapisek o kupowaniu sera i powtarzane słowa: „Twój”, „Twoja”. Hala pisze, że wie, jak Edward lubi, gdy ona „pracuje” nad swoim polskim. Nazywa swojego męża „kochanym słoneczkiem”. W liściku ołówkiem poprawione są błędy, zapewne ręką Edwarda.

I jest też zapis jednego dnia sporządzony na tekturce. Przyklejono na niej kartkę z kalendarza: 27 listopada 1918 roku, etykietę z wina, rachunek z ukraińską pieczęcią i dopisek: „Dnia tego w imię Boże rozpoczynamy z Galką księgę dni żywota naszego”.

Inna kartka zatytułowana jest „Kilka ważnych dat” Ale próżno tam szukać wielkich wydarzeń, raczej to opisy zrozumiałe tylko dla nich dwojga. Jedno z zapisanych zdań brzmi tak: „25 lutego 1919 roku na obiad był bigos, jabłka w mleczku… śledzia wędzonego nie było” i jeszcze wieloznaczny wpis o tym, co działo się pod piecem… Za każdym razem czuć w tym lekkość i humor. Nawet jeśli te daty skrywały coś innego, ważnego, a może i poważnego. Z przesłuchania można wywnioskować, że młodzi żyli w świecie artystów, z korespondencji wyłania się świat sztuki i muzyki.

Z Charkowa Edward i Hala wyjeżdżają do Kijowa. Z późniejszego przesłuchania wiadomo, że ojciec Edwarda umiera w tym czasie na zapalenie płuc. Hala pisze po polsku do Anny siostry Edwarda: „Każdy dzień pracuję nad polskim językiem i Edward mówi że ja bardzo dobrze mówię nie tylko z nim rozmawiam a z innymi i wszyscy rozumieją mnie i ja też. Jak będziemy w Warszawie i spotkamy się z tobą to już będziemy mówić w twoim ojczystym języku”. Hala stwierdza, że jest zadowolona ze swojego życia, tylko brakuje jej muzyki i śpiewu.

Kartka z zapisami nowożeńców H. i E. Baldwinów

W czasie przesłuchania Edward zeznaje, że jego żona jest śpiewaczką i dlatego też chcieli wyjechać do Warszawy.

Edward zostaje aresztowany już w Kijowie. Śledczy zarzucają mu, że utrzymywał kontakty z odeskimi kontrrewolucjonistami. W aktach znajduje się kartka bezładnie ostemplowana pieczątką „Wsierossijski sojuz”. O tę pieczątkę dopytują się śledczy i o korespondencję z kimś z Odessy. Baldwin twierdzi, że nie należy ona do niego. W czasie zeznań stwierdza, że jako kilkunastoletni chłopak podczas nauki w Warszawie należał do PPS, był aresztowany przez carską policję. Przyznaje też, że został zatrzymany również przez petlurowców. Ale zaprzecza, by miał prowadzić jakąś działalność wywrotową, to raczej próba dowiedzenia, że nie mógłby współpracować z „białymi”. Po głównych zeznaniach, następnego dnia prosi o uzupełnienie: „Przy końcu moich zeznań w dniu 3.06 zostałem oskarżony w sposób tak nie oczekiwany i wytrącający mnie z równowagi, że na Wasze pytanie, „czy mam coś jeszcze oświadczyć”, nie mogłem niczego powiedzieć. Teraz jednak chcę uzupełnić swoje zeznania i proszę je wpisać do akt”. Baldwin szczegółowo tłumaczy, jakim absurdem jest zarzut w stosunku do niego o działalność podziemną. Twierdzi, że w żaden sposób nie ukrywał się z tym, kim jest, nie skrywał swojego pochodzenia, że chodził w ubraniach z elementami polskiego munduru. W ten sposób chce udowodnić, że nie prowadził działalności konspiracyjnej.

W aktach znajduje się pismo z datą 6.06.1919, podpisane przez Halę Baldwin, z prośbą o przyspieszenie zakończenia sprawy i zwolnienia z aresztu małżonka, na którego nie znaleziono żadnych

obciążających dowodów. To ostatni element jej korespondencji. I jedyny w aktach napisany przez nią w pełni po rosyjsku.

Zapewne gdy żona chorążego Baldwina pisała te słowa, sowieccy oprawcy wykonali już wyrok. 4 czerwca Inspektor Tajnego Oddziału CzeKa zamknął sprawę, uznając Edwarda Baldwina winnym współpracy z „polskimi białogwardzistami i próby wyjazdu do Polski”.

Z teczki sowieckich służb nie wiemy, jaki był dalszy los rodziny polskiego oficera. 10 miesięcy później do Kijowa wkroczyły sojusznicze wojska Polski i Ukraińskiej Republiki Ludowej. Być może, gdyby aresztowanie nastąpiło później, Baldwin doczekałby się naszych wojsk. Chociaż Sowieci masowo mordowali więźniów przed samym wkroczeniem Polaków i Ukraińców. Później znów mordowali tych, którzy wspierali krótki epizod wolności w Kijowie.

List Hali Baldwin do męża

Chociaż w teczce ciężko znaleźć potwierdzenie takiej tezy, ale może chorąży faktycznie na tyłach wroga znalazł się nie tylko dlatego, że chciał zabrać stamtąd rodzinę? W aktach znajduje się instrukcja szkoleniowa dla artylerzystów – Sowieci nawet przetłumaczyli ją na rosyjski. No i po co Baldwin miał przy sobie swoją pełną dokumentację wojskową?…

10 sierpnia 1998 roku Prokuratura Generalna Ukrainy, działając na podstawie Ustawy o rehabilitacji ofiar politycznych represji na Ukrainie stwierdziła, że nie było żadnych dowodów potwierdzających winę Edwarda Baldwina-Ramulta. Baldwin pośmiertnie został zrehabilitowany.

Bobrujsk, o który walczył Baldwin, pozostał poza granicami II RP. To jedno z postanowień traktatu zawartego w Rydze w 1921 roku, kończącego wojnę polsko-bolszewicką. Tragiczne losy mieszkańców tych terenów, pozostawionych bez opieki Ojczyzny, opisał Florian Czarnyszewicz w książce „Nadberezyńcy”.

Nikt nigdy nie dokonał obliczeń, ilu Polaków zostało zamordowanych przez Sowietów od momentu przejęcia przez nich władzy w Rosji w 1917 roku. Miejsca pochówków Polaków mordowanych przez dziesięciolecia na terenie Sowietów bardzo często nadal pozostają nieznane. Dopiero dzięki otwarciu archiwów KGB przez władze niepodległej Ukrainy udaje się ustalić zapomniane imiona polskich bohaterów walczących o Niepodległą. Takich, jak 24 letni chorąży Edward Baldwin-Ramult.

Materiał mógł powstać dzięki pomocy i wsparciu dyrekcji archiwum SBU w Kijowie i projektowi „Archiwa dla mediów” realizowanemu przez Centrum Badania Ruchów Wyzwoleńczych.

Artykuł Pawła Bobołowicza i Wojciecha Pokory pt. „Żołd do dnia 1 sierpnia 1918 roku. Los chorążego Edwarda Baldwina-Ramulta” znajduje się na s. 7 listopadowego „Kuriera WNET” nr 53/2018.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Dzięki prenumeracie na www.kurierwnet.pl otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu w cenie 4,5 zł.

Artykuł Pawła Bobołowicza i Wojciecha Pokory pt. „Żołd do dnia 1 sierpnia 1918 roku. Los chorążego Edwarda Baldwina-Ramulta” na s. 7 listopadowego „Kuriera WNET”, nr 53/2018

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Kolejne powstania i praca organiczna wywalczyły nam niepodległość / Wywiad z prof. A. Nowakiem, „Kurier WNET” nr 53/2018

Zawsze, a w szczególności w latach 90. XIX wieku i w pierwszych dwóch dekadach w wieku XX, była w polskim społeczeństwie elita nastawiona na niepodległość, na pracę nad tym, żeby Polska była.

Niepodległość w zmieniającym się świecie

Z profesorem Andrzejem Nowakiem rozmawia Antoni Opaliński

Zbliża się 11 listopada. Czy obchodzimy tę rocznicę rzeczywiście na miarę wydarzenia, które ona upamiętnia?

Rozmawiamy przed 11 listopada. W tym sensie szczególnie ważny będzie ten właśnie dzień i to, jak wypadnie Marsz Niepodległości, który stał się niestety w ostatnich latach znakiem podziału raczej niż jedności. Rozumiem jednak, że Pan pytał także o to, jak samo państwo zorganizowało te obchody. Otóż ja tej logiki do końca nie zrozumiałem, choć oczywiście próbuję ją zrozumieć. To jest logika bardzo daleko posuniętej decentralizacji i niematerializowania tych obchodów, tak ażeby po nich nie została żadna trwała pamiątka. Bo nie widać, żeby był pomysł na uświetnienie, upamiętnienie stulecia odzyskania niepodległości jakimś trwałym znakiem. Może to jest jakaś bardziej nowoczesna forma wrażliwości. Wiem jednak, jak ogromny wpływ na mobilizację tożsamościową i obywatelską Polaków wywarło odsłonięcie Pomnika Grunwaldzkiego w roku 1910. Ten trwały znak miał wtedy ogromne znaczenie. Miał także ogromne znaczenie w okresie drugiej wojny światowej, kiedy został świadomie zniszczony przez niemieckich okupantów. I chyba rezonował w świadomości polskiej przynajmniej do momentu, kiedy został odbudowany już w okresie gierkowskim.

Więc może warto tworzyć takie znaki, w których nas potomkowie będą mogli odnajdywać emocje naszego pokolenia związane z przeżywaniem niepodległości czy innych ważnych wydarzeń dotyczących naszej historii. Tutaj całkowicie z tego zrezygnowano. Ośrodek prezydencki zdecydowanie się odżegnał od takiej formy upamiętniania, rząd także jej nie podjął.

Mam jeszcze nadzieję, że trwałym śladem następnej zbliżającej się ważnej rocznicy będzie w roku 2020 planowany i rzeczywiście wspaniale zapowiadający się monument Bitwy Warszawskiej pod Ossowem.

Dwa maszty 100-metrowe i niezwykła perspektywa bitwy, która zostanie w bardzo nowoczesny sposób przedstawiona – ten projekt, o ile mi wiadomo, jest realizowany. Liczę na to, że z niego coś wyniknie, ale trochę mi żal, że nie powstanie żaden trwały ślad po naszym przeżywaniu na początku XXI wieku stulecia niepodległości.

Jeżeli rzeczywiście kryje się za tym intencja braku materialnego upamiętniania historii, to chyba dosyć niepokojące… Zupełnie wbrew konserwatywnej i prawicowej szkole politycznej, która powinna doceniać symbole.

Zgadzam się z Panem, więc nie będę już rozwijał tego aspektu. Natomiast spróbuję teraz odegrać rolę adwokata może nie diabła, ale po prostu tego rozwiązania, które zostało przyjęte. Tutaj silnym argumentem jest ten, który przypomina mi się w słowach Benedykta XVI wypowiedzianych przez niego jeszcze jako kardynała Ratzingera na pogrzebie Jana Pawła II. Benedykt XVI przypomniał wtedy, że nie pozostanie po nas nic materialnego, nie tylko wielkie budowle, ale nawet książki. Pozostanie po nas dotknięcie duszy nieśmiertelnej, to znaczy relacje z drugim człowiekiem – to, czy służymy poprawie człowieczeństwa w sobie, w innych, czy też nie.

Oczywiście nie wydaje mi się, żeby materializowanie naszych intencji musiało być przeszkodą w tym zakresie. Ale słowa Benedykta XVI przypominają, że rzeczywiście nie można skupiać się tylko na aspekcie materialnym. Przekładając to na realia Polski 2018 roku – ważne jest właśnie to, że organizuje się wiele spotkań lokalnych, które nawiązują do lokalnych bohaterów 1918 roku. One mają szansę dłużej zostawić silne odczucia niż akademia centralna w Warszawie czy w Krakowie. A więc przeciwko decentralizacji tych obchodów absolutnie nic nie mam. Żałuję jednak mimo wszystko, nawiązując do Pana pytania, że nie pojawiła się jednak ta logika konserwatorów, czyli tych, którzy konserwują tradycję i uprawiają kulturę – bo kultura to uprawa – którzy zostawiają narzędzia tej kultury pamięci dla następnych pokoleń. Takim narzędziem może być pomnik, muzeum, mogą być najróżniejsze formy.

Wracam do swojej ulubionej idei, która niestety nie może się doczekać realizacji. Za dwa lata będzie już ostatnia okazja, żeby ją urzeczywistnić – mianowicie pomnik-kopiec świętego Jana Pawła II jako bohatera narodowego Polaków.

Wyraz naszej wdzięczności – nie jako katolików, bo został uznany przez Kościół katolicki za wielkiego świętego i naszej wdzięczności nie potrzebuje. Myślę jednak, że jako Polacy, jako wspólnota polityczna mamy bardzo wiele do zawdzięczenia temu papieżowi. Stworzenie materialnego wyrazu pamięci, już nie zdecentralizowanego, jak te setki nie zawsze najlepszych pomników Jana Pawła II, ale w formie zbiorowego wysiłku, może zjednoczyć jeśli nie wszystkich, to większość z nas. Właśnie tak sobie to wyobraziłem – jako sypany przez wszystkich chętnych kopiec. Może to byłby też jakiś znak naszego rozumienia niepodległości i tego, kto jest jej najważniejszym patronem w wieku dwudziestym pierwszym. Tą osobą jest zdecydowanie Jan Paweł II – JP 2, bo JP 1 to był Józef Piłsudski.

Cofnijmy się więc do czasów JP 1. Jacy byli Polacy u progu XX wieku? Czy byli – jak uważał Piłsudski – już tak przyzwyczajeni do niewoli, że zapomnieli o niepodległości? Czy raczej byli gotowi na niepodległość, trzeba było tylko czekać na historyczny moment?

Piłsudski swoje ostre sądy o społeczeństwie polskim formułował w warunkach pewnej walki politycznej, a także w specyficznych warunkach zmiennych nastrojów społecznych. Lata po rewolucji 1905 roku, rok 1908 – mówię tutaj o akcji pod Bezdanami i testamencie Piłsudskiego, gdzie padają właśnie te oskarżenia pod adresem społeczeństwa polskiego, że przyzwyczaiło się żyć pod nahajką i już nie odważa się upominać o większe cele – to był czas, kiedy rzeczywiście wypłynęły emocje i nastroje związane z gotowością do walki i narażania własnego życia. I to jest normalne w życiu każdego społeczeństwa. Nie jesteśmy w stanie żyć jak bohaterowie przez całe, zwłaszcza dłuższe, życie. Kiedy się ginie młodo, wtedy można krótko, bohatersko przeżyć swoje życie. Ale w życiu społeczeństwa przychodzą okresy zmęczenia i okresy mobilizacji.

Społeczeństwo polskie zostało niesłychanie zmobilizowane wytrwałą pracą wielu pokoleń. Złożyła się na to praca wszystkich pokoleń okresu zaborów, poczynając od tych, którzy zaśpiewali pierwszy raz „Jeszcze Polska nie umarła” w 1797 roku, tych, którzy założyli Towarzystwo Przyjaciół Nauk w 1800 roku w Warszawie, tych, którzy właśnie za Bonapartem – zgodnie ze słowami hymnu – szli tutaj przez Wartę i Wisłę odbudować jakąś namiastkę państwa polskiego.

Złożyły się na to kolejne powstania i praca organiczna, które razem – nie przeciw sobie, ale razem – budowały etos przywiązania do idei własnego państwa, do odbudowania własnej wspólnoty politycznej, bez której polskość nie mogłaby przetrwać.

Przypomnijmy, że po powstaniu styczniowym nastąpił jednak bardzo głęboki odpływ nastrojów wśród polskich elit politycznych, odpływ nadziei na to, że Polska będzie. Jednocześnie powstanie skutkowało czymś niesłychanie pozytywnym, czego nie było widać, rzecz jasna, w roku 1864 – uwłaszczeniem na maksymalnie korzystnych warunkach dla chłopa. Uwłaszczeniem dokonanym przez władze zaborcze w rywalizacji, w kontrakcji wobec władz powstańczych. Wyrwać chłopa dla siebie, dla Rosji, dając mu maksymalnie dobre warunki uwłaszczenia – taka była intencja wywołana powstaniem styczniowym, intencja cara i jego biurokratów. Ale to właśnie wyrwanie na możliwie najlepszych warunkach chłopa z pańszczyzny w 1864 roku niesłychanie skróciło drogę tej największej grupy społecznej, czyli chłopów, od mentalności pańszczyźnianej, w której nie ma miejsca na świadomość narodową. Niewolnik nie ma narodowości, taka jest prawda społeczna o chłopie pańszczyźnianym. Skróciło tę drogę do wyboru polskości. Ale tego wyboru by nie było, gdyby nie było aktywnej mniejszości, która wykorzystała to, tworząc wszelkie tajne i legalne – w zależności od zaboru – towarzystwa oświaty ludowej. Popularyzowały przez „żywe obrazki” z Naczelnikiem w sukmanie, przez wystawianie sztuki Anczyca „Kościuszko pod Racławicami” udział chłopa w społeczeństwie polskim, w polskości.

Przypomnijmy też pracę socjalistów spod znaku Józefa Piłsudskiego w środowiskach robotniczych, uświadamiającą wartość własnego państwa i tradycji narodowej dla tego środowiska; pracę Narodowej Demokracji i w miastach, i na wsi, bo i tu, i tu działacze Narodowej Demokracji prowadzili ogromną akcję wychowawczą, umacniając tożsamość narodową w szerokich kręgach społecznych.

Był też oczywiście wybór ruchu ludowego księdza Stojałowskiego czy Jana Stapińskiego, czy Wincentego Witosa, by organizacje chłopskie budować nie przeciwko polskości. A przecież taka była mentalność chłopów galicyjskich jeszcze w końcu XIX wieku: Polak to niebezpieczny wariat, który rzuca się na cesarza, a nam, chłopom, nic do tego, a jeśli już, to nie chcemy z tym Polakiem, czyli szlachtą, mieć nic wspólnego, bo to nasz krzywdziciel. Otóż zmiana tej postawy dokonała się właśnie w końcu XIX wieku, nie tylko w Królestwie, w zaborze rosyjskim, ale także w Galicji. Wysiłkiem właśnie dziesiątków tysięcy ludzi, którzy sprzyjali tej pracy i którzy sprawili, że w momencie próby, czyli w roku 1918, już tylko niewielka mniejszość zachowała mentalność chłopów pańszczyźnianych.

Witos opisuje w swoich pamiętnikach, jak odjeżdżał z Lublina – gdzie tworzył się rząd Daszyńskiego, do którego Witos nie zdecydował się wejść – i widział, jak chłopi rabują tam las rządowy. Uznali, że skoro nie ma państwa, to można kraść. I Witos im tłumaczył, że to jest teraz nasze, polskie. Byli i tacy, którzy tego nie rozumieli.

Wśród robotników podobnie, była jakaś mniejszość, która poszła za hasłami Lenina, Trockiego i Dzierżyńskiego. Ale to była wyraźna mniejszość, kilkuprocentowa zaledwie. Ogromna większość chłopów i robotników, a więc tych mas tworzących społeczeństwo, dzięki pracy elit szlacheckich, potem inteligenckich, dzięki pracy księży, którzy nieśli przesłanie narodowe przez wszystkie pokolenia okresu zaborów – ta ogromna masa stworzyła nowoczesny naród i obroniła ten naród w roku 1920. Ta sztuka nie udała się np. Ukraińcom ani Białorusinom – nie dlatego, że jakaś straszliwa potęga szła na nich, bo taka sama szła na Polskę, jak na tamte narody. Tylko one jeszcze nie okrzepły w swojej świadomości narodowej. A Polacy już tę świadomość zdobyli, właśnie tym ogromnym wysiłkiem wykonanym w szczególności w ostatnim dziesięcioleciu XIX wieku i w pierwszych dwóch dekadach wieku XX, tym wysiłkiem, który symbolizuje owych wybranych przez nas sześciu ojców założycieli niepodległości.

Dlatego nie zgadzam się z Piłsudskim w tym sensie, że zawsze, a w szczególności w latach 90. XIX wieku i w pierwszych dwóch dekadach w wieku XX, była w polskim społeczeństwie elita nastawiona na niepodległość, na pracę nad tym, żeby Polska była.

Piłsudski sam, bez tej elity, nie wywalczyłby nam niepodległości. On miał dziesiątki tysięcy sprzyjających niepodległości członków elity, do której wchodzili przecież i z poprzedniego pokolenia Orzeszkowa i Prus.

Niezależnie od tego, jak ich dziś umiejscawiamy, bez nich nie byłoby tej świadomości, że warto być Polakiem. No i oczywiście Wyspiański, który widział Polskę, nie tylko teatr, ale i Polskę ogromną w przyszłości, której nie doczekał ze względu na swoją tragiczną chorobę. Trzeba tutaj przypomnieć cały wysiłek kultury. Bez niego, w pojedynkę, żaden geniusz wodza by nam na wolności nie przyniósł.

W książce „Pierwsza zdrada Zachodu. 1920 – zapomniany appeasement” opisuje Pan m.in. mentalność elit zachodnioeuropejskich, w tym wypadku na przykładzie elit brytyjskich. Mentalność historyczną, imperialną, dla której aspiracje narodów Europy Środkowej, nawet tych o długiej tradycji historycznej – jak Polacy – były niewiele warte. Musieliśmy walczyć nie tylko o samą niepodległość, ale też o uznanie wśród narodów świata, że mamy prawo do odrębności.

Tak, to jest zagadnienie bardzo ciekawe historycznie i znacznie ważniejsze niż historyczne, bo aktualne. Historycznie jest bardzo ciekawe, bo to jest proces kurczenia się w wyobraźni elit politycznych Europy Zachodniej – od wieku XVII przez rozbiory i zupełnie nową sytuację porządku powiedeńskiego – Polski jako miejsca. Po 1815 roku, po Kongresie Wiedeńskim, pojawiła się na sto lat na mapie Europy plama pod nazwą Królestwo Polskie. Sugerowała, że to jest cała Polska. Ale jednocześnie to Królestwo Polskie było częścią większej całości – Imperium Rosyjskiego. Przypomnę herb Królestwa Polskiego utworzonego w 1815 roku. To był biały orzeł na piersi ogromnego, dwugłowego czarnego orła – maleńka Polska wewnątrz większej Rosji, ale autonomiczna, wyodrębniona w specyficznych granicach: na wschodzie na Bugu, na zachodzie nad Prosną, na południu na Wiśle. Nawet Kraków był niestety poza granicami tego Królestwa Polskiego.

Otóż tak właśnie wyobrażali sobie odrodzoną Polskę przywódcy świata zachodniego – mniej więcej tak, jak to Królestwo Polskie. No może Kraków tam się jeszcze doda, może jakiś kawałek Poznańskiego…

Czasem mylnie interpretuje się 13. punkt słynnego orędzia Wilsona sądząc, że on oferował nam całe Pomorze. Nie, on zakładał, że swobodny dostęp do Gdańska to będzie prawo korzystania z Wisły. A więc ta minimalna Polska, Polska de facto niezdolna do samodzielnego życia, tylko żyjąca pod patronatem Rosji, co po pierwszej wojnie światowej wydawało się naturalne, bo Niemcy przegrały wojnę. Ewentualnie, w innych warunkach politycznych, to Niemcy mogły być uznane przez zachodnich przywódców za tych, którzy mają prawo objąć patronat nad tą malutką Polską razem z innymi, jeszcze mniejszymi krajami. Krajami, które mogą istnieć, ale tylko jako część układanki wygodnej dla Niemiec albo dla Rosji, a najlepiej dla Niemiec i Rosji jednocześnie.

Otóż temu przeczyła II Rzeczpospolita, jej istnienie, jej etos niepodległości, przekonanie, że mamy prawo istnieć nie tylko jako autonomiczna część układu rosyjskiego czy niemieckiej Mitteleuropy, ale jako odrębny byt polityczny. Przekonywanie o tym, że ten odrębny byt polityczny w Europie Środkowo-Wschodniej ma prawo do istnienia, zajęło dwadzieścia lat okresu międzywojennego i zostało zakwestionowane przez napaść dwóch systemów totalitarnych w 1939 roku. I znów Polska zniknęła na lat czterdzieści kilka w worku pod nazwą „obóz socjalistyczny”, który inaczej powinien się nazywać Imperium Sowieckie, czy geopolitycznie – Imperium Rosyjskie. I to sprawiło, że po 1990 roku właściwie znów wracamy do tego zadania – przekonać; najpierw siebie samych.

W wielu z nas jest jeszcze ten instynkt kolonialny: „nie możemy być niepodlegli i nie stać nas na niepodległość, musimy być jeśli nie pod Rosją, to pod Niemcami. To Niemcy albo przynajmniej ogólnie Europa powinni nami kierować, bo my sami nie możemy”. Bardzo wielu z nas wciąż jeszcze tak myśli. Skoro nie przekonaliśmy jeszcze siebie do końca w tej sprawie, to tym trudniej przekonywać innych.

Każdy rok istnienia Polski na mapie jako kraju, który już nie jest wpisany w obóz socjalistyczny czy Imperium Rosyjskie, jak ta Polska powiedeńska, każdy rok akceptowania suwerennej polityki polskiej, i to nie w izolacji, ale w połączeniu z aspiracjami do istnienia niepodległego takich krajów jak Czechy, Węgry, Słowacja, Litwa, Łotwa, Rumunia; to, że te kraje istnieją obok nas między Rosją a Niemcami – to wszystko bardzo sprzyja utrwaleniu naszej podmiotowości.

Jednocześnie to nie zmniejsza ryzyka tej podmiotowości, bo oczywiście zawsze może być wygodniej – użyję takiego paradoksalnego i drastycznego określenia – bezpieczniej jest nie istnieć niż istnieć. Najbezpieczniej jest na cmentarzu, tam już nam nic nie grozi. Otóż tego rodzaju perspektywa – śmierci wspólnoty politycznej, oddania kontroli nad rzeczywistością innym siłom, na które nie mamy żadnego wpływu – niewątpliwie wciąż się objawia jako pewnego rodzaju pokusa. Alternatywa nie jest rozkoszna. Nie możemy żyć w poczuciu, że niepodległość jest nam dana raz na zawsze, że zawsze tutaj będzie jakieś nasze państwo, w którym będzie można swobodnie mówić po polsku i żyć w bezpiecznych granicach.

Myślę, że cała dyskusja o wyborach samorządowych pokazuje jednocześnie ogromną zaściankowość widzenia naszej polityki w tym klinczu PiS–PO, bo tylko tym się interesujemy, o niczym innym nie mówimy. Wystarczy rozejrzeć się po świecie, by zobaczyć, jak niesamowite zmiany się w tej chwili dokonują. Nie wszystkie mogą okazać się ostatecznie dla nas dobre, ale musimy w nich uczestniczyć, bo alternatywą jest oddanie innym prawa do decydowania za nas.

Co mam na myśli? Donalda Trumpa wypowiadającego traktat o ograniczeniu zbrojeń rakietowych, co zupełnie zmienia sytuację geopolityczną w naszym regionie, ponieważ w ślad za tym musi iść decyzja o rozmieszczeniu rakiet amerykańskich w pobliżu Rosji – bo o to chodzi. Czyli teraz te wszystkie nadzieje części z nas na ulokowanie baz amerykańskich w Polsce stają się coraz bardziej realne, ale coraz bardziej dramatyczne staje się pytanie, co dalej? W perspektywie, którą otwiera teraz prezydent Trump, wydaje się, że jeśli wygra następne wybory prezydenckie – a to jest możliwe – to te bazy w Polsce powstaną, tyle że Polska będzie znowu krajem granicznym.

Alternatywą dla tej ryzykownej wizji jest perspektywa, że Polska będzie krajem neutralnym, jak w czasach saskich, albo oddanym pod opiekę temu z lewej albo temu z prawej. Czyli Rosji – na to się w tej chwili nie zanosi, nie widać takiej dużej siły politycznej, która by zgłaszała taki program – albo Niemcom; tu akurat słychać potężne głosy, że to będzie jedyne rozsądne rozwiązanie, to będzie jakaś bezpieczna perspektywa. Otóż nie jest to bezpieczna perspektywa ani bezpieczniejsza od tej amerykańskiej – bo Niemcy zawsze ostatecznie mogą porozumieć się kosztem Polski z Rosją jako silniejszym i dużo dla nich ważniejszym partnerem.

Oczywiście Amerykanie też mogą porozumieć się kosztem Polski, ale Amerykanie nie mają możliwości zrobienia wspólnej granicy z Rosją nad Wisłą, natomiast nasi sąsiedzi już parokrotnie takie granice wytyczali.

W świecie zmian granic, wcześniej niewyobrażalnym, jeszcze 5–10 lat temu, a dziś znowu wyobrażalnym, odkąd Rosja zaczęła siłą zmieniać granice w Europie, na Krymie i w Donbasie, musimy brać pod uwagę niestety i takie scenariusze.

Nasi amerykańscy sojusznicy też dokonali zmiany granic w Kosowie.

Tak, uważam to za ogromny błąd i krytykowałem to również wtedy, ale całkowicie odrzucam porównanie. Amerykanie bardzo nieroztropnie dopuścili do powstania nowego państwa w Europie, ale nie powiększyli Stanów Zjednoczonych o podbity przez siebie kraj. A Rosja zrobiła właśnie to – podbiła, zajęła militarnie kawałek sąsiedniego kraju i przyłączyła do swojego terytorium. To jest najczystsza praktyka imperialistyczna, z jaką można mieć do czynienia w historii.

Tego mamy prawo obawiać się najbardziej. Oraz instynktu części elit tzw. Zachodu, także kulturalnych, że na wschód od Niemiec liczy się tylko Rosja. I ostatecznie – jeśli Rosja ma być zagrożeniem, to już lepiej niech weźmie co chce, na razie na Ukrainie, potem w Polsce.

Ta mentalność w Unii Europejskiej, mentalność o charakterze imperialnym, to jest problem, o którym trzeba jasno mówić. Mentalność, zgodnie z którą o Unii Europejskiej mają prawo decydować tylko i wyłącznie starzy jej członkowie, przede wszystkim Niemcy i Francja. Wielką Brytanię udało się Niemcom wypchnąć, to trzeba podkreślić: Niemcy w żadnym wypadku nie pozwolą na powrót Wielkiej Brytanii do Unii. Bo to jest największy triumf Niemiec. Unia Europejska bez Wielkiej Brytanii jest Unią bez porównania bardziej niemiecką, kontrolowaną przez Niemcy przy niewielkiej współpracy mało poważnych w porównaniu z niemieckimi polityków francuskich.

Otóż taka sytuacja, kiedy elity francuskie czy niemieckie wyobrażają sobie, że jedynie one mają prawo mówić, co jest dobre dla Europy, a w żadnym wypadku nie mają prawa mówić tego politycy z Warszawy, Pragi, Rygi czy Bukaresztu – te pozostałości imperialnego myślenia są realnym kłopotem Unii Europejskiej. Tylko taka polityka, jaką dziś prowadzą Polska, Węgry, Czechy – czyli polityka podkreślania, że mamy prawo do własnego głosu w Unii – może stopniowo ten imperializm ograniczyć i zwiększyć nasze bezpieczeństwo, czyli doprowadzić do sytuacji, w której w będziemy mogli czuć się jak w klubie równych, w którym dba się o bezpieczeństwo każdego członka tego klubu, a nie równych i równiejszych, gdzie liczą się interesy najsilniejszych.

Mówi Pan językiem historyka XIX wieku, opisującego interesy mocarstw. Ktoś mógłby Panu zarzucić, że tego świata już nie ma. Mieliśmy przecież żyć w epoce postnarodowej i globalnej.

Myślę, że to, co dzieje się w tej chwili w polityce międzynarodowej, pokazuje, że utopia świata postpolitycznego nie zrealizowała się. Najpotężniejsze państwa na świecie całkowicie od tej utopii abstrahują. Czy na przykład Chiny chcą się rozpuścić w świecie postnarodowym? Wprost przeciwnie, realizują swoją strategię narodowego mocarstwa na skalę globalną. Podobnie amerykańskie elity polityczne postrzegają świat z perspektywy interesów USA, a nie globalnego, postnarodowego ładu. I to się nie zmieni w najbliższych 10–20 latach; dalej nie ma sensu czegokolwiek przewidywać. Chiny próbują podporządkować sobie rozmaite tereny rozmaitymi metodami, choć nie militarnymi, jak Rosja. Z kolei Rosja, nawet po odsunięciu Putina czy takich ludzi jak Putin od władzy, nie pogodzi się w wyobrażalnym czasie z perspektywą postnarodową, postimperialną, postpolityczną.

Czy kiedy konstytucyjny sąd niemiecki rozstrzyga pytania o zgodność prawa UE z prawem niemieckim i orzeczenia tego sądu są traktowane przez obywateli Niemiec jako świętsze niż cokolwiek, co postanowi Trybunał Europejski – czy to oznacza, że Niemcy wybrały ścieżkę postnarodową? Oczywiście nie. Niemcy realizują bardzo roztropnie, w sposób godny naśladowania swoje narodowe interesy w Unii Europejskiej.

Francja, niezależnie od kłopotów z integracją muzułmańskiej mniejszości, także próbuje realizować – z jakim skutkiem, to już każdy może ocenić strategię państwa narodowego. Pewne rzeczy są we Francji zabronione, bo są sprzeczne z francuską republikańską i laicką tożsamością ukształtowaną przez ostatnie 200 lat.

Brexit też świadczy o ratowaniu swojej tożsamości i suwerenności przez Wielką Brytanię. Odsyłam zainteresowanych do rozmowy może nie z fachowcem, ale z człowiekiem, który doskonale wyraża te nastroje. To jest Michael Caine, najwybitniejszy aktor brytyjski, który na łamach „Guardiana” powiedział ostatnio, dlaczego jest absolutnym zwolennikiem Brexitu. Po prostu traktuje wizję postanarodową jako śmiertelne zagrożenie dla tradycji demokratycznej, bo akurat w Wielkiej Brytania demokracja rozwijała się najdłużej i w sposób najbardziej stabilny. Na pewno inaczej niż w niektórych częściach Europy kontynentalnej, z Niemcami i Francją na czele, gdzie ta tradycja jest dość krótka w porównaniu z brytyjską i z polską.

Tak więc mówienie o interesie narodowym i polityce imperialnej jako XIX-wiecznym rozumieniu polityki przyjmuję z pokorą, ale nie oddaje to rzeczywistości.

Czy kiedyś będziemy mieli z Rosją relacje nieantagonistyczne albo nie będziemy jej postrzegać jako zagrożenia dla niepodległości?

Mogę to sobie wyobrazić, ale w dłuższej perspektywie czasowej. Dynamika zmian geopolitycznych w świecie zostanie w Rosji zaakceptowana. A ta dynamika jest dość prosta. Rosja staje się krajem satelickim Chin. Nawet jeśli nie bardzo chce przyjąć tego do wiadomości, to ta perspektywa jest nie taka długa. Myślę, że za 10–15 lat Rosja stanie przed wyborem: albo przyłączy się do Zachodu – jeżeli Zachód będzie jeszcze istniał jako wspólnota cywilizacyjna – albo decyduje się na rolę aktywnego przedmurza czy pasa transmisyjnego wpływów imperialnych Państwa Środka. Rosja jest może nawet w bardziej tragicznym położeniu, niż my myślimy o sobie; wepchnięta między dwa ośrodki siły znacznie większe od siebie: Chiny i Zachód. Na wschodzie nic nie może zrobić, ale na zachodzie ma możliwość rozbijania wspólnoty i robi to. I nie chodzi o Polskę, tylko o granie na tradycjach imperialnych Francji czy Niemiec.

To jest strategia zdefiniowana przez ministra Ławrowa już kilkanaście lat temu: zachowujemy się tak, jakby w Europie istniały tylko tradycyjne imperia, z którymi graliśmy już od XVIII wieku – Niemcy, Francja, Wielka Brytania czy Hiszpania. Oczywiście każde z nich jest słabsze od Rosji.

Nas powinien interesować inny scenariusz. Ten, w którym Zachód zachowuje wspólnotę cywilizacyjną, wspólnotę nie nihilizmu, tylko wartości. W takim przypadku Rosja, mam nadzieję, wybierze Zachód, bo wiele elementów rosyjskiej kultury jest zakorzenione w tradycji zachodniej. Ale ta perspektywa raczej wykracza poza horyzont mojego życia.

Wywiad Antoniego Opalińskiego z prof. Andrzejem Nowakiem, pt. „Niepodległość w zmieniającym się świecie”, znajduje się na s. 1 i 5 listopadowego „Kuriera WNET” nr 53/2018.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Dzięki prenumeracie na www.kurierwnet.pl otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu w cenie 4,5 zł.

Wywiad Antoniego Opalińskiego z prof. Andrzejem Nowakiem, pt. „Niepodległość w zmieniającym się świecie”, na s. 5 listopadowego „Kuriera WNET”, nr 53/2018

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Akademickie szlaki ku niepodległości w jej stulecie. Po 30 latach III RP nasza niepodległość nie jest jeszcze całkowita

Po odzyskaniu niepodległości Polska była krajem biednym, jednak polscy naukowcy, którzy robili kariery na obczyźnie, wracali do ojczyzny, aby dla jej budowy wykorzystać swoje kwalifikacje.

Józef Wieczorek

W tym roku mija 100 lat od odzyskania niepodległości po 123 latach niewoli. W ciągu tych 100 lat tylko okresowo (II RP) byliśmy naprawdę niepodlegli, a od 30 lat funkcjonowania III RP po okupacji niemieckiej i komunistycznej też mówimy o odzyskaniu niepodległości, choć niestety z elementami podległości. Jaką rolę na drodze do odzyskania niepodległości odegrały elity akademickie?

6 sierpnia 1914 marsz do odzyskania niepodległości rozpoczęła Kadrówka – I Kompania Kadrowa w liczbie 144 żołnierzy – słuchaczy szkół oficerskich Strzelca i Polskich Drużyn Strzeleckich. Wielu z nich to studenci i absolwenci szkół wyższych, także zagranicznych. Wśród legionistów nie brakowało artystów, inżynierów. Nie zbrakło także przedstawicieli mojej profesji, w osobie Tadeusza Furgalskiego, który był studentem geologii UJ, a potem demonstratorem w Katedrze Geologii Uniwersytetu Jagiellońskiego, wówczas przy ul. św. Anny 6, miejscu nie tylko naukowym, ale i patriotycznym. Katedrą kierował wtedy profesor Władysław Szajnocha, a pracował w niej także badający geologicznie Tatry Wiktor Kuźniar, który zaangażował się także na szlaku ku niepodległości – po stronie Legionów. Po odniesionych pod Kraśnikiem ciężkich ranach, z badań terenowych w Tatrach w wolnej już Polsce musiał zrezygnować. Tadeusz Furgalski w Katedrze Geologii UJ zetknął się także innymi geologami znanymi z postawy patriotycznej – jak Mieczysław Limanowski, Rudolf Zuber czy Walery Goetel. (…)

Po odzyskaniu niepodległości Polska była krajem biednym, jednak polscy naukowcy, którzy robili kariery na obczyźnie, rezygnowali często z lepszych możliwości zagranicznych i wracali do ojczyzny, aby dla jej budowy wykorzystać swoje kwalifikacje.

Nie bez przyczyny, mimo niezbyt wysokiego wykształcenia polskiego społeczeństwa, dużego analfabetyzmu i niewielkiej ilości szkół wyższych (tylko 5 uniwersytetów publicznych), mieliśmy w Polsce znakomitych uczonych, liczącą się w świecie szkołę matematyczną i filozoficzną, a także fachowców o ogromnym znaczeniu dla odbudowy gospodarczej II Rzeczpospolitej. (…)

Wśród naukowców o podobnych patriotycznych postawach nie brakowało także geologów.

Ferdynand Rabowski studiował geologię w Lozannie i zaczął prowadzić badania geologiczne Alp szwajcarskich, współpracując z jednym z najwybitniejszym geologów – Maurice’em Lugeonem. Na wieść o odzyskaniu niepodległości, po znakomitym doktoracie, wrócił do Polski, mimo że miał propozycje kontynuowania badań w Szwajcarii. W Polsce stał się wybitnym badaczem geologii Tatr, gdzie wykorzystał swoje doświadczenia alpejskie.

Mieczysław Limanowski, także po studiach geologicznych w Lozannie, przebywał w Zakopanem, gdzie prowadził badania geologiczne. Był także nauczycielem Witkacego, który pod jego wpływem pierwsze rysunki poświęcił historii geologicznej Tatr (przed Kongresem Geologicznym w 1903 r.), o czym mało kto wie. Po epizodzie moskiewskim, kiedy to był związany z teatrem i Juliuszem Osterwą, Limanowski wrócił po odzyskaniu niepodległości do Polski i zajmował się geologią, a także teatrem.

Rudolf Zuber – wybitny, światowej sławy geolog pracował na różnych kontynentach, badając szczególnie złoża ropy naftowej, a także wód mineralnych (Krynica – woda Zuber!) – brał udział jako ekspert od ropy w konferencji pokojowej w Paryżu w 1919 r.

Inaczej wyglądała sytuacja po 1989 r. po dziesiątkach lat zniewolenia niemieckiego, a następnie komunistycznego. Likwidacja elit intelektualnych i naukowych przez okupanta niemieckiego oraz oczyszczanie w PRL-u, szczególnie uczelni, z wrogo, niechętnie nastawionych do ustroju komunistycznego uczonych – zrobiły swoje. (…)

Na krakowskich Oleandrach, gdzie znajdował się Instytut Nauk Geologicznych UJ, spadkobierca pięknych tradycji niepodległościowych, geolodzy podlegli „przewodniej sile narodu” walczyli tylko o to, aby czasem nie wrócili na Oleandry naukowcy wygnani jeszcze przed transformacją – niewygodni im i niepodlegli wobec komunistycznej władzy. Po roku 1989 mało kto wracał do Polski także z licznej diaspory akademickiej w krajach zachodnich, a wielu nadal wyjeżdżało i proces ten jeszcze się nasilił po wstąpieniu Polski do UE.

Nie miał kto odbudować gospodarki zniszczonej przez komunistów, bo środowiska patriotyczne nie miały elit zdolnych do zarządzania gospodarką. Zresztą na początku niewiele miały do powiedzenia, bo patriotyzm był ośmieszany, a dążenia do prawdziwej niepodległości zagłuszane przez elity „wybiórcze”. Historycy po latach dokumentują, że przy „okrągłym stole” wręcz manifestowano wrogie stanowisko do ruchu niepodległościowego. (…)

Ponad 1/3 potencjału akademickiego znajduje się poza granicami Polski, pracując na korzyść innych krajów, gdy w Polsce narzekamy na słabość/niedobór elit (stąd patologiczna wieloetatowość!). Te elity, które są, na ogół na pierwszym miejscu stawiają dobro osobiste, kariery, a nie dobro wspólne, dobro Ojczyzny. (…)

W zasadniczej masie, nie licząc wyjątków, które potwierdzają jedynie regułę, gremia te nie wyzwoliły się ze zniewolenia komunistycznego i nieraz optują na rzecz podległości. Ich przedstawiciele są widoczni w przestrzeni publicznej, na wiecach i na czele marszów KOD-u, razem z osobami zasłużonymi dla otumaniania Polaków.

Cały artykuł Józefa Wieczorka pt. „Akademickie szlaki ku niepodległości” znajduje się na s. 10 sierpniowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 50/2018, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Józefa Wieczorka pt. „Akademickie szlaki ku niepodległości” na s. 10 sierpniowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 50/2018, wnet.webbook.pl

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego