Piotr Mateusz Bobołowicz / Wizyta papieża Franciszka w Peru – oczekiwania i nastroje wśród mieszkańców

To właśnie tam Ojciec Święty spotka się ze społecznością Indian, którzy w sumie stanowią 45% populacji. Nie tylko peruwiańskich. Oczekiwani są również pielgrzymi z Boliwii i Brazylii.

Przy wigilijnym stole w Puerto Maldonado rozmowy dotyczyły głównie polityki. Pedro Pablo Kuczynski, wybrany w zeszłym roku prezydent Peru, nie cieszy się zaufaniem rodziny, która mnie gościła. W naturalny sposób pojawił się też temat jego polskiego pochodzenia. Mnie jednak bardziej niż polityka interesowało inne zagadnienie – zbliżająca się pielgrzymka papieska do Peru i Chile.

 

Przy wigilijnym stole

 

Papież odwiedzi dżunglę

„Czemu akurat Puerto Maldonado?” zapytałem. Czemu Franciszek wybrał to miejsce na pielgrzymkę? Położona w dżungli blisko brazylijskiej granicy stolica regionu Madre de Dios nie jest nawet w pierwszej dziesiątce największych miast Peru – w przeciwieństwie do dwóch innych celów wizyty papieża – stolicy Peru Limy i Trujillo, położonym na północy kraju trzecim największym ośrodku. Mieszka tam zaledwie ok. 92 tysięcy ludzi.

Jest kilka przyczyn. Św. Jan Paweł II podczas swoich pielgrzymek w latach 1985 i 1988 odwiedził inne miasta, w tym Cuzco i Iquitos, ale nigdy nie był w południowo-wschodniej części kraju. Przede wszystkim jednak to właśnie tam Ojciec Święty spotka się ze społecznością Indian, którzy w sumie stanowią 45% populacji. Nie tylko peruwiańskich. Oczekiwani są również pielgrzymi z Boliwii i Brazylii – obu położonych stosunkowo niedaleko. Rozmawiałem na ten temat z ojcem Juanem Carlosem, dominikaninem z parafii katedralnej w Puerto Maldonado pw. Matki Boskiej Różańcowej (Nuestra Señora de Rosario).

Społeczność indiańska w regionie Madre de Dios jest mocno rozproszona. Żyją oni w wioskach położonych głównie nad rzekami Madre de Dios i Rio Tambopata. Chciałem wybrać się do jednej z tych wiosek na Boże Narodzenie, jednak ojciec Juan Carlos odradził mi taką wyprawę. Ci, którzy rzeczywiście obchodzą chrześcijańskie święta, przybywają w ten dzień do Puerto Maldonado, żeby uczestniczyć w Mszy Świętej. W wioskach zostają głównie ci, dla których święta nie mają prawdziwie religijnego wymiaru.

 

Ekologia i aktywizacja religijna

Fizyczne oddalenie od kościoła stanowi problem w podtrzymywaniu zaangażowania religijnego. Ojciec Juan Carlos liczy, że dzięki wizycie papieża wzrośnie poczucie duchowej wspólnoty sprowadzające się do aktywnego uczestnictwa w życiu kościoła nie tylko od święta. Dużą szansę upatruje on w licznych wolontariuszach przygotowujących wizytę Franciszka. Młodzi ludzie przez sam fakt tak wielkiego wydarzenia wykazują duże większe zainteresowanie, tworząc tym samym sposobność do ewangelizacji.

Ojciec Juan Carlos wskazał mi jednak inne zagadnienie, które stało się tematem rozmowy podczas wieczerzy wigilijnej z Carlą i Jesúsem, przyjaciółmi moich gospodarzy. Papież Franciszek poświęca wiele uwagi zagadnieniom ekologii – zarówno jej wymiarowi środowiskowemu jak i społecznemu. Jak pisze peruwiańska La República, w ciągu ostatnich piętnastu lat dżungla amazońska w Peru zmniejszyła się o prawie dwa miliony hektarów. Papież w swojej encyklice Laudato si’ akcentuje szczególnie potrzebę ochrony naszego wspólnego domu. Poruszenia tych zagadnień podczas wizyty oczekują od niego mieszkańcy Madre de Dios. Wycinka lasów zagraża wspólnotom żyjącym w tradycyjny sposób. Dodatkowym problemem jest nadmierna eksploatacja złóż. Ludzie pracują w kopalniach, które nie cieszą się opinią przesadnie dbających o bezpieczeństwo. Wiele osób choruje przez zanieczyszczenie środowiska. Ludzie realnie odczuwają w życiu codziennym to, co w Europie pojawia się tylko czasem jako doniesienia medialne.

 

Papież Polak bliższy od Argentyńczyka

Interesujący jest dysonans, jaki wyczuwa się między nastawieniem ludzi do Franciszka a tym, jak wspominają św. Jana Pawła II. Widać wiele oczekiwań względem Franciszka przy równoczesnej ograniczonej sympatii. Rodrigo, sprzedawca książek, z którym rozmawiałem w Limie, innym z celów wizyty papieża, mówił, że się nie wybiera. Według niego wejściówki, które miały być darmowe, są pokątnie sprzedawane. Rodrigo nie przepada za Franciszkiem. Zarzuca mu korupcję. Z rozrzewnieniem wspominał jednak wizytę Papieża Polaka w 1985 roku. Był tam jako mały chłopiec. Do dzisiaj pamięta charyzmę papieża, bijące od niego ciepło i dobroć. Podobną opinię wyraziła Carla, która uczestniczyła w Eucharystii w Cuzco w tym samym roku. Zapytałem, czy jako Amerykanie nie czują się lepiej, mając papieża z ich kontynentu. Argentyna jest jednak mentalnie odległa dla mieszkańców Peru czy Ekwadoru. Niektórzy nawet postrzegają Argentyńczyków jako gringo. Papież Argentyńczyk dla moich peruwiańskich rozmówców jest tak samo odległy, jak byłby Europejczyk.

 

Jan Paweł II – papież podróżnik

 

Nie wszyscy się cieszą

W okolicach Trujillo na północy Peru Franciszek spotka się z poszkodowanymi w powodzi, która nawiedziła kraj na początku zeszłego roku. W wyniku kataklizmu ok. 100 tysięcy Peruwiańczyków straciło dach nad głową. O tym elemencie papieskiej pielgrzymki rozmawiałem z Augusto, kierownikiem budowy, który przygotowuje plac na spotkanie z papieżem w Huanchaco pod Trujillo. Na 17 hektarach zmieścić się ma ok. 50 tysięcy wiernych. Wśród nich zapewne także pielgrzymi z sąsiedniego Ekwadoru. Sam Augusto nie będzie wśród nich – jest ewangelikiem. Docenia jednak wagę papieskiej pielgrzymki. Zapytałem go, co sądzą o tym ludzie. Wytknął z jednej strony dysproporcję pomocy rządowej dla poszkodowanych w powodzi i wydatków na wizytę papieża, z drugiej jednak strony zwrócił uwagę, jak dużym zastrzykiem ekonomicznym dla lokalnej przedsiębiorczości będzie pielgrzymka. Zyskają hotele, restauracje, sprzedawcy pamiątek i dewocjonaliów. W samej Limie podczas mszy papieskiej na Costa Verde przewiduje się uczestnictwo około dwóch milionów pielgrzymów z całego kraju.

 

Budowa krzyża w miejscu papieskiej wizyty w Huanchaco

 

Choć wizyta papieża Franciszka w Peru wywołuje u niektórych negatywne emocje i kontrowersje, nie są one tak burzliwe jak w Chile. Równolegle do podpalenia pięciu kościołów w Chile, w Limie ktoś podłożył ogień pod ponad dwudziestometrową statuą Chrystusa. Pożar został jednak szybko ugaszony i obyło się bez większych strat. Mimo wszystko wydaje się jednak, że nastroje są spokojniejsze w Peru niż u południowego sąsiada.

Papież Franciszek wylądował w Peru w czwartek 18 stycznia wieczorem lokalnego czasu. Dziś uda się do Puerto Maldonado. W sobotę odwiedzi Trujillo. W niedzielę 21 stycznia, ostatni dzień pielgrzymki, odprawi Mszę Świętą w Limie.

Piotr Mateusz Bobołowicz / Spod Kapelusza / Sylwester na brzegu rzeki Guayas w Guayaquil w Ekwadorze

Kukły palą się dobrze, bo robi się je z papieru, kleju, trocin i farb. Produkcja zaczyna się na długo przed Sylwestrem.

Tuż przed Sylwestrem wróciłem do Ekwadoru. Na chwilę robię więc sezonową odskocznię od Peru (zostało mi jeszcze co nieco do opisania) i biorę się za Sylwestra. A tego spędziłem w Guayaquil.

 

Fajerwerki

 

Miasto się bawi

Nie będę ukrywał, miejski sylwester był… cóż, nie w moim guście. Źle zlokalizowana scena, głośna muzyka i dużo ludzi. Ale w sumie czego się mogłem spodziewać? Była też mniejsza scena z ładnie śpiewającymi kobietami, ale poszedłem na spacer i gdy wróciłem bliżej północy, została już tylko główna, na której prowadzący uczył kogoś tańczyć bachatę.

Sylwester toczył się równolegle w wielu częściach miasta. W Puerto Santa Ana, nowoczesnej i luksusowej dzielnicy apartamentowców (znajduje się tam The Point, najwyższy budynek Ekwadoru – 143 metry) knajpy pełne były elegancko ubranych ludzi. Głównie starych łysiejących facetów i młodych kobiet w mocnym makijażu. Mocno stereotypowy obraz, ale smutnie prawdziwy. Oczywiście jest to tylko wycinek rzeczywistości. No i muzyka na żywo była świetna. Chyba jednak bardziej odnalazłbym się tam, niż pod sceną na Malecón 2000 – nabrzeżu rzeki Guayas.

 

 

Petardy wybuchały już oczywiście co najmniej dzień przed Sylwestrem (dopiero wtedy przyjechałem do Guayaquil, ale jestem gotów się założyć, że wcześniej też). O północy były fajerwerki i jeszcze więcej wybuchów, a grupa Indian puszczała lampiony, które latały raczej nisko i stanowiły bardziej zagrożenie dla postronnych niż rozrywkę.

 

Próby podpalenia tłumu a.k.a. puszczanie lampionów

 

Palenie kukieł

Prawdziwie ciekawa jest jednak tradycja monigotes, czyli kukieł symbolizujących Stary Rok. Zasadniczo są dwa rodzaje – te, które symbolizują to, co złe i mają sprawić, by te wydarzenia odeszły w przeszłość. W tej kategorii można spotkać polityków i inne postaci życia publicznego czy maszkary symbolizujące różne nieszczęścia. Albo ratowników, nawiązujących do tragicznego trzęsienia ziemi w Meksyku.

 

Trochę było to dla mnie szokujące – instalacja nawiązująca do trzęsienia ziemi zaraz obok karykatur politycznych. Ale taka tradycja…

Istnieją też monigotes mające przynosić szczęście – w kształcie krewnych i przyjaciół. No i superbohaterów i postaci z kreskówek – chyba że czegoś nie zrozumiałem i te palone są w innym celu. Faktem jest, że tych jest najwięcej. Mają różne rozmiary – od kilkunastu centymetrów do dwóch-trzech metrów.

 

Stos zapłonął. Lud się cieszy. Płonące monigotes. Niektóre mają w środku petardy i wybuchają

Straż pożarna nawoływała, żeby nie palić monigotes, zwłaszcza tych dużych ze względu na duże ryzyko pożaru. Ludzie się średnio tym przejmują. Tak płonęły kukły w Vilcabambie. Wideo dzięki uprzejmości Kasi z Vilcabamby (w tym miejscu serdeczne pozdrowienia – o Kasi pisałem w listopadzie):

 

 

Kukły palą się dobrze, bo przygotowuje się je z papieru, kleju i trocin. No i farb. Produkcja zaczyna się na długie tygodnie przed Sylwestrem. Tutaj zdjęcie z ulic Guayaquil z końca listopada:

 

Jeszcze nagie kukły

 

Dymy i eksplozje

Niektórzy Nowy Rok uczcili eliminując konkurencję. Na południu Guayaquil został z karabinu zastrzelony w wyniku porachunków gangsterskich diler narkotyków.

Swoją drogą, wracałem do hotelu wkrótce po północy. Miasto wyglądało jak ogarnięte powstaniem. Płonące stosy kukieł na skrzyżowaniach, wszędzie wybuchy i serie petard brzmiące jak wystrzały z karabinu. Wokół pełno policji, ulice zasnute dymem. Zapach prochu i grupki ludzi w rewolucyjnych nastrojach…

Pobojowisko

I pośrodku tych wybuchów, fajerwerków, dymu i ludzi tańczących na ulicy bachatę i salsę niczym lud Paryża karmaniolę podczas Rewolucji Francuskiej ten pan. Na ławce, z książką. Tak trzeba żyć.

 

Stoicki spokój

Takiego spokoju w nowym roku 2018 życzę wszystkim moim Czytelnikom i Waszym bliskim. Chyba że wolicie tańczyć salsę – wtedy tańczcie salsę!

 

Po więcej wpisów zapraszam na mojego bloga Spod Kapeluszastronę na Facebooku.

Piotr Mateusz Bobołowicz / Spod Kapelusza / Puerto Maldonado, Peru: Boże Narodzenie na skraju amazońskiej dżungli

Zaśpiewałem Cichą noc, na którą dostałem hiszpańskojęzyczną odpowiedź, potem Bóg się rodzi. Rozmawialiśmy o tradycjach polskich i peruwiańskich, o polityce, o nadchodzącej wizycie papieża Franciszka.

Do Puerto Maldonado dotarłem autobusem z Cuzco. Kolejna noc spędzona w trasie. Z dworca pojechałem do centrum miasta rodzajem rikszy z motocyklem zamiast roweru. Miałem w głowie plan, żeby święta spędzić w dżungli z Indianami. Widząc więc otwarte biuro turystyczne, postanowiłem zasięgnąć informacji. Nawet tam coś czasem są w stanie podpowiedzieć. Uzyskałem informację na temat hotelu.

Hospedaje Moderno. Opisany przez pracownika biura turystycznego jako najstarszy budynek na całej ulicy. Znalazłem bez pudła. Drewniane schody, łuszcząca się farba i moskitiery zamiast szyb – dokładnie takiego klimatu szukałem w Ameryce Południowej.

 

Hotel „Nowoczesny” w Puerto Maldonado

Piekło i Matka Boska

Nadal chciałem spędzić święta w indiańskiej wiosce. W biurze turystycznym powiedzieli, że mogę popłynąć w Wigilię rano z transportem prezentów dla dzieci… za 150 soli (ok. 170 PLN). Nie uśmiechała mi się ta opcja, bo wyczerpywała mój budżet na najbliższy tydzień.

Spróbowałem zasięgnąć informacji w hostelu. Właścicielka obiecała się czegoś dowiedzieć do wieczora. Comunidad nativa Infierno. Indiańska wioska o nazwie Piekło położona nad rzeką Madre de Dios, Matka Boska. Idealne miejsce na spędzenie Bożego Narodzenia… Zdecydowałem się jednak zostać w Puerto Maldonado. Nie czułem się dobrze, żołądek męczył mnie od kilku dni, a na dodatek środek pory deszczowej nie dawał o sobie zapomnieć. Właścicielka hostelu zaprosiła mnie na kolację wigilijną.

 

Taką pogodę miałem przez całe święta.

Świętowanie po peruwiańsku

Wiadomo, święta oznaczają jedzenie. Wieczerza wigilijna była już właściwie bożonarodzeniową, bo zaczynała się o 22.30, już po mszy w katedrze. Stół nie uginał się jednak pod licznymi potrawami. Jedzenie było proste, ale  z widocznym świątecznym charakterem – pieczona wieprzowina, ziemniaki i surówka z jabłka. Do posiłku najpierw wino musujące, potem zwykłe, a potem peruwiański trunek – pisco. Peru i Chile od lat toczą spór o to, który naród ma prawo uznawać pisco za napój narodowy. Winiak z winogron, podobny do włoskiej grappy, jest niezwykle popularny w obu państwach.

 

Wieczerza wigilijna

 

Peruwiańczycy mają swoje kolędy. Obdulia, właścicielka hostelu, powiedziała mi jednak, że raczej rzadko teraz się je śpiewa. Pamięta kolędowanie z wcześniejszych lat, ale ostatnimi czasy cała świąteczna atmosfera się nieco rozmyła. Ja jednak nie mogłem sobie odmówić i zaśpiewałem Cichą noc, na którą dostałem zresztą hiszpańskojęzyczną odpowiedź, a potem Bóg się rodzi. Rozmawialiśmy o tradycjach polskich i peruwiańskich, o polityce (ze szczególnym uwzględnieniem prezydenta Peru Pedro Pablo Kuczynskiego, który przynajmniej w rodzinie Obdulii nie cieszy się zaufaniem), o zbliżającej się wizycie papieża Franciszka.

 

Przy świątecznym stole. Cesar, policjant zaproszony podobnie jak ja na Wigilię. Obdulia, właścicielka hostelu i Heyner, jej mąż. Ich dzieci, Lida i Gonzalo oraz Andres, przyjaciel domu i pracownik hostelu

 

O północy były fajerwerki i petardy niczym w Nowy Rok. Zapytałem, do której godziny zazwyczaj świętują. „Do rana!” odpowiedział mi Heyner, wznosząc kolejny toast za Boże Narodzenie szklanką Peru libre – pisco z coca-colą.

 

Świętujemy

 

Po więcej wpisów z Ameryki Południowej zapraszam na mojego bloga Spod Kapeluszastronę na Facebooku.

Piotr Mateusz Bobołowicz / Spod Kapelusza / Długa droga autobusami na południe – Trujillo, Lima, Cuzco

W wielu sklepach można spotkać informację, że fałszywe banknoty będą przebijane i będzie wezwana policja. Ludzie, przyjmując pieniądze, odruchowo obmacują banknoty w poszukiwaniu wypukłego druku.

Peru nie jest duże. Peru jest gigantyczne. Całkowita powierzchnia to 1 285 216 km², ponad czterokrotnie większa od Polski. Dziewiętnasta pozycja pod względem wielkości na świecie. Przy tym Peru jest raczej dłuższe niż szersze. Od granicy z Ekwadorem do Chile jest prawie dwa i pół tysiąca kilometrów. Nie dojechałem aż tak daleko i na razie się nie wybieram, chociaż nie wykluczam tego w przyszłości.

Nad oceanem

Z Chiclayo pojechałem nad Ocean Spokojny do Huanchaco koło Trujillo. Miasteczko nie zasługuje na jakiś specjalny opis. Ot, pełno drogich knajp, mało tych tanich, dużo hosteli i surferzy. Nie surfowałem, chociaż pewna pokusa była. Do tego molo, płatne mniej niż w Sopocie (ok. 15 centów) i garść rybaków i wędkarzy. Wędkowanie jest trochę dziwne, bo nikt nie używa do niego wędki. Do drewnianej łopatki przywiązana jest żyłka z ciężarkiem, na haczyk zaczepia się takie obrzydliwe małe skorupiaki, które wyglądają jak morskie karaluchy, i się łowi. Chyba działa.

Rybacy zarzucają sieci z wąskich łódek plecionych z totora, czyli rodzaju trzciny. Zajrzałem do środka takiej łódki. W XXI wieku rybacy idą na łatwiznę i wypychają je styropianem lub pustymi butelkami. Ale wyglądają nadal jak przed wiekami.

Rybak z Huanchaco.

 

Uwaga na banknoty

Kolejny przystanek to Lima. Z Trujillo (duże miasto obok Huanchaco) autobus jedzie do stolicy całą noc. Jechałem, mając w portfelu trzy fałszywe banknoty – o czym uświadomił mnie taksówkarz, który zawiózł mnie z dworca do dzielnicy Miraflores – bardzo luksusowej i eleganckiej części Limy. Zadzwoniłem do ambasady, żeby upewnić się, że w razie zatrzymania przez policję ktoś się mną zainteresuje, i poszedłem do banku, z którego bankomatu wypłaciłem w Trujillo pieniądze. Odstałem w kolejce swoje, w bojowym nastroju podszedłem do biurka konsultanta… i zderzyłem się z falą profesjonalizmu i zrozumienia. Wypełniliśmy razem formularz i otrzymałem zapewnienie, że moja reklamacja zostanie rozpatrzona najpóźniej w pierwszym tygodniu stycznia.

Fałszerstwo pieniędzy to dosyć powszechny problem w Peru. W wielu sklepach można spotkać informację, że fałszywe banknoty będą przebijane i będzie wezwana policja. Ludzie przyjmując pieniądze odruchowo obmacują banknoty w poszukiwaniu wypukłego druku. Sam tak zacząłem robić.

Lima… nie zachwyciła mnie. Jest wielka, głośna i dalece odbiega od wyobrażeń na temat Ameryki Południowej. Miraflores mogłoby znajdować się równie dobrze w Hiszpanii, Francji czy Stanach Zjednoczonych, a historyczne centrum jest przykładem wspaniałej architektury kolonialnej, której nie powstydziłby się Stary Świat. Mógłbym tutaj wrzucić kilkadziesiąt zdjęć z kościoła i klasztoru Świętego Dominika, ale ograniczę się do jednego, bo może coś kiedyś o tym jeszcze napiszę.

Wirydarz

 

Uciążliwa podróż

Kupiłem sobie w Limie książkę Maria Vargasa Llosy i tak uzbrojony wsiadłem w autobus do Cuzco. Dwadzieścia godzin, powiedział mi Google. Chciałbym, żeby to było dwadzieścia godzin. Jechałem ponad dwadzieścia pięć. Zapis pierwszych chwil podróży prowadziłem w czasie rzeczywistym. Tu w nieco zredagowanej formie.

Od dwóch godzin krążymy po Limie.
Ale chyba już jedziemy.
I dzisiaj miałbym piękny zachód słońca, ale siedzę w autobusie.
Ale mam dla siebie dwa miejsca!
Głodny jestem.
Ciekawe, czy jest posiłek. W niektórych liniach jest podobno.
Tak!

 

O takie mi dali.

O takie mi dali.
Kisiel.
Już jestem cały w kisielu, a tylko lekko uchyliłem wieczko.
Bo czułem, że coś owocami pachnie, ale nie bylem pewien. Teraz już wiem.
Wkurzają. Zaczęli rozdawanie żarcia od deseru. I siedź jak ciul z tym zakichanym kisielem.

Ryż, warzywa, chyba mięso.

A teraz gość chodzi z wielką butlą Inca Coli i nalewa każdemu kubeczek.
O, jest jeszcze woda do wyboru. Nie chcę wody, chcę Inca Colę.
Zwłaszcza, że woda to Cielo. Smakuje jak kranówa, nie lubię jej.
Dali mi tego tyle, jakby to była wódka albo lekarstwo.
Mam pomysł. Za dopłatą miejsca, z których nie widać telewizora. Albo możliwość wyboru filmu dla całego autobusu.
Kisiel był marakujowy. I rzadki. Wypiłem, bo jedzenie łyżeczką skończyłoby się tragicznie.
Nieee!
Postanowili nam zrobić maraton Resident Evil.
Czemu leci ten sam jeszcze raz?
Czy można wysiąść?

Nie można było. Dojechałem do Cuzco następnego dnia po południu. Mój bagaż nie dojechał. Nie dogadałem się z obsługą. Odzyskałem go trzy dni później. Ale mam przynajmniej ładny podkoszulek z napisem Peru. I nowy komplet bielizny.

Dla wszystkich moich Czytelników serdeczne życzenia zdrowych, spokojnych i rodzinnych świąt Bożego Narodzenia. Ja będę świętował w Puerto Maldonado z lokalną rodziną, czemu poświęcę zapewne najbliższy tekst.

 

Szopka w Puerto Maldonado

Serdecznie zapraszam również do czytania mojego bloga Spod Kapelusza i śledzenia strony na Facebooku o tej samej nazwie.

Piotr Mateusz Bobołowicz / Spod Kapelusza / Peru – przedinkaskie piramidy w Túcume i targ wiedźm w Chiclayo

Gdzieniegdzie figurki Maryi czy Chrystusa w indiańskiej koronie. A pomiędzy tym wszystkim plastikowe chińskie kotki kiwające łapkami i importowane amulety z chińskimi znakami. Magia jest synkretyczna.

 

Nie powiem, żeby przekroczenie granicy ekwadorsko-peruwiańskiej było skomplikowane. Właściwie mógłbym przez nią przewieźć wszystko (oczywiście niczego nielegalnego nie przewoziłem). Jak większość tego typu procedur, było jednak uciążliwe. Najpierw czekaliśmy w autobusie, potem, w okolicach pierwszej w nocy, wszystkim kazano wysiąść. Celnicy sprawdzali bagaże. Właściwie formalność, ograniczająca się zazwyczaj do pytania: Ropa? [Ubrania?] i odpowiedzi: Si, ropa. [Tak, ubrania.] i symbolicznego otwarcia walizki. Mojego plecaka też nie rozgrzebywali. Ale musiałem ponad godzinę czekać na dworze na swoją kolej (nikogo nie zaskoczy jak powiem, że mój bagaż był ostatnim sprawdzonym z całego autobusu).

Potem długa kolejka do odprawy paszportowej. Najpierw ekwadorskiej, wyjazdowej, potem wjazdowej peruwiańskiej, gdzie nikt nie kazał przedstawiać wypełnionych wcześniej formularzy. No bo po co, prawda?

 

 

Túcume. Dolina piramid

Trochę Wikipedii. Żyły tu po kolei różne ludy: Lambayeque/Sican (800-1350 AD), Chimú (1350–1450 AD) i Inkowie (1450–1532 AD). Na przestrzeni około 220 ha znajduje się 26 głównych piramid i kopców pochodzących z okresu kultury Labayeque/Sican. Miejsce to określa się inaczej jako Purgatorio, Czyściec – taką nazwę nosi też znajdujące się w centrum wzgórze. Koniec Wikipedii.

Do muzeum szedłem z pobliskiego miasteczka na piechotę. Bo obu stronach drogi wyschnięte pola kukurydzy. Asfalt zawiany piachem. Nad głową sępy i palące słońce. Jak w filmie.

 

Sęp. Nie nad drogą.

Udało mi się wejść do Muzeum za 5 soli. Trochę ponad 5 złotych, może koło 6. Zamiast 12 soli. Na francuską legitymację studencką ważną do końca roku. W Ekwadorze nie ma zniżek dla francuskich studentów.

Podobno są dwie trasy. Można kupić oddzielnie bilety na jedną z nich, albo jeden na obie. Nie wiem, jak to sprawdzają, bo ciężko upilnować ludzi biegających sobie swobodnie po ponad 200 hektarach.

 

 

Ta bestia z piekła rodem pilnuje, czy chodzisz tylko tam, gdzie Ci wolno z twoim biletem. Nagi pies peruwiański. Tak, on powinien tak wyglądać.

 

Imperium z błota

Piramidy są… cóż, może bardziej były. Zresztą spora część z nich została zniszczona przed kilkoma laty. W wyniku ulewnych deszczy zostały poważnie uszkodzone, a ktoś gdzieś tam stwierdził, że trzeba je zrównać z ziemią, bo są nie do uratowania. Do dziś nie udało się ustalić kto dokładnie i nikt nie poniósł odpowiedzialności. Stoi w muzeum tablica na ten temat.

 

W tle starożytna piramida z adobe, na pierwszym planie współczesny mur z tego samego materiału.

No właśnie. Rozpłynęły się. Piramidy zbudowane są z adobe, czyli cegły zrobionej z błota. Suszonej, nie palonej. Rozpuszcza się pod wpływem wody. Normalnie w Túcume nie pada. Normalnie.

Kilka stuleci zrobiło swoje i dziś Purgatorio przypomina raczej wizje iście piekielne niż prosperujące ludzkie osiedle. Stanowi nadal jednak widok niezwykły i zdecydowanie warty zobaczenia.

 

To, co zostało z piramid. W tle naturalne wzgórze. Chcesz, by po Twoim imperium coś zostało? Nie buduj z błota.

W Túcume pojawia się jednak też żywy element. Oprócz cmentarza bezwłosych psów, które pilnowały muzeum od początku jego istnienia. Nad całym terenem latają sępy, a między alejkami w czymś, co wygląda na stertę piachu, żyją małe śmieszne sówki. Taka latająca wersja surykatek.

 

Sówka

 

Targ wiedźm

Wracając do Chiclayo, spotkałem pewną Niemkę, która też przemierza Amerykę Południową. Wsiedliśmy razem do autobusu. Wspomniała, że jedzie na targ magii. Nie mogłem przegapić takiej okazji.

 

Ayahuasca

Powietrze wypełniał zapach kadzideł i ziół. Niektóre rozpoznawałem – wisiały całymi pękami na każdym straganie. Nisko zwieszone blaszane zadaszenie potęgowało tylko aromat – i ograniczało w znacznym stopniu ilość światła. Oprócz ziół woskowe różnokolorowe świece z wypisanymi słowami: szczęście, miłość, zdrowie, pieniądze, ochrona od złego. Do tego rytualne laski, sztylety, czerwone koraliki chroniące posiadacza, amulety z ziół, kryształy oczyszczające, karty tarota różnego typu i małe czerwone laleczki, służące podobno do magii miłosnej. Gdzieniegdzie figurki Maryi czy Chrystusa w indiańskiej koronie. A pomiędzy tym wszystkim plastikowe chińskie kotki kiwające łapkami i importowane amulety z chińskimi znakami. Magia jest synkretyczna. No i preparaty paramedyczne. Na potencję, na hemoroidy, na raka, na ból brzucha, na prostatę, na płodność, bóle miesięczne, migreny, biegunkę, porost włosów i właściwie chyba na wszystko. W tandetnych tekturowych opakowaniach. Pewnie większość z nich powoduje tylko przeczyszczenie.

Ale trochę mnie zawiedli. Nie znalazłem czarownic.

 

Najstraszniejszy wizerunek Chrystusa, jaki w życiu widziałem. Na głowie indiańska korona.

Ale Mercado Modelo to nie tylko magia, ale też ubrania, galanteria skórzana, zabawki i, chyba przede wszystkim, jedzenie. Jeszcze żywe i już nie. Ryby, warzywa, owoce, drób, kurczaczki, świnki morskie, króliki. Połowa piszczy, druga połowa już nie. Wszystkie śmierdzą. W ogóle nie chcę narzekać, ale Peru pachnie gorzej od Ekwadoru. No i jest dużo brudniejsze, przynajmniej z tego, co widziałem do tej pory.

 

Koraliki ochronne

 

Carlos, Zorro i prawdziwa tolerancja

Przebiliśmy się przez targ. Szliśmy ulicą wzdłuż jego boku, gdy zaczepił mnie jakiś człowiek.

– Skąd jesteś? – zapytał i podał mi butelkę piwa. Napiłem się. On dolał do swojej szklaneczki, też się napił. Zrobiło się sympatycznie. Podoba mi się ta życzliwa ciekawość, wręcz dziecinna, która pcha ludzi do pytania o pochodzenie, o imię, cel pobytu i opinię na temat kraju. Zarówno w Peru, jak i w Ekwadorze. Jesteś gringo, będą Cię pytać. To tak inne od naszej tolerancyjnej Europy. Co to za tolerancja, w której pytanie Skąd jesteś? można uznać za rasizm? Zresztą wielu zadaje je z niewłaściwych pobudek. Jestem w Ameryce Południowej od prawie dwóch miesięcy i nie spotkało mnie jeszcze nic złego ze względu na pochodzenie – wręcz przeciwnie. Wierzę, że za dwa miesiące będę mógł powiedzieć to samo.

 

Kawia domowa, zwana też świnką morską. Uprzedzam pytanie, nikt tego tutaj nie trzyma jako zwierzątka. Tu się je je.

 

Potem zagadnęła nas kolejna grupka. Ja rozmawiałem z tymi po lewej, Niemka z tymi po prawej – biegłym, w przeciwieństwie do mojego, hiszpańskim.

– Jak powiedzieć Carlos po polsku?

– Karol.

– A Zorro?

Nie zrozumiałem. Niemka przetłumaczyła. Lis, chodziło o lisa. No przecież. Odpowiedziałem temu, który pytał.

– Ale nie powiecie mi, że któryś z was się nazywa Zorro? – roześmiała się Niemka w ich kierunku.

– Ja się nazywam Zorro – odpowiedział jeden z nich podnosząc dłoń.

 

Więcej moich wpisów znajdą Państwo na moim blogu Spod Kapeluszastronie na Facebooku o tej samej nazwie.

Piotr Mateusz Bobołowicz / Spod Kapelusza / Portowe miasto Guayaquil i moje pierwsze trzęsienie ziemi

Obudziłem się nieco zestresowany. Nałożyłem spodnie i czekałem, czy wstrząsy się wzmogą, czujnie nasłuchując tego, co dzieje się na korytarzu. Przestało się trząść po kilkunastu sekundach.

Ostatnie dwa tygodnie z kilkudniową przerwą na wypad do Quito spędziłem w Guayaquil. Powiem szczerze, że nie jest to miasto, które urzeka. Położony nad rzeką Guayas port to największy pod względem liczby ludności ośrodek Ekwadoru. Do tego biznesowe i handlowe centrum tego państwa. Tu też znajduje się najwyższy wieżowiec w Ekwadorze.

 

Parque Seminario w Guayaquil. Takie niezwykłe miejsce, gdzie iguany toczą bój z gołębiami i karpiami koi o rzucane przez turystów jedzenie.

 

Nieznośna duchota

Pogoda w Guayaquil odbiega diametralnie od tego, do czego przyzwyczaiły mnie góry. Ponad trzydzieści stopni, wilgotność taka, że powietrze można by kroić nożem. Nieważne, co ma się na sobie, po godzinie na dworze człowiek spływa potem. Teoretycznie w Guayaquil jest słonecznie. Moje obserwacje raczej temu zaprzeczają. Słońce pokazało się kilka razy, ale z reguły przykrywała je warstwa chmur. Nie przeszkadza to jednak, żeby się opalić – promieniowanie UV jest w całym Ekwadorze niezwykle silne. W końcu nigdzie nie jest się tak blisko słońca.

 

Rzeka Guayas. Statki turystyczne.

 

Drugi z hosteli, w którym mieszkałem (ścisłe centrum, 10$ za noc przy standardowej cenie 20$-25$ w tej okolicy) posiadał dosyć specyficzne wyposażenie pokoju. A raczej nie posiadał. Oprócz betonowego łóżka (nie żartuję. Na betonowej ramie leżał materac) w pokoju była klatka z telewizorem. No bo przecież łatwo ukraść stare kineskopowe pudło. A może chodziło o to, żeby nie wypadł podczas trzęsienia ziemi? No i wentylator. Zamiast okna, bo tego nie było. Zresztą nie jest to rzadkie zjawisko w Ekwadorze. W Quito miałem podobnie. Do tego w łazience nie było lustra ani ciepłej wody, chociaż bez tej w Guayaquil można się łatwo obejść.

 

Nieprzyjemna pobudka

Spałem sobie więc na betonowym łóżku w pokoju bez okien, gdy zatrzęsła się ziemia. Obudziłem się nieco zestresowany. Nałożyłem spodnie i czekałem, czy wstrząsy się wzmogą, czujnie nasłuchując tego, co dzieje się na korytarzu. Przestało się trząść po kilkunastu sekundach, ale przez najbliższą godzinę już nie chciało mi się spać.

 

Trzęsienie ziemi o magnitudzie 6 miało miejsce niedaleko Bahia de Caraquez czyli ponad 200 km na północ od Guayaquil. W kwietniu 2016 roku nieco dalej na północ, w nadmorskim mieście Muisne miało miejsce najtragiczniejsze w Ekwadorze trzęsienie ziemi od 1979 roku. Jego magnituda wyniosła 7,8, zginęły 673 osoby. Francisco, profesor jednej z uczelni w Quito powiedział, że do tej pory widać zniszczenia. W jednej z miejscowości stoi wielopiętrowy hotel, który przetrwał kataklizm. Nie nadaje się jednak do użytku – ani do tego, żeby się do niego zbliżać. Nikt jednak go nie rozbiera – zapewne ze względów finansowych. Czekają na następne trzęsienie.

 

 

Rozwiązania architektoniczne

Zdziwiła mnie ekwadorska konstrukcja domów – stropy są betonowe, szkielet również, wypełniony cegłą. „Dlaczego nie robią zwykłych domów z cegły?” zapytałem sam siebie. Bo żelbetowa konstrukcja ze specjalną podstawą, która zastępuje fundamenty, wkopaną w ziemię są w stanie przetrwać trzęsienie ziemi. Wszystko się chwieje, ale nie pęka. Ma to też swoje wady – mieszkałem w Guayaquil przy raczej ruchliwych ulicach. Elastyczna konstrukcja wibruje przy każdym autobusie. Przeżywałem małe trzęsienia ziemi i małe zawały serca co dziesięć minut, zwłaszcza w nocy.

 

Typowe ekwadorskie budynki. Z boku wyraźnie widać żelbetonowy szkielet.

 

Przed kilkoma dniami opuściłem Ekwador i dotarłem do Peru. Więcej moich wpisów znajdą Państwo na moim blogu Spod Kapeluszastronie na Facebooku.

Piotr Mateusz Bobołowicz / Spod Kapelusza / Autobusem przez Ekwador czyli kilka słów o transporcie publicznym

Taksówka kosztowałaby około 25 dolarów albo i więcej. Ale od czego jest autobus? Całą trasę można pokonać za 25 centów, sto razy taniej. I trzy razy dłużej. Nie jestem skąpcem, ale po co przepłacać?

Wypadłem na przystanek niczym postać z kreskówki, wypluty przez tłum w autobusie. Z plecakiem i trzema torbami, które dawały mi odrobinę tego, co jest kompletnie nieznane w Ekwadorze – przestrzeni osobistej. Nikt mnie nie przepuścił, musiałem łokciami wyrąbać sobie drogę na zewnątrz. Ci, którzy wsiadali, też nie poczekali. Widziałem nienawiść do obcokrajowca, który zamiast dać zarobić kilkanaście dolarów taksówkarzowi wybrał autobus za 25 centów. A teraz jeszcze postanowił z niego wysiąść.

Quito rozciąga się na długości prawie 50 km. Z północy na południe. Wypełnia dolinę. Jest więc stosunkowo wąskie, ale niewyobrażalnie długie. Taka ulicówka w ekstremalnym wydaniu. Do tego zabudowa jest stosunkowo niska, więc dwa miliony ludzi zajmuje dużo przestrzeni. Z dworca autobusowego Quitumbe do dworca Carcelen – położonych odpowiednio na południu i północy jest ponad 25 km w linii prostej. Google podpowiada najszybszą trasę samochodem – 48 minut – przez opłotki – ponad 40 km. W obrębie jednego miasta. Taksówka kosztowałaby około 25 dolarów albo i więcej. Ale od czego jest autobus? Całą trasę można pokonać za 25 centów, sto razy taniej. I trzy razy dłużej. Nie jestem skąpcem, ale po co przepłacać?

 

Trasa Quitumbe – Carcelen według Google Maps. Piesza trasa, najkrótsza pod względem odległości

Zamiast metra

Władze miasta dopiero niedawno podjęły decyzję o budowie metra, co zresztą jest przedsięwzięciem nieco karkołomnym, ze względu na wulkaniczny charakter gleby i skał i nieustanne ruchy tektoniczne. Istnieje jednak dosyć rozbudowana sieć Ecovía – długich i dziwnych autobusów, które głównymi arteriami poruszają się po osi N-S. Ich specyficzna cechą są drzwi – po lewej stronie i na wysokości ponad metra. Przystanki znajdują się na wysepkach na środku ulicy, z drzwi zwiesza się trap, po którym wchodzi się do autobusu. Do tego niektóre z nich potrafią mieć nawet po trzy przeguby. I tak są zawsze wypchane ludźmi po brzegi.

 

W bocznych ulicach

Inny dzień, inny przystanek. Przyjeżdża autobus, jeden z małych, należących do jednej z kilkunastu kooperatyw, które wożą pasażerów tam, gdzie nie dojeżdża Metrovía. Na pewno jest na czas, bo rozkład istnieje tylko w głowie kierowcy, a jego zasada jest prosta – dojechać jak najszybciej. Wsiadam. Jadę. Nie wiem dokąd – ważne, że kierowca wie. Dwa przystanki dalej do autobusu wskakuje sprzedawca pomarańczy. Po nim jeszcze jeden z czekoladkami, inny z lodami. Podjeżdżamy pod targ. Ludzie władowują różne wory, kosze owoców, siatki zakupów. Robi się tłoczno, ale ja dopadłem miejsce siedzące. Pierwszy raz w autobusie w Quito, pozwolę sobie na ten luksus.

Wiedza na temat rozkładów i kierunków jazdy autobusów innych niż Ecovía jest wiedzą tajemną. Domyślam się, że przekazywana jest z pokolenia na pokolenie i nie daje się opanować przyjezdnym. Nam pozostaje tylko wyjść na przystanek i jechać tam, gdzie jedzie autobus, licząc, że to właściwy kierunek.

Swoją drogą, kojarzycie tego wariata, który zawsze jest pierwszy na drodze, musi wszystkich wyprzedzać i hamuje w ostatniej chwili? Dokładnie tak jeżdżą kierowcy autobusów w Quito. No ale co się dziwić? W końcu jeśli w kogoś wpadną, to raczej ten ktoś będzie miał problem.

 

Ten pan się niczego nie boi, bo jego prowadzi osobiście Bóg.
Napis na kierownicy: Dios me guia

 

Długa podróż w nieznane

W całym Ekwadorze podejście do czasu jest dosyć swobodne, ale są dwie sytuacje, gdy nie wolno się spóźnić – wizyta u adwokata i autobus dalekobieżny. Nie ma Cię – odjedzie bez Ciebie. Bilety można kupić bezpośrednio u konduktora – ma go każdy autobus, łącznie z tymi miejskimi – albo w jednej z setki kas na dworcu. Każdy przewoźnik ma swoją. Sprzedawcy krzyczą z okienek kierunki najbliższych autobusów. Gdy zna się nieco rynek, można wybrać tańsze i droższe opcje, takie z filmami albo z wi-fi. Raz nawet trafiłem na port USB do ładowania telefonu.

 

Terminal Carcelen. Kasy

 

Przyjęło się uważać, że godzina podróży kosztuje około dolara. Może kiedyś tak było, dzisiaj jednak trzeba się liczyć z nieco większym wydatkiem. Dlaczego godzina? Bo w górzystym Ekwadorze podawanie odległości w kilometrach mija się z celem. Przykładowo trasa Guayaquil – Quito to około 8 godzin jazdy, autobus kosztuje 10$. Quito – Loja to od jedenastu do trzynastu godzin i 19$.

 

Można się przyzwyczaić

Wyznanie. Nienawidzę autobusów. To najmniej wygodny środek transportu. Już wolę chodzić na piechotę. Uwielbiam pociągi, fascynują mnie samoloty, nie wspominając o wszystkim, co pływa. W Ekwadorze… cóż, przekonałem się. Głównie za sprawą siedzeń, które właściwie da się położyć na kolanach osoby siedzącej z tyłu. No i można pospać jak człowiek. Istnieją podobno (nie wiem, nie widziałem) autobusy sypialne. Wtedy siedzenie da się położyć w pełni. Kosztują one jednak dwa razy więcej, bo zabierają tylko połowę tego, co zwykłe.

W autobusach dalekobieżnych rozrywek jest wiele. Czasem wsiądą Kolumbijczycy, sprzedający zegarki i perfumy, standardem jest kilku sprzedawców jedzenia, powerbanków i gazet tuż przed odjazdem. Raz nawet kupiłem sobie obiad – frytki i coś, co chyba było smażoną kurą – nie ruszając się z miejsca. Zasadniczo jest zabawnie. Jeszcze tylko przydałyby się prysznice i można żyć bez hosteli.

 

Na koniec jedna myśl. W miastach i tak najlepiej jeździ się taksówkami. Wybór szeroki, ceny raczej racjonalne i negocjowalne. A w niektóre miejsca inaczej się nie dotrze.

 

Wśród żółtych taksówek królują tanie Chevrolety. Ta… no cóż, ja bym nie wsiadł, chociaż raczej nie należę do tchórzliwych

 

Wszystkich czytelników zainteresowanych moimi przygodami w Ameryce Południowej zapraszam na mojego bloga Spod Kapeluszaprofil na Facebooku o tej samej nazwie.

Piotr Mateusz Bobołowicz / Spod Kapelusza / Nie każdy Ekwadorczyk, który nazywa cię „gringo”, chce cię obrazić

Zacząłem mówić o ziemi. Tierra. Nakreśliłem dłonią kulisty kształt, pokazałem: tu Ekwador, tu Polska. Tu słońce. Mój rozmówca pokiwał głową. – A powietrze macie czyste w Polsce?

– O, a ja sobie siądę obok gringo – powiedział do kolegi stary, gruby Indianin, który wsiadł do autobusu. Zajął miejsce koło mnie. Siedziałem z laptopem na kolanach i mimo wyboistej drogi próbowałem pracować. W końcu mogłem sobie na to pozwolić, bo chwilę wcześniej wysiadł pan, który jechał koło mnie od Gualaquizy. Prowadziliśmy nawet coś na kształt rozmowy.

Ekwadorski gastarbeiter

Już na dworcu cały autobus dowiedział się, skąd jestem. Na moim miejscu siedział chłopak, ale gdy zobaczył, że odczytuję numer siedzenia, od razu się podniósł i przeprosił.

– Skąd jesteś? – zapytał po angielsku z mocnym akcentem. Odpowiedziałem zgodnie z prawdą.

– O, Polska. Moja bratowa jest z Polski! Bo ja mieszkam w Niemczech – nie przestawał mówić. – Ale polski jest trudny. Znam kilka słów. Krowa. To znaczy „vaca”, prawda?

Nie czekając na odpowiedź, kontynuował:

– Jak szie masz? – Uśmiechnął się szeroko, dumny ze swojej polszczyzny. Uśmiechnąłem się w odpowiedzi. Nie jechał z nami, odprowadzał tylko kogoś do autobusu. Wymieniliśmy uprzejmości, gdy wysiadał.

 

Gualaquiza

Pogoda w Polsce

Chwilę przed odjazdem dosiadł się do mnie starszy pan.

– Skąd jesteś? – padło standardowe pytanie. Odpowiedziałem.

– Polska! Kraj papieża – powiedział, po czym się zamyślił.

– Zimno w tej Polsce? – zapytał po chwili.

– Zimno. W zimie, w styczniu, to nawet -20 stopni.

Nie spodziewał się aż takiego zimna. Wyraził zdziwienie, ale nic nie odpowiedział. Kontynuowałem.

– W czerwcu dzień jest długi, około szesnastu godzin. A w grudniu bardzo krótki, niecałe osiem.

Zrozumiałem, że przesadziłem.

– Dlaczego? – zapytał.

Powiedzieć, że mój hiszpański jest słaby, to nie powiedzieć niczego. Umiem się komunikować, czasem nawet wychodzą mi proste rozmowy, chociaż i tak żadna z nich nie jest nawet w połowie tak płynna, jak przedstawiam to tutaj. Na takie pytanie nie miałem odpowiedzi. Zacząłem mówić o ziemi. Tierra. Nakreśliłem dłonią kulisty kształt, pokazałem, tu Ekwador, tu Polska. Tu słońce. Mój rozmówca pokiwał głową.

– A powietrze macie czyste w Polsce?

– W miarę czyste. Ale tutaj jest czystsze. Więcej lasów, mniej miast.

Wysiadł po kilkunastu kilometrach na swojej farmie.

Speszeni rodacy

Tego samego wieczora chodziłem po Cuence. Standardowe zwiedzanie.

– Kurwa! – usłyszałem. Rozejrzałem się. Dwóch osiłków, obaj o posturze szafy. – No i kilku możesz napierdolić, ale w końcu przyjdzie jeden z kosą i cię zajebie.

Szedłem przez chwilę obok nich, po czym odwróciłem się i powiedziałem: dzień dobry.

Goście zbledli.

– Dzień dobry… – wybąkał niemrawo ten bliżej mnie.

– Panowie turyści? – zapytałem głośno i radośnie.

– Taa… – Tamten coraz bardziej unikał rozmowy.

– Nie spodziewałem się tu rodaków zobaczyć.

– No… wszędzie można… Polaków spotkać – odpowiedział tamten, po czym przyspieszyli kroku, żeby tylko dłużej ze mną nie rozmawiać. Zniknęli za rogiem, a ja poczułem nutkę złośliwej satysfakcji.

 

Cuenca. Targ kwiatowy

Wenezuelka ze sklepu obuwniczego

– On nie jest gringo, bo nie jest z USA! – broniła mnie dziewczyna z Wenezueli.

– Tutaj wszystkich spoza nazywamy gringo – odpowiedział jej rodowity Ekwadorczyk.

– No to chyba że.

Siedziałem i jadłem empanadę. Obok mnie dwie dziewczyny z salonu obuwniczego Bata. Przy wózku, oprócz właścicielki, stało dwóch mężczyzn. Wszyscy rozmawiali o mnie, a ja starałem się coś zrozumieć. Jedna z dziewczyn z Baty zapytała, ile płacę za hostel. 6$ za łóżko na sali zbiorowej.

– U mnie w domu może być za 5$ – roześmiała się. Ktoś rzucił dwuznacznym żartem. Wyłapywałem bardziej intencje niż znaczenie słów. W pewnym momencie rozmawiać ze mną próbowało pięć osób, a trzy inne stały i się przysłuchiwały, co też gringo ma do powiedzenia. W końcu wszyscy zjedliśmy, każdy poszedł w swoją stronę w atmosferze ogólnego rozbawienia.

Piotr Mateusz Bobołowicz

 

Cuenca. Zachód słońca

Piotr Mateusz Bobołowicz / Spod Kapelusza / Polacy w Vilcabambie: broker ubezpieczeniowy; człowiek i jego kozy

Część ludzi nie zna Polski, nigdy o niej nie słyszało. Wielu jednak kojarzy, gdy wspomni im się św. Jana Pawła II. Niekiedy ludzie sami na dźwięk słowa „Polaco” czy „Poloña” wspominają imię papieża.

„W 2013 roku przyjechaliśmy tutaj pierwszy raz, żeby zrobić rozeznanie. Na dwa miesiące. Byliśmy miesiąc w Cuenca, miesiąc tutaj, w Vilcabambie. I po tych dwóch miesiącach zdecydowaliśmy, że trzeba pozamyka pewne rzeczy tam, w Teksasie i przyjechać tu na stałe” powiedziała mi w wywiadzie Katarzyna Matląg, znana w okolicy jako Kasia. Z Polski wyjechała dwadzieścia pięć lat temu. Mieszkała w Stanach Zjednoczonych, a cztery lata temu zdecydowała się na przeprowadzkę do Ekwadoru.

Siedzimy w eleganckim mieszkaniu w maleńkiej Vilcabambie. „Nieeuropejskość” zdradzają jedynie luksfery w kącie pokoju – w podłodze. Dosyć często spotykane w Ekwadorze zabudowanie świetlika. Pijemy herbatę, a właściwie napar z różnych ziół, wśród których rozpoznaję trawę cytrynową i rumianek. Do tego naturalny miód pszczeli. Smaczny napój – i zdrowy. To właśnie głównie kwestie zdrowotne sprawiły, że Kasia postanowiła wyjechać do Ekwadoru. Zdrowa, pełnowartościowa żywność, świeże powietrze i górska woda.

 

Katarzyna Matląg znana jako Kasia. Od czterech lat mieszka w Ekwadorze

Z czegoś trzeba się tu utrzymać

„Duży procent ludzi, którzy tu są to emeryci, którzy z tej emerytury się utrzymują. Powiedziałabym, że więcej niż połowa ludzi [przyjezdnych] w Vilcabambie to są emeryci. A może nawet sześćdziesiąt, siedemdziesiąt procent”.

W przypadku Polaków proporcje są trochę inne. Mieszka tu na stałe Bogdan, którego nie miałem okazji poznać, a który rzeczywiście jest na emeryturze. Przebywał akurat w Kanadzie, gdzie jednak zdecydował się jeszcze trochę dorobić. Emerytami są Basia i Jurek, którzy na co dzień mieszkają w Kanadzie, jednak na kilka miesięcy w roku przyjeżdżają do Vilcabamby. Kupili tu kawałek ziemi, aktualnie budują do niej drogę. Jednak pozostali utrzymują się z różnej działalności zawodowej. Jacek pracuje głównie z domu, z komputerem.

Kasia jest brokerem ubezpieczeniowym, więc, jak sama mówi, spędza dużo czasu przed komputerem i z telefonem w ręku. Ale to nie jej jedyne zajęcie. Jeszcze podczas wywiadu opowiada mi o akupunkturze dłoni. Później proponuje, że może ją na mnie przeprowadzić – wspomniałem mimochodem o chronicznych bólach kolan. Chwilę później siedziałem przy biurku, a Kasia naciskała różne punkty na moich palcach, by potem wbić igły w te najbardziej bolesne. Akupunkturę rąk poznała w Polsce kilkanaście lat temu. Do tamtego momentu nie mogła chodzić bez wkładek ortopedycznych. Po kilku zabiegach już ich nie używa.

Igły w palcu nie bolą, chociaż wbijanie nie należy do najprzyjemniejszych. Potem pół godziny siedzenia z lewą ręką zawieszoną w powietrzu i jestem wolny. Wyciąganie igieł jest jeszcze gorsze niż ich wbijanie. Jeżeli bolałyby mnie aktualnie kolana, to na pewno zapomniałbym o tym bólu. Nie ma dużo krwi, ranki zasklepiają się błyskawicznie.

 

Po pięć igieł w środkowy i serdeczny i trzy w kciuk, dla stymulacji mózgu

Nie zapomnieć o korzeniach

Pytam Kasi, jak obchodzi święta. Najczęściej spędzają je wspólnie z Jackiem i Bogusią, którzy też mieszkają w okolicy. Przygotowują polskie potrawy. I wcześniej w USA, i teraz w Ekwadorze, chociaż tu nieco trudniej o pewne składniki. Proponuję, żebyśmy w związku ze Świętem Niepodległości spotkali się ze wszystkimi okolicznymi Polakami na głównym placu miasteczka i odśpiewali hymn. Kasia nie może, jedzie akurat do Cuenki. Rozmawiamy o innych Polakach.  Część z nich raczej mało czasu spędza z rodakami, więc z kilkunastoosobowej grupy byłoby nas może trzy czy cztery osoby. Porzucam pomysł, chociaż zamawiam polską flagę u lokalnej krawcowej.

Kasia swojej polskości nie ukrywa. Ekwadorczycy są otwarci, chętnie zadają pytania o pochodzenie. Część ludzi nie zna Polski, nigdy o niej nie słyszało. Wielu jednak kojarzy, gdy wspomni im się św. Jana Pawła II. Niekiedy ludzie sami na dźwięk słowa „Polaco” czy „Poloña” wspominają imię papieża.

 

Jan Paweł II. Papież podróżnik. Plakat za biurkiem recepcji jednego z hoteli w Vilcabambie.

Człowiek i jego kozy

Jednym z tych, którzy trzymają się raczej na uboczu, jest Dawid. Nie mieszka w samej Vilcabambie, a w miejscowości oddalonej od niej o jakieś dwadzieścia minut jazdy samochodem, a około dwóch godzin marszem – istnieje ścieżka przez góry. Wybrałem się do niego konno. Trochę błądziłem po malutkim miasteczku, jednak właścicielka jednego ze sklepów znała Dawida i pokazała mi drogę.

Dawid mieszka ze swoją żoną Adrianą, Amerykanką, w kontenerze. Obudowuje teraz wokół niego dom. Ma trochę ziemi, dość, by wykarmić stado kóz. „Nie wszystkie są przywiązane. Około połowy. Reszta wtedy pilnuje się stada. Najważniejsze, żeby przywiązać szefową”. Kóz jest dwadzieścia, choć od początku przewinęło się ich około setki. Te mniej mleczne trafiły do garnka bądź na sprzedaż. Ludzie w Ekwadorze nie znają za bardzo koziego mleka, więc konkurencji nie ma. Z drugiej strony jednak kozy trzeba importować albo w najlepszym wypadku ściągać z odległych partii Ekwadoru.

 

Koza zje wszystko, w tym tytoń, który jest dla niej trujący

Adriana robi z mleka kefir i ser. Niestety, przyjechałem w poniedziałek, a w sobotę sprzedała cały ser na targu organicznym w Vilcabambie. Dostałem szklankę mleka, a kefir był w sałatce owocowej, którą mnie poczęstowała. Zaskoczył mnie smak mleka. Sery kozie, które jadłem we Francji miały wyraźny charakterystyczny zapach i smak, nawet te świeże. Tutaj mleko jednak było go kompletnie pozbawione. Sekret polega na tym, żeby nie trzymać mleka w pobliżu zwierząt, bo przesiąka ich zapachem.

Oprócz kóz Dawid i Adriana mają trochę drobiu. Mleka, nabiału i jaj prawie nie kupują, mięsa też niewiele. Nie mają samochodu, raz w tygodniu na targ można pojechać taksówką, autobusem lub z kimś znajomym. Z kóz da się wyżyć, chociaż dom zbudować ciężko. Praca jest organiczna – Dawid stopniowo dokupuje materiały i rozbudowuje dom wokół niebieskiego kontenera.

 

Dyby do dojenia kóz. W wiaderku jest jedzenie, drewniana rama trzyma głowę, a nogi przypina się paskami

Do Polski nie wrócą

Rozmawiamy z Dawidem o sytuacji politycznej w Polsce. Ma swoje poglądy, z dosyć charakterystycznym dla ekspatów dystansem. Nie angażuje się ani po jednej, ani po drugiej stronie – za to ze smutkiem patrzy na bałagan w kraju spowodowany polsko-polską wojną. Podobne refleksje ma Kasia. Była niedawno w Polsce. Niektórzy znajomi, wieloletni przyjaciele, a nawet członkowie rodziny, zerwali ze sobą kontakt ze względu na podziały polityczne.

 

Dawid zaprasza wszystkich Polaków, którzy będą w stanie go odnaleźć, na szklankę koziego mleka

Dawid mieszka w Ekwadorze od ośmiu lat. Przez ten czas był kilka razy w Polsce. Niedawno przyjechała jego mama, wbrew kategorycznemu zakazowi swojego lekarza. Po powrocie do kraju miała lepsze wyniki badań niż kiedykolwiek. „Co pani zrobiła? Zmieniła dietę? Leki?” „Pojechałam do syna do Ekwadoru”. Chociażby ze względu na kwestie zdrowia, Dawid nie chce wracać do ojczyzny. Żyje mu się dobrze na ekwadorskiej wsi. Jak sam przyznaje, jest odludkiem – to żona jeździ do Vilcabamby sprzedawać ser i robić zakupy.

Z podobnych powodów zostanie tu Kasia. Nie wróci ani do Stanów, ani do Polski, choć ceni sobie więź z krajem. Polska wspólnota w Vilcabambie raczej się w najbliższym czasie nie zmniejszy. Polacy chętnie rozmawiają za to z przejeżdżającymi rodakami. „Polak zawsze będzie ciągnął do Polaka. Chce się też porozmawiać po polsku. No i mamy wiele wspólnego, tutejsza kultura jest trochę inna” mówi mi Kasia.

Więcej historii z moich podróży po Ekwadorze, a wkrótce i innych krajach Ameryki Południowej, znajdą Państwo na moim blogu www.pbobolowicz.pl oraz stronie na Facebooku „Spod Kapelusza”.

Piotr Mateusz Bobołowicz