Należy bronić Mikołaja, choinki i karpia, a niechby i nawet łososia / Sławomir Zatwardnicki, „Kurier WNET” 103/2023

Z leżącym u stóp Jezuskiem można zrobić, co się chce. Ale Słowo, które stało się ciałem, jest już u Ojca i stamtąd przyjdzie w chwale. Zatem drugie Jego przyjście będzie innego rodzaju niż pierwsze.

Sławomir Zatwardnicki

Merry Parousia!

Życie współczesne przerasta nawet najbardziej purnonsensowne gagi kabaretowe. Monty Python traci rację bytu, gdy życie zamienia się w kabaret. Można ewentualnie w twórcach Latającego Cyrku postrzegać kogoś w rodzaju proroków realizujących się na naszych oczach absurdów.

Z takim nastawieniem – życie niedoścignionym kabaretem – trzeba by też oglądać skecz Kabaretu Na Koniec Świata wystawiony osiem lat temu. Nosi on tytuł „Prezydent Komorowski” i tytułowa postać nie jest w nim bez znaczenia, choć znaczenie to niknie, gdy dokopać się do głębszej, prześmiewczo proroczej właśnie, warstwy czarnego humoru.

Rzecz jest do wyjutubowania, można obejrzeć. Ustawiony przez pomagierów, zwraca się prezydent w końcu przodem do publiczności i wygłasza przemówienie. Rozpoczyna się owo orędzie sielsko-anielsko, tradycyjnie niemal, z akcentem na „niemal” (Didaskalia: poniższym słowom towarzyszy niewerbalna mowa – nabożno-okazjonalnie złożone dłonie i uroczyście wydymane wargi):

„Kochani, do rzeczy. Święta. Wigilia, rodzina, radość, miłość…, barszcz. Pierogi, kutia, łosoś (karp już jest passé). Kochani, te słowa przy świętach wymieniamy jednym tchem, prawda. Łosoś, kutia, Ranigast”.

Bohater zmierza jednak do meritum i już po dwóch minutach słuchacz zostaje skonfrontowany z tym, co w świętach najważniejsze. Czytając poniższe słowa, proszę zwrócić uwagę na moje didaskalijne wtrącenia w nawiasie:

„Kochani, co jest najistotniejsze? Kto jest najistotniejszy? Kochani, bez kogo tych świąt by nie było? Kto jest podstawą? Kto jest tym kimś, że kiedy mówimy »Boże Narodzenie«, myślimy o nim? Oczywiście święty Mikołaj, prawda? (salwy śmiechu na sali). Kochani, przypomnijmy, jak to się zaczęło. Święty Mikołaj, malutki, narodził się w Betlejem (wybuchy śmiechu), w stajence, w ubóstwie, prawda? Nie miał pieniążków”.

I tak dalej. Najpoważniejszy – wszak kabaret nie jest przede wszystkim dla zabawy, nie dajmy się zwieść pozorom – jawi mi się właśnie ten śmiech przetaczający się po sali. Kpina z „Bronka” ustępuje tutaj miejsca proroczemu odczytaniu rzeczywistości, która dzieje się, ale jeszcze w pełni nie wydarza, w naszym pokoleniu. Błogosławione oczy, które to widzą?

Jeśli czytelnik posądził mnie o zamiar psioczenia na dokonującą się ewolucyjnie rewolucję, to się pomylił. Raczej chciałbym, pozostając wierny proroctwu kabaretowemu i jego odbiorowi przez publiczność, ucieszyć się tym pomyleniem porządków.

Jeszcze Polska katolicka nie zginęła, póki do takich pomieszań dochodzi, tym bardziej że zostają one odnotowane adekwatnym chichotem. Należałoby wręcz roztoczyć jakąś ochronę nad tym rezerwatem coraz bardziej egzotycznego i coraz mniej przypominającego chrześcijaństwo chrześcijaństwa. Kiedyś możemy za tym, co dziś mamy, zatęsknić.

Należy bronić Mikołaja, choinki i karpia, a niechby i nawet łososia. Szanować ludzi łamiących się opłatkiem na świątecznych imprezach w pracy. Kupować na potęgę w galeriach handlowych do jinglebellsowej muzyki, żeby nasi kaznodzieje mieli punkt wyjścia do swoich kazań. Pocieszać słabnących w przekonaniu, że najważniejsze przygotowanie do świąt polega na starciu kurzu ze stolika i postawieniu na nim dwunastu potraw (sprawa śmiertelnej wagi, a kto zdradzi dwunastkę, ten Judasz!). Co pobożniejszych utwierdzać w wierze, że miał rację pewien tatuś, który wskazując palcem na rzeźbę Miłokajka (tfu, Jezuska) w szopce, tłumaczył córeczce: zobacz, to Bóg. (Taki malutki Bóg nazywa się chyba bożek?).

Paradoksalnie dopiero ugruntowany pogląd, że najistotniejszy w czasie świąt jest Mikołaj, pozwoli na poważne podważenie tego przekonania. Nie inaczej, niż pochwalając pielęgnowanie nie wiadomo skąd wziętych tradycji okołoświątecznych, można poddać w zwątpienie ich sens. Dopiero adwentowe oczekiwanie na Boże Narodzenie otwiera pole do tłumaczenia, co znaczą wspominane wydarzenia.

I w końcu, co najważniejsze, dopiero kolędowe rozczulenie w stajence umożliwia przekierowanie uwagi również na to, kim dziś jest Ten, który dwa tysiące lat temu narodził się w Betlejem. To właśnie pierwsze przyjście woła o drugie!

PS Już po zakończeniu pisania felietonu wyskoczył mi przed oczy tweet Tomasza Wróblewskiego o treści:

„Kiedy myślałeś, że wszystko już wiedziałeś. W Taylor w środkowym Teksasie władze zorganizowały tęczową bożonarodzeniową paradę drag queens – mężczyźni przebrani za biuściaste kobiety w krótkich spódniczkach szli przez miasto i śpiewali kolędy”.

Merry Christmas, chciałoby się rzec? Zacytowany ćwierk potwierdza tezę o życiu, które transcendowało kabaret. Ale przy okazji ten dwustuczterdziestopięcioznakowy wpis stawia pod znakiem zapytania to, co nawypisywałem wyżej. Zdaje się, że są jednak granice profanacji świąt, poza które wyszedłszy, może już nie być powrotu do Betlejem.

Zgodnie z prawidłami Wcielenia, z leżącym u stóp Jezuskiem można zrobić, co się chce. Ale Słowo, które stało się ciałem, jest już u Ojca i stamtąd przyjdzie w chwale. Zatem drugie Jego przyjście będzie innego rodzaju niż pierwsze. Żarty się wtedy skończą, pozostanie już tylko radość, choć nie dla wszystkich.

„Przychodząc na końcu czasów sądzić żywych i umarłych, chwalebny Chrystus objawi ukryte zamiary serc i odda każdemu człowiekowi w zależności od jego uczynków oraz przyjęcia lub odrzucenia łaski” – powiada niebieska książeczka (nr 682).

Zatem, jak w tytule: Merry Parousia!

Felieton Sławomira Zatwardnickiego pt. „Merry Parousia!” znajduje się na s. 19 styczniowego „Kuriera WNET” nr 103/2023.

 


  • Styczniowy numer „Kuriera WNET” można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl. Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Felieton Sławomira Zatwardnickiego pt. „Merry Parousia!” na s. 19 styczniowego „Kuriera WNET” nr 103/2023

6 racji za tym, że nie można twierdzić, iż stworzenie nastąpiło w 6 dni / Sławomir Zatwardnicki, „Kurier WNET” 97/2022

Fot. CC0, Pxhere.com

Wszystko powstaje na słowo Boże: „Bóg rzekł”. Wiemy, że Stwórca wypowiada swoje słowo z wieczności, w której żyje, a zatem spoza czasu. A jednak nie w jednym „momencie” wszystko się dokonuje.

Sławomir Zatwardnicki

Stworzenie w sześć dni na „chłopski rozum”

Znajomy zapytał mnie, jak interpretuję pierwsze wersety Pisma Świętego. Sam wydawał się skłaniać ku temu, że należy odczytywać Księgę Rodzaju dosłownie, przyjmując, że świat rzeczywiście został stworzony w sześć dni.

Oczywiście katolikowi, którego nie obowiązuje protestanckie pryncypium sola Scriptura („tylko Pismo”, ew. „tylko przez Pismo”), wystarczy odwołać się do rozumienia, jakie podpowiada nauczanie Kościoła. Ale dla potrzeb dyskusji z chrześcijanami-niekatolikami niech mi wolno będzie w kolejnych tekstach przywołać jedynie racje zdroworozsądkowo-rozumowe, teologiczne oraz wewnątrzbiblijne. Zacznijmy od argumentacji „na chłopski rozum”, czyli na rozum stworzony na obraz Boży (por. Rdz 1,26). Przywołajmy 6 racji za tym, że nie można twierdzić, iż stworzenie nastąpiło w 6 dni. Już to powinno wystarczyć, żeby opowiedzieć się przeciw dosłownej interpretacji Księgi Rodzaju.

1.

Napisałem „dosłownej”, ale w rzeczy samej chodzi raczej o odczytywanie „literalistyczne”.

Sens dosłowny znaczy bowiem coś innego niż zwykło się to przyjmować w lekturze typowej dla niektórych środowisk (np. fundamentalistów biblijnych). Mylą oni sens dosłowny z potocznym rozumieniem słów, jakby same słowa istniały poza czasem i dlatego zawsze miały być tak samo rozumiane.

Jeśli w Biblii stoi „dzień”, chodzi ich zdaniem na pewno o dobę dwudziestoczterogodzinną. Jeśli „na początku Bóg stworzył niebo i ziemię” (Rdz 1,1), to znaczy że Stwórca stworzył najpierw niebo, a potem ziemię – niebo to niebo, a ziemia to ziemia, nie może być inaczej.

Nie tak jednak należy rozumieć sens dosłowny. Dla przykładu, św. Augustyn (354–430), persona ważna również dla teologii reformacyjnej, twierdził, że jest możliwe, iż Bóg stworzył wszystko jednym aktem stwórczym. Dopiero autorzy biblijni w takiej, a nie innej szacie literackiej przekazali to „wydarzenie” – jako dokonujące się w kolejnych etapach. Biskup Hippony nie wykluczał, że „pierwszy dzień stworzenia” obejmuje cały czas, a nie jedynie pierwszy dwudziestoczterogodzinny jego odcinek. W obu wypadkach była to dla niego interpretacja dosłowna (swoje dzieło zatytułował nawet O dosłownym znaczeniu Księgi Rodzaju), cokolwiek my, współcześni, chcielibyśmy o takiej lekturze sądzić.

Należy zatem, zanim zacznie się interpretować teksty natchnione, dobrze zinterpretować sam termin ‘sens dosłowny’, zwany inaczej ‘sensem wyrazowym’. Chodzi tutaj o sens, jaki wynika ze znaczenia poszczególnych słów oraz ich układu filologicznego i logicznego. Jako taki musi być dopiero odkryty w egzegezie biblijnej, nie jest podany „na tacy”.

Egzegeza uwzględnić musi zatem cały mentalny świat i ówczesne sposoby wyrażania się, w jakich poruszał się autor natchniony, a które różnić się muszą od naszych. Bez tego nie jest możliwe odkrycie przesłania, które pozostawił on – a przez niego dający natchnienie Duch – potomnym.

Często będzie tak, że sens dosłowny okaże się inny od tego „narzucającego się” w pierwszej chwili odczytania. Tak zresztą jest już w tym rozpatrywanym przez nas przypadku początkowych wersetów biblijnych.

2.

Żeby się o tym przekonać, wystarczy przeczytać zwłaszcza drugi rozdział Biblii. Bez większego trudu znaleźć tam można wyrażenia, których nie wolno przyjmować literalistycznie. Bóg, ukończywszy dzieło, „nad którym pracował”, „odpoczął dnia siódmego po całym swym trudzie” (Rdz 2,2). Bóg, na podobieństwo człowieka, pracuje i to do tego stopnia się męczy, że musi jeszcze odpocząć (i to, dodajmy, przed upadkiem, od którego, według pisarza natchnionego, datuje się męcząca praca „w pocie czoła” – Rdz 3,19). Pan Bóg lepi człowieka z prochu ziemi (Rdz 2,7) i sam – własnymi rękami? – sadzi ogród w Eden (Rdz 2,8). Z kolei w rozdziale pierwszym Bóg nie dość, że używał głosu, to jeszcze ktoś ten głos musiał odbierać – kto? Nie człowiek na obraz Boży, lecz Bóg jawi się tutaj jako stworzony na obraz człowieka.

Takie są niestety prawidła różnicy między Stwórcą i stworzeniem, że to ostatnie może o Nim mówić jedynie swoim ograniczonym, „stworzonym” językiem.

Jeśli w ogóle waży się mówić o tajemnicach wiary, może to czynić z utrzymywanym przez cały czas „w tyle głowy” zastrzeżeniem, że przecież to tylko obrazowy sposób przedstawiania rzeczywistości przekraczającej ludzkie zrozumienie. Powiedziałbym zatem, że kto na sposób literalistyczny odczytuje opis stworzenia, zapominając o wyższości Stwórcy nad stworzeniem, popada w czyny wprost zabronione przez Boga (Wj 20,4), czyniąc z Niego wewnątrzświatowego bożka. Biblia jednak ukazuje Jahwe jako przekraczającego (transcendującego) świat stworzony. Dlatego cały opis stworzenia trzeba czytać mając to właśnie na uwadze.

3.

Również w przypadku słowa ‘dzień’, zamiast interpretować je literalistycznie, trzeba poszukać jego różnych – dosłownych – znaczeń. I rzeczywiście, można ‘dzień’ rozumieć przynajmniej na kilka sposobów, jak to zresztą podpowiada sam autor natchniony. Skoro „nazwał Bóg światłość dniem, a ciemność nazwał nocą” (Rdz 1,5), dzień nie może oznaczać dwudziestoczterogodzinnej doby. Choć w tym samym wersecie czytamy, że „tak upłynął wieczór i poranek – dzień pierwszy”. Dzień składa się zatem z dnia i nocy, które razem tworzą dzień – co naturalnie sugeruje jakieś różne rozumienia słowa ‘dzień’ w obu przypadkach.

Dalej: siódmy dzień wyraźnie różni się od poprzednich; nie pojawia się w tym przypadku fraza „i tak upłynął wieczór i poranek – dzień siódmy”. Wydaje się to sugerować, że dzień ten się nie skończył, lecz trwa; stworzenie jest zakończone, a Bóg odpoczywa.

Coś tutaj gra, a coś nie gra; Bóg przecież cały czas stwarza, nie wycofał się ze swojej „pracy”, z drugiej strony rzeczywiście w jakimś sensie świat został już ukończony.

Nie musimy teraz zastanawiać się nad teologicznym znaczeniem tego wszystkiego, wystarczy nam podkreślić, że to kolejny przykład, iż słowo ‘dzień’ może mieć – ma – różne znaczenia zamierzone przez autorów (Boskiego i ludzkiego) Księgi Rodzaju.

Znamienne jest również, że dzień pierwszy pojawia się już po wersecie pierwszym, w którym jest napisane, iż „na początku Bóg stworzył niebo i ziemię”. Wyraźnie ten „początek” odróżnia się od pierwszego dnia, jakby ten nie był początkiem. Nie sposób zatem, jak czynią to niektórzy, wyprowadzać jakichkolwiek wniosków na temat wieku ziemi z tego opisu. Nawet gdyby przyjąć, że sześć „dni” = sześć dni, co w świetle prezentowanych tutaj argumentów wydaje się niewłaściwe, i tak nie znalibyśmy „momentu początkowego”, od którego należałoby liczyć te dni. Jeszcze mocniej wybrzmiewa to w końcówce opisu stworzenia: „Oto są dzieje początków po stworzeniu nieba i ziemi” (Rdz 2,4). Wobec tego należałoby zachować wstrzemięźliwość przed tworzeniem „kroniki stworzenia”.

4.

Zwraca uwagę wszystkich, nie wyłączając zwolenników literalistycznej lektury, że światłość i ciemność powstały wcześniej niż słońce i księżyc – odpowiednio w pierwszym i czwartym dniu. Jest to zrozumiałe, gdy tekst czyta się według klucza teologicznego, który tutaj jest najważniejszy, i który, o zgrozo, może umykać tym, którzy koncentrują się na zadawaniu tekstowi pytań, na które on nie odpowiada.

Gdyby chcieć czytać tekst na sposób „kronikarski”, trzeba by dokonywać karkołomnych wygibasów intelektualnych, żeby „dowodzić” sensu takiej, a nie innej kolejności oraz niesprzeczności z opisem drugim (Rdz 2) czy innymi miejscami Biblii. Nie sądzę, żeby tego rodzaju „gimnastyki” i „szpagatów” wymagał Bóg od rozumu ludzkiego. Sama w sobie Biblia do takich czynności nie zachęca.

Ten Bóg, który rzekł: „Uczyńmy człowieka na Nasz obraz, podobnego Nam” (Rdz 1,26), oczekuje poważnego traktowania również stworzonego przez siebie rozumu. „A Bóg widział, że wszystko, co uczynił, było bardzo dobre” (Rdz 1,31).

5.

Warto zadać sobie pytanie o stworzenie czasu. W którym „momencie” ono się dokonało? Czy dopiero po szóstym dniu, gdy Bóg odpoczął po pracy, stworzenie czasu można uznać za skończone, razem z całym światem? W takim przypadku nie można byłoby liczyć poprzedzających ten „moment” „dni”, które jako miara czasu nie mogły przecież poprzedzać samego czasu.

Może zatem czas został stworzony na samym początku? Ale akurat w tym temacie panuje „Boże milczenie” – autor natchniony nie odpowiada na pytania, które interesują bardziej nas niż jego. (Swoją drogą, już w tym jednym fakcie kryje się przestroga przed doszukiwaniem się „na siłę” odpowiedzi na kwestie poruszane dopiero przez współczesnych).

A może jednak coś nam zostawił, przynajmniej drobną podpowiedź? Jest godne uwagi, że opis stworzenia w każdym dniu zaczyna się od Boskiego „niechaj”. Wszystko powstaje na słowo Boże: „Bóg rzekł”. Wiemy, że Stwórca wypowiada swoje słowo z wieczności, w której żyje, a zatem spoza czasu. A jednak nie w jednym „momencie” wszystko się dokonuje, skoro, jak czytamy, „tak upłynął wieczór i poranek”, czyli „dzień”. Wyglądałoby na to, że czas zaistniał zatem wraz z tym, co wydarzyło się pierwszego dnia (Rdz 1,5). Z kolei jednak dopiero słońce i księżyc stanowią miarę czasu, pierwszy i niezawodny „zegar” (Rdz 1,16). Jak więc można mówić o kolejnych odcinkach czasu – o dniach – przed dniem czwartym, od którego te dni można w ogóle liczyć?

6.

Ciekawe, że również termin „ziemia” nie jest w naszym opisie jednoznaczny. Już na początku Bóg stworzył ziemię (Rdz 1,1), a potem, gdy rozdzielił wodę od powierzchni suchej, ta została nazwana ziemią, choć już wcześniej jest ziemią, tyle że będącą bezładem i pustkowiem (notabene zalanym wodą) (Rdz 1,2.10). W tekście oryginalnym, w pierwszym przypadku wyraz „ziemia” posiada rodzajnik określony (Rdz 1,1), a w drugim, gdy mowa o ziemi w znaczeniu przestrzennym (Rdz 1,10), takiego rodzajnika już nie ma. Wskazuje to na różnicę między jednym a drugim znaczeniem słowa „ziemia”. Pierwszy werset mógłby zatem dotyczyć całego procesu stwarzania, a „niebo i ziemia” oznaczać wszystko, co zaistniało jako rezultat działania stwórczego (oddanego hebr. bereszit). Czy w takim razie należy widzieć w kolejnych wersetach „rozpisanie” na kolejne akordy tego stwórczego dzieła?

Stworzenie ciał niebieskich (dzień czwarty) zostaje poprzedzone stworzeniem ziemi, o której jest mowa już od pierwszego dnia. Oznaczałoby to, że ziemia zaistniała wcześniej niż cały wszechświat. Gdzie zatem i w jaki sposób ziemia „wisiała” w tym wszechświecie, którego jeszcze nie było?

Nie w próżni, bo ta nie jest niczym, lecz ewentualnie brakiem czegoś; musiałaby istnieć w nicości, skoro świat został stworzony ex nihilo (por. 2Mch 7,28; Hbr 11,3). Innymi słowy, sam Bóg musiałby podtrzymywać tę ziemię, jak czarodziej królika wyczarowanego z kapelusza. To zaś znów sugeruje, że Bóg i świat (ziemia) znajdowaliby się na jednym „poziomie”, co, powtórzmy, przeczy przesłaniu Biblii. Teksty natchnione ukazują wyraźną i nieprzekraczalną granicę – w istocie przepaść – między Stwórcą z jednej strony i stworzonym światem z drugiej.

To samo w gruncie rzeczy można by odnieść do całego opisu stworzenia. Podobnie jak nie sposób wyobrazić sobie ziemi wyabstrahowanej z całego stworzonego uniwersum, nie ma potrzeby „upierania” się przy takiej, a nie innej kolejności, a tym bardziej wpisywania następujących po sobie sekwencji zdarzeń w kolejne dni. Które, notabene, „płyną” inaczej w różnych miejscach kuli ziemskiej (ktoś właśnie smacznie chrapie nocą, gdy ja dniem piszę ten tekst).

Raczej autorzy natchnieni ukazują „niebo i ziemię” jako całość istniejącą jedynie we wzajemnej więzi (harmonii) wszystkiego. Bazują na ówcześnie panującym rozeznaniu „budowy” świata, w którą wpisują pewne przesłanie. Jeśli wyróżniają „etapy stworzenia”, to z motywów teologicznych, a nie kronikarskich.

Całe stworzenie zmierza ku uczynieniu człowieka na obraz i podobieństwo Boże, czego jednym z wyrazów ma być panowanie nad światem stworzonym (Rdz 1,28).

Artykuł Sławomira Zatwardnickiego pt. „Stworzenie w 6 dni na chłopski rozum” znajduje się na s. 17 lipcowego „Kuriera WNET” nr 97/2022.

 


  • Lipcowy numer „Kuriera WNET” można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl. Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Sławomira Zatwardnickiego pt. „Stworzenie w 6 dni na chłopski rozum” na s. 17 lipcowego „Kuriera WNET” nr 97/2022

Od św. Józefa Jezus jako człowiek uczył się pełnienia woli Bożej / Sławomir Zatwardnicki, „Kurier WNET” nr 82/2021

Przemyślenie tego bezprecedensowego wydarzenia – Wcielenia – każe przyjąć, że ludzki rozwój Jeszuy domagał się naśladowania cnót podpatrzonych u ziemskiego, jeśli tak można rzec – adoptowanego ojca.

Sławomir Zatwardnicki

Jeszua uczy się zbawiać

Jeśli któryś z Czytelników potraktował tytuł mojego tekstu jako typowy przykład dzisiejszych nadużyć popełnianych w nagłówkach – w zasadzie miał rację. Naturalnie, że zbawiania nie można się nauczyć. A jednak nie byłoby zbawienia, gdyby nie pewne lekcje, które młody Jezus musiał pobrać od rodziców, którym, jak zanotował ewangelista, do pewnego czasu był poddany. W tym sensie tytuł daje się obronić.

Takie są prawidła Wcielenia potraktowanego poważnie. Mówimy nieco bezrefleksyjnie, że Słowo stało się człowiekiem. Przemyślenie tego bezprecedensowego wydarzenia każe przyjąć, że ludzki rozwój Jeszuy domagał się naśladowania pewnych cnót podpatrzonych u ziemskiego, jeśli tak można rzec – adoptowanego ojca. Ale chodzi przede wszystkim o coś znacznie większego.

Święty Józef reprezentował Boga Ojca w ludzkim życiu Wcielonego. Od stosunku opiekuna do podopiecznego zależał w jakiejś mierze stosunek Jezusa do Ojca niebieskiego.

Gdyby coś nie zagrało, gdyby pojawiła się jakaś dysfunkcja w Świętej Rodzinie, młody Jeszua wyszedłby ze wszystkimi typowymi dla takich sytuacji syndromami. To zaś oznaczałoby ni mniej, ni więcej, że Boży zamiar zbawienia nie mógłby się powieść.

Pięknie pisał o Józefie – cieniu Ojca w Patris corde papież Franciszek. Od świętego ojca uczył się Jezus „doświadczalnie”, jaki jest stosunek Jahwe do wybranego przez siebie ludu. Antropomorfizacji Boga, jakiej dopuścili się autorzy natchnieni, odpowiada zatem doświadczeniu miłości, jakie stało się udziałem młodego Jezusa branego na ramiona i przytulanego do brodatego policzka cieśli:

„A przecież Ja uczyłem chodzić Efraima,
na swe ramiona ich brałem;
oni zaś nie rozumieli, że troszczyłem się o nich.
Pociągnąłem ich ludzkimi więzami,
a były to więzy miłości.
Byłem dla nich jak ten, co podnosi
do swego policzka niemowlę –
schyliłem się ku niemu i nakarmiłem go” (Oz 11,3-4).

Zresztą nabożny stosunek do Pisma nabył młody Jezus – znów – od św. Józefa.

Świętość ziemskiego ojca, ale nie niepokalaność (ta tylko w przypadku Maryi), stanowiła być może również naukę dla Jezusa.

Można sobie wyobrazić, jak obserwował słabości Józefa, Jemu samemu obce, a przede wszystkim – jak ten mężczyzna sobie z nimi radził. Aprobował i nie aprobował zarazem. Józef nie akceptował swoich ułomności, ale z drugiej strony, gdy się pojawiły, nie tracił ufności w Boże miłosierdzie. Na zasadzie echa idącego z przyszłości, można by w tym dosłyszeć późniejszy stosunek Jezusa do grzeszników.

A może właśnie z postawy Józefa zapamiętał na całe życie, że Bóg realizuje swój plan nawet nie tyle pomimo, co wręcz w ludzkiej słabości. I Jezusowi przyjdzie przecież w końcu zakończyć karierę cudotwórcy i kaznodziei, by zbawić nas przez Krzyżową bezsilność. Z kolei całe wcześniejsze lata to harówka, bez weekendów i urlopów, a często dokonująca się również nocami, dla naszego zbawienia. Od kogo nauczył się tyrać od świtu do zmierzchu, jak nie od świętego cieśli? Przy czym nigdy nie była to „praca dla pracy”, lecz praca dla służby. Współczesny psycholog zapewne pomyliłby to totalne zaangażowanie Jezusa i dołączył do grona krytycznie nastawionej rodziny: „Potem przyszedł do domu, a tłum znów się zbierał, tak, że nawet posilić się nie mogli. Gdy to posłyszeli Jego bliscy, wybrali się, żeby Go powstrzymać. Mówiono bowiem: »Odszedł od zmysłów«” (Mk 3,20-21).

Bodaj najprościej dostrzec lekcję pt. „posłuszeństwo”.

Wzywany w litanii mianem „światło Patriarchów”, jest św. Józef rzeczywiście miarą posłusznego pełnienia woli Bożej. Jak Abraham stawiał się na wezwanie Boga („Oto jestem”), tak opiekun Jezusa bez wahania i pod prąd samego siebie i wszystkiego wokół – szedł za głosem Boga, ilekroć ten dawał mu się słyszeć.

Często zresztą we śnie – czy będzie nadużyciem wyobrażenie sobie Józefa tak spracowanego, że zasypiał na modlitwie? „Zbudziwszy się ze snu, Józef uczynił tak, jak mu polecił anioł Pański” (Mt 1,24). Potrafił też długo oczekiwać na Boże prowadzenie – jak to się stało np. w Egipcie, gdzie Józef wyczekiwał obiecanej nowiny o tym, że może już powrócić do ojczystego kraju.

Nie pocił się, co prawda, krwawym potem – przynajmniej ewangeliści o tym milczą – jednak nie kto inny jak Józef nauczył Jeszuę, że pełnienie Bożej woli kosztuje. Gdy będziemy towarzyszyli Jezusowi i – jak Józef oraz uczniowie Pańscy w Ogrójcu – zasypiali w czasie modlitwy, niech nam przyświeca ta myśl: nie byłoby tego decydującego momentu w dziejach ludzkości, kiedy Jezus decyduje się wypić kielich do dna, gdyby nie Józef. To od niego uczył się Jeszua dawać posłuch woli Bożej. Nie tylko Najświętsza Maryja Panna, ale wszyscy członkowie Świętej Rodziny wypowiedzieli swoje „fiat” dla naszego zbawienia.

Ojciec Święty zwrócił uwagę w swoim liście apostolskim na inne jeszcze – pozornie wykluczające się, a w rzeczywistości dopełniające – przymioty Oblubieńca Maryi. Józef potrafił z jednej strony przyjmować rzeczywistość taką, jaka ona była, ale z drugiej strony twórczo ją przemieniać.

Akceptacja tajemniczej i zwykle wrogiej, a zawsze niezrozumiałej rzeczywistości nie oznaczała w jego przypadku bierności czy rezygnacji. Nie ulegał typowej dla mężczyzn pokusie wycofania się w alkohol czy inne uśmierzacze bólu egzystencjalnego.

Nie dezerterował z pola walki, owszem, z darem męstwa w duszy walczył na pierwszej linii frontu dziejów zbawienia. Trochę w duchu „z różami na czołgi”, ale broniąc się skutecznie, a ostatecznie zwyciężając. Gdy Małżonce przyszło rodzić nie w szpitalu ginekologicznym, lecz w stajni – przystosował ją do tego celu; gdy Herod dyszał żądzą zabicia Dziecka, zorganizował bynajmniej nie turystyczną wycieczkę do Egiptu. Całkiem dosłownie trzeba by powiedzieć, że nie byłoby naszego zbawienia, gdyby Józef poddał się okolicznościom i wywiesił białą flagę.

Papież pisze, że „wiara, której nauczył nas Chrystus, jest raczej tą wiarą, którą widzimy u św. Józefa, nie szukającego dróg na skróty, ale stawiającego czoła »z otwartymi oczyma« temu, co się mu przytrafia, biorąc za to osobiście odpowiedzialność”. Czytelnika chciałbym zostawić z zadaniem domowym. Polegałoby ono na przeszukaniu Ewangelii w celu wydobycia tej twórczej odwagi również w życiu Jezusa w czasie Jego publicznej służby. Znamienne, że Ukrzyżowany rezygnuje nawet z tego drobnego znieczulacza mogącego uśmierzyć ból: „dali Mu pić wino zaprawione goryczą. Skosztował, ale nie chciał pić” (Mt 27,34). Może nie z otwartymi oczami, ale na trzeźwo dopełnił dzieła zbawienia.

Czy to Bóg Ojciec odsunął ziemskiego ojca Jezusa z Jego życia, czy to sam Józef usunął się w cień w którymś momencie? Znając posłuszeństwo opiekuna Jezusa – można założyć, że działali w porozumieniu.

W każdym razie w życiu Jezusa daje o sobie znać i to znamię świętego Józefa: wolność dawana innym osobom. Chodzi o taki rodzaj sprawowania ojcowskiego autorytetu, który szanuje tajemnicę wychowanka i służy jej, wyrzekłszy się roszczenia do „posiadania” dziecka. Do tego stopnia, że w którymś momencie uznaje się za bezużytecznego.

W życiu Jezusa zaprocentowało to z pewnością na sto procent. Nie znać w Jego zachowaniu ani cienia toksycznego przywiązywania innych do siebie, a wolność dana nam, ludziom, przez Syna Bożego, jest tak absolutna, że możemy wzgardzić nawet zbawieniem.

Artykuł Sławomira Zatwardnickiego pt. „Jeszua uczy się zbawiać” znajduje się na s. 2 kwietniowego „Kuriera WNET” nr 82/2021.

 


  • Kwietniowy numer „Kuriera WNET” (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl. Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Sławomira Zatwardnickiego pt. „Jeszua uczy się zbawiać” na s. 2 kwietniowego „Kuriera WNET” nr 82/2021

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Bóg reżyseruje swoje plany niejako pod prąd historii/ Sławomir Zatwardnicki, „Kurier WNET” 78/2020–79/2021

Podobnie jak przykre incydenty sprzed dwóch tysięcy lat, tak i współczesne doświadczenia z covidem nie tylko nie przekreślają Bożych zamiarów, ale właśnie w nich one mogą się realizować.

Sławomir Zatwardnicki

Koronawirus w cieniu Narodzenia Pańskiego

Współpracuję z pewnym periodykiem katolickim, dla którego przygotowuję okolicznościowe teksty związane z rokiem liturgicznym. Tak się składa, że mniej więcej w okolicach pierwszych najważniejszych świąt medytuję drugie najważniejsze święta, i vice versa. Akurat teraz, gdy w sklepach zacznie dominować atmosfera „święta choinki”, wypada mi pisać rozważania dotyczące „drzewa Krzyża, na którym zawisło zbawienie świata”. Z początku trochę niepokoiło mnie to „przesunięcie” roku liturgicznego w mojej głowie względem tego, co w swojej pamięci rozważa Kościół. Ale dochodzę do wniosku, że prócz „plusów ujemnych” ma to również swoje „plusy dodatnie”. Raz, że takie pomieszanie koresponduje z ogólnym pomieszaniem „płynnej ponowoczesności”, dwa – że paradoksalnie pozwala dostrzec Boży zamiar, który inaczej mógłby umknąć uwadze.

Święta Narodzenia Pańskiego zwykle kojarzą się z klimatycznymi kolędami i sielankową atmosferą rodzinną. W świecie postchrześcijańskim jeszcze jakoś siłą bezwładu udaje się zachować pamięć o Słowie, które staje się ciałem i zamieszkuje między nami.

Nie tyle przeżywa się prawdę o historycznym wydarzeniu „raz na zawsze” Wcielenia, ile celebruje jakieś mgliste echo radości pastuszków. Coraz bardziej przypomina to wydmuszkę, mit fruwający sobie w powietrzu bez zakorzenienia w faktach, a zatem także bez większego wpływu na życie czy nawet samo przeżywanie świąt. Ale nie ma co psioczyć i miauczeć, na tle bezpłodnej babci Europy (© papież Franciszek) z jej postępującą amnezją i tak wypadamy całkiem staroświecko. Nie do tego jednak zmierzam, lecz do powiązania drugich świąt z pierwszymi.

Uważny Czytelnik zirytował się już być może tym moim pisaniem o „pierwszych” i „drugich” świętach. Celowo przyjąłem taką terminologię, żeby zasugerować pewnego rodzaju „Boskie pomieszanie bez poplątania” – splatanie się tajemnic wiary w jedno wielkie Misterium Chrystusa. Narodzenie Pańskie jest chronologicznie pierwsze przed Wielkanocą, bo przecież śmierć musi być poprzedzona przyjściem na świat. Ale z perspektywy Bożych planów to raczej Pascha Chrystusa wyprzedza Wcielenie. Wszak sam Chrystus zapewniał: „właśnie dlatego przyszedłem na tę godzinę” (J 12,27). To zaś oznacza, że całe życie Narodzonego dokonywało się w perspektywie śmierci – tik, tak, tik, tak. Gdyby się było artystą malarzem, można by to oddać po mistrzowsku grą poważnych światłocieni. A tak trzeba poprzestać na stwierdzeniu, że cień Krzyża kładł się już na żłób.

Nie jest to zresztą żadne „odkrywanie Ameryki”, raczej odsłanianie zasłony betlejemskiej tajemnicy. „Porodziła swego pierworodnego Syna, owinęła Go w pieluszki i położyła w żłobie, gdyż nie było dla nich miejsca w gospodzie” (Łk 2,7). Zaczynają się audiencje, przyszli wieśniacy ze słomą w butach, a już króle, jak śpiewamy w królowej polskich kolęd, „cisną się między prostotą, niosąc dary Panu w dani: mirrę, kadzidło i złoto. Bóstwo to razem zmieszało z wieśniaczymi ofiarami!” (Franciszek Karpiński). Wszyscy oni odejdą z radością w sercu, gdyż narodził się Zbawiciel. Ale przecież i tę radość trzeba dobrze rozumieć, żeby się móc ucieszyć jak tamci. Jaka to nieziemska radość, że Pan rodzi się na sianie i otrzymuje w darze mirrę? Mirra symbolizuje śmierć męczeńską (por. Mk 15,23), która jest Chrystusowi pisana (= jaką Syn sam sobie napisał w odwiecznie wyrażonej zgodzie na wolę Ojca).

Bóg nie przyszedł po to, żeby nas rozweselić, ale by nas odkupić. Jest różnica między oczekiwaniem od Boga uciechy a doświadczeniem radości płynącej z tego, że Bóg zbawia.

Nie ma pierwszego bez drugiego, czy też, inaczej: to drugie musi być pierwsze, by pojawiła się obiecana nam radość nie z tego świata. Proszę spróbować następującego ćwiczenia: spojrzeć na lewy palec, potem na prawy. To proste. Ale teraz proszę popatrzeć jednocześnie i na krzyż: lewym okiem na prawy palec, a prawym na lewy. Niemożliwe? A jednak tak właśnie mamy patrzeć: jednym okiem spoglądać na Dziecię i wyśpiewywać „Gloria”, a drugim okiem dostrzegać już Paschę i wylewać „Gorzkie żale”. Bo odkupienie już się rozpoczyna wraz z narodzeniem w żłobie.

Postuluję w związku z tym Betlejem dodać do Drogi Krzyżowej jako stację „zero”, zgodnie zresztą ze sztuką ikonograficzną. „Opierając się na teologii ojców – pisał Joseph Ratzinger w swojej książce poświęconej dzieciństwu Jezusa z Nazaretu – tradycja ikon interpretowała żłób i pieluszki także teologicznie. W Dziecku ściśle owiniętym w pieluszki widzi się znak wskazujący na godzinę Jego śmierci […]. Dlatego żłób przybierał kształt ołtarza”. Czy podobnego muzycznego obrazu można dosłuchać się w naszych kolędach? Raczej tylko pośrednio, na zasadzie odbicia lustrzanego: zbawienne światło prześwieca tutaj przez cały czas i oświetla również początki życia Chrystusa. Ale przecież jesteśmy jeszcze przed Paschą, dlatego kolędowanie nie może trwać cały rok, choć próbujemy je wydłużać maksymalnie.

To przyszłe wydarzenie Krzyża zapowiadają już obecne epizody: pielgrzymka ciężarnej Niewiasty i Opiekuna Józefa w celu spełnienia biurokratycznego wymysłu (spis ludności za Cezara Augusta); przyjście Zbawiciela na świat w warunkach, powiedzmy oględnie, mało sterylnych i nieludzkich (szopa i zwierzaki); emigracja do obcego królestwa egipskiego, żeby chronić Królestwo przychodzące w Dziecku, na którego życie nastawał Herod. Cień zawisa nad światłością tego dnia, gdy Bóg staje się Emmanuelem, czyli „Bogiem z nami”. A może jest raczej odwrotnie? Może to właśnie „światłość w ciemności świeci i ciemność jej nie ogarnęła” (J 1,5)? W tym wszystkim Bóg reżyseruje swoje plany, niejako pod prąd historii widzianej jedynie doczesnymi oczami.

Ale, ale, gdzie ten koronawirus zapowiedziany tytułem? – zapyta może zniecierpliwiony Czytelnik. Nie śpieszę wyjaśnić, że znajduje się on właśnie w cieniu Narodzenia Pańskiego. Podobnie jak przykre incydenty sprzed dwóch tysięcy lat, tak i współczesne doświadczenia z covidem nie tylko nie przekreślają Bożych zamiarów, ale właśnie w nich one mogą się realizować.

Być może przyjdzie nam inaczej spędzić świąteczny czas, niż do tego przywykliśmy. Ale dzięki temu przyzwyczaimy się może do bycia z Bogiem, podobnie jak On we Wcieleniu – jak określił to biskup Ireneusz z Lyonu (zm. ok. 202) – przyzwyczaił się do zamieszkania w człowieku.

Będziemy spełniać wszystkie wytyczne rządu, który walczy z wiatrakiem wirusa, poddawać się testom i gromadzić w ilościach urągających społecznej naturze człowieka. Niektórzy z nas znajdą się w ultrasterylnych warunkach szpitalnego żłobu, wśród zapiętych na wszystkie guziki lekarzy przypominających raczej kosmitów niż ludzi. Część z nas być może umrze w samotności i bez sakramentów; jest prawdopodobne, że księża potulnie jak baranki prowadzone na rzeź sekularyzmu usprawiedliwią każdą państwową restrykcję rzekomą miłością bliźniego, w imię jakiegoś przewrotnego, uwspółcześnionego sojuszu ołtarza z tronem, któremu w imię autonomii pozwoli się na wszystko. Recesja gospodarcza doprowadzi jednych do „emigracji wewnętrznej”, czyli do sięgnięcia po uzależniacze, a drugich do „emigracji zewnętrznej”, czyli zarobkowej – jeśli jeszcze będzie w ogóle jakiś „Egipt”, do którego warto wyjechać.

Jest to, przyznają Państwo, dobra okazja, żeby w nowy sposób przeżyć święta Narodzenia Pańskiego. Jakoś inaczej spojrzeć na Dziecię. Wzorem pastuszków, którzy „nie tylko zewnętrznie, ale również wewnętrznie żyli bliżej tego wydarzenia niż spokojnie śpiący mieszczanie” (Joseph Ratzinger).

A mieszczańskie wykształciuchy, jak wiadomo od Tuwima, „patrząc – widzą wszystko oddzielnie”, a modląc się o zachowanie „od nagłej śmierci […] zasypiają z mordą na piersi”. Koronawirus nie syntezuje się wtedy ze świętami, a ciemność pochłania światło. Na przekór temu przypomnijmy raz jeszcze nieodwołalną nowinę: „Lud, który siedział w ciemności, ujrzał światło wielkie, i mieszkańcom cienistej krainy śmierci światło wzeszło” (Mt 4,16). Czuwajmy zatem z podniesioną głową!

Artykuł Sławomira Zatwardnickiego pt. „Koronawirus w cieniu Narodzenia Pańskiego” znajduje się na s. 1 i 2 grudniowo-styczniowego „Kuriera WNET” nr 78/2020–79/2021.

 


  • Świąteczny, grudniowo-styczniowy numer „Kuriera WNET” (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Sławomira Zatwardnickiego pt. „Koronawirus w cieniu Narodzenia Pańskiego” na s. 1 grudniowo-styczniowego „Kuriera WNET” nr 78/2020–79/2021

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Filozofia nosa. Średniowieczni mawiali, że rozum ma nos z wosku. Że można go wykręcać w dowolne strony

Jezus nie był gejem ani nie może przyjść jako kobieta. Wcielenie dokonało się raz jeden w całej historii. Nie da się go powtórzyć i nie da się go odwołać. Trudno też Boga oskarżyć o jakąś pomyłkę.

Sławomir Zatwardnicki

Wrzucam w wyszukiwarkę hasło „stand-up bez przekleństw”. Klikam w drugą od góry pozycję zatytułowaną Jezus „Miłujcie się”. Uszy stają na sztorc. (…)

Za występem Jezus „Miłujcie się” stoi Grupa Filmowa Darwin. (…) Zamyślam się nie nad przesłaniem, ale nad światem, w którym mogło się ono pojawić. Patrzę na twarz bruneta z brązową peruką. Coś tu nie pasuje. Nic tu się nie klei, choć skrojone jest niby po mistrzowsku. Jezus Ewangelii nie przypomina Jezusa stand-upu.

Jak to pisał był G.K. Chesterton? „Musiało rzeczywiście być coś nie tylko tajemniczego, ale i wszechstronnego w Chrystusie, skoro można wykroić z Niego tylu mniejszych Chrystusów”.

Musi być też coś małego w dzisiejszym rozumie, że grubymi nićmi wszechtolerancji fastryguje pokawałkowany światopogląd.

Średniowieczni mawiali, że rozum ma nos z wosku. Że można go wykręcać w dowolne strony. Patrzę zatem na jakby znajomą twarz scenicznego Andrzeja-Jezusa, ale widzę nos z wosku. Nie tylko Jana Jurkowskiego, ale wszystkich jemu podobnych. „A co, jeśli Jezus też był gejem?” – pada zza mikrofonu bardzo oryginalne jak na dzisiejsze czasy pytanie, zadane chyba całkiem na poważnie. Że niby nic nie wiemy na pewno, bo wszystko jest domniemane. Ale co byłoby – zawisa w powietrzu retoryczna pauza – gdyby wrócił jako gej albo jako kobieta? Może zaakceptowalibyśmy Go i w końcu wszyscy pokochaliby wszystkich – ciągnie Jurkowski.

Gdyby miało to być dla śmiechu, trzeba by śmiechem odpowiadać. Ale skoro mówi się tutaj całkiem na poważnie, trzeba chyba odpowiadać „na serio”. Otóż tak się składa, że ani nie chodzi o domniemania, ani Jezus nie był gejem, ani nie może przyjść jako kobieta, bo Wcielenie – z samej swojej natury – dokonuje się raz jeden w całej historii. Nie da się go powtórzyć i nie da się go odwołać. Trudno też Boga oskarżyć o jakąś pomyłkę w realizacji odwiecznego planu zaaplikowanego nie przypadkiem w tym a nie innym czasie. (…)

Dobra Nowina Jurkowskiego polega na tym, że jak poradziliśmy sobie z segregacją rasową i brakiem równouprawnienia kobiet, tak i przez dzisiejszą niesprawiedliwość jakoś przejdziemy

Idące pod prąd prawa naturalnego postulaty LGBT zostały tutaj postawione w jednym szeregu z tym, co wprost z prawa naturalnego wynika. Zgodnie z filozofią nosa woskowego wolno tak zrobić.

To wystarczy, by mieć prawie trzy miliony odsłon, jakieś 300 razy więcej niż wynosi nakład „Kuriera WNET”, który Państwo właśnie czytacie. Naprawdę, wystarczy posłuchać stand-upowca, który nie przeklina. I wykrojonego z Ewangelii Jezusa, który nie zbawia od grzechu, lecz indoktrynuje ideologią. Zamienić „miłujcie się” na „tolerujcie się” (por. odpowiedź w stylu „oko za oko, skecz za skecz” autorstwa Tomasza Samołyka pt. Tolerujcie się (Mój coming out)).

Taki to stand-up bez przekleństw, za to z dildo. Żal mi Jurkowskiego. Żal mi siebie. Miało być śmiesznie, a jest smutno i straszno.

Facet ma nos z wosku. Mógłby zapalić świecę do modlitwy, a dał zwieść swoją wrażliwość na manowce. Ale przecież nie o nim jest ten tekst. Raczej o tych wszystkich, którzy na potęgę wykręcają swoje nosy. O tej większości, która z mniejszości robi normę. O upadku wszelkich norm, o normie budowanej na piasku braku normalności.

O ranie duszy i ciała, którą leczy się zapewnieniem, że wszystko jest OK. O pofragmentaryzowanym świecie klejonym taśmą klejącą tolerancji, królowej wszystkich innych cnót, które wyparowały.

Cały artykuł Sławomira Zatwardnickiego pt. „Filozofia nosa” znajduje się na s. 7 listopadowego „Kuriera WNET” nr 77/2020.

 


  • Z przykrością zawiadamiamy, że z powodu ograniczeń związanych z pandemią ten numer „Kuriera WNET” można nabyć wyłącznie w wersji elektronicznej (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) w cenie 7,9 zł pod adresem: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
  • Od lipca 2020 r. cena wydania papierowego „Kuriera WNET” wynosi 9 zł.
Artykuł Sławomira Zatwardnickiego pt. „Filozofia nosa” na s. 7 listopadowego „Kuriera WNET” nr 77/2020

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Jak w trzynastu ruchach rozegrać partię przeciw sobie, czyli nie każdemu podobają się działania rządu w czasie pandemii

Sam rząd rozegrał partię przeciw sobie. Jak w każdych zawodach, tak i w politycznych – za jakiś czas nikt nie będzie wspominał dobrej gry, w pamięci zostaną złe posunięcia, a przede wszystkim porażka.

Ten tekst nie jest o tym, co można by zrobić lepiej. Ten tekst jest o tym, co „nie gra” w decyzjach rządu dotyczących koronawirusa.

Rząd rozegrał partię szachów przeciwko samemu sobie. Wystarczy zamienić w kalamburze Słonimskiego „autora” na „rząd” i mamy dobry opis sytuacji: „Jeśli są to szachy, to nie autor gra koniem, ale koń gra tymi szachami. To nie partia szachów, lecz końcówka twórczości”. Wystarczyło naście ruchów, by do tego doprowadzić:

1. Wypłaszczać krzywą zachorowań, gdy zakażenia mieszczą się w liczbach trzycyfrowych. Wypłaszczać środkami drastycznymi, włącznie z lockdownem. Strzelać z armaty do komara. Wystrzelać amunicję zawczasu.

2. Przekonywać, że wicie, rozumicie, my jako rząd zapanowaliśmy nad wirusem. Zabroniliśmy mu się rozprzestrzeniać. Zgasiliśmy pojedyncze ogniska. Wsadziliśmy do aresztu domowego. Razem z domownikami oczywiście.

3. Agitować starsze osoby do udziału w wyborach prezydenckich. Tłumaczyć, że pójście do lokalu wyborczego jest bezpieczne. Udział w wiecach przedwyborczych również. Podanie dłoni kandydatowi też nie przeczy zasadzie DDM. Powtarzać, że poradziliśmy sobie z wirusem. Uwierzyć we własną propagandę.

4. Perswadować, że drugiego lockdownu Polska nie przeżyje. Składać obietnice, że takiego zamknięcia nie będzie. Potem łamać cacanki, ale bez używania znienawidzonego terminu. Od miękkiego lockdownu przejść do narodowej kwarantanny. Za przykładem innych krajów, stosujących równie nieskuteczne środki.

5. Wysłać na przymusową kwarantannę blisko pół miliona ludzi. Tym samym w sposób nieodnotowany przez GUS podnieść bezrobocie o 2,7%. Ten drobny wzrost zgubi się zresztą w fali zwolnień, która jest dopiero przed nami.

6. Pozamykać, co się da i czego się nie da. Zakazać pracowania nie tylko potencjalnie bezobjawowym chorym, ale również tym, którzy chorobę już przeszli i mogą to potwierdzić stosownymi testami. Wyposażyć w tarcze antykryzysowe, na których wyrób nie będzie kto miał pracować.

7. Współuzależnić się adekwatnie do dysfunkcji dzisiejszej demokracji. Za wszelką cenę nie przyznać, że „jesteśmy bezsilni i że przestaliśmy kierować życiem” (1 krok AA). Nie skonfrontować siebie i innych z prawdą, że „sorry, taki mamy klimat”, iż żaden system zdrowotny nie jest z gumy.

8. Przemianowywać szpitale na jednoimienne. Przerzucić wszystkie siły medyczne na jeden front. Niech umierają pechowcy, którzy chorują na coś innego niż Covid-19. Tych rozproszonych śmierci i tak nikt nie zliczy. A wszystko to dla waszego, Polacy, dobra.

9. Troszczyć się o seniorów. Służyć im, ale bez pytania ich o zdanie. Zamknąć starszych w domach, zakazać kontaktów społecznych i wizyt lekarskich (co nieraz na jedno wychodzi), wpędzić w depresję. Zepsuć im ostatnie tygodnie, miesiące czy lata życia. Jeśli umrą nie od Covida, nie podwyższą statystyk.

10. Przywoływać straszące dane. Tych, co nie dali się jeszcze zastraszyć, szantażować emocjonalnie i finansowo. Zwłaszcza psioczyć na nieodpowiedzialną młodzież, która na złość babci nie założy maseczki. Zamykać oczy na zdrowy rozsądek ludzi, którzy nie chcą odnieść się do sytuacji tak poważnie, jak by tego rządzący oczekiwali.

11. Cholerą zamrożonej gospodarki leczyć dżumę wirusa, a następnie przekreślić wymuszone na społeczeństwie wysiłki, pozwalając na spontaniczne demonstracje. Mandatami raczyć pojedyncze osoby. I hurtem wszystkim Antygonom zakazać listopadowego odwiedzania grobów! Z odpowiednim, kilkunastogodzinnym wyprzedzeniem poinformować o tym.

12. Mamić obietnicą szczepionki, której nie będzie. A jeśli będzie, nie będzie bezpieczna. A jeśli będzie bezpieczna, to zapewne niekompatybilna z nowym wirusem, który w międzyczasie zmutuje. Zamienić obietnicę na przymus szczepień. Nie pozwolić dzieciom i młodzieży na naturalne „zaszczepienie” się w szkołach. Skierować wszystkich na edukację zdalną. Razem z rodzicami, niech nadrabiają zaległości. Na przekór temu, że parę miesięcy wcześniej dowodziło się, jak bardzo nieskuteczna jest zdalna forma nauczania.

13. Nie zapytać wirusa o jego plany. Zatkać uszy, gdyby chciał dawać do zrozumienia, że zamierza skolonizować całe społeczeństwo. Rozkładać jego panoszenie się na fale kolejnych wizytacji, czyli w praktyce na długie miesiące (jeśli nie lata). W ogóle nie dopuszczać do głowy takiej myśli, że przyjdzie nam żyć razem z okupantem już na zawsze. Nie odpowiadać na pytanie, które strach zadać: i co wtedy?

To zapewne nie wszystko. Ale wystarczy na samozaoranie siebie i innych. „To nie partia szachów, lecz końcówka twórczości”. Nie tyle wirus dał szach-mata, ile sam rząd rozegrał partię przeciw sobie. Jak w każdych zawodach, tak i w politycznych – za jakiś czas nikt nie będzie wspominał dobrej gry, w pamięci zostaną jedynie złe posunięcia, a przede wszystkim porażka.

Sławomir Zatwardnicki

Jak nazwać jednostkę miary infantylizmu religijnego? „Celebryt” / Sławomir Zatwardnicki, „Kurier WNET” nr 75/2020

U współczesnych wiedza religijna nie nadąża za świecką: świecka to wiedza człowieka wykształconego; religijna pozostała na poziomie dziecka. Za tę dysproporcję płaci się często porzuceniem wiary.

Sławomir Zatwardnicki

Celebryt infantylizmu religijnego

Gdyby w podparyskim Sèvres znalazła się miara infantylizmu religijnego, zapewne nosiłaby nazwę „celebryt”. Wiadomo, że celebryci znają się niemal na wszystkim, od medycyny przez politykę, aż do kwestii religijnych. Na pewno stanowią ostateczną wyrocznię w tych właśnie sprawach. Przynajmniej dla swoich małoletnich dzieci.

Pojawiły się w czasie wakacji informacje o rodzimych gwiazdach, które nie ochrzciły swoich dzieci. Swoją drogą, wciąż jeszcze żyjemy w kraju siłą bezwładności katolickim, skoro plotkuje się nie o tych, którzy poprosili Kościół o chrzest, lecz o tych, którzy propozycję sakramentu odrzucili. Mogłoby to napawać jakąś nadzieją, ale nie napawa, gdy się człek zapozna z powodami, jakie podaje się dla uzasadnienia decyzji odroczenia chrztu na „święty nigdy”. Chodzi o to, żeby mała gwiazdka mogła w przyszłości na rynku przekonań wybrać sama. Ten argument o nienarzucaniu „Zosi samosi” nie jest wyjątkiem od reguły, raczej regułą, od której coraz mniej wyjątków.

Śp. Maciej Rybiński napisał kiedyś: „Wstydzę się tego, że byłem dzieckiem, i dziękuję Bogu, że mi to jakoś przeszło”. Niestety nasi rodacy nie wstydzą się tego, że religijny infantylizm im nie przeszedł.

Spróbujmy wyobrazić sobie przyszłe wydarzenia, do których zresztą w ogóle nie dojdzie. Celebrytek, gdy dorośnie, wejdzie do hipermarketu światopoglądowego i sam sobie wybierze. Załóżmy na chwilę optymistycznie, że półka uginająca się od krzykliwych propozycji ateistycznych nie przykuje jego uwagi. Że minie następnie sto kolejnych regałów z towarami rzekomo neutralnymi światopoglądowo, a mocno reklamowanymi w dobie sekularyzmu, i w końcu dojdzie do tej jednej, znajdującej się na szarym końcu, z produktami religijnymi. Tam w oparciu o swoje kryterium dokona wyboru, sięgnie ręką i ściągnie z półki kieszonkowego bożka, by ten odtąd mu się kłaniał. Uczyni go na swoją miarę, a przede wszystkim zabroni wtrącania się w życie, boć przecież od berbecia wychowywany był na samowystarczalnego. Jego życie jest jego, czyż nie?

Dlaczego ta, w gruncie rzeczy surrealistyczna, sytuacja się nie wydarzy? Po pierwsze, dorastający wychowanek ominie światopoglądowy hipermarket z daleka – wybór już się dokonał za jego plecami, gdy on sam był jeszcze niezdolny do samodzielnych wyborów. Całe późniejsze życie przeszedł w butach rodziców, zupełnie tego nieświadomy. Dlaczego miałby teraz dokonywać trudnego wyboru, od którego rodzice uciekli? Po drugie, po co komu bożek wybierany jak towar marketingowy, krojony na ludzki obraz i oczekiwania? Po trzecie w końcu i najważniejsze, młodemu człowiekowi jedynie wydaje się, że ma wolność wyboru. W istocie, jeśli poważnie potraktować Objawienie, naukę Kościoła i doświadczenie chrześcijan, rzeczywista wolność jest możliwa dopiero dzięki Bogu. W tym cały szkopuł, że to nie co innego jak chrzest gładzący skutki grzechu pierworodnego – przywraca człowiekowi wolną wolę, bo przywraca człowieka Bogu.

Jak się okazuje, neutralność rodziców lekce sobie ważących wagę sakramentu jest jedynie pozorna. W istocie ich poglądy budują się na fundamencie tej postawy duchowej, w której się znajdują: co w sercu, to na języku, co w duchu, to projektowane na pudelkowe poglądy.

Jako potomkowie Adama i Ewy Rajskich – żyją poza Bogiem, który jest źródłem prawdziwej wolności. Wydają się sobie sami sterem, żeglarzem i okrętem, ale w istocie płyną miotani falami, a okrętem porusza sternik o kosmatych łapach. To dlatego wszelkie poddanie się Bogu jawi im się w opozycji do wolności człowieka. Nie ma bardziej oczywistego dowodu na zniewolenie człowieka niż właśnie ta śmiertelnie poważna zabawa w przeciąganie liny: im więcej mnie, tym mniej ciebie. Im mniej Boga, tym więcej człowieka, im więcej rodzica, tym mniej dziecka. Sequel wydarzeń z raju, z tym samym, wcale nie happy, endem.

Jako alternatywę dla tego kłamstwa Kościół wskazuje na Chrystusa – Drugiego Adama: Jego życie nie jest Jego. Nikt bardziej wolny jako człowiek, a zarazem nikt bardziej poddany Bogu niż On. Jedno idzie w parze z drugim, także w naszym życiu: wolność stworzenia jest wprost proporcjonalna do uległości Stwórcy. Posłuszeństwo Bogu to drugie imię synostwa, czyli dziecięctwa Bożego. Właśnie to przybrane synostwo zostaje zaaplikowane człowiekowi w sakramencie chrztu. Dopiero sakrament jest otwarciem drzwi do właściwych wyborów. Można by zaryzykować stwierdzenie, że również opowiedzenie się za Bogiem jest możliwe jedynie dzięki Bogu; paradoksalnie – kto chce dobrowolnego wyboru piekła na ziemi i po śmierci, nie może tego dokonać nie odnosząc się do Boga.

Henri de Lubac w książce Najnowsze paradoksy wskazywał na występujący u współczesnych ludzi kontrast między ich wiedzą świecką a religijną; ten ceniony teolog przestrzegał: „ta pierwsza to wiedza człowieka dojrzałego, który długo studiował, który wyspecjalizował się w jakiejś profesjonalnej technice, który zna życie, który się wykształcił; ta druga natomiast pozostała wykształceniem dziecka, zupełnie podstawowym, rudymentarnym, mozaiką dziecięcych wyobrażeń, źle przyswojonych abstrakcyjnych pojęć, strzępów mętnych i wyrywkowych informacji uzbieranych przypadkowo z biegiem czasu. Dysproporcja jest tak wielka, że często płaci się za nią porzuceniem wiary”.

Być może celebrytom brakuje wiary; na pewno zaś szwankuje u nich podstawowa wiedza religijna.

Co w takim razie stanie się z naszą małą nieochrzczoną gwiazdką i jej rodzicami? Czy drzwi zamknęły się dla nich ostatecznie? Na szczęście „Bozia” nie mieszka w hipermarkecie; a ponieważ w odróżnieniu od bożków lepionych na modłę człowieka, Bóg naprawdę ma coś do powiedzenia, jest i dla naszych antybohaterów jeszcze szansa nawrócenia, prawdziwej wolności, no i wyzwolenia z infantylizmu religijnego, którego miarą jest, przypomnijmy, celebryt.

Artykuł Sławomira Zatwardnickiego pt. „Celebryt infantylizmu religijnego” znajduje się na s. 6 wrześniowego „Kuriera WNET” nr 75/2020.

 


  • Od lipca 2020 r. cena wydania papierowego „Kuriera WNET” wynosi 9 zł.
  • Ten numer „Kuriera WNET” można nabyć również w wersji elektronicznej (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) w cenie 7,9 zł pod adresem: e-kiosk.pl, egazety.pl lub nexto.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Sławomira Zatwardnickiego pt. „Celebryt infantylizmu religijnego” na s. 6 wrześniowego „Kuriera WNET” nr 75/2020

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Dwie twarze wyborów prezydenckich: Bosak – sympatyczniejsza twarz ideologii – i o Trzaskowskim pół żartem, całkiem serio

Konfederaci przyciągają najbardziej ideowych młodych, by zepchnąć ich na manowce ideologii – i ten trend powinien zostać wyhamowany. Omal nie obudziliśmy się pod obyczajowo liberalnym Trzaskowskim.

Sławomir Zatwardnicki

Bosak – sympatyczniejsza twarz ideologii

Żurnaliści prawicowi, a więc ideowi, oceniają decyzje liderów Konfederacji jako pragmatyczną „grę na siebie”. Konfederacja miałaby działać we własnym interesie partyjnym, górującym nad pożytkiem Polski. Otóż śpieszę donieść, że nie jest to trafiona perspektywa i z innej należy diagnozować rozstrzygnięcia Konfederacji. Właściwy punkt widzenia, w moim głębokim przekonaniu, to uznanie, że mamy do czynienia z czymś na kształt ideologii, z wnętrza której wypływają motywacje Konfederatów.

(…) Ideologiczna sztywność w teorii – w praktyce sprawiła, że niemal połowa zwolenników Konfederatów, którzy jednak nie posłuchali Brauna, oddała głos na Trzaskowskiego. Tak to się musi kończyć: wąskie myślenie niechybnie prowadzi w ślepą uliczkę. (…)

Sam mam wśród znajomych ludzi niezideologizowanych, którzy głosowali na niego a to ze względu na wolnorynkowość, a to z powodu bardziej wyraźnego akcentowania konserwatywnych wartości, a to w końcu, aby dać „prztyczka” PiS-owi za politykę przegięć czy niezrealizowane obietnice obrony życia.

Sądzę, że po tych wyborach przynajmniej kilka procent tych, którzy dali Bosakowi kredyt zaufania, zostało zrażonych do Konfederacji, jeśli w wyborze między Dudą a Trzaskowskim jej liderzy nie byli w stanie wykonać jakiegokolwiek ruchu w stronę prezydenta, w mojej opinii dowodząc tym utraty zdolności do trzeźwego osądu sytuacji. (…) Konfederaci przyciągają najbardziej ideowych młodych, by w końcu zepchnąć ich na manowce ideologii – i właśnie ten trend powinien zostać wyhamowany. Omal nie obudziliśmy się pod obyczajowo liberalnym Trzaskowskim.

Zdaje się, że jedyną alternatywą dla Polski jawi się Konfederacji wygrana Konfederacji. Zamknięci w swoim świecie, całkiem chyba na poważnie muszą oczekiwać „pobudki” większej części społeczeństwa. Ale to oczywiście gruszki na wierzbie, trudno bowiem uznać, że 40 czy 50% Polaków zagłosuje na program Konfederacji, a przede wszystkim na takich liderów jak Braun czy raz po raz kompromitujący się Janusz Korwin-Mikke. Wolne żarty.

Skoro w tak a nie inaczej urządzonym lewicowo-liberalnym medialnym świecie nietrudno obrzydzić PiS czy zaatakować PAD-a, to co dopiero można by zrobić ze światem Konfederacji? Na razie toleruje się milszą twarz Bosaka, ale i to jedynie do czasu.

(…) Konfederaci przypominają mi gnostyków, o których papież Franciszek w nieco innym oczywiście kontekście pisał, że zamykają się w określonym zbiorze idei, które ostatecznie więżą ich we własnej immanencji rozumu. Absolutyzują swoje teorie i oczekują, że inni podporządkują się ich rozumowaniu. Zaprawdę, „ideologia ta karmi samą siebie i staje się jeszcze bardziej ślepą”. Ojciec święty piętnował też ciągotki zauważalne u tych, którzy „stawiają siebie wyżej od innych, ponieważ zachowują określone normy albo ponieważ są niewzruszenie wierni wobec pewnego katolickiego stylu z przeszłości”. Zdaniem Franciszka prowadzi to do „narcystycznego i autorytarnego elitaryzmu” i trudno sobie wyobrazić, „żeby z tych zredukowanych form chrześcijaństwa mógł się narodzić autentyczny dynamizm ewangelizacyjny”. Słowa te nie wydają się od rzeczy, skoro przywiązanie do Kościoła w przypadku Konfederacji, a zwłaszcza Brauna jako jednego z jej liderów, oznacza właśnie konserwatyzm tradycjonalistyczny.

To właśnie wydaje mi się najtragiczniejsze. Konfederacja jako propozycja dla co bardziej ideowych młodych prowadzi ich ku bezdrożom katolicyzmu. Oczywiście, że twórca filmu Luter i rewolucja protestancka nie pójdzie drogą Lutra, ale jednocześnie zamyka siebie i innych w wyimaginowanym Kościele, którego zwyczajnie nie ma; to taki „katolicki protestantyzm”.

Tak często hołubiony w środowiskach tradycjonalistycznych Joseph Ratzinger pozostawał jak najdalszy od wszelkich postaci konserwatyzmu religijnego; owszem, przyszły papież Benedykt XVI nigdy nie wykazywał nostalgii za bezpowrotnie minionym „wczoraj” czy tęsknoty za „jutrem”, lecz starał się w oparciu o bogactwo Tradycji otwierać drzwi Kościoła na „dzisiaj”.

 O Trzaskowskim pół żartem, całkiem serio

Jak między ludźmi trzeba postawić wyraźną granicę między „ja” i „ty”, bo dopiero dzięki temu jest możliwa budowa nietoksycznego związku, tak Stwórca musiał objawić się jako całkowicie Inny od stworzenia, żeby następnie zaproponować zdrową z nim relację. Można powiedzieć za kardynałem Schönbornem, że „Biblia jest pierwszą oświecicielką”, która „odmitologizowuje świat, pozbawia go boskiej czci”. Krok w tył będzie więc powrotem do bałwochwalstwa. Nie trzeba wywoływać ducha Spinozy, by troszczyć się o środowisko, lepiej odwołać się do encykliki Laudato si’ papieża Franciszka, za którego państwo Trzaskowscy ponoć trzymają kciuki.

Twierdzono, że prezydent w drugiej kadencji odpowiada jedynie przed Bogiem i historią, ale już nie przed własną partią czy „komendantem” Kaczyńskim. Pretendent na urząd prezydenta w takim razie musiałby odpowiadać w ewentualnej pierwszej kadencji, prócz historii i macierzystego ugrupowania, z którego się wywodzi, przed Bogiem Spinozy.

I tutaj pojawia się problem, a jednocześnie właśnie ucieczka przegranego kandydata wyborów prezydenckich przed problemem: Bóg siedemnastowiecznego filozofa nie jest Bogiem osobowym, nie można zatem mówić o jakiejkolwiek odpowiedzialności przed Nim.

Trudno sobie wyobrazić, żeby po złożeniu przez Trzaskowskiego przysięgi na prezydenta stolicy miały paść słowa: „Tak mi dopomóż Bóg Spinozy”. Już w tym jednym fakcie ukazuje się, jak bardzo przyjmowana wizja Boga wpływać będzie na czyny polityka – jeśli nawet niepoważnie potraktuje swoją wiarę w Boga Spinozy, to całkiem na poważnie odrzuca odpowiedzialność za swoje czyny przed Bogiem Objawienia. Ewentualnie może zdać sprawę ze swojej aktywności przed samym sobą jako emanacją jednej boskiej substancji, choć mam nadzieję, że pływający w płytkiej wodzie Trzaskowski nie wyciąga aż tak głębokich konsekwencji z dziedzictwa Spinozy.

Z myślą filozofa związany jest również determinizm. Spinoza uznał, że własności świata wywodzą się z natury Boga, a cokolwiek się wydarza, jako poddane wiecznym prawom – jest konieczne. Również namiętności i czyny ludzkie są produktem konieczności – i, konsekwentnie, nie należy ich piętnować czy wyśmiewać, lecz jedynie starać się zrozumieć. Odpada zatem przypadek oraz wolność i związane z nią możliwości powiedzenia „nie” Bogu czy nawet stworzonej naturze ludzkiej. Rzekomo właśnie w poznaniu tej prawdziwej wiedzy człowiek porzuca przesądy i odkrywa prawdę, a razem z nią nabywa tego, co dziś nazywamy tolerancją: nikogo nie potępia, do nikogo nie żywi urazy, odnajduje „święty” spokój. Mówiąc językiem kampanii przedwyborczej: wychodzi z okopów i dostrzega, że świeci słońce, a Niemców nie ma. To dobrze tłumaczyłoby stosunek Trzaskowskiego do poglądów reprezentowanych przez środowiska LGBT.

W tym błędnym systemie myślowym Spinozy zreformowanym przez prezydenta Warszawy nie sposób odróżnić prawdy od błędu, a abstrakcyjna spinozjańska konieczność przybiera bardzo praktyczny wymiar: koniecznością staje się tutaj realizacja założeń ideologicznych, dla których nie ma już miary oceny, i które idą pod prąd naturze ludzkiej.

Jeśli Spinoza oceniał jako słuszne to postępowanie, które pozostaje zgodne z naturą, a prawdziwą naturę ludzką widział w rozumie, to trzeba powiedzieć, że obecna rewolucja seksualno-kulturowa przeczy nie tylko wierze, ale i rozumowi. A przy okazji okazuje się, że tą koniecznością ktoś steruje.

Cały artykuł Sławomira Zatwardnickiego pt. „Dwie twarze wyborów prezydenckich” znajduje się na s. 5 sierpniowego „Kuriera WNET” nr 74/2020.

 


  • Od lipca 2020 r. cena wydania papierowego „Kuriera WNET” wynosi 9 zł.
  • Ten numer „Kuriera WNET” można nabyć również w wersji elektronicznej (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) w cenie 7,9 zł pod adresem: e-kiosk.pl, egazety.pl lub nexto.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Sławomira Zatwardnickiego pt. „Dwie twarze wyborów prezydenckich” na s. 5 sierpniowego „Kuriera WNET” nr 74/2020

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Facebookowe nauki pewnego pastora: Trzaskowski pokona ciemności katolicyzmu, który prowadzi Polaków do piekła

Chrześcijaństwo w wersji katolickiej jest pułapką, w którą szatan łowi ludzi. Nad Polską rozciąga się zasłona ciemności i bez jej zerwania nie nastąpi przebudzenie. Tylko PO zależy na chwale Bożej.

„Polska dla Jezusa”, czyli głosować Trza!

Poniższy tekst powinien napisać Tomasz Terlikowski. Byłby to sequel artykułu sprzed dziesięciu lat, zatytułowanego „Zielonotuskowcy, czyli Donald Tusk wybrany przez Boga”. Ale ponieważ nie ma pewności, że redaktor nosi się z zamiarem podjęcia tego tematu, kreślę tych kilka słów przed wyborami o bieżących konotacjach polityki z pentekostalizmem nowej fali.

Przypomnijmy jednak najpierw, że po katastrofie smoleńskiej 2010 roku pojawiła się w pentekostalizmie polskim swego rodzaju „teologia smoleńska”. Najdosadniej sformułował ją Bogdan Olechnowicz, pastor Chrześcijańskiej Wspólnoty Górna Izba oraz jeden z liderów ruchu Polska dla Jezusa. Według tego obdarzonego charyzmą kaznodziei i pisarza, którego wydaną w 2006 roku książkę „Wzgardzeni czy wybrani. Prorocze spojrzenie na Polskę” czytałem z wypiekami na twarzy, w ojczyźnie toczy się wielkie zmaganie decydujące o losach Polski i jej misji. Po tragedii 10 kwietnia fronty tej wojny duchowej zostały przez pastora jasno wytyczone: po jednej stronie Prawo i Sprawiedliwość, po drugiej Platforma Obywatelska. Na podstawie zupełnie oderwanej od jakichkolwiek reguł interpretacyjnych egzegezy Biblii, spór między obu partiami został uznany za starcie między domem Saula a domem Dawida.

Jeśli Saul symbolizuje fałszywą religijność i błędne rozumienie państwowości, to z kolei wybrany Dawid – prawdziwe oddanie Bogu oraz właściwe rozumienie patriotyzmu. Tusk i jego ekipa, jak Olechnowicz kazał w czasie konferencji ruchu Polska dla Jezusa w 2010 roku, mieliby być przywódcami o sercu Dawida, a zadanie Kościoła polegałoby na błogosławieniu ich. W tej konwencji prezydent Bronisław Komorowski reprezentował „nowe serce narodu”, które zostało dane Polsce „jako dar z nieba”. Widocznie dobry Bóg – postawmy kropkę nad „i” – miłosiernie dopuścił do katastrofy, w której zginąć miało stare serce narodu symbolizowane przez Lecha Kaczyńskiego. Wtedy to zdaniem „proroka” dom Saula został poniżony, a Dawidowy dom – wyniesiony.

Bogatsi o doświadczenia kolejnych lat możemy tylko śmiać się i zgrzytać zębami, gdy czytamy „proroctwa” Olechnowicza o tym, jakoby dla ludzi PiS-u Chrystus był jedynie dodatkiem do życia, a dla ludzi PO miałaby liczyć się na serio chwała Boża.

Ale jeszcze poważniej robi się, gdy pastor sięga sfery duchowej: 10 kwietnia rzekomo „Bóg dokonał sądu”, a „w pierwszym rzędzie ten sąd dotyczył zwierzchności, która jest nad tym krajem”. Terlikowski w tym miejscu wyjaśnia, że starym polskim sercem Olechnowiczowi jawi się „Polska tradycyjna, religijna, zaangażowana w katolicyzm”. Nie było całkiem złe to serce, ale stało się zmęczone, niezdolne do przebaczenia, pokory i widzenia Boga, a przede wszystkim niezdatne do udźwignięcia tego, co Bóg jakoby zamierzał dla naszego kraju w następnych latach.

Polska dla Jezusa jest wzorowana na ideach znanych w amerykańskim pentekostalizmie, a dokładniej na tzw. Reformacji Nowoapostolskiej. Ten coraz bardziej wpływowy w kręgach ewangelikalno-charyzmatycznych ruch wyróżnia się między innymi silnym akcentem położonym na prowadzenie tzw. strategicznej walki duchowej, której celem miałaby być przemiana społeczna (duchowe przebudzenie) idąca w ślad za wyparciem demonów terytorialnych (np. krajowych), oraz właśnie na funkcję proroka przynoszącego nowe objawienie od Boga. Dalekosiężnym zamiarem „apostołów” Reformacji Nowoapostolskiej jest również wpływ na społeczeństwo, także w sferze politycznej. Dlatego najchętniej bratają się z konserwatywnymi politykami, ale zgodnie z „proroctwami” Lance’a Wallnau’a, wybrany przez Boga został także Donald Trump; miałby on odegrać rolę podobną do króla perskiego Cyrusa.

Jak widać na przykładzie Olechnowicza, w praktyce przyjmowanie proroczego objawienia może przybierać jeszcze bardziej karykaturalne formy; jest raczej projektowaniem własnych czy wręcz branych z mainstreamowych mediów uprzedzeń i poglądów na sferę religijną.

W teologii katolickiej podkreśla się przytomnie, że w przypadku prywatnych objawień wizjoner nigdy nie otrzymuje „czystego” przesłania, ale zawsze przechodzi ono przez subiektywny filtr odbiorcy wizji (jego konkretne możliwości, dostępne mu sposoby obrazowania i poznania itd.). Dlatego nawet nadprzyrodzone wizje nie są „nigdy zwykłymi «fotografiami» rzeczywistości pozaziemskiej, ale wyrażają także możliwości i ograniczenia podmiotu postrzegającego” (Joseph Ratzinger). Zakładając optymistycznie, że Duch Święty w ogóle może działać w takich grupach określających się jako ponaddenominacyjne, i tak nie miałby możliwości przebicia się przez podstawowe uwarunkowania Olechnowicza. Żeby zdać sobie sprawę z głównego filtru „proroka”, wystarczy zajrzeć na stronę „Polski dla Jezusa”, na której przeczytamy:

„Musimy zdawać sobie sprawę, że Polska nigdy w swojej historii nie doświadczyła naprawdę Bożego poruszenia na większą skalę. I chociaż nazywa się krajem chrześcijańskim, tylko niewielu zna osobiście Jezusa Chrystusa jako osobistego Zbawiciela i Pana. Niewielu zna i doświadcza mocy zmartwychwstałego Jezusa w swoim życiu. Chrześcijaństwo bowiem przyszło do Polski jako akt polityczny, a nie w wyniku Bożego poruszenia i nawrócenia się ludzi do Jezusa Chrystusa. Ta sytuacja pozwala szatanowi trzymać nasz naród w oszustwie religijności, prowadząc wielu do piekła. Zasłona ciemności nad krajem sprawia, że ewangelia nie może przedostać się do umysłów i serc ludzi”.

Nie chodzi tutaj jedynie o stwierdzenie faktu, że tradycyjna religijność może być zwykłą wydmuszką pozbawioną treści. Przetłumaczmy przesłanie z polskiego na polski: chrześcijaństwo w wersji katolickiej jest po prostu fałszywą religijnością, w istocie wręcz pułapką, w którą szatan łowi ludzi. Nad Polską rozciąga się zasłona ciemności i bez jej zerwania nie nastąpi przebudzenie. To właśnie ten antykatolicki resentyment jest źródłem „objawień” takich jak wyżej opisane, które z kolei przekładają się na takie, a nie inne wybory.

Mimo że życie już dawno zweryfikowało prawdziwość „proroctwa” Olechnowicza, jego serce wciąż opowiada się po tej samej stronie sporu między obu partiami. Modyfikacją jest jedynie poparcie Szymona Hołowni w pierwszej turze, by w drugiej oddać już głos za Trzaskowskim.

Plus może różnica w języku: świadoma rezygnacja z biblijnej symboliki, przy wciąż podtrzymywanym poglądzie na temat duchowego charakteru tego, co się dzieje.

Spokojnie można by podobne grepsy znaleźć w takiej, powiedzmy, „Gazecie Wyborczej”; być może zresztą stamtąd ocena sytuacji została żywcem wzięta. Darujmy sobie jednak te smaczki. Poniżej cytuję tylko „głębsze” uzasadnienia fundamentalnego wyboru, jaki owieczki pasterza otrzymują codziennie na FB w ramach przedwyborczego „niezbędnika obywatelskiego”.

Zacznijmy z wysokiego c:

„Bez patetycznych słów, ale z przejęciem napiszę, że najbliższe wybory są kluczowe dla naszego kraju. Może najważniejsze od 1989. Bo oto stoimy przed wyborem bardzo fundamentalnym.

Wybór nie jest pomiędzy polską liberalną czy konserwatywną, katolicką czy świecką, tradycyjną czy (jak to niektórzy schlebiają sobie dość na wyrost) progresywną. […]

To wybór pomiędzy Polską demokratyczną, o której marzyły miliony Polaków i którą wywalczyło nam pokolenie pierwszej Solidarności, a Polską autokratyczną, która zarządzana jest przez jeden, niekonstytucyjny ośrodek władzy, zogniskowany w jednej osobie, i bynajmniej nie mam tu na myśli obecnego prezydenta RP”.

I dalej:

„To, z czym mamy obecnie do czynienia, nie jest przede wszystkim sporem partyjnym, sporem dwóch największych ugrupowań politycznych, czyli PiS i PO. I nie jest to też spór ich politycznych patronów, czyli Jarosława Kaczyńskiego i Donalda Tuska. […] Jeśli zatem nie jest to spór partyjny, to jaki? Jest to raczej spór mentalnościowy, psychologiczny, historyczny i w pewnym sensie cywilizacyjny. Ale też w jakiejś, niemałej mierze, także religijny”.

Trochę przeczą sobie te dwie wypowiedzi, ale machnijmy na to ręką. Następnie pojawia się odwołanie do doświadczenia psychologicznego, które pozwala Olechnowiczowi dokonać tyleż uproszczonej, co naiwnej diagnozy:

„Jarosław Kaczyński reprezentuje, moim zdaniem, tę mniej zdrową część społeczeństwa (już czuję to oburzenie niektórych!), która niesie w sobie narodowe zranienia, sporą dawkę upokorzenia, żyje w poczuciu odrzucenia i cechuje się także mentalnością ofiary. Jest zazwyczaj nieufna wobec otoczenia, żeby nie powiedzieć podejrzliwa i nieskora do przebaczenia. Nawet bardzo nieskora. Stąd historyczne resentymenty i złe relacje z innymi państwami. […]

Donald Tusk natomiast, według mnie, reprezentuje część Polski, która jest o wiele bardziej otwarta, która uporała się z przeszłością, własną i wspólnotową, patrzy do przodu, nie szuka zwady, nie boi się wyzwań, odniosła już jakieś osobiste sukcesy i ma zasadniczo znacznie zdrowsze poczucie własnej wartości. Zyskuje tym samym zaufanie innych nacji, czego dowodem był jego wybór na najważniejszą funkcję w Unii Europejskiej”.

Zdaniem pastora, Kaczyński dostrzegł ból społeczeństwa, ale zamiast leczyć – zainfekował ranę najgorszymi emocjami. Spotęgował poczucie skrzywdzenia i zyskał wiernych wyznawców, którzy z braku krytycznego podejścia, oddają resztki swojej wolności.

Mądry pasterz pochyliłby się nad zranionymi owcami i przeprowadził przez proces uzdrowienia. Kolejnym grzechem PiS jest „wkupywanie się w łaski ludzi przez transfery socjalne”, czerpanie profitów z władzy i rzucanie ochłapów w postaci 500+. „Dwie cechy albo dwie antywartości, które, moim zdaniem, definiują obecnie rządzących, to pycha i kłamstwo”, na których zbudowane są rządy PiS. Olechnowicz pozostaje tak nieskalanie bezkrytyczny wobec pychy Trzaskowskiego, że nie zauważa bezczelnych zachowań kandydata w czasie kampanii.

Mnie najbardziej jednak zastanowiły koligacje Olechnowicza i Hołowni. Pentekostalny pastor już „późnym latem zeszłego roku” dowiedział się od Szymona „o jego zamiarach kandydowania w nadchodzących wyborach”. Facebookowy wpis ozdabia zdjęcie obu rozmawiających panów, pożywiających się w restauracji.

Gdybym był prorokiem jak Olechnowicz, dostrzegłbym w tym spotkaniu symbol dziwnej koalicji otwartego katolicyzmu Hołowni z wizją chrześcijaństwa reprezentowaną przez Olechnowicza. Ten pierwszy dokonuje rozdziału Kościoła i państwa tak dalece, że nauka Kościoła będzie miała coraz mniej do powiedzenia w kwestiach moralnych i obyczajowych. Drugiemu zaś zależy na przebudzeniu duchowym w kraju, na które szansa rośnie wprost proporcjonalnie do osłabienia tradycyjnego katolicyzmu.

Obaj bagatelizują rewolucję seksualną i napierającą cywilizację śmierci, dla których jedyną tamą jest właśnie katolicka „zwierzchność” i tradycyjna religijność Polaków. Zniszczcie to stare serce, a zobaczycie, co na jego zgliszczach zbuduje Trzaskowski jako nowy reprezentant nowego serca. Powiedzmy to samo, tyle że patetyczniej i biblijniej:

„Albowiem już działa tajemnica bezbożności. Niech tylko ten, co teraz powstrzymuje, ustąpi miejsca, wówczas ukaże się Niegodziwiec, którego Pan Jezus zgładzi tchnieniem swoich ust i wniwecz obróci [samym] objawieniem swego przyjścia” (2Tes 2,7-8).

Sławomir Zatwardnicki

Wystrychnięci na Trzaskowskiego. List do braci i sióstr, którzy „stoją za Hołownią” i wypruwają sobie żyły i pieniądze

Mistrz wyborczej jazdy figurowej wylądował, przyznając, na kogo zagłosuje w II turze. Zapatrzonym w kolejne wolty Hołowni, umknęło zrazu, że wyląduje on w innym miejscu niż to, z którego się wybijał.

Sławomir Zatwardnicki

Ten list nie jest do wszystkich i nie jest o wszystkim. Kieruję go do tych braci i sióstr z mojej facebookowej bańki informacyjnej, którzy na swoich profilach wspierali własną twarzą zmęczoną walką facjatę Szymona Hołowni. I do wszystkich pozostałych wierzących, którzy uwierzyli charyzmatycznemu kandydatowi na prezydenta. Tych, co to znaleźli się w „Ekipie Szymona” i wypruwali sobie żyły i pieniądze z portfela, żeby wesprzeć ponadpartyjną prezydenturę. Albo w wersji bardziej łagodnej: zwyczajnie agitowali za brązowym medalistą pierwszej tury wyborów. Zwracam się również do tych minimalistów, którzy po prostu zastosowali nakładkę „To ja stoję za Hołownią”.

Najpierw zdziwiła mnie Wasza wiara w to, że Hołownia miałby być odpowiednią osobą dla zakończenia wojny polsko-polskiej. Jeśli ktoś śledził choćby pobieżnie publicystykę pisarza i celebryty telewizyjnego, ten wie, że to akurat ostatni kandydat na rozjemcę plemiennych waśni. Nie piszę tego zresztą w tonie krytycznym – stwierdzam jedynie fakt, że styl Hołowni zawsze należał do polemicznych. Kiedyś mistrz pióra Stefan Kisielewski pisał był, że felieton bez wcześniejszego podrażnienia się jest jak wódka bez obiadu. Coś podobnego można by moim zdaniem napisać o Hołowni jako mistrzu żonglerki słownej i – jak się okazało w trakcie kampanii – również ideowej. Trudno mi pojąć, że można było ulec czarowi pojednania roztaczanemu przez kandydata, który świetnie czuje się właśnie dopiero w konfrontacji.

Drugie moje zdziwienie dotyczy Waszego przekonania, że istnieje w ogóle coś takiego jak pozapartyjna polityka. Jakkolwiek byśmy oceniali obecną ligę polityczną, wiarę w to, że da się działać bez zaplecza politycznego, w oparciu o neutralnych ekspertów – zaliczam do idealistycznych mrzonek.

Zetknięcie z rzeczywistością jest brutalne, ale i otrzeźwiające. Jak na przykład twarz Romana Giertycha, który wyższy o całych osiem centymetrów, w końcu wychynął zza pleców Hołowni. Wy, którzy na swoich facebookowych profilach przyznawaliście, że „stoicie za Hołownią”, w rzeczywistości nie tyle staliście, ile szliście za przywódcą.

A ten poprowadził Was tam, gdzie niekoniecznie chcielibyście się znaleźć, gdyby Was ktoś o to spytał na początku. Kto stanął za Hołownią, gdy ten się usunął, chcąc nie chcąc, stoi teraz za Trzaskowskim.

Pamiętam, jak kiedyś pewna redaktorka w audycji radiowej, już po skończonym ze mną wywiadzie, zeszła na temat pisarstwa Hołowni. Mówiła wtedy, że nie odpowiada jej ten retoryczny styl, pełen niekończących się piruetów, które pisarz wykonuje, zanim dobrnie do końca zdania. Przypomniała mi się ta wypowiedź w momencie, gdy mistrz wyborczej jazdy figurowej wylądował, w końcu przyznając, na kogo zagłosuje w drugiej turze. Wam, zapatrzonym w kolejne wolty Hołowni, umknęło zrazu, że wyląduje on w innym miejscu niż to, z którego się wybijał. W gruncie rzeczy po tych światopoglądowych saltach, które wykonał wcześniej, nie powinno mnie nawet dziwić to poparcie dla „pana Rafała” – w każdym razie mniej niż zdumienie, jakie wzbudziły we mnie Wasze próby naginania katolickich przekonań do poglądów kandydata.

Przy czym nawet lądowanie Hołowni nie odbyło się bez akrobacji retorycznej: wiemy już, że nie chodzi o głosowanie za kimś, ale przeciw komuś. Rozumiem, że można było ulec czarowi tej gimnastyki poglądowo-retorycznej w czasie kampanii, ale, przyznajcie sami, noty końcowe psują chyba popis. No i, jak by nie patrzeć, podtrzymują duopol PO-PiS, skoro ponadpartyjność kończy się poparciem jednej z krytykowanych stron. Przy okazji, reklamujący się „silnym prezydentem”, stawiający się na „przepytki” u trzeciego w rankingu prezydenckim, prezentuje się raczej mało adekwatnie.

A Hołownia, który odpowiedzi „pod publikę” swoich wyborców przyjmuje za wystarczającą monetę, żebyście z czystym sumieniem i w wolności zagłosowali jak on na Trzaskowskiego – sprawiać mógłby wrażenie naiwniaka, gdyby nie był na to nazbyt inteligentny.

Na koniec, parafrazując najczęściej powtarzaną frazę Trzaskowskiego „Te wybory są o tym”, chciałbym się zastrzec: mój tekst nie jest o tym, jaki to Hołownia jest zły. Tym bardziej nie o tym, że jego pomysły należy bez rozważenia kierować do kosza. Ten tekst jest o Was i o moim zdziwieniu Waszym zaufaniem w Hołowni położonym. Jest też pytaniem i prośbą o wyjaśnienie mi, jak się teraz czujecie, drodzy? Pytam całkiem poważnie: czy nie zostaliście wystrychnięci na Trzaskowskiego? A jeśli tak, to czy nie pora zagłosować – jeśli nie za kimś, to przeciw temu obrotowi spraw?