Trwa wojna. Dominuje tzw. narracja, która ma skłócać narody / Jadwiga Chmielowska, „Śląski Kurier WNET” 45/2018

Różnice w oglądzie sytuacji z wielu stron powinny przybliżać do prawdy. Kłamstwo jest zawsze orężem służącym złu. Osoby przyłapane na kłamstwie, oszustwie powinny stracić wiarygodność raz na zawsze.

Jadwiga Chmielowska

To nie narracje, nie dewiacje – to najprawdziwsza wojna. Dezintegracja następuje przez sianie fałszywych informacji i kreowanie takichże autorytetów. Obce agentury zakładają stowarzyszenia – zawsze o bardzo patriotycznych nazwach. Stare, skorumpowane struktury dokonują liftingu w KRS-ach tak, by nikt nie skojarzył ich z całym podłym bagażem historycznym. To nie przekaz historyczny jest dominujący, ale tzw. narracja, mająca skłócać narody.

Z logicznego punktu widzenia świadomość różnych narodów na temat tych samych wydarzeń nie może się różnić. Coś się bowiem wydarzyło albo nie wydarzyło. Jednakże wyniki badań przyczyn i skutków tych wydarzeń, a potem ich interpretacje mogą być różne. Te właśnie różnice w oglądzie sytuacji z wielu stron powinny pozwalać na przybliżanie się do prawdy. Podstawą komunikacji między ludźmi jest ustalenie potrzeb, oczekiwań i wymiana poglądów. Przekazywanie kłamstwa jest stratą czasu. Kłamstwo jest zawsze orężem służącym złu. Osoby przyłapane na kłamstwie, oszustwie powinny stracić wiarygodność raz na zawsze.

W dezinformacyjnej zawierusze może dojść do głoszenia poglądów niezgodnych ze stanem faktycznym. Wtedy konieczne jest szczere wyjaśnianie nieporozumień, a nie obrażanie się, przypisywanie innym złych intencji, wyobrażanie sobie tego, czego nie ma. Natomiast wręcz zbrodnią jest obłaskawianie wrogów, próby przekupywania ich – czy to stanowiskami, czy mamienie przyjaźnią. Takie postawy prowadzą zawsze do jednego – wzmacniania i rozszerzania się zła.

Jakże potrzeba narodom ludzi, którzy nie znają lęku, mówią prawdę, logicznie myślą i nie są uzależnieni od uznania otoczenia, a do każdego zadania podchodzą poważnie i realizują je do końca, do sukcesu!

Jakże potrzebni są tacy w czasach, gdy sądy skazują dziennikarzy za ujawnianie niewygodnej prawdy. Ostatni wyrok w Gdańsku tworzy precedens, że nie liczą się fakty, ale dobre samopoczucie polityka.

Jak więc zwykły obywatel ma odróżnić prawdę od kłamstwa? Jak odróżnić patriotyczne stowarzyszenie od rosyjskiej agentury?

Od lat rozniecany jest konflikt polsko-ukraiński. Ostatnio przybrał na sile po Majdanie, gdy Rosja zdała sobie sprawę, że może raz na zawsze stracić Ukrainę, więc robi wszystko, aby nie dopuścić do jej współpracy z Polską. Wiatrowycz z INP Ukrainy ma olbrzymie zasługi w zaostrzaniu stosunków z Polską. Z kolei „polscy” narodowcy, sterowani z Moskwy, protestują przeciw marszom ku czci żołnierzy Atamana Petlury, którzy walczyli ramię w ramię z żołnierzami Marszałka Piłsudskiego, ratując Polskę przed bolszewicką nawałą.

A teraz drobny przykład na to, do czego może posunąć się Rosja, i to na oczach całego świata: Na początku lutego tego roku Polacy (osoby z polskim obywatelstwem) usiłowali spalić węgierski lokal na Ukrainie podczas konfliktu o szkoły węgierskie. Ci sami Polacy walczyli wcześniej w Donbasie, usiłując dla Putina zdobyć Donieck i Ługańsk. Zniszczenie lokalu węgierskiego miało być przypisane Ukraińcom. Nie udało się, bo, jak widać, Ukraińcy nie są tacy głupi, by dać się wciągnąć w intrygę Putina.

Ten przykład ataku na budynek Stowarzyszenia Kultury Węgierskiej w Użhorodzie powinien ostrzec wszystkich Polaków przed rosyjskimi prowokacjami. Czas „pożytecznych idiotów” już minął. Teraz każdy z nich musi wiedzieć, że będzie postrzegany jako rosyjski agent. Zabawy się skończyły. Wojna trwa.

Artykuł wstępny Redaktor Naczelnej „Śląskiego Kuriera WNET” Jadwigi Chmielowskiej znajduje się na 1 marcowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 45/2018, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z regionalnymi dodatkami, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł wstępny Redaktor Naczelnej „Śląskiego Kuriera WNET” Jadwigi Chmielowskiej na s. 1 marcowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 45/2018, wnet.webbook.pl

Od powietrza, głodu, ognia i wojny… Rosyjskie morowe powietrze na Śląsku podczas powstania listopadowego

Latarnie stawiano przy cholerycznych lazaretach i w miejscach grzebalnych zmarłych na cholerę. W okienkach wieży paliło się światło – ostrzegało żyjących, a zmarłym oświetlało drogę do wieczności.

Tadeusz Loster

Wybuch powstania listopadowego na terenach Królestwa Polskiego zaniepokoił władze pruskie. Prusacy obawiali się niepokojów społecznych na terenie Wielkiego Księstwa Poznańskiego, a nawet wybuchu powstania w tej części Prus, zamieszkałej przez Polaków. Rząd pruski zdecydował się na politykę „szkodzenia” powstaniu, oddając niemałe usługi Rosji. Jedną z najważniejszych było umożliwienie dostarczania żywności dla armii rosyjskiej. Już na początku 1831 roku z rosyjskich portów do portu w Gdańsku zaczęła napływać żywność dla armii Dybicza.

List wysłany z Wrocławia do Bralina 10 października 1831 r., z okrągłym „stemplem cholery” | Fot. ze zbiorów autora

Pierwsze zachorowania na cholerę ujawniono 27 maja 1831 r. w Gdańsku. Ofiarami zarazy byli robotnicy portowi Nowego Portu, a epidemia została przywleczona przez załogę rosyjskiego statku, który zawinął do Gdańska. W pierwszym miesiącu zachorowało ponad czterysta osób, z czego prawie trzysta zmarło.

Pod koniec maja powstała w mieście Komisja Sanitarna, która wydała rozporządzenia poparte zarządzeniami policyjnymi, mające na celu ograniczenie rozpowszechniania się epidemii w mieście i regionie. Aglomeracja miejska Gdańska otoczona została kordonem sanitarnym strzeżonym przez wojsko. Osoby zamierzające opuścić Gdańsk musiały poddać się kwarantannie trwającej 20 dni. Odkażano odzież i bagaże podróżnych, ale mimo tak ostrych środków zaradczych, epidemia cholery zaczęła ogarniać nowe tereny Prus. (…)

Aby rozpowszechnianie się cholery nie następowało za pomocą przesyłek pocztowych, na początku czerwca 1831 roku pruskie władze pocztowe wydały rozporządzenia, na mocy których korespondencję z terenów objętych zarazą dezynfekowano przed workowaniem i ekspedycją. Urzędnik pocztowy odbierał list od nadającego za pomocą drewnianych szczypiec, przesyłka była wielokrotnie przekłuwana specjalną igłą o przekroju krzyżykowym, następnie przytrzymywana drewnianymi szczypcami i odkażana parą palącej się siarki przez około 20 minut. Ówczesne listy posiadają niekiedy adnotację pocztową „Cholerasachel” – „sprawa cholery”.

„Latarnia umarłych” w Żernikach, dzielnicy Gliwic | Fot. ze zbiorów autora

Pod koniec lipca 1831 roku na terenie Prus wprowadzono także stemple do oznaczania przesyłek dezynfekowanych. Były to stemple o treści „SAN. St.” lub „SANITAETS STEMPEL” (stempel sanitarny). Listy przesyłane drogą pocztową odkażane były do końca trwania epidemii. Obecnie są zabytkowymi dokumentami okresu epidemii cholery z 1831 roku, choć zachowało się ich mało, z uwagi na to, że po przeczytaniu były palone. (…)

Żerniki to stara, XIII-wieczna osada, oddalona kiedyś o kilka kilometrów od Gliwic; obecnie jest dzielnicą miasta. Na skrzyżowaniu ulic Kurpiowskiej z Elsnera została wybudowana neogotycka, duża kaplica poświęcona św. Janowi Nepomucenowi. Obok kaplicy, a faktycznie jakby przyległa do niej, stoi kolumna choleryczna, wzniesiona w formie latarni umarłych. Miejsce, na którym stoi kaplica wraz kolumną, było miejscem grzebalnym – cmentarzem cholerycznym jeszcze w okresie wojen w latach 1632–1633, kiedy to co trzeci mieszkaniec osady Żerniki zmarł na cholerę.

W 1831 roku, kiedy na terenie Gliwic wybuchła zaraza cholery, miejsce to powtórnie posłużyło do grzebania zmarłych.

Cały artykuł Tadeusza Lostera pt. „Rosyjskie morowe powietrze” znajduje się na s. 10 i 11 lutowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 44/2018, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z regionalnymi dodatkami, czyli 44 strony dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Tadeusza Lostera pt. „Rosyjskie morowe powietrze” na s. 10 lutowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 44/2018, wnet.webbook.pl

Znaczenie i rola „gańby” w dokonywaniu tzw. zmiany społecznej / Herbert Kopiec, „Śląski Kurier WNET” 43/2018

W bitwie z bezwstydem brakuje stanowczego sprzeciwu wobec tzw. nowej seksualności. Trudno więc się dziwić, że człowiek, wyłaniający się z haseł rewolucji seksualnej, to już nie jest stworzenie Boże.

Herbert Kopiec

Komu zależy na wywłaszczaniu ludzi ze wstydu?

Podzielę się dziś – notabene nie po raz pierwszy – paroma uwagami o znaczeniu i roli wstydu (gańby)w dokonywaniu tzw. zmiany społecznej (Z. Kwieciński, „Pedagogie Postu”, Kraków 2012). To z pozoru niewinnie brzmiące pojęcie oznacza postawienie świata na głowie, zmianę wzorców kulturowych w tempie tak przyspieszonym, że wzorce poprzednio dominujące zaczynają gwałtownie upadać.

Skoncentruję się na seksie wprzęgniętym w tę służbę lewackiej, antychrześcijańskiej rewolucji obyczajowej, odnotowując dla klarowności wywodu, iż pomysł manipulowania ludźmi za pomocą seksu nie jest nowym wynalazkiem. Tyle, że współcześnie już nie praca, lecz seksualność stała się tym, co należało/należy wyzwalać, a z czasem – gdy zakwestionowano pojęcie natury – kreować.

Herbert Marcuse (1898–1979), jeden z patronów kontrkulturowej rewolucji 1968 roku, zmierzającej do sygnalizowanej „zmiany społecznej” – postawił na destabilizację tradycyjnego społeczeństwa, które, według niego, należy zniszczyć, gdyż jest represyjne i nie pozwala człowiekowi być wolnym. Zakładał, że można to osiągnąć m.in. poprzez wczesne rozbudzenie seksualne młodzieży uniwersyteckiej i doprowadzenie do powszechnej rozpusty. Marcuse nawoływał do palenia bibliotek oraz do uprawiania seksu na świeżym powietrzu, najlepiej w narkotycznych oparach, poprzez które – rzekomo – widać prawdziwy świat. Aby być wolnym i szczęśliwym – twierdzą lewackie siły postępu – trzeba uwolnić skądinąd sympatyczny popęd seksualny, bo gdyby go nie było – trzeba to przecież przyznać – to i nas by nie było. Słowem: niezbędna jest „rewolucja erotyczna”.

Starsi wiekiem pamiętają pionierkę tych zmian moralnych, „burzycielkę seksualnego tabu” w epoce PRL-u – Michalinę Wisłocką (1921–2005). Ostatnio w związku z premierą filmu (styczeń 2017) o jej edukacyjnej krucjacie gazety pisały, że „Ona nauczyła Polaków seksu”, a w „Wysokich Obcasach” ukazał się tekst pod tytułem: Rewolucja erotyczna Michaliny Wisłockiej: To była walka o miłość. W jej pojmowaniu miłości – zauważmy – seks był/jest traktowany bardziej jako cel niż środek. Pod pewnym względem w sukurs Wisłockiej przyszła ostatnio reżyserka filmowa M. Szumowska (ur.1973), produkując ideologiczne filmy, między innymi o płatnej miłości – rzekomo wyjątkowo odkrywczej i pociągającej, w stylu „soft porno”. „To film o pożądaniu rzeczy. Seks jest jedną z nich” – mówi reżyserka Szumowska o swojej nowej fabule – prostytucji wśród paryskich studentów. Główną rolę gra francuska gwiazda Juliette Binoche.

W rozmowie z dziennikarzem awangardowa artystka Szumowska wyznaje, że pierwszy raz spotkała się z aktorką, która nie ma w sobie strachu, jest tak otwarta. „Zaskoczyła mnie już samą decyzją, że chce zagrać w takim filmie. Na planie nie stawia sobie żadnych barier i podaje siebie jak na tacy. To sprawiło, że ja również podjęłam to wyzwanie – podałam siebie na tacy (…). Odkryłyśmy między sobą podobieństwo. Obie potrafimy lekko przekraczać granice – wstydu czy przyzwoitości, jak ktoś chce to nazwać, o co, jak wiesz, w ogóle nie dbam” (Polka bez kompleksów, rozmowa z Małgorzatą Szumowską, „Gazeta Wyborcza” lipiec 2010).

Dodajmy, że ów deklarowany nonszalancki stosunek Szumowskiej do wstydu czy przyzwoitości nie wygląda na zwykłą paplaninę. Coś może być na rzeczy. Artystkę wychowali rodzice, którzy „nigdy niczego jej nie zakazywali”. Choć trzeba przyznać, że sama Szumowska nazwała to „ryzykownym stylem wychowania”. „Moim dzieciom wolno było taplać się w błocie (…)” – wyznała mama artystki, Dorota Terakowska (E. Kozakiewicz, „Dom na opak”, 1999 r.).

Nobilitacja prostytucji

„Choć prostytutka to kobieta upadła i z tego powodu ocena prostytucji jest wszędzie jednoznacznie negatywna – to film Szumowskiej (Sponsoring) – piszą recenzenci – chciałby to zmienić”. Prostytutki są, według Szumowskiej, całkiem OK, bo „mają w sobie dużo kobiecego ciepła (…) pomagają mężczyznom, których żony nie spełniają erotycznych fantazji, bo całą swoją seksualność, w sensie czułości, przelewają na dzieci”.

Przywołana argumentacja (negująca wartość rodziny!), uzasadniająca atuty i przewagę prostytutek nad żonami/matkami, wpisuje się w „mądrość” samego Włodzimierza Lenina. Tak jak Szumowska troszczy się i raduje z powodu erotycznie spełnionych żonkosiów, tak samo Lenin, mając na oku zbudowanie raju na ziemi w postaci komunizmu, zauważył (już w 1904 r.), że potencjał energii seksualnej, nakierowanej dotąd na wartości rodzinne (i w ten sposób tłumionej i utrzymywanej w ryzach obyczaju), przyczynić się może do zwycięstwa komunizmu. Należy tylko omamić ludzi świetlaną wizją nieskrępowanego tradycyjną moralnością spełnienia seksualnego. Jakie to proste, prawda?

M. Szumowska została też kolejną ambasadorką akcji „Ramię w ramię po równość”, wyrażając swoje poparcie dla gejów i lesbijek. Wyprzedziła ją w tym cywilizacyjnym projekcie „zmiany społecznej” Manuela Gretkowska, która stwierdziła w telewizji ni mniej, ni więcej, że „geje Fay-Moulton (z USA ściągnął ich do Polski TVN) są jak Cyryl i Metody, którzy przyszli do Słowian, żeby wprowadzić cywilizację” (F. Kucharczyk, Cywilizacja rakowa, „Gość Niedzielny” 2008). Niedawno można było zobaczyć Szumowską w roli edukatorki seksualnej: „Masturbacja – przypominała z dobrą dykcją, polemizując z aktualnym podręcznikiem szkolnym – jest zachowaniem jak najbardziej normalnym”. Należy więc zmienić stosunek do masturbacji – przekonuje.

Destrukcyjne konsekwencje edukacji seksualnej

Myślę, że warto sięgnąć do intuicji mało znanego w Polsce niemieckiego socjologa Helmuta Schoecka (1922–1993), z nadzieją, że może być pożytecznym ostrzeżeniem przed opłakanymi, destrukcyjnymi skutkami współczesnej seksualnej rewolucji. Zaliczany do ruchu konserwatywnego Schoeck, autor licznych książek o zacięciu publicystycznym (od 1950 roku wykładał na uniwersytetach w USA), po powrocie do Niemiec (1965 r.) wszedł natychmiast w ostre polemiczne starcia z Nową Lewicą i ideologami ruchu ’68, nie ustając w demaskowaniu ich prawdziwych celów politycznych i edukacyjnych. Wymagało to odwagi i poświęcenia, gdyż jak pisał nasz T. Konwicki (1926–2015) – przypomnijmy – pupil wszystkich „salonów PRL-u”: „Cała Europa była na lewo! Na lewo to było w porządku! Na lewo to był szpan!”.

Strategia zimnej, wyrachowanej kalkulacji

Warto przypominać, że funkcjonariusze „zmiany społecznej”, miłośnicy „postępu” – z reguły lewackiej maści, wiązali i nadal wiążą z wywłaszczaniem wstydu u dzieci nadzieje na wyzwolenie ludzkiej seksualności ze stanu – jak twierdzą – „ciemiężenia przez obłudną i represyjną tradycyjną kulturę”. Wzmiankowany wyżej Helmut Schoeck zwracał uwagę na to, że idea pozbawiania wstydu naszych dzieci, zarówno w anatomicznym, jak i psychicznym sensie, nie zrodziła się ze swawoli seksualnych obsesjonatów, ale z zimnej, wyrachowanej kalkulacji lewicowych manipulatorów, używających dzieci jako świnek morskich w duchowych eksperymentach: zmuszając chłopców i dziewczęta, aby wspólnie pozbywali się wstydu, trafnie przewidując, że owo oswajanie się z bezwstydem rozbija siły duchowe i czyni w świadomości człowieka wyrwę otwartą na każdy inny rodzaj „zmiany” w dziedzinie dotychczasowych norm moralnych i konwencji.

Poszukując odpowiedzi na pytanie: komu zależy na oswajaniu ludzi z bezwstydem – warto wiedzieć, że wprowadzana do niemieckich szkół edukacja seksualna – uważał Helmut Schoeck 40 lat temu – przynosi szczególnie destrukcyjne owoce, ponieważ prowadzi się ją w klasach mieszanych, jednocześnie przed dziewczętami i chłopcami („seks z rynsztoka” – podkreślał – „lewica wałkuje w klasach mieszanych”). „Chce się wszak dzieciom wszczepić przekonanie – pisał konserwatywny socjolog – że dla kolektywu nic nie jest święte, że wszystko może i powinno być dostępne” (T. Gabiś, „Arcana” nr 1/2014).

„Nie uważam, by sceny erotyczne – mówi o swoim filmie Szumowska – były na granicy pornografii, one są, moim zdaniem, po prostu do bólu realistyczne. I takie miały być”. Podobne „wolnościowe” przekonanie odnajdujemy w Owsiakowym zawołaniu „róbta co chceta!”. Nie powinno więc zaskakiwać, że Owsiak podczas Przystanku Woodstock zalecał konserwatywnej posłance Pawłowicz, by była bardziej otwarta – by „spróbowała seksu”. Jak przekonywał, wówczas posłance „rozluźnią się nogi, plecy, poczuje wiatr we włosach, a przez to w głowie może też się poukładać”.

W ten sposób pojmowane atuty seksu (dzięki niemu nawet rozum miewa się rzekomo lepiej!) celowo pozbawiają ludzi (uczniów) szansy, aby mogli prywatnie i osobiście odczuć urok sfery erotycznej, aby dali się nią w przyszłości oczarować. Oczywiście można posłuchać rewolucjonistów, pasjonatów seksu spod znaku Owsiaka, Szumowskiej, Wisłockiej (życiorys tej ostatniej: życie w trójkącie z mężem i przyjaciółką – średnio się nadaje na wzór nawet dla ludzi o lewackiej wrażliwości) i seks postawić w miejsce Boga, ale to się smutno kończy.

W autobiograficznym filmie fabularnym (33 sceny z życia) i w dokumencie o swoim ojcu Szumowska zdradza swojego męża i zamiast ronić łzy, nonszalancko i bezceremonialnie pali papierosy na cmentarzu przy grobie rodziców. „Ja nigdy żałoby nie przeżyłam, może tylko w małym stopniu, robiąc film 33 sceny z życia, ale i to nie jest pewne, może to zwykła iluzja” – wyznała kilka lat po śmierci swoich rodziców. Choć z przygnębiającym niesmakiem, mogę jednak o tym pisać, nie naruszając prywatności(?) artystki, gdyż przytaczam (cytuję!) konkretne przykłady naruszania przez nią niejednego (w tradycyjnym sensie) tabu, z czego zresztą ona sama nie robi tajemnicy. Wręcz przeciwnie – wygląda na to, że Szumowska dobrze wie, iż na braku hamulców moralnych, pogardzie dla tradycyjnych wartości, przekraczaniu tabu właśnie – można zafundować sobie sukces, brylować na międzynarodowych festiwalach. Przykro o tym pisać, ale to dlatego „Małgośka” w autobiograficznym filmie z pieczołowitością opowiada o dramatycznych okolicznościach, w których po kolei umierali jej rodzice. (Jaka fajna jest prostytucja… o najnowszym filmie Małgorzaty Szumowskiej, Internet).

Nie będę ukrywał, że artystyczna kariera Małgorzaty Szumowskiej interesuje mnie i irytuje nie tylko z racji mojego ogólnego „niewyemancypowania”. „Małgośka” – podobno lubi, aby tak o niej mówić – jest córką Doroty Terakowskiej (krakowskiej dziennikarki i pisarki, (która mówi o sobie, że „starannie pielęgnuje w sobie wariata i uczy tego córki”) i Macieja Szumowskiego (filmowca i dziennikarza). To moi rówieśnicy ze studiów. Z Dorotą, jeszcze jako panienką, chodziłem przez dwa lata (1960–1962) na język francuski w ramach lektoratu, a z Maćkiem przez pięć lat mieszkałem w „Żaczku”, domu studenckim Uniwersytetu Jagiellońskiego o niepowtarzalnym klimacie, w którym pojęcie „brać studencka” nie było puste. Oboje przedwcześnie zmarli w 2004 roku. Nie muszę zapewniać, iż z naturalnego sentymentu i z nostalgii za młodością i „studenckimi czasami” byłoby mi miło, gdybym mógł z ich córki „Małgośki” – podobnie jak rodzice – być dumny. Ale czy to jest możliwe, Drogi Czytelniku – musisz rozstrzygnąć sam.

Dlaczego aż tyle ekshibicjonizmu?

Co się dzieje i jak to zrozumieć, że pokoleniowo tożsami ze mną rodzice Małgorzaty Szumowskiej wychowali tak radykalnie „postępową” artystkę? Nie muszę dodawać, że bardzo mi z młodą Szumowską nie po drodze. Mam oczywiście pełną świadomość, że próba satysfakcjonującej odpowiedzi na pytanie: dlaczego? jest marzeniem ściętej głowy. Mimo to nie rezygnuję, upatrując w tym jakąś szansę wglądu w ogólniejsze przyczyny toczącej się dziś w Polsce niebezpiecznej i bolesnej (plemiennej) wojny polsko-polskiej.

Ma być miło i przyjemnie

Bez aspiracji do wymyślenia prochu jestem przekonany, że w niezbędnej bitwie z bezwstydem brakuje stanowczego sprzeciwu wobec tzw. „nowej seksualności”, realizowanej w ramach edukacji seksualnej dzieci. Trudno wówczas mieć pretensje, że człowiek, który wyłania się z haseł rewolucji seksualnej, to już nie jest stworzenie Boże, zatroskane o swoje zbawienie i sensowne życie.

Mało; drążąc ten wątek, znajdziemy się w kręgu pobrzmiewającej na gruncie lewackiej, skrajnie liberalnej ideologii brawurowej tezy, w myśl której w gruncie rzeczy człowiek jest na świecie po to, żeby uprawiać seks, zdradzać i mieć z tego przyjemność, no i nie musi stawiać sobie żadnych wymagań. Ma wszak być miło i przyjemnie. Poniekąd trudno się temu dziwić, bo cóż lepszego mogą robić ludzie, którzy postanowili zerwać z moralnością zakorzenioną w chrześcijaństwie i żyć, jakby Boga nie było? Czegóż mogą chcieć bardziej niż seksu? Może władzy? Władza jest trudniej dostępna od seksu…

Ale udane „obalenie seksualnego tabu” jakoś, póki co, też nie wywołało powszechnej szczęśliwości (F. Kucharczyk, 2017). W oswojonej już w kręgach awangardy artystycznej banalności w przeżywaniu seksualności nie ma przecież wstydu. I co? Ano amerykańska aktorka Shirley MacLaine wyznała swoim wielbicielom: „Miałam ogromną liczbę kochanków, po trzech dziennie. Niektórzy byli naprawdę okropni”.

Myślę też, że należy mocniej uwyraźniać i ostrzegać, iż dzisiejsza edukacja seksualna wpisuje się w strategię opisaną przez Vladimira Volkoffa, a polegającą na osłabianiu i pokonywaniu przeciwnika (zwłaszcza Kościoła katolickiego) bez użycia wysiłku militarnego. Do elementów tej strategii należy m.in. (obok siania niezgody między obywatelami, podżegania młodych przeciwko starym itp.) sprzyjanie obyczajowej rozwiązłości. Działa to jak koń trojański. Pamiętamy, że wbrew ostrzeżeniom Kasandry, Trojanie sami wprowadzili go do swojego miasta na własną zgubę. Obserwacje potwierdzają, że rodzice – i jest ich coraz więcej – nie tylko nie zauważają zagrożeń płynących dla ich dzieci z gloryfikowania seksualności, ale bywa, że sami popychają je w tym kierunku. „Poproszę o seksowną sukienkę dla mojej 11-letniej córeczki” – zwróciła się do ekspedientki sklepu z odzieżą „postępowa” mamusia. Znajoma wychowawczyni przedszkola zauważyła ostatnio, że w jej przedszkolu trzy dziewczynki noszą… stringi. W tym jedna czterolatka…

Refleksja końcowa

„Dostrzeganie tego, co się rzuca w oczy, wymaga nieustannego wysiłku”. (George Orwell)

Da się wszelako zauważyć, iż sposób wywłaszczania ze wstydu przyjmuje formę stępienia zmysłów, powodując niwelację myśli i doznań, i w konsekwencji sferę intymną człowieka nieuchronnie otwiera dla pornografów. Dziś, po latach, już możemy śmiało powiedzieć, że Schoeck się nie mylił. Czy więc Niemcy go czytają? Okazuje się, że nie za bardzo („Arcana” nr 1/2014).

Niestety, wciąż mało znane jest spostrzeżenie, o którym pisał ten konserwatysta, że tak zwana emancypacyjna i krytyczna pedagogika ma nadrzędny cel: już od pierwszych klas szkoły podstawowej, ba, przedszkola, wykorzenić przekazywane tradycją ideały, wartości i reguły w obcowaniu międzyludzkim. Przy czym trzeba w zarysowany wyżej sposób pomyślaną rewolucję robić tak – przyznają w chwilach szczerości lewicowi fachowcy od „zmiany społecznej” – by nikt nie zauważył, że właśnie się dokonuje.

Tak oto rośnie nam pokolenie zniszczonych psychicznie dziewczynek – ostrzegło onegdaj Amerykańskie Towarzystwo Psychologiczne. Powód? Niezwykle skąpe stroje, roznegliżowane zabawki i wszechobecne w mediach programy o podtekstach erotycznych (R. Kim, Seksowne ciuszki już w przedszkolu, „Dziennik” 2007). Potrzeba zatem większej świadomości, że na celowniku rewolucyjnych sił postępu znalazł się głównie Kościół katolicki, przymuszany, by również zgiął kark przed bożkiem seksu.

Kto bardziej prowokacyjnie łamie Dekalog (Terakowska mówi o sobie: „Ja osobiście nie potrafię się zamknąć w jakiejś jednej religii, podobają mi się wszystkie”), kto kpi z patriotyzmu – ten budzi większe zainteresowanie mediów. Telewizje roją się więc od Kiepskich i kabaretowych skeczów, w których obleśni, podpici, zachwyceni sobą „polaczkowie” naśmiewają się z proboszcza i wikarego. Za pomocą takich metod buduje się w Polakach nową świadomość „obywatela europejskiego”, który niekoniecznie będzie się już kierował interesem, racją stanu własnego państwa.

Leje się więc propaganda, uświadamiająca (?), jak należy żyć, aby się nie wychylać, jakie poglądy są słuszne i „europejskie”, a jakie z „ciemnogrodu”. Rośnie więc po części pokolenie ukształtowane przez telewizje promujące „lumpenumysły”, dla którego Bóg nie istnieje, bo nigdy nie widzieli Go na ekranie… Widzą za to w teleturniejowych popisach młodniejącego z każdym rokiem Krzysztofa Ibisza albo Małgorzatę Szumowską, odważnie, choć luzacko oswajającą Polaków z prostytucją i masturbacją. W przerwach zaś mogą sobie poczytać wyznania jej mamusi Doroty Terakowskiej na temat ich domu i rodziny. W jej samoocenie dom rodzinny dawał córce Małgorzacie „zawsze to, co powinien”. „Nie jestem tylko mamą – przyznaje Terakowska – ale i przyjaciółką, chociaż daję im czasem trzaśnięte pomysły”. Córki potwierdzają: ich mama ma zwariowane, dziwne pomysły. Zazdroszczą jej nawet tego szaleństwa (E. Kozakiewicz, op. cit).

No właśnie, czy patologiczne, destrukcyjne, wyuzdane siły postępu, zmierzające do przeprowadzenia „zmiany społecznej”, mogłyby wymarzyć sobie lepszych, bardziej bezwstydnych szaleńców? A to przecież ci szaleńcy destabilizują ład społeczny i są prawdziwymi „benificjentami” wywłaszczania ze wstydu.

Artykuł Herberta Kopca pt. „Komu zależy na wywłaszczaniu ludzi ze wstydu?” znajduje się na s. 11 lutowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 44/2018, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z regionalnymi dodatkami, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Herberta Kopca pt. „Komu zależy na wywłaszczaniu ludzi ze wstydu?” na s. 11 lutowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 44/2018, wnet.webbook.pl

 

Oj dana, dana, kobitki tańcują do rana! Karnawałowe swawole, na których mężczyźni nie są mile widziani

Chłopom wstęp na tę uroczystość jest wzbroniony, chyba że któryś odważny wkradnie się na zabawę w kobiecym przebraniu. Gdy zostanie rozpoznany, czekają go nierzadko dyby, w które zostanie zakuty.

Tadeusz Puchałka

Bywały przypadki, że przy uciesze damskiego towarzystwa część jego przyodziewku lądowała na podłodze, co w dalszej części ceremonii mogło skutkować otrzymaniem razów na gołe pośladki. Nie było to jednak najgorsze doświadczenie… Tak zakutego chłopa męczyło się na różne sposoby, a wszystko zależało od pomysłowości pań sprawujących w tym czasie władzę absolutną. Często bywało, że przed zakutym spragnionym nieszczęśnikiem przechadzały się panie z kuflami złotego napoju, co każdego chłopa przyprawić mogło w najlepszym razie o depresję, a bywało także, że tak ubezwłasnowolnionego raczyło się widokiem pokazu mody plażowej. Odważnych jednak nie brakowało, co tylko wzbogacało wspomnianą karnawałową zabawę.

Była i jest, jak się okazuje, taryfa ulgowa dla chłopa-grajka albo wodzireja, na przykład. Mogli być obecni na sali, byle nie przeszkadzali, a zabawiali uczestniczki wspomnianej zabawy, i to nieprzerwanie. Warunkiem jest, aby byli przebrani i w jak najmniejszym stopniu przypominali chłopa.

Fot. T. Puchałka

Combry o tak surowym prawie organizowano niegdyś w okresie grudniowym, kiedy to męska cześć uczestniczyła w górniczych karczmach piwnych. (…)

Babski Comber w Żernicy odbiega nieco od żelaznych zasad wspomnianych na wstępie, aczkolwiek mężczyzna nie jest tam w tym czasie mile widziany i powinien się spodziewać w każdej chwili niecodziennego potraktowania. Kobieca zabawa w Żernicy to także przegląd działalności Koła Gospodyń Wiejskich, gdzie co roku jest okazja zaczerpnąć wiedzy na temat regionalnych przepisów kuchni górnośląskiej czy posłuchać dobrej rady starszych gospodyń. Jest tam także możliwość zapoznania się z bogactwem materiałów historycznych nawiązujących do rodzimej tradycji. (…)

Z relacji starszych mieszkanek Żernicy wynika, że jeszcze w latach 50. w sali baru Zacisze odbywał się tematyczny Babski Comber, podczas którego bawiono się jak na śląskim weselu: był ksiądz, panna młoda, pan młody, druhny z drużbami, piękne stroje. Muzyce towarzyszyły przyśpiewki i weselne zwyczaje, np. wykup panny młodej, oczepiny i wiele, niestety zapomnianych już zwyczajów, które będziemy starali się przywrócić do łask. (…)

Środowisko mieszkańców Żernicy z radością uczestniczy w odradzającej się tradycji, czego dowodem była tegoroczna zabawa. Wracają dawne tradycje, a dziewczęta, jak dawniej, chętnie słuchają rad starszych gospodyń. Bardzo cieszy integracja starszych mieszkańców z młodzieżą. Taka działalność jest możliwa dzięki współpracy wielu miejscowych instytucji, a przy okazji rośnie nadzieja, że nasza bogata kultura nie zostanie zapomniana.

Cały artykuł Tadeusza Puchałki pt. „Oj dana, dana, kobitki tańcują do rana” znajduje się na s. 12 lutowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 44/2018, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z regionalnymi dodatkami, czyli 36 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Tadeusza Puchałki pt. „Oj dana, dana, kobitki tańcują do rana” na s. 12 lutowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 44/2018, wnet.webbook.pl

Bezpieczeństwo cyfrowe. Projekt ustawy o krajowym systemie „cyberbezpieczeństwa” należałoby poddać dyskusji

Rodzina powinna mieć świadomość zagrożeń cybernetycznych, nieskrępowany dostęp do informacji i metainformacji, zapewnione bezpieczeństwo swoich danych, swobodę wypowiedzi i doboru źródeł informacji.

Tomasz Woźniakowski

Zadaniem projektowanej legislacji jest zapewnienie „niezakłóconego świadczenia usług kluczowych i usług cyfrowych oraz osiągnięcie odpowiedniego poziomu bezpieczeństwa systemów informacyjnych służących do świadczenia tych usług”. Celem nadrzędnym ustawy powinno być jednak odpowiednio zaakcentowane bezpieczeństwo wszystkich obywateli Rzeczypospolitej oraz ochrona ich przed zagrożeniami bezpośrednimi, jak i pośrednimi, płynącymi ze świata cyfrowego. (…)

Chęć wywiązania się ze zobowiązań międzynarodowych (a właściwie unijnych) jest niezwykle bogato opisana w uzasadnieniu projektu. Powstaje pytanie, czy taki powinien być priorytet w niezwykle istotnym obszarze bezpieczeństwa państwa i obywateli?

(…) Błędem merytorycznym projektu jest traktowanie cyberbezpieczeństwa państwa i obywateli tylko jako sumy cyberbezpieczeństwa sektorów: energetyki, transportu, instytucji finansowych, ochrony zdrowia, zaopatrzenia w wodę, infrastruktury cyfrowej oraz organów publicznych. System, który skutecznie chroni obywateli, jest zdecydowanie bardziej złożony. (…) chociażby wypracowanie standardów technicznych dla przedsiębiorstw, działalności gospodarczych oraz rodzin odnośnie do np. sieciowego bezpieczeństwa dzieci jest równie ważne jak posiadanie CIRT-ów, odpowiedniej legislacji czy strategii. (…)

Istotnym elementem bezpieczeństwa i siły państwa pod każdym względem jest bezpieczna i silna rodzina. Również działania związane z bezpieczeństwem cybernetycznym powinny objąć tę podstawową komórkę.

Rodzina powinna cechować się świadomością zagrożeń cybernetycznych, nieskrępowanym dostępem do informacji i metainformacji, bezpieczeństwem swoich danych osobowych, wrażliwych i poufnych, swobodą wypowiedzi oraz świadomym doborem źródeł informacji. Istotnym elementem jest także sprawowanie odpowiedniej opieki rodzicielskiej i wychowawczej także w cyberprzestrzeni. Obszary tych działań mogłyby zawierać się w punktach:

a)       świadomość zagrożeń,
b)      bezpieczna komunikacja,
c)       wolność od manipulacji,
d)      bezpieczeństwo danych, osobowych, biometrycznych i lokalizacyjnych,
e)      zapobieganie cyberprzemocy,
f)        kontrola rodzicielska.

Zaproponowany projekt ustawy praktycznie nie odnosi się w ogóle do tej, jakże istotnej, sfery.

Cały artykuł Tomasza Woźniakowskiego pt. „Bezpieczeństwo cyfrowe. Uwagi do projektu ustawy” znajduje się na s. 12 lutowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 44/2018, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z regionalnymi dodatkami, czyli 36 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Tomasza Woźniakowskiego pt. „Bezpieczeństwo cyfrowe. Uwagi do projektu ustawy?” na s. 12 lutowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 44/2018, wnet.webbook.pl

Związki Śląska z powstaniem styczniowym na płaszczyźnie życia społecznego, politycznego, kulturalnego i religijnego

Mówiono, iż Polacy mieli drewniane działa, obite żelaznymi obręczami, które produkowali ze studziennych rur. „Breslauer Zeitung”, pisząc o drewnianych armatach, przypisywała ten wynalazek gen. Bemowi.

Zdzisław Janeczek

A. Grottger, „Bitwa” z cyklu „Polonia 1863″| Fot. domena publiczna, Wikipedia

Związki Śląska z ruchem powstańczym na dawnych ziemiach Rzeczypospolitej w latach 1863–1864 obejmują różne płaszczyzny życia społecznego, politycznego i kulturalnego, a nawet religijnego. Można więc śledzić echa powstania styczniowego w polskiej literaturze na Śląsku i w lokalnej prasie, rozważać kwestię udziału Górnoślązaków i Ślązaków z Ziemi Cieszyńskiej w walce zbrojnej. Odrębne zagadnienie stanowi rola śląskich szlaków transportowych i komunikacyjnych, którymi przemykali się kurierzy Rządu Narodowego oraz emigranci, i którymi dostarczano broń oraz tajne druki.

Istotnym problemem wydaje się również późniejszy stosunek społeczności śląskiej i polityków do sprawy powstania. W przededniu plebiscytu i trzeciego powstania śląskiego „Kurier Śląski” w artykule Bohaterom 1863 roku pisał: „Niewielu może Górnoślązakom wryła się w pamięć ta data wybuchu narodowego powstania. System pruski kordonu bagnetów oddzielał nas przez długie lata od reszty Polski, gdzie życie biło silnym tętnem, gdzie wrzała gorączkowa praca nad zrzuceniem jarzma niewoli. Nauczyciel pruski batem wydzierał z nas polskość i pamięć o Polsce, a napełniał nasze mózgi wiadomościami o krwawych Fryderykach i Wilhelmach i o żelaznym kanclerzu Bismarcku, siał ziarno nienawiści i niewiary we wszystko, co polskie”. Również ksiądz dziekan z Biskupic, Karol Preussfreund, upowszechniał opinię, że „lud śląski ma język polski, lecz serce pruskie”.

O zmianach zachodzących w świadomości Ślązaków w dobie powstaniowej i popowstaniowej wiele mówi wypowiedź poety i powstańca śląskiego Augustyna Świdra: „Rodzice nasi, zresztą jak na ów czas dobrzy Polacy, wprost zabraniali nam chodzenia na wieczorne ćwiczenia sokole. Czytywali oni »Katolika« od samego początku jego istnienia, czcili królową Jadwigę i króla Sobieskiego, zwiedzali Kraków, bo »tam jest tak dużo kościołów«, lecz zarazem była w nich jakaś tajemnicza miłość do króla pruskiego, bo »on trzymał z papieżem«”.

Równocześnie można było zaobserwować, nawet na łamach prasy niemieckojęzycznej, wzrastające zainteresowanie dla spraw polskich. Prasa wrocławska, wyrażająca interesy skłaniającego się w stronę liberalizmu mieszczaństwa, nie zawsze spotykała się z aprobatą władz rosyjskich. Świadczyła o tym notatka z „Gazety Policyjnej” przedrukowana w „Kurierze Warszawskim”, następującej treści: „Gazety Szląskie […] nie przestają rozgłaszać najniedorzeczniejszych i najkłamliwszych wiadomości o tym, co się dzieje w Warszawie”. O wpływ na treść ich doniesień zabiegał Aleksander Wielopolski, urzędnicy carscy, a w czasie powstania – biali i czerwoni. (…)

Marian Langiewicz 1863, autor nieznany | Fot. domena publiczna, Wikipedia

Wraz z wybuchem powstania pojawiło się więcej doniesień urzędowych, komunikatów, ogłoszeń i korespondencji na tematy polskie, jak np. Manifest wielkiego księcia Konstantego Mikołajewicza. We Wrocławiu początkowo przekazywano sobie – jak donosił 28 I 1863 r. korespondent „Czasu” – najsprzeczniejsze wiadomości z Królestwa Polskiego: „Trudno było pomiędzy nimi rozróżnić, które prawdziwe, które fałszywe. Wielka część wyraźnie przesadzona, inna całkiem niedorzeczna. Dzienniki tutejsze zapisują je, tak jak przywożą osoby przybywające od granicy. Ponieważ komunikacja z Królestwem dotychczas jest przerwana i ani telegraf, ani pociąg kolei żelaznej do granicy nie dochodzą, wszystkie te wiadomości układają się wedle mniej więcej prywatnego posłuchu, albo są tworem pospolitego w takich razach zmyślenia. […] We Wrocławiu nie odebrano dotąd żadnych szczegółowych doniesień z samej Warszawy. Kupcy wstrzymali wszelkie przesyłki do Królestwa. Rząd posyła oddziały wojska, piechoty i jazdy na granicę. […] Dziwne, że we Wrocławiu spokojniej na ten ruch w Królestwie patrzą niż w Berlinie”.

Drukowano nie tylko artykuły inspirowane przez władze, ale także nadsyłane przez korespondentów prywatnych. W „Breslauer Zeitung” zamieszczono m.in. list z Warszawy z 28 II 1863 r., w którym opisano uroczyste obchody rocznicy „[…] początku ruchu, w którym to dniu przed dwoma laty na rozkaz księcia [gen. Michaiła Dmitrijewicza – Z.J.] Gorczakowa strzelano do bezbronnego ludu i zabito pięć osób. Dzień ten obchodzono żałobnymi nabożeństwami po wszystkich kościołach tak napełnionych, że nigdzie byś szpilki nie mógł rzucić. Młodzież szkolna była pierwsza w kościołach i dnia tego nie poszła do szkoły. Za oknami sklepowymi wystawiono tylko czarne materie”. (…)

Informacje dostarczane przez „Schlesische Zeitung” umożliwiały czytelnikowi śląskiemu wyrobienie sobie dość wszechstronnego poglądu na przebieg powstania. Wrocław uchodził w Europie za jeden z głównych ośrodków informacji o wydarzeniach 1863 r. w Polsce. (…)

Wykorzystywano korespondencję nadchodzącą z Krakowa i Warszawy, a nawet z Wilna i Lwowa. „Schlesische Zeitung” miała swoich korespondentów także w miejscowościach przygranicznych, skąd przychodziły wiadomości, których władze carskie nie pozwalały przesłać z Warszawy. Osobiste kontakty z mieszkańcami Królestwa ułatwiały ich przemycanie. Nierzadko przekazywali je dojeżdżający do Katowic kolejarze z zaboru rosyjskiego. (…)

Przeciętny mieszkaniec Śląska do chwili wybuchu powstania 1863 r. nie orientował się w jego potencjale wojskowym. Powstania 1794 r. i 1830 r. były przedsięwzięciami o charakterze wojskowym, dysponowały znacznymi środkami i miały szeroko zakrojone cele. Żołnierze M. Langiewicza czy J. Haukego-Bosaka zaś nie posiadali wystarczającego uzbrojenia, brakowało im wyszkolenia i zawodowych oficerów.

Gen. gub. Murawiew – Wieszatiel | Fot. domena publiczna, Wikipedia

„Breslauer Zeitung” informowała, iż uzbrojenie powstańców „w większości przypadków składało się z kos, pik, gdzieniegdzie dubeltówek i rewolwerów”. Partyzanci potrafili przejściowo obsadzić nawet małe miasta, nigdy jednak nie zdołali opanować większej aglomeracji, gdyż nie dysponowali odpowiednimi siłami. Próżne więc były obawy urzędników pruskich i miejscowych Niemców, którzy na wieść o wybuchu powstania oczekiwali niecierpliwie w powiatach nadgranicznych przybycia piechoty z Koźla lub Nysy i z trwogą obserwowali nieliczne patrole konne strzegące kordonu. Nurtowało ich wówczas pytanie: „[…] co mogłaby zdziałać taka garstka żołnierzy, gdyby Polacy naprawdę przekroczyli granicę?”. (…)

Korzystając ze wzrostu zainteresowania wydarzeniami w zaborze rosyjskim, reklamowano czytelnikom śląskim pięć rodzajów map Polski, które można było nabyć we wrocławskiej książnicy Kornów w cenie od 6 do 20 srebrnych groszy. W doniesieniu z 27 II z Paryża w „Schlesische Zeitung” zamieszczono także informację o broszurze L`insurrektion polonais autorstwa francuskiego publicysty i męża stanu, obrońcy uciemiężonych narodów, hrabiego Charlesa Montalemberta. Na listę policyjną trafiła litografia Zöllera przedstawiająca Błogosławieństwo powstańców, wydana w Wiedniu, nakładem redakcji „Postępu”.

Wszystkie mapy i litografie związane z powstaniem otrzymywały podpisy w językach polskim i niemieckim. Adresowano je więc do obu narodowości zamieszkujących dawne ziemie Rzeczypospolitej. Zgodnie z zainteresowaniem niemieckiej liberalnej opinii publicznej, były one rozprowadzane także na terenie Rzeszy.

Temat powstańczy, ciesząc się popularnością, docierał nie tylko do salonów mieszczańskich, ale wzbudzał również zainteresowanie wśród najuboższej ludności, która musiała się zadowolić oglądaniem obrazów i map przez szybę wystawową witryny Kornów. W ten sposób po upadku powstania kształtowała się nowa wersja panteonu sławnych Polaków. (…)

„Breslauer Zeitung” pisała także o metodach propagowania prawosławia, czego przykładem był założony schizmatycki żeński klasztor w Wilnie. W tej kwestii polemizowała z „Moskiewskimi Wiadomościami” („Moskowskije Wiedomosti”), które aprobowały tę decyzję, nazywając ją „[…] dobrym przedsiębiorstwem Murawiewa, które niezawodnie wyda błogie owoce, gdyż spodziewać się można, że po tym pierwszym rosyjskim żeńskim klasztorze w odebranych Polakom prowincjach więcej takich nastąpi”. W odpowiedzi „Breslauer Zeitung” pisała: „O takiej fabryce rosyjskich klasztorów żeńskich – w kraju, gdzie dotychczasowy zupełny ich brak najlepiej dowodzi braku wszelkiego poczucia potrzeby podobnych zakładów – można we względzie narodowym myśleć sobie, co się komu podoba; ale jak mogą ludzie, opierający się na takich środkach, mówić o liberalizmie i wydawać się przed światem za jego obrońców?”.

Ze zrozumieniem akceptowano trwanie Polaków przy wierze katolickiej, przeciw której skierowane było ostrze ekspansji rosyjskiego prawosławia. Już ten fakt uznawano zazwyczaj za wystarczający powód walki Polaków.

Cały artykuł Zdzisława Janeczka „Śląsk a powstanie styczniowe” znajduje się na s. 6 i 7 lutowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 44/2018, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z regionalnymi dodatkami, czyli 36 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Zdzisława Janeczka pt. „Śląsk a powstanie styczniowe” na s. 6-7 „Śląskiego Kuriera WNET” 44/2017, www.webbook.pl

Nowoczesny zamach na samolot nie zostałby wykryty przez żadną komisję, Zespół Parlamentarny, naukowców ani amatorów

Pojawiły się materiały amerykańskie na temat zagrożeń atakami typu hakerskiego. Atak taki nie zostawia śladów w zapisach czarnych skrzynek, a może doprowadzić do katastrofy wyglądającej na wypadek.

Marek Czachor

W ostatnich kilkunastu miesiącach pojawiły się w przestrzeni publicznej bardzo interesujące materiały amerykańskie na temat zagrożeń atakami typu hakerskiego, pozwalającymi przejmować zdalną kontrolę nad nowoczesnymi samochodami i samolotami. Na YouTube można znaleźć filmy pokazujące przebieg i skutki takiego ataku. Atak taki nie zostawi śladów w zapisach czarnych skrzynek, może doprowadzić do katastrofy wyglądającej na zwykły wypadek, niemal zbrodni doskonałej, a wystarczy zawirusować komputer pokładowy. To, że takie możliwości istnieją, było jasne a priori od dawna, ale co innego wiedzieć coś w sposób czysto teoretyczny, a co innego przeczytać na ten temat materiały FBI.

Sprawa hakowania samolotów wyszła na światło dzienne, gdy specjalista od zabezpieczeń, Chris Roberts, w kwietniu 2015 przeprowadził skuteczny atak na system sterowania boeinga 737/800, przy czym zamiar przeprowadzenia ataku chwilę wcześniej zaanonsował na twitterze. Haker włamał się do komputerowej sieci samolotu, którym sam leciał, podłączając się laptopem do systemu video, zamontowanego w fotelu pasażera. W ramach testu włamywacz zmienił ciąg silników, zamachał skrzydłami i na chwilę zmienił kierunek lotu. Roberts już wcześniej informował FBI o wykrytych słabościach komputerowych systemów lotniczych. W latach 2011-2014, przeprowadził około dwudziestu takich ataków na systemy Boeinga i Airbusa, o czym powiadomił FBI, zawsze włamując się do systemu samolotu, gdy leciał jako pasażer. Najwyraźniej brak reakcji ze strony służb skłonił go do przeprowadzenia spektakularnego ataku w świetle jupiterów, za co został aresztowany, wywołując w końcu ogólnoamerykańską debatę. Opis incydentu znajduje się we wniosku o przeszukanie mieszkania Robertsa, złożonym przez FBI w sądzie w Nowym Jorku. Dodajmy, iż firma Boeing stanowczo zdementowała możliwość wystąpienia takiego zdarzenia.

Jest oczywiście pytaniem retorycznym, czy Rosjanie mogli podczas remontu w Samarze zawirusować systemy tupolewa lub w jakiś inny sposób na nie wpłynąć, i czy ktoś w ogóle badał pod tym kątem Katastrofę Smoleńską. (…)

Niejasne są działania wokół czarnej skrzynki, sfilmowanej przez montażystę TVP Sławomira Wiśniewskiego już 8 minut po Katastrofie, a znalezionej przez polskich prokuratorów wraz z Rosjanami dopiero kilka godzin później. Co się działo ze skrzynkami do następnego dnia rano, prokuratorzy nie wiedzą (…) Jakość nagrania jest zdumiewająco zła. Wg ekspertyzy specjalisty od rozpoznawania głosu, głos „generała Błasika” z pewnością nie jest głosem członka załogi, ale nie ma pewności, że to Błasik, a Pani Błasik nie rozpoznała w nim głosu męża. Czy wykluczono możliwość, że wypowiedzi „230 metrów” i „100 metrów”, przypisane Błasikowi, zostały zwyczajnie wygenerowane syntezatorem mowy, w rodzaju polskiej Ivony, żeby przykryć jakiś komentarz członka załogi, a równocześnie w wygodny sposób obciążyć Polaków odpowiedzialnością?

Z raportu biegłego: „Jeżeli uznać, że fraza sto metrów jest jedną z najważniejszych wypowiedzi i należy ją interpretować jako ważny odczyt, to powinna być wypowiedziana starannie (głównie z wyraźną akcentuacją). Może być również wypowiedziana głośniej, wolniej i wyraźniej artykulacyjnie. Jak ta fraza została w rzeczywistości zrealizowana? – wolno, monotonnie, bez szczególnej akcentuacji, z relatywnie niską intensywnością”.

Czemu ostatnią wypowiedź kpt. Protasiuka słyszymy na nagraniu z kokpitu, gdy samolot jest ponad 300 m nad ziemią, a w komunikacji z wieżą słychać go również później? Czemu te ostatnie dialogi z wieżą nie nagrały się w kokpicie? Czemu od 300 m nad ziemią pierwszego pilota nie słychać w kokpicie w ogóle, drugiego słychać bardzo słabo, a nawigatora i „generała Błasika” słychać tak wyraźnie? Czy na pewno nie wyłączyły się mikrofony kabinowe obu pilotów, gdy samolot zbliżał się do wysokości decyzji? Dlaczego są nieustanne niezgodności pomiędzy parametrami odczytywanymi przez pilotów, a parametrami zapisanymi w czarnej skrzynce, co nawet w raporcie Millera odnotowano bardzo szczegółowo? Dlaczego Dowódca tupolewa komunikuje wieży odległość cztery kilometry, gdy samolot jest w rzeczywistości sześć kilometrów od lotniska? Wg komisji Millera „pewnie myśli, że w Smoleńsku jest jak na polskich lotniskach”, ale przecież ma przed sobą kartę podejścia i tu nie ma nic do myślenia, a w Smoleńsku lądował trzy dni wcześniej, więc lotnisko zna.

Pytań jest więcej, ale my już ponoć znamy prawdę o smoleńskim dramacie. Według jednych, po prostu piloci nie umieli latać i przeszkadzał im nieodpowiedzialny generał. Według drugich, podłożono całą serię bomb, które wybuchały w odpowiednich momentach. Obie wersje są naiwne i pełne sprzeczności. Wszelkie odstępstwa od jednej lub drugiej ortodoksji są bezwzględnie tępione przez służby informacyjne obu stron polskiego konfliktu. (…)

Problem wysokości, na jakiej miał nastąpić rozpad tupolewa, został przez badaczy Podkomisji podjęty w sposób eksperymentalny i dość szczególny. Mianowicie, zadano sobie pytanie, z jakiej wysokości powinny spadać fragmenty lewego skrzydła, żeby mogły zatrzymać się w gałęziach brzozy (takie fragmenty rzeczywiście znaleziono). Jako pewnik przyjęto, że w koronie drzewa mogły się wziąć jedynie wtedy, gdyby nadleciały z góry. W związku z powyższym, zrzucano kawałki blachy z drona poruszającego się z odpowiednią prędkością. Zaskakuje mnie, że eksperymentatorzy nie wzięli pod uwagę mechanizmu bardzo oczywistego.

Odłamki skrzydła lecące w górę po zderzeniu ze słupem telegraficznym. Fot. youtube, adres w tekście

Otóż powszechnie znane są wyniki testów amerykańskich z lat 1963-65, badających skutki uderzenia skrzydłem w słup telegraficzny. Na zdjęciach obok widać w momencie uderzenia skrzydła o słup, iż cześć odłamków leci DO GÓRY na wysokość nawet kilkudziesięciu metrów, co zresztą wynika z prostej analizy rozkładu sił podczas takiego zderzenia. Gdyby na słupie była korona drzewa, niektóre z nich zapewne by w niej wylądowały. Poniżej dwa kadry z amerykańskiego eksperymentu (czas 5:23-5:24 filmu). Lecący do góry fragment skrzydła zaznaczyłem obrysem.

Całość eksperymentu można obejrzeć tu: https://www.youtube.com/watch?v=8CZxvu85VM4. Odłamki skrzydła w takim zderzeniu lecą po prostu we wszystkie strony. W szczególności w stronę kadłuba. W wypadku tupolewa oznacza to również, iż część z nich powinna dostać się w ciąg silników i zostać zdmuchnięta do tyłu, PRZED miejsce zderzenia. Pewną ilość fragmentów lewego skrzydła powinno się znaleźć przed brzozą. (…)

Brak jest szczegółowych badań na temat konsekwencji zderzenia z terenem zadrzewionym, ale sporo wiadomo o uderzeniu w czystą wodę. Przykładowo, w katastrofie lotu Swiss Air 111 z 02.09.1998 samolot z 229 osobami na pokładzie uderzył w powierzchnię morza z prędkością 555 km/h, czyli mniej więcej dwa razy większą niż tupolew w Smoleńsku. Kąt uderzenia był podobny, choć samolot nie był odwrócony podwoziem do góry. Podobnie jak w Smoleńsku, wpierw nastąpiło uderzenie skrzydłem o grunt (czyli w tym wypadku wodę). Zderzenie było pod stosunkowo małym kątem, co widać na poniższej ilustracji z raportu końcowego.

Z dna morza wydobyto piętnaście tysięcy (!) szczątków ludzkich, tylko jedną ofiarę udało się zidentyfikować na podstawie wyglądu, przeciążenia określono na CO NAJMNIEJ 350 g. Ponieważ siły oporu (a zatem również przeciążenia) rosną jak kwadrat prędkości, można zrobić proste oszacowanie, pokazane na poniższym wykresie. W Smoleńsku, w zależności od modelu teoretycznego przyjętego w obliczeniach, prędkość w chwili uderzenia o grunt wynosiła 260-280 km/h. Gdyby tupolew wpadł do czystej wody, przechylony na skrzydło, ale kołami w dół, należałoby oczekiwać przeciążeń 80-90 g.

Wrakowisko po katastrofie w Huntington | Fot. www.documentingreality.com/forum/attachments

W katastrofie w Huntington, 14.11.1970, samolot zawadził skrzydłem o drzewo, następnie obrócił się o ponad 90 stopni i wpadł w las, wycinając pas 29 m x 85 m. Zginęli wszyscy (75 osób). Prędkość samolotu wg różnych szacunków wynosiła 210-240 km/h. W raporcie na temat Huntington czytamy, iż rozważano przeciążenia dochodzące do 50 g, przy obrocie samolotu do 135 stopni.

Wstępny wniosek jest więc taki, że uderzenie w teren zadrzewiony, w konfiguracji Huntington-Smoleńsk, może być porównywalne z uderzeniem w wodę. Oczywiście, diabeł siedzi w szczegółach, a dwie katastrofy nigdy nie są identyczne. W Smoleńsku długość wrakowiska wynosi ok. 150 m, przy czym pierwsze 40-50 m to teren zadrzewiony, wycięty przez tupolewa do gołej ziemi. Niektóre z pozostałych kikutów drzew są grubsze od człowieka i widać, że drzewa miały tendencje do wyrastania w pękach, ze zrośniętymi pniami, co oczywiście ma dramatyczne konsekwencje dla zderzenia z drzewami na bardzo małej wysokości, a tak niewątpliwie było w Smoleńsku: samolot, w chwili gdy wpadał w las, już zdążył zaryć kikutem skrzydła w grunt. (…)

Podczas konferencji smoleńskich słyszeliśmy wielokrotnie referaty profesora Piotra Witakowskiego, omawiającego różne katastrofy, poklasyfikowane przez niego jako 1a, 1b, 2a, 2b, ale o Huntington nigdy nie wspomniano – nie mieści się w schemacie? (…)

Za jedno z NAJMNIEJ prawdopodobnych założeń, przyjętych przez środowisko Zespołu Parlamentarnego, uważam to, iż ślady na roślinności NIE POWSTAŁY na skutek przelotu tupolewa. Cięcia na drzewach były zbyt regularne, żeby wywołały je szczątki spadające z góry. Katastrofa wydarzyła się w sobotę o godz. 10:41 czasu lokalnego, w terenie zaludnionym. Było wielu świadków. (…)

Brzoza Bodina jest tylko pierwszym z wielu grubych drzew, złamanych i poprzycinanych wzdłuż trajektorii tupolewa. Ślady na ich pniach byłyby bardzo istotnym materiałem dowodowym. Czemu więc Rosjanie wszystkie drzewa między ulicami Gubienki i Kutuzowa bardzo szybko powycinali? Czemu właśnie tam, w miejscu, gdzie wypada ostatni zapis TAWS 38, już wkrótce po Katastrofie wykopano ogromną dziurę w ziemi pod fundamenty jakiegoś budynku, po czym prace zamarły na kilka lat? (…)

No i wreszcie sama brzoza Bodina. Mówi się czasami, że Rosjanie powbijali części skrzydła w pień już po Katastrofie – wspomina o tym np. Małgorzata Wassermann w rozmowie z Bogdanem Rymanowskim, wielokrotnie podkreślał to prof. Piotr Witakowski. W rzeczywistości jest dokładnie odwrotnie, co jest co najmniej równie tajemnicze.

Gdy 13 kwietnia 2010 działka Bodina została udostępniona, części widoczne na poniższym zdjęciu, wykonanym bodajże 11.04.2010 przez polskich funkcjonariuszy, znikły. Nie wiadomo, co się z nimi stało. Kolejna fotografia z 13.04.2010 rano, wykonana przez J. Gruszyńskiego.

Brzoza Bodina 11.04.2010 | Fot. Raport MAK
Brzoza Bodina 13.04.2010 | Fot. J. Gruszyński

Co ciekawe, okazało się również, iż oskrobano czubek stojącego kikuta brzozy. Można to stwierdzić, porównując zachowane fragmenty kory. (…)

Po co to zrobiono i dlaczego nie zachował się żaden protokół z tych działań, a wyjęte metalowe części znikły? Polscy prokuratorzy później wydobyli z drzewa dalsze fragmenty, ale jeden z nich wykonany był ze stopu, którego nie było w porównawczej części skrzydła. Na dodatek, większości wydobytych części strona polska nie przebadała, gdyż były zbyt małe, aby je podzielić na połowy, a Rosjanie nie zgodzili się na przekazanie całego materiału dowodowego, wydobytego z pnia, stronie polskiej.

Po co te zabiegi, jeżeli samolot po prostu urwał skrzydło na brzozie? O co chodzi?

Z drugiej strony, w wykładach prof. Biniendy, gdy pokazuje się skrzydło od dołu, przyjmuje się model całkowicie niesprężysty (czyli nie jest to drzewo), żeby pień się bardziej uchylał na skutek uderzenia i mniej niszczył skrzydło. Natomiast, gdy skrzydło widzimy od góry, wykorzystuje się model sprężysty, żeby zachowanie wyglądało bardziej naturalnie, lecz widzów się o tym nie informuje (szczegółowo pisałem o tym dwa lata temu). Czemu obie strony kręcą? (…)

W elektronicznych atakach na samochody hakerzy operowali z odległości wielu kilometrów, łącząc się z komputerem pojazdu przez satelitę. W momencie ataku samochód dodawał gazu lub zwalniał, skręcał; wszystko w sposób kompletnie niezależny od tego, co próbował robić kierowca. Prędkościomierz wskazywał wartości mające się nijak do rzeczywistej prędkości auta.

Przy ataku na samolot haker nie tylko przejął kontrolę nad systemem sterowania, ale również monitorował sytuację w kabinie pilotów. W ciągu pięciu lat przeprowadził dwadzieścia takich eksperymentów i nikt niczego nie zauważył. Zapisy czarnych skrzynek z pewnością nie odnotowały ataku hakerskiego, tylko niezrozumiałe działania pilotów.

Gdy z tej perspektywy spojrzeć na Smoleńsk, staje się jasne, że rzeczywiście profesjonalnie przeprowadzony, nowoczesny zamach na samolot nie zostałby wykryty ani przez komisje Millera i Milkiewicza, ani przez Zespół Parlamentarny i naukowców z konferencji smoleńskich, ani blogerów, komentatorów i trolli z Salonu 24, ani przez amatorów, jak ja.

Nie wiem, co się stało w Smoleńsku, i nie chcę, aby mój tekst potraktowano jako kolejną wersję w rodzaju słynnego „helu”. Niemniej widzę, że systematycznie wpycha się nas w fałszywą alternatywę: błąd pilotów albo bomba.

Autor jest fizykiem, profesorem Politechniki Gdańskiej.

Cały artykuł Marka Czachora pt. „Co dalej z badaniami Katastrofy Smoleńskiej?” znajduje się na s. 3,4 i 5 lutowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 44/2018, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z regionalnymi dodatkami, czyli 36 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Drastyczne obniżenie emerytur byłym pracownikom UB i SB odebrane zostało przez nich jako rażąca krzywda

To poczucie doznanej niesprawiedliwości jest tak silne, że udzieliło się wielu stojącym kiedyś po przeciwnej stronie, w tym kilku prominentnym działaczom Solidarności i antykomunistycznego podziemia.

Zbigniew Kopczyński

Sami zainteresowani twierdzą, że zostali ukarani za to, czego nie robili. Przekładali tylko jakieś papierki, symulowali przed przełożonymi działania, konfabulowali dla naszego dobra, a czasem produkowali fałszywe dokumenty, by móc to w przyszłości wykorzystać, co spotkało pewnego skromnego elektryka, którego błyskotliwą karierę dziwnie przewidzieli dwadzieścia lat wcześniej. Ale przede wszystkim nikomu nie szkodzili, choć właśnie za szkodzenie pobierali sowite wynagrodzenia.

I tu dotykamy sedna sprawy. Emerytura należy się za lata pracy, a nie jej symulowania. W sumie powinni oddać niezasłużenie pobrane pensje.

W Polsce nie ma jednak możliwości odebrania pracownikowi niesłusznie wypłaconego wynagrodzenia, więc niech im będzie. Ale wypłacanie średniej emerytury to jednak przesada. Właściwa byłaby stawka minimalna, czyli – jak planuje minister Rafalska – tysiąc złotych miesięcznie. To dla nieroba i tak za dużo.

Co jednak zrobić z tymi, którzy uczciwie zapracowali na swoje emerytury? Tymi, którzy w pocie czoła utrwalali i bronili władzy ludowej przed agentami imperializmu i innymi wrogimi elementami? Tutaj konieczna jest zmiana ustawy, by zapewnić im zasłużoną emeryturę. Szczegóły tej regulacji to temat do dyskusji.

Ja proponuję oprzeć się na średniej emeryturze i tym, którzy udowodnią, że znęcali się psychicznie nad figurantami, szantażowali ich itp., podwyższyć ją o 25%. Tym, którzy figurantów bili, wywozili do lasu, mówiąc, by kopali sobie grób, przypalali ich papierosami – podwyższyć o 50%.

Jeśli ktoś kogoś zamordował, czyli według dzisiejszej nomenklatury, dokonał na nim późnej aborcji lub eutanazji ze względu na niedopasowanie do systemu – oczywiście aby zaoszczędzić biedakowi cierpienia – w pełni zasłużone 100% podwyżki.

Natomiast, jeżeli wymienione działania dotyczyły kleru, to należy się dodatek specjalny w postaci podwojenia powyższych podwyżek. Jakieś inne, nieszablonowe działania – dodatek według uznania w granicach 25–100%. Tylko, przypominam, muszą najpierw udowodnić, że coś zrobili.

Zainteresowani powinni więc zebrać odpowiednie dowody: dokumenty, zeznania świadków (póki mogą zeznawać). Zeznania zainteresowanych też są dowodem w sprawie. Zebrane dowody wraz z wnioskiem powinni dostarczyć do ZUS lub IPN, a najlepiej do najbliższej Prokuratury. Po weryfikacji dowodów podwyżki zostaną im przyznane z mocy prawa, wraz z odpowiednim wyrównaniem.

A jako rekompensatę za przebyty stres i straty moralne – wypoczynek i rehabilitacja w spokojnych miejscach, z zakwaterowaniem, wyżywieniem i ochroną na koszt podatnika. Długość tego wypoczynku powinna być proporcjonalna do udowodnionych zasług.

Felieton Zbigniewa Kopczyńskiego pt. „Ubeckie emerytury” znajduje się na s. 2 lutowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 44/2018, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z regionalnymi dodatkami, czyli 36 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Felieton Zbigniewa Kopczyńskiego pt. „Ubeckie emerytury” na s. 2 lutowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 44/2018, wnet.webbook.pl

Dlaczego Ślązacy są trochę inni? Cz. 2: Rodowód inteligencji śląskiej, kształtowanie się patriotyzmu polskiego na Śląsku

Zamek w Bolkowie | Fot. J. Strzelecki (CC A-S 3.0, Wikipedia)

Śląsk dostał poważny zastrzyk krwi kresowej, z której początkowo dużo korzystał, ale potem zaczął nią pogardzać. Woli topić się w bezideowości i bezsensie, jaki płynie z Niemiec.

Ryszard Surmacz

Wraz z wejściem Fryderyka II na Śląsk wlewa się cała jego toksyczna militarno-kulturowa potęga. Polskojęzyczny dotąd Śląsk dostał trzy lata na nauczenie się języka niemieckiego. Oczywiście było to niemożliwe do wykonania, ale dawało pretekst do karania i dyskryminacji. Po zajęciu Śląska Prusy stały się europejską potęgą militarną i mogły wziąć udział w rozbiorze Polski. (…)

Skąd się wzięły takie sukcesy Hohenzollernów? Tajemnicę wyjaśnia Józef Feldman. Powołując się na słowa niemieckiego historyka, cytuje: „Dietrichowi Schäferowi udało się uchwycić jeden z najbardziej znamiennych rysów polsko-pruskiego stosunku, […] jego jednostronność.

Gdy z Berlina spoglądano w stronę Warszawy z zaciśniętą pięścią, […] z mocno zdeterminowaną wolą wyzyskania najmniejszych słabości przeciwnika, w Polsce, przez cały niemal okres jej niepodległego bytu, nie zdawano sobie po prostu sprawy, że ma się do czynienia z wrogiem, i to wrogiem bardzo niebezpiecznym” („Problem polsko-niemiecki w dziejach”, Katowice 1946, s. 63). I tak niestety jest po dzień dzisiejszy. Powód – myślenie wyłącznie kategoriami demokratycznymi.

Janusz Pajewski dodaje: Poszczególne niemieckie państwa oparcia i siły dla zdobycia sobie znaczenia i wpływów w Europie […] czerpały […] głównie ze świata słowiańskiego (Niemcy w czasach nowożytnych 1517–1939, Poznań 1947, s. 60). Dowody: Habsburgowie austriaccy potęgę uzyskali po zdobyciu Czech i Węgier – pisze Pajewski – Wettynowie po unii z Polską; państwo brandenbursko-pruskie po opanowaniu Śląska i części Polski… Jak widać, był to problem nie tylko polski, lecz ogólnosłowiański. Przełomowego spostrzeżenia dokonuje von Krockow, pisząc: Gdyby syn lub spadkobierca tronu nie kontynuował tego, co rozpoczął ojciec, gdyby powrócił do europejskiej normy, wszystko obróciłoby się wniwecz […] być może Prusy stałyby się przedmiotem kpin (Myśląc o Prusach, Warszawa 1993, s.11). Pruska droga musiała więc skończyć się Hitlerem i ogólną katastrofą.

Herby polskiego Śląska | Fot. CC A-S 3.0, Wikimedia.com

Ale oprócz niesamowitego drylu, coś jeszcze musiało podtrzymywać przy życiu tę hybrydę (Niemcy sami mówili, że Prusy rozwijają się wbrew prawom natury). Były nimi trzy doniosłe wydarzenia: powołanie na tron carycy Katarzyny II (uratowała Prusy przed rozpadem), zwycięstwo Prus nad Francją w 1871 r. (XIX w.) i narodziny geopolityki (pocz. XX w.). W XVII w. w protestanckich kościołach na Śląsku modlono się za polskiego króla i Polskę. Dwa wieki później zakazano polskiej mowy, nawet w kościołach. (…)

Fryderyk Wilhelm I „nadał temu państwu jedyne w swoim rodzaju kontury […] wznosił tę graniastą konstrukcję cnót, które dotąd nauczyliśmy się określać jako typowo „pruskie” lub nawiązując do niemieckiego dzieła Prus – jako typowo niemieckie: pilność i oszczędność, pracowitość, wydajność i wypełnianie obowiązku w połączeniu z przekazem, aby nigdy się nie uskarżać”.

W swojej mowie przywołuje cytat z Sebastiana Haffnera: Wypełnianie obowiązku w Prusach było pierwszym i najważniejszym nakazem. Nieco niżej dodaje: kto wykonywał swój obowiązek, nie popełniał grzechu, cokolwiek by zrobił. Drugie przykazanie brzmiało: nie biadaj, jeśli łaska, nad samym sobą; trzecie zaś już mniej było kategoryczne: w postępowaniu wobec bliskich kieruj się jeśli nie dobrocią – to byłoby jednak przesadą – to przynajmniej przyzwoitością.

Powyższe wartości miały oparcie w cnotach mieszczańskich. O cnotach mieszczańskich (i rycerskich) pisała u nas Maria Ossowska. Wymieniała je jako: dorabianie się bez użycia przemocy, ideał szczęścia wynikający z pracy, pieniądza i bogacenia się, stosunek do ludzi mierzony w kategoriach zysku i strat oraz gotowości do pomocy. I trzeba powiedzieć: nie były to wartości katolickie. Fryderyk II był protestantem i osobą religijną. Ten fakt miał wpływ na jego stosunek do świata. Wychowanie domowe wykształciło w nim osobowość kostyczną i zamkniętą w sobie (niektórzy mówią o psychopatii). (…)

Cnoty mieszczańskie oparte na protestantyzmie Fryderyk II przerobił w poddaństwo, w kult władzy i w siłę wszechmocnego państwa. (…) Patriotyzm polski polegał na wolnej woli, w Prusach na nakazie i obowiązku. (…)

Bardzo ważną rolę w budzeniu się świadomości na Śląsku odegrał Kulturkampf – uświadomił ludziom, kim są i do kogo należą. Wówczas katolicyzm nabrał formy ideologicznej. Jeszcze dziś można usłyszeć, że Ślązacy to katolicy (naród katolicki), lub: jestem Polakiem, bo jestem katolikiem. Taka postawa rodzi bezideowość.

Zamek w Łucku | Fot. Modulo (CC A-S 3.0, Wikipedia)

Patrząc na ostatnie wydarzenia w Niemczech, coraz bardziej zaczynamy doceniać Feliksa Konecznego i jego prace, zwłaszcza na temat bizantynizmu. Współczesnemu państwu niemieckiemu prawdopodobnie łatwiej będzie się dogadać z muzułmanami niż ze Słowianami, bo z niemieckimi katolikami jakoś to pójdzie. Najpierw, prawdopodobnie, zgodnie z zasadami państwa prawa, zostanie zdefiniowane pojęcie „bliska osoba”, a potem porządni ludzie z nakazu, zgodnie z trzecią zasadą, będą kierować się jeśli nie dobrocią – to byłoby jednak przesadą – to przynajmniej przyzwoitością. Niemcy zapewne już mają swój plan, w którym przysłowiowe poczucie misji, porządku i obowiązku ściągnie ich w stare koleiny. (…)

To na Śląsku, nie na Kresach, dokonał się w pierwszej kolejności fakt zneutralizowania kultury polskiej. Najpierw, w sposób kulturowy, dokonali tego protestanci, potem, w sposób totalitarny, Franciszek II i państwo pruskie. Rosjanie na Kresach mieli do pokonania znacznie większą materię: neutralizację szlachty i części magnaterii, potem Kościoła i na końcu przezwyciężenie niechęci Polaków, ich obyczaju i tej wyższej kultury polskiej. Opór przejawiał się na co dzień, w domu, i w powstaniach narodowych, w których brali udział Wielkopolanie i Ślązacy.

Rodowód inteligencji śląskiej zaczął się od Wiosny Ludów (1848), nieco inaczej niż w centralnej Polsce. Inteligencja śląska rodziła się na gruncie chłopskim, ale ze śląskiej specyfiki ducha, która pozostała tam w postaci mieszanki: atawizmu piastowskiego, wpływów ruchu reformacyjnego i antyreformacyjnego, sprzeciwu przeciw Kulturkampfowi i woli obrony ludzkiej godności – oparta była więc na poczuciu współistnienia ludzkiego.

Natomiast inteligencja kresowa ma dość jednorodny, wielowiekowy rodowód szlachecki – również piastowski; powstała na gruncie obrony polskich wartości, które sama tam stworzyła, a które N. Davies określił, jako „prawie cywilizacja”, oraz woli odzyskania zabranego mienia. Inteligencja śląska swój majątek kryła głównie w sercu i gwarze, która należy do języka polskiego.

Obydwie grupy łączyło poczucie krzywdy i obrona swoich wartości. Miały jeden cel – dążenie do wolności i mieszkanie w lepszym państwie. Spotkały się w 1922 i 1945 r., w bardzo różnych warunkach. Nieporozumienia, oprócz podstaw kulturowych, wynikają z dwóch odmiennych sytuacji; w 1922 r. ze zderzenia się dwóch wizji Polski, a w 1945 – z układu, w którym jedna strona znaleźć się nie chciała, a druga zbyt wiele sobie obiecywała. PRL dla pierwszych był ostateczną klęską, a dla drugich miejscem ogólnego społecznego awansu i szansy bezpłatnego wykształcenia. Obydwie grupy zostały zmanipulowane i kontakt między nimi się urwał. Do dziś zmieniło się niewiele. Trzeba przyznać, że w dzisiejszych warunkach odbudowa ta byłaby dość trudna. Na przeszkodzie, jak zawsze na Śląsku, staje odniesienie do Zachodu.

Dziś kultura zachodnia upada; ta ścieżka staje się więc pustym, nic nieznaczącym balonem. Ale Śląsk dostał poważny zastrzyk krwi kresowej, z której początkowo dużo korzystał, ale potem zaczął nim pogardzać. Woli topić się w bezideowości i bezsensie, jaki płynie z Niemiec, niż odkręcić tlen dla tej kultury, która zbudowała polską „prawie cywilizację” i do dziś jest zamknięta, choć wciąż niesie wartości chrześcijańskie i cywilizacyjne.

Cały artykuł Ryszarda Surmacza pt. „Dlaczego Ślązacy są trochę inni. Cz. 2” znajduje się na s. 8 lutowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 44/2018, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z regionalnymi dodatkami, czyli 36 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Ryszarda Surmacza pt. „Dlaczego Ślązacy są trochę inni. Cz. 2” na s. 8 lutowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 44/2018, wnet.webbook.pl

Zleżałe newsy na zamówienie. Teraz istnieje zapotrzebowanie na dorabianie Polakom gęby faszystów, nazistów, ksenofobów

To Zachód wyrabia nam czarną opinię. Tak ustalili ich specjaliści od PR. A „nasi” usłużni dziennikarze dostarczają „faktów”, które pojawiają się w odpowiednim momencie, jak z kapelusza sztukmistrza…

Koszałek Opałek

Czy nie za dużo uwagi poświęca się marginalnej grupce oszołomów lub wynajętych „aktorów”? (…)

Oburzenie słusznie zaniepokojonych sytuacją w Polsce (okazuje się, że szczególnie na Śląsku) – znaczne.

Jakoś nie zauważono tego, że w pobliżu Wodzisławia Śląskiego, bo w Rybniku, parę lat temu kandydat na radnego opublikował zdjęcia swych dzieci hajlujących pod niemiecką flagą ze swastyką. Jakoś nie było protestów, gdy Andrzej Roczniok pisał listy do Putina czy ambasadora Rosji, by nie kierowano rakiet na Śląsk, bo to nie Polska (!). Nie przeszkodziło też w karierze pisarzowi Szczepanowi Twardochowi wypisywanie wulgarnych haseł o kraju, w którym mieszka, w którym wydaje swoje książki i czerpie zyski z ich sprzedaży, a także odbiera nagrody.

Nie śledzili dziennikarze TVN (ani innych stacji telewizyjnych) losów przywódcy RAŚ, dra Jerzego Gorzelika, który rzekomo niczego Polsce nie przysięgał, więc nie musi być w stosunku do niej lojalny… A przecież jako działacz samorządowy składał odpowiednie przyrzeczenie.

Nie zauważano flag niemieckich obok śląskich na manifestacjach RAŚ, przy składaniu przez ich przedstawicieli oraz eurodeputowanego Marka Plurę wieńca i kwiatów na Zgodzie. Nie raziły mundury niemieckich żołnierzy z okresu I wojny światowej w pochodach autonomistów na Śląsku. (…)

Władza zaś, jak milczała za czasów rządu PO, tak samo bierna była przez dwa lata rządów PiS. Nie zauważano antypolskich ekscesów. (…)

Zdjęto nawet z Grobu Nieznanego Żołnierza tablicę upamiętniającą walki polskich żołnierzy z bandami UPA pod Birczą, by nie drażnić Ukraińców. Nie „zaaresztowano” książki o polskich powojennych obozach komunistycznych, wydanej przez ZNAK (!), w której dokonano takiej manipulacji z okładką, że widać było na niej tylko wyrazisty napis: „Polskie obozy koncentracyjne”. (…)

Artykuł Koszałka Opałka pt. „Jacy faszyści? Zleżałe newsy na zamówienie” znajduje się na s. 12 lutowego „Kuriera WNET” nr 44/2018, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z regionalnymi dodatkami, czyli 36 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Koszałka Opałka pt. „Jacy faszyści? Zleżałe newsy na zamówienie” na s. 12 lutowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 44/2018, wnet.webbook.pl