Polak, powstaniec styczniowy – ostatnim potomkiem rodziny św. Franciszka?/ Marcin Niewalda, „Śląski Kurier WNET” 55/2018

Herbarz rodów toskańskich i umbryjskich wydany w XVII wieku pokazuje linię idącą aż do XI wieku, na której początku widnieje tajemniczy Ropaldo Fiori – ojciec Giovanniego zwanego Moriconi.

Marcin Niewalda

Polski powstaniec styczniowy ostatnim potomkiem rodziny św. Franciszka?

Na cmentarzu Rossa w Wilnie niedaleko kaplicy znajduje się słabo już czytelny nagrobek. Pochowany tam człowiek był pod koniec życia skromnym przyrodnikiem, zafascynowanym minerałami. Z pokorą i zimną krwią znosił zmianę swego losu, zajmując się udzielaniem lekcji. Historia jego rodziny to dowód na to, z jakich niezwykłych środowisk pochodzili powstańcy styczniowi.

hr. Lucjan Morykoni | Fot. domena publiczna

Zanim hrabia Lucjan Morykoni, członek Komitetu Wykonawczego w Wilnie stał się nauczycielem w Warszawie, posiadał znaczny majątek. Stracił go w konsekwencji swojego udziału w pracach na rzecz ojczyzny, które uważał za obowiązek. Tzw. Komitet Wykonawczy, w którym działał, kierowany przez Jakuba Gieysztora, koordynował akcję odzyskania niepodległości na Litwie, starał się wspierać powstańców, zdobywać fundusze, broń, pisał odezwy. Lucjan, po upadku powstania spędziwszy rok w więzieniu w Kownie, jednak nigdy nie smucił się z powodu utraty dóbr.

Pochodził z rodziny związanej z najznamienitszymi rodami tamtych terenów – Tyzenhauzów, Radziwiłłów, Billewiczów, Platerów. W komitecie został przedstawiony przez zięcia swojego kuzyna, również pochodzącego ze znamienitej kresowej rodziny – Ignacego Dominika Łopacińskiego. Pomimo że ów był np. autorem odezwy do duchowieństwa, uniknął represji z uwagi na wielką zacność i serdeczność, z jaką się zwracał do wszystkich. Lucjan, poczciwy i dobry człowiek, pełnił obowiązki jego zastępcy, jako skarbnik organizacji. Sumiennie zapisywał co trzeba, nie umiał jednak postawić się, gdy sytuacja tego wymagała. Jego hojność spowodowała niestety szybkie uszczuplenie kasy powstańczej.

Pomimo tego, że praca w podziemiu była ryzykowna, w organizacji udzielała się też jego świeżo poślubiona żona Elżbieta Monday, która chodziła często do ss. Wizytek. Tam mieściła się kasa i archiwum powstańcze, gdzie składano papiery, wpłacano zbierane lub przywożone zza granicy pieniądze lub wypłacano potrzebne sumy. Praca na rzecz uwolnienia ojczyzny była dla nich czymś całkowicie oczywistym, choć niebezpiecznym. Ludwika była już trzecią żoną Lucjana. Urodzony w 1818 roku, w czasie powstania miał 45 lat, pochował dwie poprzednie małżonki: Marię Łopacińską, a dwa lata wcześniej Ludwikę Apolonię Izabelę Ledóchowską.

Wieszatiel Muriawjow oraz jego poprzednicy i naśladowcy nie mieli najmniejszego względu na patriotyczne uczucia Polaków. Najgorzej jak można obeszli się z dobrami Morykonich – wyrywając kolejne cegiełki z ich majątku. W czasach powstania były to dwa piękne pałace z obszernymi, dobrze uprawianymi terenami. Wcześniej jeszcze – liczne wsie. O zamożności rodziny może świadczyć to, że po potopie szwedzkim w 1659 roku, gdy kasa państwa była w dramatycznej sytuacji, pożyczyli Rzeczypospolitej znaczne sumy na zapłatę wojsku litewskiemu. W nagrodę za tę decyzję rodzina Morykonich otrzymała indygenat i majątki na Litwie, przenosząc się tam i stając się polską szlachtą. Uczestnictwo w ruchach na rzecz ojczyzny, działalność społeczna powodowały straty, konfiskaty i szykany, a pomimo tego siedziba Morykonich słynęła z radości i licznych spotkań towarzyskich.

W miarę posuwania się w głąb czasu, historia rodziny robi się coraz ciekawsza. Nazwisko słusznie pozwala się domyślać włoskich korzeni. Ale skąd Morykoni wzięli się w Polsce? Musiało się to stać niedługo przed tym, jak Bartłomiej Moriconi został przyjęty do prawa miejskiego w Krakowie (1616), zanim stał się posiadaczem połowy dzisiejszej kamienicy przy placu Wszystkich Świętych w Krakowie pod nr 9, gdzie dziś mieści się patriotyczna księgarnia „Zbroja” (1632); zanim Barbara z bogatej rodziny Dzianottów, żona Marka Antoniego Moriconiego ofiarowała znaczne sumy na ołtarz Bożego Ciała w kościele Mariackim (1661), zanim kuzyn Bernarda – Frediano wspomógł wojsko litewskie i zanim jego krewni: Jan i Scypion, prapradziadek Lucjana, otrzymali od króla indygenat (1673), a od Radziwiłłów dobra, m.in. Świadoście i Soły.

Co zastanawiające, doszło wtedy do połączenia herbu Morykonich i Puccinich. Oryginalny herb zawierał tylko fale morskie na srebrnym tle i półcharta w klejnocie. Nowy herb został podzielony na pół i na lewej, matczynej stronie (strony w heraldyce określa się odwrotnie – tak jakby widziała je osoba trzymająca tarczę) pojawił się czarny orzeł, a nad nim drugi klejnot – pół postaci Murzyna. Odtąd takim właśnie herbem posługiwała się rodzina w Rzeczypospolitej, a także przyjęte rodziny o nazwiskach: Morze, Mon i Morzkowski.

Kościół w Świadościach | Fot. Wanda Kardasz

Być może pierwszym, który zawitał do Polski, był prapradziadek Scypiona – Giovanni. Jako że były to czasy królowej Bony, mógł przybyć właśnie z jej dworem lub po prostu skorzystać z okazji poszerzenia stosunków polsko-włoskich, ale zapewne było to raczej na początku XVII wieku, gdy wielu Włochów zadomawiało się w Krakowie. Rodzina osiadła w Polsce stała się bardzo bogata – stać ją było na dom w stolicy w świetnej lokalizacji, ale i to było niczym w odniesieniu do ogromnych bogactw, jakie rodzina Moriconich posiadała we Włoszech.

Naprawdę ciekawie zrobiło się wtedy, gdy okazało się, że ostatni włoski potomek tej rodziny zmarł. Potomek Giovanniego Benedykt, a potem jego bratanek Lucjan ubiegali się w procesach o te skarby. 19-letni Lucjan pojechał nawet do Włoch na koniu – co trwało w tych czasach miesiąc, jednak nic nie wskórał, a potężne dobra włoskie rozeszły się po potomkach żeńskich linii. Lucjan wrócił do Rzeczypospolitej znajdującej się wówczas pod zaborami, udzielał się w licznych akcjach patriotycznych, a szykany za jego postawę spowodowały zubożenie rodziny.

Nie jest to jednak końcem historii. W potyczkach majątkowych i w obliczu tego, że zabrakło męskich potomków rodu, dzieje rodziny zostały zapomniane. Nie było komu nieść rodzinnych legend. Herbarz rodów toskańskich i umbryjskich wydany w XVII wieku pokazuje linię idącą aż do XI wieku, na której początku widnieje tajemniczy Ropaldo Fiori – ojciec Giovanniego zwanego Moriconi. Możemy się zastanawiać, na ile te opisy są prawdziwe. Nie mamy pewności, czy w tamtych czasach badanie genealogii było dokładne, a przykłady licznych legend – choćby prezentowane u Kaspra Niesieckiego – wskazują, że konfabulacji było wiele. Odnajdujemy jednak tam drzewo, w którym pra-pra-pra-pra-pra-pra-pra-pra-pra-pra-pra-pra-pra-dziad Lucjana o imieniu Bonelo, syn Moricca, ma brata Bernarda. Synem owego jest Piotr dei Bernardi. (W owych czasach nie było nazwisk – używało się patronimików, i to czasem złożonych). Z kolei Piotr ów miał dwóch synów: Angela i Giovanniego. Drugi z nich urodził się w roku 1181 lub 1182 i przybrał imię Franciszek – stając się jednym z największych świętych Kościoła katolickiego. Wielu hagiografów zapisuje Franciszka jako pochodzącego z rodziny Bernardone – podczas gdy jest to tylko złożone patronimikum: Giovanni di Pietro di Bernardone. Podobnie jego ojciec był zapisywany jako Pietro di Bernardone di Moriccone. Imię Moricco pojawiało się w tej w rodzinie – aż stało się nazwiskiem. Genealogia ta wyjaśnia też pochodzenie fal w herbie, ujawniając zawód protoplasty jako kupca związanego z podróżami morskimi.

Dzisiaj trudno jest ocenić wiarygodność tej genealogii, potrzebne by były dalsze badania. Dla Włochów posiadanie świętego w rodzinie nie było niczym nadzwyczajnym – wielu papieży, świętych, błogosławionych pojawia się prawie w każdej z tamtejszych familii, a fakt wymarcia rodu mógł tę informację dodatkowo zatrzeć, powodując, że przestała być ona wiarygodna, a stała się mało pewną legendą. Możemy jednak mieć słuszne przypuszczenie, że do dzisiaj w Polsce żyją potomkowie po kądzieli tej rodziny. Jednym z przykładów jest prawie zapomniany nagrobek w Wilnie na Rossie.

Portret Benedykta Morykoniego nieznanego autora, ze zbiorów Muzeum Narodowego | Fot. domena publiczna

Morykoni mieli znaczne wpływy w powiecie wiłkomirskim, pełniąc istotne role podczaszych, sędziów, pisarzy, podkomorzych, a dwóch z nich otrzymało Order Orła Białego (Marcjan – pradziadek Lucjana, oraz Michał Tadeusz). Zapisali się też pięknie na kartach patriotycznych, np. Benedykt – dziadek Lucjana, szambelan Jego Królewskiej Mości, był w 1794 r. członkiem władz powstańczych, a Józef Tadeusz (syn Michała Tadeusza), generał wojsk litewskich, był adiutantem Tadeusza Kościuszki. O tym pierwszym współczesny mu Michał Lisiecki tak zapisał w pamiętniku: „Nie mogę tu nie wspomnieć o nowym dowodzie patrjotyzmu hrabiego Benedykta Morykoniego. Ukryty w lasach dowiedział się, że działa kazałem odlewać w Rakiszkach, dobrach należących do Tyzenhauzów. Przybywa więc nagle do Soł i robi mi najostrzejsze wyrzuty, że tem mojem niewłaściwem rozporządzeniem najokropniej skrzywdziłem Soły, którym odjąłem zaszczyt, aby w nich działa były odlewane. Obecny jeden znakomity obywatel, bliski krewny hrabiego, uczynił uwagę, że Rakiszki wybrałem dla odlewania dział z przezorności, aby w razie nieszczęśliwym nie ściągnąć na Soły całej odpowiedzialności. Na tę uwagę bardziej jeszcze rozgniewany hrabia rzekł te dla mnie pamiętne słowa. »Jeżeli ma Ojczyzna upaść, niech wprzódy Soły i Świadoście w popiół się zamienią!« I odtąd nigdy nie pozwolił zbliżyć się do siebie swojemu krewnemu i nigdy do niego słowa nie przemówił. Ze mną zaledwo pożegnał się i na powrót w lasy odjechał”.

Benedykt Morykoni jednak nie obraził się na Polskę. Sam do owych odlewanych dział dostarczył 24 konie z całym rynsztunkiem, a gdy przez nieostrożność żołnierzy spaliła się stodoła i zginęły wszystkie, zebrał u włościan kolejne 30 i wyposażył już następnego ranka.

Rodzina zubożała, wielu synów poszło do zakonu. Majątki zniknęły – Świadoście, zlicytowane w 1874 roku, osiągnęły wielką sumę 117 000 rubli. Stało się to niemal dokładnie 200 lat po otrzymaniu dóbr przez rodzinę Morykonich. Co się z takim majątkami działo, niech świadczy przykład zapisany w „Czasie” z 31 grudnia 1873 r.: „Opowiadano nam anegdotę wielce charakterystyczną o zachowaniu się tych nowonabywców. Jeden z urzędników rosyjskich został w łatwy sposób właścicielem majątku w okolicach Mińska. Majątek był pięknie zagospodarowany, mieszkanie bardzo porządne, w którem nowy pan rozpierał się najwygodniej. Po upływie dwóch lat zajeżdża doń znajomy dawny i od razu uderzony jest dziwną ciszą w dziedzińcu. Dom obdrapany, sterczą nagie ściany, jak szkielety, wszędzie zamknięto i nie ma żywego ducha. Wreszcie udaje mu się gdzieś na uboczu wynaleźć karbowego czy jakiegoś innego podrzędnego urzędnika dworu. Gdzie pan? zapytuje go. Pan w Mińsku od dawna już mieszka. Cóż tu tak pusto? A już wszystko zruszczone, tylko jeszcze ja zostałem, póki nie zruszczymy jeszcze tej reszty drobią, co go tu posiadamy”.

Na trzecim historycznym i mało znanym cmentarzu bernardyńskim w Wilnie znajdujemy piękny, obrośnięty zielonym mchem rzeźbiony nagrobek Anny Morykoni – żony Konstantego Jeleńskiego, a na nim dwa herby sławnych rodzin.

Dzisiaj rzadko kto przechodzi tą ścieżką, nie mając pojęcia o prawdopodobnych związkach ze świętym Franciszkiem i o pięknym patriotyzmie całej rodziny, która przyjęła Rzeczpospolitą za swoją Ojczyznę.

Czy Lucjan był ostatnim żyjącym męskim potomkiem Morykonich? Los potomków jego kuzynów jest nieznany. On sam zmarł w 1893 roku, a w ciągu życia urodziło mu się siedmioro dzieci. Troje było płci męskiej, jednak nie mamy wiedzy o ich losie. Dwie córki miały potomstwo w rodzinach Mineyków i Platerów, a ich potomkowie żyją do dzisiaj na Litwie i w Polsce. Ich niezwykłe losy, pełne oddania i poświęcenia dobrym sprawom, godne są podziwu.

Warto w formie pointy przytoczyć jeszcze jedną historię, gdyż pokazuje ona wielkie poświęcenie tej rodziny sprawom społecznym i ludziom w najtrudniejszych warunkach. Dwa lata po śmierci Lucjana jego córka, pisząca się Ludwika Moriconi, będąca już wówczas w tajnym zakonie (po kasacie), w małej izdebce w Warszawie założyła przytułek dla 5 dziewcząt, które uciekły z domu publicznego. Działania przyniosły efekt, aktywność rozrosła się i została przeniesiona do Piaseczna, gdzie razem z siostrami, pod okiem księży, Ludwika prowadziła dom dla upadłych kobiet. Siostry, którym przewodziła, zwą się dzisiaj Pasterzankami.

Przewinęło się przez ów dom 520 niewiast, które pracą i modlitwą stawały na nogi i mogły rozpocząć nowe, dobre życie. Jedynie 57 z nich nie udało się zresocjalizować.

W prasie z 1906 r. czytamy o hr. Ludwice Moriconi, że należała „do tych istot rzadkich, które z pracy społecznej robią sobie posłannictwo, wszystko poświęcają umiłowanemu dziełu, oddając się mu z jakimś mistycznym, niemal apostolskim zapałem”. Czy był to dowód na krople krwi św. Franciszka?

Osoby mogące poszerzyć wiedzę o tej rodzinie prosimy o kontakt z redakcją portalu „Genealogia Polaków” (najlepiej przez Facebook). Pełne drzewo genealogiczne można znaleźć na portalu www.genealogia.okiem.pl.

Serdeczne podziękowanie dla dr Kamili Follprecht za informacje o mieszczanach krakowskich.

Artykuł Marcina Niewaldy pt. „Polski powstaniec styczniowy ostatnim potomkiem rodziny św. Franciszka?” znajduje się na s. 2 styczniowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 55/2019, gumroad.com.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Marcina Niewaldy pt. „Polski powstaniec styczniowy ostatnim potomkiem rodziny św. Franciszka?” na s. 2 styczniowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 55/2019, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

My, niezależni uczestnicy spotkania, mieliśmy nadać temu partyjniacko-lobbystycznemu wydarzeniu znamion wiarygodności

Jak wyglądał „początek historii światowej polityki klimatycznej” – tak określił konferencję klimatyczną w Katowicach jej prezydent Michał Kurtyka – w relacji niezależnego uczestnika COP24?

Stanisław Florian

Wiceminister środowiska, prezydent 24. Konferencji Klimatycznej ONZ w Katowicach Michał Kurtyka uważa, że „w Pakiecie katowickim uwzględnione zostały interesy wszystkich Stron. Ale co ważniejsze, jego wpływ na świat będzie pozytywny. Dzięki niemu uczynimy wielki krok w kierunku realizacji ambicji zapisanych w porozumieniu paryskim. Ambicji, które sprawią, że nasze dzieci spojrzą kiedyś wstecz na nasze dziedzictwo i uznają, że ich rodzice podjęli właściwe decyzje w ważnym dziejowym momencie. (…) Stworzyliśmy pewien podręcznik reguł. Teraz, wracając do domu, wszystkie państwa będą mogły określić, w jaki sposób będą podejmowały swoje zobowiązania – to określenie jest zgodne z zasadą suwerenności państw i to jest jedna z fundamentalnych zasad ONZ. Nie można suwerennemu państwu coś nakazać, natomiast można zbudować system, w którym suwerenne państwa zobowiązują się w sposób regularny przekazywać sobie kontrybucje, jakie zamierzają wnieść do tej solidarnej, globalnej polityki klimatycznej, a następnie w sposób transparentny, przejrzysty, informować się o uzyskanych postępach. To jest sedno Katowic, absolutnie fundamentalny system” – podsumował prezydent COP24. Niesiony falą entuzjazmu powiedział nawet, że „w Katowicach zaczyna się historia światowej polityki klimatycznej”. (…)

W ocenie jednego uczestników warsztatów „Zielona wizja Śląska”, największą słabością tego szczytu i wszystkich kolejnych jest, a niestety wygląda na to, że nadal będzie, brak woli porozumienia między tzw. aktywistami ekologicznymi, którzy w imię partyjniackich ideologii chcą narzucić przy okazji takich szczytów doktrynerskie rozwiązania typu „dekarbonizacja Polski”.

Ów brak woli ujawnił się podczas warsztatów SmartLab „Zielone Laboratorium Idei”, realizowanych jako wydarzenie towarzyszące COP24 5 i 6 grudnia 2018 r. w ramach projektu Sieć Regionalnych Obserwatoriów Specjalistycznych w Procesie Przedsiębiorczego Odkrywania, finansowanego z Działania 1.3 Profesjonalizacja IOB Regionalnego Programu Operacyjnego Województwa Śląskiego na lata 2014–2020. Ich organizatorem był Park Naukowo-Technologicznego EURO-Centrum w Katowicach.

Partnerami owego „Zielonego Laboratorium Idei” było Stowarzyszenie BOMiasto, które podczas wyborów samorządowych w Katowicach wprowadziło kilku swoich członków do Rady Miasta, oraz Heinrich Böll Stiftung, niemiecka fundacja, która – jak można przeczytać na jej oficjalnej, polskiej stronie internetowej – jako część politycznego ruchu Zielonych działa międzynarodowo na rzecz „zrównoważonego rozwoju, demokracji płci, ponadkulturowego porozumienia i wspierania edukacji obywatelskiej”. Jak można było zauważyć na podstawie roll-upów, które były ustawione na Sali, oraz bezpłatnych wydawnictw, które leżały an stolikach – całe „Zielone Laboratorium Idei” było w jakimś stopniu sponsorowane przez ten Stiftung.

Wszystkie dostępne podczas warsztatów bezpłatnie wydawnictwa: Śląsk kobiet – tradycja, aktywność i ekologia (zeszyt 17 „Studia i analizy Colegium Civitas”), Polityka klimatyczna – fakty i mity oraz 37 numer Magazynu Nieuziemionego „Kontakt” były sponsorowane przez tę niemiecką fundację… (…)

Mój rozmówca, jako współorganizator i uczestnik działań protestacyjnych przeciw wycince 4,5 ha i 1464 drzew w lesie na Górze Hugona w Świętochłowicach (1.02–30.04.2018 r.) oraz groźbie wycinki ok. 15 ha drzew na terenie MTK w obrębie Parku Śląskiego w Chorzowie (poł. października – pocz. grudnia 2018 r.), chciał zwrócić uwagę uczestników szczytu na zagrożenia wynikające z działań mafii samorządowo-deweloperskiej w centrum Górnośląsko-Zagłębiowskiej Metropolii. (…) jedna z działaczek Zielonych głośno oświadczyła, że tu się nie będzie dyskutowało o drzewach, tylko o alarmie smogowym i dekarbonizacji. (…)

Kiedy jednak zaczęło się układanie haseł do manifestu „Zielona przyszłość Śląska”, odezwała się aktywistka Zielonych, która już wcześniej próbowała narzucić, że warsztat ma być o smogu i dekarbonizacji, i zażądała, że musi być do niego wpisana dekarbonizacja. Kiedy mój rozmówca zaproponował, aby ogólnie wpisać konieczność odchodzenia od paliw kopalnych, co poparło jeszcze kilku uczestników warsztatu, ponowiła żądanie. Mój rozmówca oświadczył, że się na to nie zgadza. „Zielona” zażądała głosowania, ale przypomniał moderatorowi, że nie taka była formuła spotkania i jeśli złamie reguły – wyjdzie i nagłośni manipulacje podczas warsztatów. Kiedy „Zielona” dalej atakowała, zażądał, aby ujawniła, kto każe, aby wpis o dekarbonizacji znalazł się w manifeście. Gdy po tym pytaniu zamilkła, wpisujący hasła do manifestu aktywista z Katowic ominął zapis o dekarbonizacji, wprowadzając frazę: „węgiel, który kiedyś był skarbem Śląska, dziś jest przekleństwem”… Wobec ostrej wymiany zdań moderator zaczął naciskać na zakończenie warsztatu ze względu na brak czasu, ale sygnalizując, że w takiej atmosferze nie widzi możliwości uzgodnienia manifestu. Kiedy uczestnicy zaczęli się rozchodzić, „Zielona” od dekarbonizacji próbowała nadal naciskać na wprowadzającego hasła do manifestu, a mój rozmówca poinformował moderatora, że jeśli zapis pojawi się, mimo że przy żadnym stoliku nie został wyartykułowany – on postara się, aby kulisy manipulacji wyszły na jaw…

Właśnie takie naciski niektórych aktywistów Zielonych podczas COP24 można odczytywać jako efekt lobbingu czy to niemieckiej fundacji, czy niewidocznych sponsorów z GAZPROMU lub niemieckiej centrali redystrybucji jego gazu w UE.

Próby przedefiniowania hasła warsztatu „Zielona wizja Śląska” można było natomiast rozumieć w sensie iście partyjniackim: jako wizji Śląska według działaczek partii Zieloni. – My, niezależni uczestnicy spotkania, mieliśmy nadać temu partyjniacko-lobbystycznemu wydarzeniu znamion wiarygodności – konkluduje mój rozmówca.

Można jednak odnieść wrażenie, że stanowcza postawa „spontanicznych” uczestników warsztatów odniosła częściowy skutek: w manifeście „Zielona przyszłość Śląska” przekazanym uczestnikom szczytu, w tym ministrowi środowiska, nie znalazło się hasło dekarbonizacji, podkreślono też potrzebę zwiększania obszarów zieleni w naszych miastach.

Cały artykuł Stanisława Floriana pt. „Szczyt klimatyczny ważnym wydarzeniem był…” znajduje się na s. 1 styczniowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 55/2019, gumroad.com.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Stanisława Floriana pt. „Szczyt klimatyczny ważnym wydarzeniem był…” na s. 4 styczniowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 55/2019, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Skandal na COP24. Nie polskie władze, ale niemiecka minister środowiska stanęła w obronie honoru polskich górników

Należało natychmiast zwołać konferencję prasową i wyjaśnić „drogim” gościom, co dla nas znaczy słowo „nazista” i jak odbiera je nie tylko górnik, ale każdy Polak! Należało również zażądać przeprosin!

Marek Adamczyk

Czy sukcesem można nazwać szczyt, którego ranga, poprzez nieobecność przywódców krajów najbardziej emitujących CO2 do atmosfery, została zdegradowana z ekstraklasy do 2 ligi? Przypomnę tylko, że na COP24 nie przyjechali (lista wg wielkości emisji CO2 do atmosfery): prezydent Chin, prezydent Stanów Zjednoczonych, prezydent Indii, prezydent Rosji, premier Japonii, kanclerz Niemiec, prezydent Francji – itd.

Czy sukcesem można nazwać wizję płacenia przez Polskę po 2020 roku corocznych ogromnych składek na rzecz Zielonego Funduszu Ziemi, w sytuacji gdy sami musimy ponieść kilkusetmiliardowe nakłady na rzecz dostosowania się naszego systemu energetycznego do dyrektyw klimatycznych UE? Czy sukcesem można nazwać bierność władz wobec incydentów, które miały miejsce w czasie szczytu klimatycznego Ziemi?

O czym mówię? O ataku aktywistów Greenpeace na komin elektrowni w Bełchatowie oraz o skandalicznych wypowiedziach niektórych działaczy klimatycznych na temat górników wydobywających w Polsce węgiel! Tamci, będąc w amoku „religii klimatycznej”, na spotkaniach w Katowicach krzyczeli i wznosili hasła: „Górnicy to NAZIŚCI!”.

Dziwne, że nie wywołało to natychmiastowej reakcji organizatorów na te ohydne i obraźliwe dla nas słowa. Nasuwają się kolejne pytania. Gdzie byli reprezentanci rządu polskiego na szczyt klimatyczny Ziemi? Czy delegaci NSZZ Solidarność obecni na COP24 słyszeli coś o tej sprawie?

Najlepiej schować głowę w piasek i udawać, że nic się nie widzi i nic się nie słyszy. Należało wtedy natychmiast zwołać konferencję prasową i wyjaśnić „drogim” gościom, co dla nas znaczy słowo „nazista” i jak odbiera je nie tylko górnik, ale każdy Polak! Należało również zażądać przeprosin! (…)

Za polskimi górnikami wstawiła się niemiecka minister środowiska Pani Svenja Schulze, która w wystąpieniu na COP24 powiedziała m.in.: „Naprawdę nie można mówić, że jeżeli ktoś jest górnikiem, to znaczy, że jest nazistą. A takie hasła się pojawiają. To jest niedopuszczalne, nie możemy w ten sposób dyskutować”.

Cały artykuł Marka Adamczyka pt. „COP24. Nie wolno nazywać górnika nazistą!” znajduje się na s. 1 styczniowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 55/2019, gumroad.com.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Marka Adamczyka pt. „COP24. Nie wolno nazywać górnika nazistą!” na s. 1 styczniowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 55/2019, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Poglądy społeczne prymasa Hlonda: kapitalizm i chrześcijański korporacjonizm, odpowiedzialność za przyszłe pokolenia

Nie wyobrażał sobie odbudowy życia społecznego z pominięciem najważniejszych autorytetów, tj. ojca i matki, gdyż jest to „pierwsza władza; dom bez hierarchii jest szkodnikiem w państwie”.

Zdzisław Janeczek

Kardynał August Hlond, Prymas Polski 1926-1948. Fot. Wikipedia, źródło: Adam Szelągowski, Warszawa 1938

Prymas Hlond (…) nie akceptował etatystycznej planowej gospodarki, tak propagowanej przez włoskich i niemieckich faszystów, a tym bardziej gospodarki kolektywistycznej zalecanej przez komunistów i socjalistów. Bazował na naukach społecznych Kościoła (wpływ św. Augustyna i Tomasza z Akwinu) i powoływał się na treści encyklik papieskich Leona XIII Rerum novarum i Piusa XI Quadragesimo anno, które potępiwszy liberalny kapitalizm, zalecały go zastąpić ustrojem chrześcijańskim. Tak więc według Hlonda „Liberalizm kapitalistyczny zbankrutował, wielkie fortuny pojedynczych ludzi ustępują miejsca równiejszemu rozłożeniu ciężarów i zysków”. Rozwiązaniem pośrednim między etatyzmem marksistowskim i totalistycznym a pełną swobodą ekonomiczną byłby, zdaniem prymasa, korporacjonizm – ustrój polegający na samorządzie zawodów i stanów, przeciwstawiający się wszechmocy państwa i instrumentalnemu traktowaniu gospodarki jako narzędzia podtrzymywania różnego rodzaju dyktatur. (…)

Fot. domena publiczna, Wikipedia

Hlond z dużym zainteresowaniem śledził rozwój ustroju korporacyjnego w Austrii, traktując zachodzące tam przemiany „jako konkretny wzór państwa stanowego”. Aby odrobić zaniedbania będące spuścizną epoki porozbiorowej, utworzył Radę Społeczną przy Prymasie Polski, w której skład weszli kompetentni uczeni i fachowcy odpowiedzialni za przygotowanie ekspertyz ekonomicznych i socjologicznych. (…)

Prymas bardzo często wypowiadał się przeciw omnipotencji państwa, bałwochwalstwu państwowemu i kapitalizmowi państwowemu, a w szczególności przeciw ustrojowi komunistycznemu. Wszelkie doktryny totalitarne utożsamiał z rzymskim cezaryzmem, który opierał się na ubóstwianiu jednostek i brutalnej przemocy. Występował jednak w obronie własności prywatnej i rozumiał dobrze rolę kapitału w gospodarce, którego obecność może zapewnić nowe miejsca pracy.

Uważał, iż Polakom jako przedstawicielom narodu biednego należy „jak najwięcej zostawić inicjatywy i wolności ekonomicznej”. Podkreślał również, iż to „nie kapitał jest zły, lecz kapitalizm”. Ostrzegał jego wrogów: „kapitał jest potrzebny, bo inaczej proletaryzm pozostałby zmorą świata jako jego wieczne przekleństwo”.

Konsekwencją złego wykorzystania kapitału były narodziny sfery ubóstwa oraz kryzysy ekonomiczne. Zdaniem Augustyna Hlonda „proletariat jest wynikiem zastosowania doktryn kapitalizmu liberalnego, który za jedyny cel uważał zysk, nie człowieka. Ten system, wzmocniony trustami, opanował prasę, opinię, nawet wpływy decydujące na politykę i tak przypieczętował los robotników jako niewolników zdanych na łaskę pieniądza. W tym samym duchu użyto i nadużyto maszyny, która ułatwia człowiekowi różne zadania i która mogła i powinna była być czynnikiem do podniesienia standardu życiowego. Użyto maszyny przeciw człowiekowi, skazując go na bezrobocie i głód. Technika bez sprawiedliwości, bez miłości i poczucia braterstwa ludzkiego, zamiast uwolnić człowieka od biedy, pogrążyła dalej robotnika i zmaterializowała do reszty ustrój niespołeczny. Świat ma bogactw więcej, niż ludziom potrzeba. Jest to jedna z największych zbrodni, że właśnie bogactwa poprzez technikę ujarzmiły robotnika. Trzeba poddać gruntownej rewizji podział bogactw”.

Hlond propagował w życiu społeczno-państwowym zasady etyki chrześcijańskiej, według której każdy człowiek ma przyrodzone prawa, których nikomu, nawet państwu, nie wolno naruszać.

Do kanonu tych niezbywalnych praw ludzkich zaliczał prawo do życia, prawo do pracy, wolność sumienia, poszanowanie osobowości i godności ludzkiej oraz prawo do pomocy w potrzebach materialnych i kulturalnych. Korzystanie z tych praw było uwarunkowane obowiązkiem pracy.

Pisał: „nie ma porządku społecznego bez pracy jako obowiązku; ale pracy traktowanej jako funkcji ludzkiej, a nie jako towar giełdowy, nie jako martwy, płatny środek produkcji i bogacenia się. Pracowników trzeba organizować w cechy o charakterze zawodowym i społecznym, a nie w polityczne syndykaty. Uspołecznienie narodu znaczy zaktywizowanie jego sił na normach praw i godności, przy uwzględnieniu dobra wspólnego i potrzeb państwa”.

Prymas Hlond na Kongresie Eucharystycznym | Fot. ze zbiorów muzeum im. ks. B. Halemby przy par. MB Bolesnej w Brzęczkowicach-Mysłowicach

Przed kapitałem stawiał człowieka i pracę, która powinna wynikać z powołania i nieść radość. Wierzył, iż „bogactwo i dobrobyt może się rodzić z pracy i oszczędności”. Nauczał, iż nie ściągają na siebie bożej klątwy dobra, które uczciwie nabyto, a które „po zaspokojeniu potrzeb właścicieli dają słuszny zarobek pracownikowi w przemyśle i służą ludzkości, świadcząc dobrodziejstwa, stwarzając dzieła dobroczynne, szpitale, zakłady naukowe”. Marzył o wspólnocie państw nowoczesnych „związanych tradycjami starożytności i średniowiecza, przepojonych tym samym duchem chrześcijańskim, a nie kultem złotego cielca”. (…)

Głosił także konieczność „podniesienia do pełnego życia obywatelskiego i zbiorowego tych warstw, które jeszcze tam nie dotarły”. Równocześnie był świadom tego, iż „od bólu i niedostatku wszystkich nikt nie wybawi”, ale domagał się takiego prawa, które by gwarantowało społeczny awans przez produktywną pracę, a nie przez jałmużnę. Odrzucał ideał lewicy o komfortowym życiu dla wszystkich i negował planowanie i własność kolektywną, które wprawdzie minimalizowały pewne formy wyzysku, ale nie rugowały chciwości dóbr ziemskich, których wyrazem były pieniądze. Bogactwo nie było dla Hlonda posiadaniem. Od młodości był krytykiem cywilizacji, którą nazywał „mieszczańską” i uważał za zagrożenie dla człowieka jako osoby.

Obawiał się „tyranii pieniądza”, której poddana była ludzkość. Katolikom starał się uświadomić, iż „można być niewolnikiem pieniądza, dostatku, majątku w takim samym stopniu, moralnie gorszym, niż proletariat jest niewolnikiem niedostatku i biedy”.

Cały artykuł Zdzisława Janeczka pt. „Kardynał August Hlond w dobie kryzysu systemu” znajduje się na s. 6 i 7 styczniowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 55/2019, gumroad.com.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Zdzisława Janeczka pt. „Kardynał August Hlond w dobie kryzysu systemu” na s. 6 i 7 styczniowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 55/2019, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

W XX wieku wystarczyło trochę chęci i każdy mógł zostać górnikiem, i zarabiać trochę lepiej aniżeli w innych zawodach

Także dziś, kiedy zarobki górnicze są dalekie od wyobrażeń tych, którzy w sieci plują na nielicznych już górników, internauci, zamiast bezproduktywnie ich obrażać, mogą podjąć pracę w górnictwie.

Jacek Musiał

Jakież proste było zlikwidowanie przemysłu w porównaniu z wizją mozolnej i kosztownej jego modernizacji! Odbyło się to w atmosferze przekonania społeczeństwa, że to dla jego dobra i dla ochrony świata przed efektem cieplarnianym powodowanym przez polski (!) CO2. Można było odnieść wrażenie, że powtarzana w mediach mantra o szkodliwości węgla i CO2 oraz zafałszowana interpretacja efektu cieplarnianego (który jest faktem, ale raczej w innym mechanizmie) jakby zostały przygotowane przez socjotechników pracujących dla lobby paliw płynnych i energetyki jądrowej.

Oglądając debaty telewizyjne na temat węgla i górników, spoglądając w niektóre gazety i przeglądając portale internetowe, dochodziło się do wniosku, że węgiel jest zły, że górnictwo jest złe, że przemysł jest zły, a górnicy to ludzie zasługujący na szczególne piętnowanie.

Węgiel, który kiedyś określano mianem czarnego złota, od tej pory zaczął być wpisywany w społeczne emocje jako najgorsze zło, i to wraz z górnictwem, przemysłem i Śląskiem. Największe odium spadło na górników. Na tych emerytowanych i tych obecnie ciężko pracujących. Prestiżowy, szanowany i niebezpieczny zawód, który kiedyś był powodem niezwykłej dumy, stał się teraz w Polsce obiektem zmasowanego ataku w mediach, a szczególnie na funkcjonujących w sieci forach. Pod każdym tendencyjnym artykułem na temat efektu cieplarnianego, w sieci pojawiały się setki wpisów na temat polskiego górnictwa i górników, gdzie „wszystkowiedzący” internauci ubliżali górnikom. Media ewidentnie przyzwalały im na wylewanie swojej zawiści i zazdrości z powodu przywilejów i zarobków… jakie górnicy zasłużenie mieli w minionym wieku. Ale przecież w ubiegłym wieku nie było w Polsce bezrobocia i wystarczyło tylko trochę chęci, a każdy mógł zostać górnikiem i zarabiać trochę lepiej aniżeli w innych zawodach. Także dziś, kiedy realia zarobków górniczych są dalekie od wyobrażeń tych, którzy w sieci plują nadal na nielicznych już górników, ci obecnie zawistni internauci, zamiast bezproduktywnie obrażać, też mogą podjąć pracę w górnictwie. Nikt przecie tego nie bronił wtedy, nie broni i teraz. (…)

Dla przeciętnego Kowalskiego nie ma też wielkiej różnicy pomiędzy smogiem i CO2 utożsamianym z węglem. Smog może powstawać w sprzyjających warunkach hydrometeorologicznych podczas spalania węgla (ale i ropy, i gazu) w wadliwie wykonanych instalacjach (piecach, kotłach). Nie występuje podczas spalania we współczesnych elektrociepłowniach.

Warto jednak zwrócić uwagę na fakt, że w Paryżu nie spala się węgla, a smog paryski jest gorszy od polskiego.

CO2 to zaś gaz nietrujący, niezbędny dla życia roślin, gaz, który w latach 80. ubiegłego wieku został obwiniony jako domniemany główny sprawca globalnego ocieplenia. Kolejną sprawą jest wiarygodność istotności wpływu dwutlenku węgla na globalne ocieplenie. Jeszcze do ok. 2004 roku było to przyjmowane za dogmat. Polscy pogromcy mitów – studenci AGH – podważyli tę tezę. Ale do dziś obowiązuje ona jako pretekst do nakładania przez państwa podatków.

Cały artykuł Jacka Musiała pt. „Śląsk, Zagłębie i polski górnik ofiarami kłamstwa ekologicznego?” znajduje się na s. 12 styczniowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 55/2019, gumroad.com.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Jacka Musiała pt. „Śląsk, Zagłębie i polski górnik ofiarami kłamstwa ekologicznego?” na s. 12 styczniowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 55/2019, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Nie chcieliśmy, aby rosyjscy okupanci nas bronili przed kimkolwiek/ Jadwiga Chmielowska, „Śląski Kurier WNET” nr 55/2019

Będziemy mogli obronić się sami, gdy będziemy mieli dwumilionową zawodową armię, oddziały OT będą pochodziły z poboru powszechnego mężczyzn i kobiet, a na obronność będzie szło kilkaset mld dolarów.

Jadwiga Chmielowska

Styczeń to miesiąc, w którym zastanawiamy się co przyniesie nam nowy rok – jaki będzie dla nas, czy lepszy od 2018? W tym roku, czyli 2019, mija 80 lat od wybuchu II wojny światowej i wypada 100 rocznica wybuchu I powstania śląskiego.

Dzięki heroicznej postawie Ślązaków w trzech powstaniach, udało się naszym dziadkom zbudować II RP, z którą III RP nie może się nawet równać.

Niestety po napadzie we wrześniu 1939 r. Niemiec i Rosji Sowieckiej utraciliśmy niepodległość na pół wieku. Wojska okupacyjne wyszły z Polski dopiero w 1993 r. Nasi rodzice przeszli gehennę powojennych więzień i łagrów NKWD (poprzedniczki KGB) oraz polskojęzycznego MBP (Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego). Tak oczekiwane amerykańskie czołgi wkroczyły do Polski na początku 2017 r.

Bazy amerykańskie nie podobają się Kornelowi Morawieckiemu. Na antenie Polsat News w rozmowie z Bogdanem Romanowskim stwierdził: „To, że ktoś się zastanawia nad obecnością wojsk amerykańskich, to absolutnie o niczym nie świadczy. Ja, moje środowisko, protestowaliśmy 30 lat temu, żeby w Polsce nie było wojsk sowieckich, które nas miały bronić przed Amerykanami. Nie wiem, czy teraz jest dobrze, że są u nas wojska amerykańskie, które mają nas bronić przed Rosjanami. To jest rzecz do rozważenia. Najlepiej, jakby nie było tutaj sporu między nami a Rosjanami”.

Po pierwsze Kornel Morawiecki może się jedynie wypowiadać w swoim imieniu, a nie środowiska SW. Otóż, Panie Morawiecki, prawdą jest, że środowisko SW żądało wycofania wojsk Rosji Sowieckiej z Polski. Nie chcieliśmy, aby rosyjscy okupanci nas bronili przed kimkolwiek, a na pewno nie przed Amerykanami. W PRL popularny był dowcip: „Jak uzyskać wolność w obecnej sytuacji? Należy wypowiedzieć wojnę Stanom Zjednoczonym i natychmiast się poddać, aby zostać kolejnym stanem USA”.

Portal Natemat.pl donosi: „Ojcu premiera Mateusza Morawieckiego nie podoba się także kształt obecności wojsk USA w Polsce. – Na razie obecność jest niepełna, jest symboliczna. Myślę, że ta obecność nam nic poważnie nie daje. Ja bym chciał, żeby tutaj nie było żadnych wojsk poza Wojskiem Polskim”. Ja też bym tak chciała, ale wtedy, kiedy Polacy wystawią dwumilionową armię zawodową, wojska obrony terytorialnej będą pochodziły z poboru powszechnego mężczyzn i kobiet, a na obronność będziemy przeznaczać kilkaset miliardów dolarów rocznie!

Popularność escape roomów świadczy o tym, że młodzież potrzebuje adrenaliny. Powszechna służba wojskowa byłaby dobrym rozwiązaniem.

Morawiecki komentował też ostatnio raport węgierskiego think tanku Political Capital, który określił Andruszkiewicza jako „rosyjskiego agenta wpływu w Polsce”. W raporcie znaleźli się także między innymi Janusz Korwin-Mikke, Krzysztof Bosak, Artur Zawisza, Sylwester Chruszcz i Robert Winnicki.

Kornel Morawiecki przyznał w rozmowie z „Super Expressem”, że to on polecił synowi obecnego ministra cyfryzacji: „Wiedziałem, że Mateusz, że pan premier chce w jakiś sposób skorzystać z kontaktów Adama Andruszkiewicza w mediach społecznościowych”. Czy sprawne posługiwanie się Facebookiem i  Twitterem jest wystarczającą podstawą do bycia ministrem cyfryzacji?

Kornel Morawiecki skarżył się: – „O mnie też mówią, że jestem rosyjskim agentem wpływu”. Panie Morawiecki, to jest nieistotne. Gorzej, że Pan, Panie Kornelu, robi wszystko, aby pokazać, że Pan tym agentem jest.

Zaczyna mnie dręczyć pytanie: Kto faktycznie rządzi Polską – młody czy stary Morawiecki – czyli ojciec czy syn?

Artykuł wstępny Jadwigi Chmielowskiej, Redaktor Naczelnej „Śląskiego Kuriera WNET”, znajduje się na s. 1 styczniowego „Kuriera WNET” nr 55/2019, gumroad.com.


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł wstępny Jadwigi Chmielowskiej, Redaktor Naczelnej „Śląskiego Kuriera WNET”, na s. 1 styczniowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 55/2019, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Opowieść o przedsiębiorcy, któremu włos nie mógł spaść z głowy / Jan Czekajewski, „Śląski Kurier WNET” nr 54/2018

Ludzie w kłopotach z władzami popełniają zasadniczy błąd, dając urzędnikom łapówki. W takich sytuacjach dawanie łapówki jest już wysoce spóźnione. Łapówki daje się wtedy, kiedy nie ma się kłopotów.

Jan Czekajewski

Nie masz cwaniaka… Wujek Krauze entrepreneur

Tak się jakoś składa, że pewni ludzie, których się w życiu okazyjnie spotyka, zostawiają trwały ślad w pamięci. Tak się to ma w wypadku Zygmunta Krauzego (proszę nie mylić z polskim miliarderem z lat 2000. o tym samym nazwisku). Wujka Krauzego spotkałem pierwszy raz w roku 1961. Koligacja rodzinna odnosiła się nie do mnie, ale do mej dziewczyny Zofii, dla której Zygmunt Krauze był oczywistym i rodzinnie potwierdzonym wujem, czyli bratem jej matki.

W czasie mych wyjazdów i powrotów ze Szwecji do Polski i odwrotnie, które miały miejsce w latach 1961–62 i 1963–65, odwiedzając Warszawę zatrzymywałem się w jego willi przy ul. Olimpijskiej 39 na Mokotowie. Wtedy to Zygmunt Krauze opowiadał mi o swym niezwykle ciekawym życiu człowieka, który dzięki wrodzonej inteligencji pokonał wiele trudności, wychował pięcioro przygarniętych dzieci i w niezwykle trudnych warunkach dorobił się pokaźnego, jak na ówczesne, komunistyczne czasy, majątku.

Wujek Krauze miał dobrą ocenę swych braków i zalet. Powiadał: „Ja nie mam wykształcenia i sam nie jestem ekspertem w żadnej dziedzinie. Mam natomiast talent, który polega na zdolności znajdowania ludzi, którzy mają wykształcenie i wiedzę, i ja potrafię tymi ludźmi kierować”.

Wuj Krauze dawał mnie, żółtodziobowi, cenne życiowe rady typu: „Pamiętaj, że milicja wie tylko tyle, ile im sam powiesz”. Zakładał, że każdy wcześniej czy później będzie aresztowany i poddany przesłuchaniom. Wiedział, co mówi, bo wedle jego własnych słów siedział w więzieniach siedem razy, ale zastrzegał się, że nigdy nie został sądownie skazany. Także podkreślał, że nigdy nie siedział z powodów politycznych, tylko z powodu sprzeczności poglądów z kolejnymi rządami na funkcjonowanie systemu ekonomicznego. Czyli za nielegalny handel lub produkcję w strefie nie tyle szarej, co czarnej.

Zygmunt Krauze urodził się w pierwszych latach XX wieku w Mileszkach pod Łodzią. W czasie epidemii grypy, tak zwanej „hiszpanki”, w roku 1916 umarli obydwoje jego rodzice. Matka była Polką, a ojciec Niemcem urodzonym we Frankfurcie. W Łodzi na Widzewie jego rodzice prowadzili sklep „ogólny,” handlujący produktami żywnościowymi sprowadzanymi ze wsi. Po śmierci rodziców Zygmunt w wieku lat 14 stał się nagle głową rodziny, do której zaliczał się brat Antoni i siostry Emilia i Maria. Zygmunt przejął kierownictwo nad sklepem i jeździł po okolicznych wsiach, skupując produkty żywnościowe.

Dwa lata później w czasie jednej z tych podroży w małym miasteczku Uniejów koło Łodzi spotkał swoją przyszłą żonę, Kazimierę, która tam prowadziła własny sklep. Kazimiera była od Zygmunta o 16 lat starsza, co nie przeszkadzało, że Zygmunt zaproponował jej małżeństwo.

Szczęśliwa para przeniosła się do Łodzi, gdzie Kazimiera doglądała interesu w czasie, kiedy Zygmunt jeździł po Polsce w „delegacjach handlowych”. Wkrótce Zygmunt zmienił branżę handlową ze spożywczej na bławatną i założył firmę handlującą krawatami pod szyldem „Krawat Polski”. Nabrała ona ogólnopolskiego rozmachu i miała wielu regionalnych przedstawicieli.

Kiedy Niemcy weszli do Łodzi w 1939 roku, szybko znaleźli w aktach, że ojciec Zygmunta Krauzego był Niemcem. Właściwe organa odzysku ludzi pochodzenia niemieckiego udały się do Zygmunta z ofertą zapisania go na tak zwana volkslistę. Zaskoczonemu Zygmuntowi Niemcy wyjaśnili, że na takiej liście znajdują się osoby pochodzenia niemieckiego – volksdeutsche – urodzeni poza granicami Wielkiej Niemieckiej Rzeszy. Przysługują im lepsze kartki żywnościowe, ale też spoczywa na nich obowiązek walki z wrogami Reichu w ramach Wehrmachtu, Kriegsmarine czy Luftwaffe. Volksdeutsche są jednak równi Niemcom urodzonym w granicach Wielkiej Rzeszy – reichsdeutschom – którzy są Niemcami pierwszej klasy.

„Co prawda lepsze kartki żywnościowe mi odpowiadały, ale do umierania za Hitlera nie było mi spieszno” – opowiadał wujek Krauze. – „Dlatego im powiedziałem, że czuję się Niemcem pierwszej klasy, a nie jakąś popłuczyną, jak volksdeutsche”. Niestety matka Zygmunta była Polką i Zygmuntowi zaszczytny tytuł reichsdeutscha nie przysługiwał. Przestano go jednak nękać do czasu, kiedy się potknął o feralny, kradziony drut, który go zaprowadził do obozu koncentracyjnego w Mauthausen.

Czy wuj działał w partyzantce? Nic podobnego. „Ja nigdy do polityki się nie mieszałem. Do Mauthausen wysłano mnie za ten właśnie drut. Otóż w czasie okupacji w Częstochowie prowadziłem fabryczkę produkującą gwoździe, na które było duże zapotrzebowanie na polskiej wsi. Niestety nie mogłem kupić drutu, z którego gwoździe się robi. Drut był ściśle rozdzielany na potrzeby niemieckiej armii. Na szczęście albo nieszczęście poznałem jednego Niemca, oficera, który mi umożliwił dostęp do wojskowego drutu. On kradł ten drut, a ja z niego robiłem gwoździe. Niestety Niemiec nie był ostrożny i go nakryli. Jego wysłano na front wschodni, gdzie go Ruscy zaciukali, a mnie Niemcy wysłali do Mauthausen, gdzie o mało co bym umarł z głodu. Kiedy obóz wyzwalali Amerykanie, leżałem razem ze swym młodszym kuzynem na stosie siedemdziesięciu trupów przeznaczonych do spalenia”. Uratował go fakt że go ostrzeżono, że musi jeść bardzo mało i bardzo wolno, aby odzyskać siły Jego kuzyn nie przestrzegał tej reguły, nażarł się do syta i umarł w obozie już po jego wyzwoleniu.

Krauze miał mizerne wykształcenie, które chyba ograniczało się do czterech klas szkoły powszechnej, co wynika z jedynego listu, jaki do mnie przed śmiercią napisał na adres w USA. List ten ma 6 stron i brakuje mu interpunkcji.

Wuja Krauzego wylano podobno ze szkoły z powodu handlu papierosami, ale mnie mówił, że chodziło o wódkę. Musiał z czegoś swoją rodzinę utrzymać po śmierci rodziców. Pisać go nauczono, ale o interpunkcji zapomniał. Przypuszczam, że ja byłem jedynym człowiekiem z akademickim wykształceniem, na dodatek „naukowcem” z Uniwersytetu w Uppsali, któremu chciał zaimponować swym rozmachem i koneksjami. W swym garażu przy ulicy Olimpijskiej 39 miał dwa samochody: jeden mercedes 220 w kolorze perłowym, który odkupił od biskupa Klepacza z Łodzi, i drugi, chevroleta impallę z imponującymi, oskrzydlonymi błotnikami. Biskup Klepacz otrzymał mercedesa jako dar od swych byłych parafian z Chicago, ale jego splendor zbyt rzucał się w oczy, aby mógł go używać w okresie siermiężnego socjalizmu towarzysza Gomułki. Chevroleta impallę wuj sprowadził sobie bezpośrednio z Ameryki za pośrednictwem znajomych marynarzy z Polskich Linii Oceanicznych.

Otóż wuj zaproponował nam (mnie i Zofii) bankiet w wytwornym jak na owe czasy hotelu Orbisu o nazwie Grand w Warszawie przy ul. Kruczej. Do hotelu udaliśmy się jego impallą i zaraz przy podjeździe wuj Krauze wręczył kłaniającemu się w pas portierowi banknot 500 zł jako napiwek. Następne 500 zł przypadło dyrektorowi restauracji. Zdziwiony taką rozrzutnością, zapytałem wuja, jaki jest cel w takim szastaniu pieniędzmi w czasie, kiedy moja pensja asystenta na Politechnice wynosiła 2000 zł. Wuj spojrzał na mnie pobłażliwie i wyjaśnił: „To nie jest napiwek, to jest inwestycja w przyszłość i najbliższą teraźniejszość. Ludzie w kłopotach z władzami popełniają zasadniczy błąd, dając urzędnikom łapówki. W takich sytuacjach dawanie łapówki jest już wysoce spóźnione. Łapówki daje się wtedy, kiedy nie ma się kłopotów z władzami. Jeśli chodzi o tę restaurację, to wiadomo, że na sali są założone mikrofony do podsłuchu rozmów gości. Kierownik restauracji posadzi nas tam, gdzie podsłuchów nie ma albo gdzie mikrofon jest uszkodzony. Będziemy mogli sobie spokojnie na komunę narzekać”.

Innego razu późnym wieczorem, smagany jesiennym deszczem udałem się do willi wujka przy ulicy Olimpijskiej, aby przenocować. Następnego dnia miałem umówione spotkanie w Komitecie Nauki i Techniki z wicepremierem Adamem Szyrem, jednym z szajki komunistów z grupy Wandy Wasilewskiej w ZSSR (Związku Patriotów Polskich), do którego naiwnie napisałem list krytykujący system gospodarczy PRL-u. Jak sobie przypominam, wujek Krauze ostrzegał mnie przed wizytą u Szyra, radząc, żebym ubrał się w ciepłe kalesony, gdyż z tej wizyty mogą mnie skierować wprost do więzienia. Do więzienia nie trafiłem, ale rozmowa mnie przekonała, że powinienem z PRL-u jak najszybciej wiać, gdyż miecz Damoklesa, czyli UB, wisi nad moją głową.

Kiedy wstąpiłem do wuja Krauzego przed wizytą u wicepremiera, przy stole w kuchni siedział milicjant. Przeraziłem się okropnie, przypuszczając, że czeka na mnie z nakazem aresztowania.

Byłem świadomy, że mój telefon jest na podsłuchu i w UB wiedziano, gdzie zamierzam się zatrzymać w Warszawie. UB było niezwykle podejrzliwe w stosunku do mnie, gdyż nie mogli pojąć, w jaki sposób otrzymałem ciekawą pracę na Uniwersytecie w Uppsali, a najbardziej ich dziwiło, że taką pracę porzuciłem, aby wrócić do PRL-u. Chyba myśleli, że albo jestem nasłanym szpiegiem, albo umysłowo chory. Dyskretnie odwołałem wuja do przedpokoju z zapytaniem, co u niego robi milicjant.

Wuj mnie uspokoił, że to dzielnicowy, z którym on regularnie pija wódkę i wytłumaczył, że to jest jego dawny zwyczaj – od czasów przedwojennych przez całą okupację, a teraz, dla zachowania tradycji narodowej, kontynuuje ten zwyczaj w komunie. „Bez milicjanta, a kiedyś policjanta nie mam apetytu na wódkę. Aby wypić, muszę mieć za kompana policjanta. Fakt, że teraz czasy się zmieniły i policjantów przechrzczono na milicjantów, nie może zmienić moich wieloletnich przyzwyczajeń towarzyskich. Poza tym te właśnie stosunki towarzyskie uchroniły mnie wielekroć od więzienia, gdyż zawsze wiedziałem, kiedy należy się spodziewać kontroli celnej, skarbowej czy kryminalnej. Jak wiadomo, bycie biznesmenem w tamtych trudnych czasach wymagało balansowania na skraju prawnej poprawności, szczególnie jeśli chodziło o reglamentowane towary, niedostępne dla tak zwanych prywaciarzy albo inicjatywny prywatnej”.

Kiedyś pod wrażeniem „bogactwa” wuja zapytałem go bezpośrednio o początki jego majątku, kiedy na poły umierający i zagłodzony wrócił do Łodzi z obozu Mauthausen. Odpowiedział lakonicznie: „Dorobiłem się na czerwonych krawatach”. Otóż kiedy w roku 1948 Polska Partia Robotnicza i PPS (Polska Partia Socjalistyczna) się „zlewały” w nową partię PZPR, okoliczność ta wymagała dostawy kilku milionów czerwonych krawatów.

Przodujący przemysł państwowy nie mógł podołać społecznemu zapotrzebowaniu i dlatego Zygmunt Krauze złożył ofertę, że takie krawaty wyprodukuje, pod warunkiem, że dostanie przydział na bawełniany materiał konieczny dla ich wykonania. Komuniści – będąc, jak wiadomo, ludźmi praktycznymi – zadbali o to, aby wuj otrzymał odpowiednio dużą dostawę surowca na wymienione krawaty. Zamówienie zostało wykonane przed „zlaniem” się dwu partii i rzesze członków PZPR i jej pokrewnych organizacji młodzieżowych mogły defilować z czerwoną pętlą pod brodą. A skąd pieniądze? Czy wujowi sowicie zapłacono za jego znój, trud i poświęcenie dla sprawy socjalizmu? „Bynajmniej, odpowiedział wuj.

Ty, młody człowieku, nie zdajesz sobie spawy, ile materiału potrzeba, aby uszyć z niego czerwony krawat. Kolor jest czynnikiem decydującym. Uszycie czerwonego krawata wymaga od pięciu do dziesięciu razy więcej materiału niż uszycie krawata o kolorze np. niebieskim. Z tych resztek materiału uszyliśmy setki, jeśli nie tysiące poszewek na poduszki i pierzyny, które rozeszły się jak woda po wsiach całej Polski”.

Wuj Krauze przed przeniesieniem się do Warszawy w roku 1958 i zamieszkaniu w wili przy ulicy Olimpijskiej 39, mieszkał w Łodzi przy ul. Głównej 9/13. Tam też w latach 50. prowadził działalność handlowo-przemysłową w branży bławatnej. Była to działalność na dużą skalę, ale bez setek szwaczek pochylonych nad maszynami Singera w fabryce Zygmunta Krauzego. W jego mieszkaniu, które było centrum dowodzenia jego przemysłu tekstylnego, pracowały jedynie dwie szwaczki. Firma wuja była chyba legalnie zarejestrowana, ale zakres jej działalności wykraczał poza licencję drobnego rzemieślnika, jaką mu przydzielono. W istocie była to duża firma, zatrudniająca dziesiątki szwaczek w systemie chałupniczym. Mieszkanie przy Głównej 9 było centralą, do której przywożono gotowe produkty i rozdzielano materiał. Ponieważ towar bławatny był ściśle reglamentowany, jego dostawy wymagały „współpracy” z szeregiem pracowników miejscowych dużych fabryk przemysłu tekstylnego, z których Łódź zawsze słynęła. Większość tych materiałów była podejrzanego pochodzenia, czyli po prostu kradziona. Wścibscy milicjanci i rewidenci skarbowi, którzy nie zostali odpowiednio wynagrodzeni, czyhali na okazję przyłapania większej partii materiału lub produktów opuszczających to mieszkanie. Aby się zabezpieczyć, wuj podobno zatrudnił jako jedną ze szwaczek żonę pułkownika polskiej Armii Ludowej, który, wedle wuja, był w rzeczywistości Rosjaninem oddelegowanym do nadzoru ideologicznego nad Polską. Kiedy wujowi donoszono, że na dole kamienicy kręcą się podejrzani osobnicy wyglądający na milicjantów, żona pułkownika dzwoniła do swego męża, który przyjeżdżał wojskowym samochodem (chyba nie czołgiem), do którego ładowano trefny towar. Milicjanci byli bezsilni, gdy mieszkanie było opróżniane z materiałów podejrzanego pochodzenia.

Wuj działał także w branży ogrodniczej, w PRL-u poprawnie zwanej „badylarską”. Jego kwiaciarnia w Łodzi na Stokach słynęła w całym bloku socjalistycznym jako dostawca najładniejszych czerwonych goździków.

„Zbudowałem te szklarnie za pieniądze zarobione w branży bławatnej, kiedy szyłem, jak już wspomniałem, czerwone krawaty. A jak ci chyba wiadomo, czerwony goździk jest symbolem komunisty. Bez bukietu czerwonych goździków nie można powitać lądujących w Moskwie sekretarzy bratnich partii komunistycznych Europy Zachodniej, Chin czy Kuby. Bez czerwonych goździków nie można pochować umierających zasłużonych dla klasy robotniczej notabli. Goździki są tak nieodzowne, jak gwóźdź do trumny Pierwszego Sekretarza Komunistycznej Partii Związku Radzieckiego. Niestety socjalistyczne przedsiębiorstwa rolne, czy to PGR-y, czy radzieckie kołchozy, nie były w stanie takich goździków wyhodować. Więdły one w oczach i kolor jakiś nie taki, a zapach jeszcze gorszy. Nasze goździki z dzielnicy Stoki w Łodzi biły na głowę goździki socjalistyczne pod każdym względem: kolorystycznym, zapachowym i długowieczności.

W związku z powyższym każdego tygodnia wysyłaliśmy samolotem bukiety naszych goździków do Moskwy, gdzie spełniały ważną rolę w utrwalaniu pokoju i przyjaźni między socjalistycznymi narodami. Towarzysze radzieccy zapewniali mnie, że włos mi z głowy nie spadnie z powodów podatkowych, gdyż jedność obozu socjalistycznego na tym właśnie włosie się trzyma”.

Wiele lat później, żyjąc już w Stanach Zjednoczonych, dostałem od wuja wspomniany już długi list, napisany odręcznie na sześciu stronach papieru, bez ani jednej kropki i ani jednego przecinka. Wuj pisał go z Austrii, do której właśnie przybył mercedesem biskupa Klepacza, gdzie wynajął na lat 15 od austriackiego Kościoła zdemolowany zamek w miejscowości Kemmelbach, 100 km od Wiednia, z kaplicą na 230 miejsc siedzących. Zapraszał, aby go odwiedzić, gdyż właśnie zasadził w doniczkach 2500 storczyków i będzie je sprzedawał w następnym roku. Niestety, z odwiedzin nic nie wyszło, gdyż wujowi zmarło się w roku 1974 czy 1975.

Jest to fragment książki autora „Do sukcesu pod wiatr”.

Opowiadanie Jana Czekajewskiego pt. „Nie masz cwaniaka… Wujek Krauze entrepreneur” znajduje się na s. 11 grudniowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 54/2018.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Dzięki prenumeracie na www.kurierwnet.pl otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 36 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu w cenie 4,5 zł.

Opowiadanie Jana Czekajewskiego pt. „Nie masz cwaniaka… Wujek Krauze entrepreneur” na s. 11 grudniowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 54/2018

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Pierwsze na świecie wielowymiarowe przedsiębiorstwo naftowe założone przez Ignacego Łukasiewicza w Bóbrce

Kiedy kopalnia działała znakomicie, Łukasiewicz powiedział, że to niesprawiedliwe, iż dostaje 1/3 zysku. Stwierdził, że jemu te pieniądze się nie należą, bo on tylko steruje przedsiębiorstwem.

Zenon Szmidtke

Bóbrka to maleńka wieś położona na terenie województwa podkarpackiego w powiecie krośnieńskim. Decydującą rolę w karierze czarnego złota odegrali tam: Ignacy Łukasiewicz – cichy, skromny farmaceuta; Tytus Trzecieski – ziemianin i inicjator założenia kopalni oraz Karol Klobassa-Zrencki – właściciel Bóbrki. Około 1861 r. ci trzej dżentelmeni założyli pierwszą na świecie spółkę naftową. Trzecieski włączył się w inwestycję z wkładem pieniężnym, Klobassa ofiarował teren pod kopalnię, natomiast Łukasiewicz objął kierownictwo nad całym przedsiębiorstwem (pierwsze lampy naftowe skonstruowane przez Łukasiewicza, wspólnie z Janem Zehem i Adamem Bratkowskim, zapalono w 1853 roku w szpitalu na Łyczakowie we Lwowie i dzięki nowemu światłu przeprowadzono z sukcesem operację chirurgiczną).

Kopalnia w Bóbrce 1911 r. | Fot. Archiwum Fundacji Bóbrka

Zawiązali spółkę dżentelmeńską, bez jednego dokumentu. Po prostu świetnie się rozumieli i mieli do siebie całkowite zaufanie. Uważali, że żaden nie byłby zdolny oszukać pozostałych. I rzeczywiście tak było. Dopiero w latach 70., kiedy kopalnia działała znakomicie, Łukasiewicz powiedział, że to niesprawiedliwe, iż dostaje 1/3 zysku. Stwierdził, że jemu te pieniądze się nie należą, bo on tylko steruje przedsiębiorstwem. Niezwykle skromnie oceniał własny wkład, chociaż dał temu przedsięwzięciu najwięcej – swój umysł.

W różnych źródłach pojawia się informacja, która pewnie jest trochę legendą, jakoby sam John Davison Rockefeller miał odwiedzić Ignacego Łukasiewicza w Bóbrce. Opowieść zachowała się chyba tylko dlatego, że Rockefeller uznał Łukasiewicza za… wariata.

Rockefeller wraz ze współpracownikami przyjechał do Bóbrki i chciał poznać zasady, na jakich Łukasiewicz wydobywa i przetwarza ropę naftową. Ten ze swoim wielkim, szczerym sercem zaprowadził go do rafinerii i pokazał: „tu leję to, a potem dodaję tamto…”. Rockefeller chciał mu za to zapłacić. Amerykanie już wtedy wiedzieli, co to znaczy prawo autorskie. Tymczasem Łukasiewicz nie chciał nic w zamian.

Dlatego Rockefeller uznał go za wariata: dysponuje wielkim skarbem, olbrzymią wiedzą – i trwoni ją. Czy tak było rzeczywiście? Być może w tej historii jest jakaś prawda.

Kopalnia Bóbrka odgrywała znaczącą rolę w miejscowym środowisku, o czym donosił w 1874 r. Edward Windakiewicz: […] wpływ tego przemysłu na okoliczną ludność i w ogóle całą okolicę jest bardzo korzystny. Potrzeba tylko widzieć drogi, uprawę, mieszkanie małych i większych posiadaczy, a nareszcie samych ludzi po drodze do Bóbrki, ażeby doznać takiego wrażenia, jak gdyby się przeniesionym zostało w jaką lepiej uprawianą okolicę Niemiec lub Francyi.

Cały artykuł Zenona Szmidtkego pt. „Pierwsze na świecie wielowymiarowe przedsiębiorstwo naftowe Kopalnia Ropy Naftowej w Bóbrce” znajduje się na s. 10 grudniowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 54/2018.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Dzięki prenumeracie na www.kurierwnet.pl otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 36 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu w cenie 4,5 zł.

Artykuł Zenona Szmidtkego pt. „Pierwsze na świecie wielowymiarowe przedsiębiorstwo naftowe Kopalnia Ropy Naftowej w Bóbrce” na s. 10 grudniowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 54/2018

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

„Durna synteza” – nieodłączny element postmodernistycznej humanistyki. Niewyemancypowany pedagog wykpiwa i ostrzega

Kiedyś mówiono: „robić można wszystko, ale nie wszystko wypada”. Czy w czasach dominacji postmodernistycznego barbarzyństwa są jeszcze szanse na przywrócenie sensu temu powiedzeniu?

Herbert Kopiec

Rzekomo antyfundamentalistyczny, ale prawdziwie antykatolicki postmodernizm, choć nie powstał w Rosji, ma wiele wspólnego z logiką rosyjskich elit. To wśród jej członków funkcjonuje bowiem tak zwany durnyj sintez (durna synteza). Wynika z niej, że można na przykład jednocześnie wychwalać cara i Lenina. Dobre, co? Czyli, że można nie odróżniać (skądinąd deklarowanego) dobra od zła, prawdy od kłamstwa, itd. Można więc być radykalnie za, a nawet przeciw Kościołowi katolickiemu, a łajdak może być traktowany identycznie jak jego ofiara. Bywa wszak, że wysokie odznaczenie państwowe otrzymują i były TW SB, i obiekt jego inwigilacji.

Można też banalizować schizofreniczną postawę prezydenta Wrocławia, który jednego dnia otwiera Rondo Żołnierzy Wyklętych, a drugiego wprowadza jako gościa specjalnego prof. Z. Baumana – propagandystę wojsk, które tych żołnierzy mordowały. Wszystko to jest dopuszczalne, gdyż termin ‘postmodernizm’ – jak wyjaśnia sympatyzujący z postmodernizmem, a czasem nie – prof. B. Śliwerski – „nie tyle tłumaczy bądź wyjaśnia, ile raczej podkreśla niejasność współczesnej kondycji społeczno-kulturowej: więcej rodzi się tu pytań niż odpowiedzi” (Współczesne teorie i nurty wychowania, Impuls, 1998).

Dość powiedzieć, „że ci, którym przypisuje się miano klasyków postmodernistów, sami odżegnują się od bycia jego reprezentantami” (np. J. Derrida).

(…) Jako człowieka zacofanego poruszyło mnie wydarzenie, do jakiego doszło niedawno podczas uroczystej inauguracji nowego roku akademickiego 2018/2019 na Uniwersytecie Śląskim. Można ją zobaczyć w internecie. Moje zainteresowanie tym, co dzieje się na uniwersytecie, jest naturalne. Pracowałem w nim 44 lata. Ale do rzeczy. Otóż prześwietny senat uczelni, która wkroczyła w 51. rocznicę swoich narodzin, zajął się między innymi wychwalaniem dwóch swoich znanych profesorów, w tym jednego zdeklarowanego postmodernisty, prof. Tadeusza Sławka, który przyjął godność honorowego profesora Uniwersytetu Śląskiego. Natomiast prof. Krzysztof Zanussi odebrał nagrodę honorującą jego wybitne osiągnięcia naukowe i artystyczne. Obaj zwyczajowo nagrodzeni zostali brawami. I nie byłoby w tym nic szczególnego, wszak jest dobrym obyczajem nagradzać (w każdej dziedzinie życia) ludzi wybitnych, gdyby nie to, że owa feta przypominała absurdalny fenomen durnej syntezy.

Deficyt prawdy

Prof. Zanussi (Wydział Radia i Telewizji UŚ) – został poproszony przez władze uczelni o wygłoszenie wykładu inauguracyjnego. Wybór tematu wykładu (Prawda w czasach post-prawdy, wiara w czasach niewiary) należał do Zanussiego – co ma kluczowe znaczenie dla tego, co chcę czytelnikowi dziś opowiedzieć. „Z tą prawdą – słusznie rozpoczął swój wykład prof. Zanussi – mamy narastającą niewygodę. Jakby prawdy coraz bardziej brakuje we wszystkich przejawach życia. Brakuje jej w rodzinie, brakuje jej w życiu publicznym, w życiu naukowym. Nawet brakuje jej czasem w Kościele, który stoi na straży prawdy objawionej. Ale czasem ludzkie niewygodne prawdy też zamiata pod dywan. Taka to już ludzka słabość Kościoła”.

I w tym miejscu swojego wykładu prof. Zanussi poszedł – jak się to mówi – na całość. Nie pozostawił żadnej wątpliwości, co myśli o postmodernizmie. Stwierdził mianowicie: „Ale rzeczywiście ogłoszenie że prawda już nie obowiązuje, było aktem głębokiej nieodpowiedzialności pokolenia, które zafundowało nam postmodernizm. I mam na to – podkreślił Zanussi – spojrzenie krytyczne”.

No cóż, zrobiło się i straszno, i śmieszno. Ale okazuje się, że tylko dla takich zacofańców, jak piszący te słowa. Dlaczego? Ano w niewielkiej odległości od prof. Zanussiego – który postmodernizm jednoznacznie był potępił – siedział sobie prof. T. Sławek – prominentny przedstawiciel tego pokolenia, które zatruło uniwersytety postmodernistyczną trucizną. To z jego inicjatywy światowy guru postmodernizmu J. Derrida otrzymał (1997) doktorat honorowy UŚ. Ale jednocześnie przecież parę minut wcześniej promotor owego postmodernistycznego barbarzyństwa (też mu – a jakżeby inaczej! – doskwiera pozbawiona odpowiedzialności postmodernistyczna gadanina) został świeżo upieczonym profesorem honorowym Uniwersytetu Śląskiego. Znając swoją wartość, odbierał z rąk aktualnego rektora UŚ to wyróżnienie – jeśli można tak powiedzieć – z należnym zrozumieniem dla słuszności decyzji, jaką podjął Senat w jego sprawie. Bez ryzyka popełnienia większego błędu da się powiedzieć, że gdyby prof. Sławek urodził się w byłym Związku Socjalistycznych Republik Radzieckich, to na polu obfitości otrzymanych zaszczytów, tytułów i medali śmiało mógłby konkurować z samym Leonidem Breżniewem. O, byłbym zapomniał odnotować, że obywatela Tadeusza Sławka dopadł ostatnio kolejny splendor. Wolą ludu śląskiego został wybrany do Sejmiku Śląskiego.

Misja i powołanie profesorskie w ujęciu prof. Sławka

„Dziękuję za to wyróżnienie – powiedział rzeczowo T. Sławek. – Ono w sposób naturalny przychodzi do człowieka na końcu drogi zawodowej i pewnie jakoś życiowej. Jeśli chodzi o to wyróżnienie, które z rąk Rektora i woli Państwa Senatorów mnie spotkało, to traktuję je jako przypomnienie o czymś, czego żadna emerytura nie zakończy, tzn. przypomnienie pewnej misji profesorskiej, która polega generalnie na dwóch sprawach. Po pierwsze na wykazywaniu się daleko idącym szacunkiem dla wszystkich przejawów życia w najdrobniejszym szczególe. Po drugie, na pamiętaniu o tym, że należy życie, a także towarzyszące mu słowa, instytucje, akty prawne, pojęcia, traktować z należytą powagą i szacunkiem, którego nam w ostatnim czasie trochę zabrakło. Wyróżnienie traktuję jako przypomnienie o tym powołaniu profesorskim”. OKLASKI.

Jak na postmodernistę przystało, o profesorskim powołaniu prof. Sławek potrafi też powiedzieć to i owo w innej tonacji. Odnieść się do godności tytułu profesora bez większej atencji, by nie powiedzieć, że dość obcesowo. Posłuchajmy: „Ważną jest sprawą być profesorem, lecz ważniejsze jest to, aby żyć w przekonaniu, że jest nieskończenie wiele ważniejszych rzeczy i myśli, aspektów życia, za które bez wahania oddałbym ów tytuł”. (T. Sławek, Antygona w świecie korporacji, Rozważania o Uniwersytecie i czasach obecnych, Wyd. UŚ, Katowice 2002, s. 121). Parę lat później T. Sławek – jak to się mówi – puścił farbę. Zwierzył się mianowicie, co mogło by być dla niego ważniejsze od profesury: „Beatlesi przewrócili mi w głowie do tego stopnia, że za umiejętność wydobywania dźwięków z fortepianu lub gitary oddałbym tytuł profesora” („Stylowy Magazyn Studencki”, 2009).

Gdy w tym dziękczynnym słowie honorowy profesor UŚ nawiązywał – jakże przecież słusznie – do potrzeby szacunku „dla wszystkich przejawów życia w najdrobniejszym szczególe”, gdy mówił o niezbędnej powadze wobec instytucji, a zwłaszcza o szacunku dla POJĘĆ (sic!) oraz pamiętaniu o tym wszystkim – to doznałem – jak mawiają uczeni w Piśmie – dysonansu poznawczego. Nawet przez moment zrobiło mi się żal profesora postmodernisty i radnego Sejmiku Śląskiego w jednej osobie. Pomyślałem sobie bowiem, czy i jak ów deklarowany szacunek dla POJĘĆ zdoła pogodzić z założeniami umiłowanego przez siebie barbarzyńskiego postmodernizmu? Czy aby da radę? Uspokoiłem się trochę, gdy trafiłem na wywiad z prof. Sławkiem pod zachęcającym tytułem: Mądrość życia dobrego („Dziennik Zachodni”, 15 IV 2005). Ze swoimi przemyśleniami o mądrym życiu prof. Sławek dzieli się z czytelnikami śląskiej gazety jakby nigdy w swoim życiu o postmodernizmie marnego słowa nie słyszał. Jednoznacznie, niczym rasowy fundamentalista, podkreślił znaczenie w nabywaniu mądrości nauk Pisma Świętego i zacytował tym razem nie J. Derridę, lecz Ojca Świętego Jana Pawła II. Szczególnie wziął sobie do serca mądrość papieskiego przesłania: „Nie lękajcie się!”, a także wezwanie do młodych Polaków na Jasnej Górze w 1983 roku: „Wymagajcie zawsze od siebie, nawet wtedy, gdy inni od was nie wymagają”. O żadnej postmodernistycznej łatwiźnie i zadowoleniu słowem nie pisnął…

Gdyby porównywać przywoływane wypowiedzi T. Sławka, a zwłaszcza dokonać analizy porównawczej wielu tekstów i wygłoszonych tez i opinii, to da się powiedzieć, iż spełniają kryteria DURNEJ SYNTEZY.

Mało. Jednocześnie dobrze wpisują się w znaną dyrektywę skutecznej dezinformacji, która – przypomnijmy – brzmi następująco: „Staraj się wprowadzić zamęt. Mów zawsze tak, żeby nikt nie potrafił oddzielić, co jest prawdą a co kłamstwem. Kiedy ludzie mają zamęt w głowach, łatwo nimi pokierować tam, gdzie my chcemy”. (V. Volkoff, 1991). W logice tak pojętej dezinformacji „chodzi o nagromadzenie argumentów za daną tezą, które nie tylko do siebie nie pasują, ale w istocie sobie przeczą” (W obronie przegranych spraw, wyd. Krytyki Politycznej, 2008). W efekcie tych słownych wygibasów nie wiadomo, co autorzy twierdzą, a czemu zaprzeczają. I o to przecież w myśl strategii dezinformacji właśnie chodzi.

Cały artykuł Herberta Kopca pt. „Durna synteza” znajduje się na s. 5 grudniowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 54/2018.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Dzięki prenumeracie na www.kurierwnet.pl otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 36 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu w cenie 4,5 zł.

Artykuł Herberta Kopca pt. „Durna synteza” cz. 1 na s. 5 grudniowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 54/2018

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Jubileuszowy Konkurs Poezji Rodzimej w Pilchowicach – w hołdzie księdzu Damrotowi i swojej Małej Ojczyźnie

Pilchowiczanie, zwłaszcza młodzi, garną się do kultury. Świadczy o tym liczba uczestników konkursu, gości specjalnych i młodzieżowych grup artystycznych. Niestraszny im nawet romantyzm ks. Damrota.

Tadeusz Puchałka

Kinga Mandel | Fot. T. Puchałka

[…] Od cudzoziemczej głupoty wzgardzona,/Wzgardę niesłuszną niweczą twe syny,/Kochając i ceniąc nad wasze krainy./Gdzie Odra poważna toczy swe wody/Śród ciemnych lasów i łanów kłosistych;/Gdzie schludne domki, spokojne zagrody/W dolinach i na wybrzeżach spadzistych,/Jak na kobiercu kwiaty rozsypane;/Gdzie się po polach pieśni rozlegają/W drogim po ojcach języku śpiewane;/Gdzie w kniejach dziki i łanie bujają/I gdzie z kominów niebotyczne chmury/Dymu się wiją, płomienie buchają,/A młoty w kruszec jakby taran w mury/Z trzaskiem piorunu stale uderzają;/Gdzie skarby dobywa ukryte w ziemi,/Ludność potulna, z uczciwości znana,/Przebiegłych przybyszów bogacąc niemi:/To moja śląska ojczyzna kochana […]
(ks. Konstanty Damrot)

Nie bez przyczyny ten właśnie fragment wiersza naszego poety widnieje na początku materiału informującego o jubileuszowym konkursie opatrzonym jego imieniem. Treść tej poezji wyraźnie pokazuje, dlaczego z takim namaszczeniem społeczność Pilchowic podchodzi do osoby księdza-poety. (…)

Jeszcze nie ucichły echa dziesiątych urodzin powstania Stowarzyszenia Pilchowiczanie Pilchowiczanom, a już obchodzimy kolejne urodziny pięknej kulturalnej imprezy, która zrodziła się także dziesięć lat temu z inicjatywy zarządu i członków wspomnianego stowarzyszenia. Ziarno, które zasiał ksiądz Damrot nieco ponad 123 lata temu, trafiło na żyzną glebę, a dzięki członkom stowarzyszenia urosło do rangi konkursu poezji, w którym ma prawo zaprezentowania swoich poetyckich pasji każdy z mieszkańców. (…) Poziom konkursu także tym razem był bardzo wysoki, wszak jubileuszowy i poświęcony szczególnej dla Górnego Śląska osobie. (…)

Do tegorocznego konkursu przystąpiło 13 uczniów szkoły podstawowej w Pilchowicach, 10 uczniów gimnazjum oraz 8 osób dorosłych.

Niezwykle mocnym akcentem był występ rodzeństwa Marcela i Kingi Mandelów z Sośnicowic. Oboje są laureatami konkursu „Godomy po naszymu”, który odbył się w Kochcicach. Urocza Kinga opowiadała w gwarze (na wesoło) o swojej pierwszej pońci na Anaberg, zaś Marcel wprowadził nostalgiczny nastrój opowiadaniem o losach swojego praopy (pradziadka); a na koniec w hołdzie dla Niego zagrał piękny utwór na saksofonie. Zespół wokalno-instrumentalny „The Chance” (Simona Pluta, Natalia Menzik, Jagoda Łasut – 8 lat, wiolonczela, Tymoteusz Dylich, Oliwia Szkółka, Julia Kocur) pod kierownictwem Anny Jakiesz-Błasiak przedstawił szereg znanych przebojów polskich, a także wiersze księdza Damrota.

Cały artykuł Tadeusza Puchałki pt. „Konkurs poezji rodzimej” znajduje się na s. 12 grudniowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 54/2018.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Dzięki prenumeracie na www.kurierwnet.pl otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 36 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu w cenie 4,5 zł.

Artykuł Tadeusza Puchałki pt. „Konkurs poezji rodzimej” na s. 12 grudniowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 54/2018

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego