Wyprawa z kamerą śladami polskich misjonarzy pracujących w trudno dostępnych miejscowościach w peruwiańskich Andach

Na tle majestatycznych Andów występy dziewcząt w kolorowych strojach wyglądają imponująco. To dzięki takim chwilom, a szczególnie tym, które ukazują efekty pracy misyjnej, zapomina się o troskach.

Ryszard Piasek

Fot. R. Piasek

Kolejna wyprawa śladem polskich misjonarzy. Peru jest krajem czterokrotnie większym od Polski. Znaczną część jego powierzchni zajmują góry. Andy osiągają szerokość 700 km. Jesteśmy w ich centralnej części. Najwyższy szczyt Huatapallana (czyt. Łajtapajana – w języku keczua: „miejsce, gdzie zbiera się kwiaty”) wznosi się na wysokość ponad 5500 m. Do odległych górskich wiosek docierają polscy misjonarze. Dojazdy nie należą do łatwych. Czekają tam jednak ludzie spragnieni Słowa Bożego i posługi misjonarza. W małej wiosce CCot CCoy (Hot-Hoj) jest podobnie. Ksiądz z posługą duszpasterską zagląda tu rzadko, jednak uroczystość pierwszokomunijna jest czymś wyjątkowym; jest świętem całej wioski. (…)

Fot. Ryszard Piasek

Jest 28 października. W tym dniu, podobnie jak 18 i 19 dnia tego miesiąca, odbywają się największe uroczystości religijne w Peru, zwane Senior de los Milagros – Pan Cudów. Domy są przystrojone kwiatami i obrazami. Z płatków kwiatów i farbowanych trocin układa się kolorowe dywany. Obraz Cristo Moreno, Pana od Cudów, niesie kilkudziesięciu mężczyzn na zmianę. Są oni zorganizowani w bractwie. W Pampas w procesji uczestniczy całe miasteczko: przedszkolaki, uczniowie szkół podstawowych i średnich wraz z nauczycielami, a także lokalne władze. Każdy chce zaistnieć i wykorzystać tę jedyną w roku okazję, aby przed Panem od Cudów wyrecytować modlitwę, wiersz albo zaśpiewać. Uroczystą procesję kończy błogosławieństwo ks. Henryka, podczas gdy zgromadzony tłum, zwłaszcza dzieci, obsypuje figurę kolorowymi płatkami kwiatów.

Procesja Senior de los Milagros | Fot. R. Piasek

Życie polskich misjonarzy w wysokich Andach nie jest łatwe. Dojazdy do odległych wiosek; niebezpieczne, kręte drogi; brak kontaktu z szerszym światem; konieczność posługiwania się przynajmniej dwoma językami – hiszpańskim i keczua; do tego dochodzą problemy zdrowotne związane z wysokością i brakiem tlenu. Wszystko to powoduje ogólne zmęczenie. Są jednak chwile radości. Z okazji święta i odwiedzin z dalekiej Polski młodzież i dzieci przedstawiają peruwiańskie ludowe tańce. Odtwarzane są również śpiewy i tańce innych krajów. Na tle majestatycznych Andów piękne występy dziewcząt w kolorowych strojach wyglądają imponująco. To dzięki takim chwilom, a szczególnie tym, które ukazują efekty pracy misyjnej, zapomina się o troskach dnia codziennego, o dalekich wyjazdach po niebezpiecznych drogach, o tęsknocie do rodzinnego kraju, o różnego rodzaju niebezpieczeństwach trudnej posługi misjonarskiej w wysokich górach.

Na krańcach miasta, na stoku wzgórza, rozlokowany jest miejscowy cmentarz. Nie ma tu grobowców ani marmurowych pomników; co najwyżej widać gdzieniegdzie betonowe płyty. Groby są proste, kopane tak jak pozwala skaliste ukształtowanie terenu. Misjonarze bywają tu, kiedy wierni proszą o msze św. w rocznice śmierci czy w dzień zaduszny. Niejednokrotnie zdarza się, że wierni przynoszą na mszę czaszkę zmarłego. (…)

Fot. R. Piasek

Machu Picchu jest jednym z najsłynniejszych miejsc na kontynencie południowoamerykańskim. Odkrycie tego miasta, zbudowanego w górach, zawdzięczamy Hiramowi Binghamowi. W 1911 roku, poszukując Vilcabamby – ostatniej stolicy Inków – znalazł to właśnie miejsce, dokąd przyprowadził go za całe 2 $ indiański przewodnik.

Miasto zbudowane jest wzdłuż granitowej skały. Zabudowania bez okien wznoszono na tarasach. Były tu domy mieszkalne, spichlerze, świątynie. Najwyższy punkt miasta stanowiła tzw. Intiwatana – czworoboczny filar skalny, przypominający wierzchołek pobliskiej góry. Oglądane stąd okoliczne szczyty pokrywają się z kierunkami geograficznymi oraz ruchami słońca i gwiazd.

Miasto jest bardzo zagadkowe. W odkrytych grobach znaleziono jedynie szkielety kobiet. Mężczyźni bądź to poszli na wojnę, bądź ich wcale nie było, a kobiety pełniły funkcje kapłanek w tym świętym i pielgrzymkowym mieście Inków. Do dziś tego nie wyjaśniono! Dla potomków andyjskich cywilizacji Machu Picchu jest źródłem dumy i poczucia tożsamości, hołdem dla historii, kultury i wspaniale rozwiniętej cywilizacji.

Cały artykuł Ryszarda Piaska pt. „Z kamerą w peruwiańskich Andach (II)” znajduje się na s. 7 marcowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 69/2020, gumroad.com.

 


Od 4 kwietnia aż do odwołania ograniczeń w kontaktach, związanych z obowiązującym w Polsce stanem epidemii, 70 numer „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi naszej Gazety Niecodziennej będzie dostępny jedynie w wersji elektronicznej, pod adresem gumroad.com, w cenie 4,5 zł.

O wszelkich zmianach będziemy Państwa informować na naszym portalu i na antenie naszego radia wnet.fm.

Artykuł Ryszarda pt. „Z kamerą w peruwiańskich Andach (II)” na s. 7 marcowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 69/2020, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Oddawali życie. Kard. Kozłowiecki, dr Błeńska i o. Żelazek – troje polskich misjonarzy w Zambii, Ugandzie i Indiach

Ks. Kozłowiecki chciał być między ludźmi i z ludźmi. Doktor Wanda Błeńska przez długie lata prowadziła leprozorium w Bulubie. Ojciec Marian w 2002 r. był nominowany do Pokojowej Nagrody Nobla.

Ryszard Piasek

Ks. kard. Adam Kozłowiecki

Przyszły lata studiów seminaryjnych w Krakowie i pierwsze lata pracy w Chyrowie niedaleko Lwowa, brutalnie przerwane przez II wojnę światową. Potem więzienie na Montelupich, Wiśnicz, Oświęcim i Dachau. Ks. Adam cudem uniknął śmierci i przeżył wojnę. Wyszedł z obozu po 5 latach poniewierki. Wtedy to kapelan wojskowy, ks. arcybiskup Gawlina, przyniósł list od wikariusza generalnego, o. Dubois, z zapytaniem, kto chciałby pojechać na misję do Rodezji Północnej.

Powitanie kardynała Kozłowieckiego przed domem Autora; z boku siostrzenica kardynała, Zofia Kozłowiecka

– To był dla nas szok. Pięć i pół roku człowiek śnił i marzył tylko o powrocie do Polski. Więc na pytanie, czy chciałbym pojechać, odpowiedziałem – „Nie”. Wtedy o. Dubois spojrzał na mnie i powiedział, że jego życzeniem byłoby, żebym pojechał. „To pojadę”! – odpowiedziałem. I stało się. Wyjechałem w zamiarze spędzenia tam kilku, najwyżej kilkunastu lat, a przedłużyło się na… całe życie. (…)

 

Ksiądz Adam po raz pierwszy dotknął ziemi afrykańskiej w Niedzielę Palmową 14 kwietnia 1946 roku. Najpierw został mianowany kierownikiem szkół w misji Kasisi. 30 szkół, które należały do tej misji, odwiedzał z całym poświęceniem, przemierzając trudne do przebycia drogi rowerem lub pieszo. Dzięki niestrudzonej pracy jego oraz wielu polskich i słowackich misjonarzy, w Kasisi powstała nie tylko parafia, ale i gimnazjum dla dziewcząt, szkoła podstawowa, szkoła rolnicza oraz sierociniec, w którym obecnie przebywa prawie 200 dzieci. Potem został kapelanem centrum szkolenia inteligencji dla całej Rodezji Północnej.

Kiedy misję rodezyjską podniesiono do rangi wikariatu apostolskiego, ks. Kozłowiecki otrzymał funkcję administratora apostolskiego, a kilka lat później został mianowany biskupem. Niestety od tego momentu miał coraz mniej czasu na bezpośrednie kontakty z ludźmi w wioskach – nad czym ubolewał. W jednym z listów pisał: „Brak mi ogromnie dwóch rzeczy: odwiedzania ludzi po wioskach i uczenia w szkole – właśnie te dwie rzeczy pokochałem najbardziej”.

Ksiądz Adam przybył tu po niezwykłym, jak na owe czasy, zrzeczeniu się funkcji arcybiskupa Lusaki na rzecz biskupa miejscowego. Uważał, że skoro prezydentem został Zambijczyk, to Kościół także powinien prowadzić miejscowy kapłan.

Był to akt dotychczas niespotykany, niemal rewolucyjny i dlatego też przez wielu w tamtym czasie niezrozumiały. Niektórzy uważali to nawet za wystąpienie z Kościoła. Ks. Arcybiskup przez 5 lat czekał na to, by wreszcie w roku 1969 jego prośba została wysłuchana. I wtedy właśnie znaleziono dla niego misję – Czingombe! Przybył tu „na niedługo” – może na pół roku, może na rok; a zrobiło się z tego… 16 lat.

Doktor Wanda Błeńska

 

Dr Wanda Błeńska | Fot. R. Piasek

– Fort Portal, do którego przyjechałam w marcu 1950 roku – wspomina lekarka – to miejsce, gdzie po raz pierwszy zetknęłam się z Afryką. Pamiętam jak dziś moje wrażenia: gorąco, dużo zieleni i czerwona ziemia. I te siostry, z których, ku mojej rozpaczy, żadna nie mówiła po angielsku. Tak się zaczęła moja życiowa przygoda z Afryką, tym cudownym kontynentem, który przez następne ponad 40 lat stał się moim domem.

Doktor Wanda Błeńska przez długie lata prowadziła leprozorium w Bulubie. W jej rejestrze było ponad 23 tys. chorych. Dzień na misji zaczynał się wcześnie. Wstawała o szóstej. O siódmej, każdego poranka, była na Mszy św. Potem śniadanie i obchód szpitala.

Często jej w tym towarzyszyłem. Odwiedzaliśmy izbę przyjęć chorych, sale szpitalne, aptekę, protezownię, salę ćwiczeń rehabilitacyjnych. Zarówno do personelu szpitala, jak i do pacjentów Pani Doktor odnosiła się z niezwykłym szacunkiem i empatią. Dlatego też wszyscy, a zwłaszcza ci, którzy byli tam dłużej, bardzo ją szanowali i lubili. Wiedzieli, że Dokta darzy ich serdecznością i współczuciem, i że zawsze im pomoże. Widziałem jej pełne serdeczności spotkania z chorymi na trąd, zarówno w szpitalu, jak i w wioskach położonych niedaleko, a które ona często odwiedzała. Ta serdeczność i empatia były wprost niezwykłe. Zawsze miała przy sobie jakieś cukierki dla dzieci, a dla starszych znalazł się i papieros. Miałem okazję widzieć to z bliska zarówno podczas mej pierwszej wizyty, jak i teraz, kiedy zbierałem materiał do kolejnego filmu dokumentalnego.

Dr Kawuma, który, jak wielu innych lekarzy, był kiedyś jej uczniem, nazwał dr Błeńską wielką Polką, która na zawsze pozostanie w sercach Ugandyjczyków. Zwieńczeniem ceremonii pożegnania było nazwanie centrum edukacyjnego szpitala jej imieniem: „Dr. Blenska Training Center”.

 

Ojciec Marian Żelazek

Autor i o. Marian Żelazek | Fot. z archiwum R. Piaska

1 czerwca 1975 r. rozpoczął pracę w Puri (stan Orissa) nad Zatoką Bengalską, w jednym z najświętszych miast hinduistów. Dostrzegając wszechobecną nędzę wśród trędowatych, ich odrzucenie i pogardę ze strony społeczeństwa (Raz trędowaty, na zawsze trędowaty – mówi się w Indiach), o. Żelazek zorganizował dla nich pomoc. Utworzył kolonię trędowatych. Liczy ona do 1000 stałych pacjentów, którzy żyją tutaj wraz ze swoimi rodzinami. Ojciec Marian zapewnił im dach nad głową, a tym, którzy są w stanie pracować – zatrudnienie. Mieszkańcy kolonii uprawiają ogród warzywny, sad i prowadzą fermę kurzą, sprzedając nadwyżki swych produktów. W Puri działa również klinika dentystyczna dla podopiecznych. O. Marian mawiał: – Tylko misjonarz żyjący głęboką wiarą, uprzejmy i tak zwyczajnie dobry może przybliżyć ludziom Chrystusa.

Kolonia trędowatych: ludzie mieszkali w skromnych, jednopokojowych chatkach pokrytych strzechą. Niebawem naokoło kolonii wyrosło drugie – nieformalne miasteczko ludzi chorych. Zgromadzili się tam, gdyż po raz pierwszy ktoś się zatroszczył o trędowatych. Liczyli, i słusznie, że jak zostaną zaspokojone potrzeby kolonii, a pozostanie coś z żywności lub leków, to i oni zostaną tym obdzieleni. I tak też było. Powstała więc na obrzeżach kolonia szałasów z biedą, którą trudno sobie nawet wyobrazić.

Do wszystkich, a właściwie każdego z tych biedaków, zarówno w kolonii, jak i poza nią, docierał ojciec Marian z pociechą i pomocą. Tą pomocą było codzienne odżywianie najbardziej potrzebujących w tzw. Kuchni Miłosierdzia, opieka medyczna i stomatologiczna w szpitaliku zbudowanym z pomocą Włochów, czy też pobudowanie, z pomocą Holendrów, szkoły dla dzieci z domów trędowatych, których nie przyjmowały inne szkoły. Kształciło się tam około 500 dzieci. Na cześć królowej Holandii nazwana została Beatrix School. Oprócz tego, staraniem ojca Mariana powstały warsztaty pracy rzemieślniczej – przędzalnia, wytwórnia sznurów jutowych, produkcja pustaków – w których byli zatrudniani ludzie chorzy na trąd. W ten sposób nie tylko zarabiali na życie swoje i swoich rodzin, ale również odzyskiwali ludzką godność. (…)

Dla nich Polak znaczy tyle, co ‘dobry’, a Polska kojarzy im się jako dobra. Ojciec Marian zasłużył na szacunek i miłość nie tylko u tych, którym pomagał, ale także całego społeczeństwa. Był nominowany do Pokojowej Nagrody Nobla w 2002 r. przez Ruch Solidarności z Ubogimi Trzeciego Świata Maitri.

Cały artykuł Ryszarda Piaska pt. „Troje wspaniałych” można przeczytać na s. 4 i 5 listopadowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 65/2019, gumroad.com.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Następny numer naszej Gazety Niecodziennej znajdzie się w sprzedaży 19 grudnia.

Artykuł Ryszarda Piaska pt. „Troje wspaniałych” na s. 4 i 5 listopadowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 65/2019, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Polak-katolik. To określenie funkcjonuje od pokoleń. Dzięki głębokiej wierze Polacy ustrzegli się wielu niebezpieczeństw

Lata zaborów i komunizmu nie dosyć, że osłabiły naród fizycznie, pozbawiając wielu wspaniałych postaci, to deprawowały. Ile to osób, którym wierzyliśmy, współpracowało, dowiadujemy się dopiero teraz.

Ryszard Piasek

(…) Istnieją siły zarówno zewnętrzne, jak i, niestety, wewnętrzne, działające jak kiedyś targowica. Wspierają je wszystkie nasze słabości, wewnętrzne swary, przekupstwo, korupcja. Lata zaborów, a ostatnio komunizmu, zrobiły swoje. Nie dosyć, że osłabiły naród fizycznie, pozbawiając wielu wspaniałych postaci, patriotów, często kwiatu inteligencji, to jeszcze deprawowały. Ile to osób, którym zawierzyliśmy, poszło na współpracę, dowiadujemy się dopiero teraz. Metody sił targowicy są wysublimowane; nastawione przede wszystkim na rozerwanie wspólnoty, zwłaszcza narodowej; na doprowadzenie do czegoś, co nazywają „wojną polsko-polską”. I choć takowej nie ma, to o niej ciągle słyszymy (tak jak np. o wyjściu z Unii Europejskiej).

Czy siły zła są w stanie wiele zniszczyć? Chyba nie, wszakże pod jednym warunkiem: Kościół – mam na uwadze zwłaszcza ten hierarchiczny – nie może dać się podzielić. A z tym, niestety, bywa różnie.

Kościół „łagiewnicki” i „toruński” są często przeciwstawiane sobie; tygodniki katolickie jakże różnie rozumieją swoją misję (jeden z nich o jakże pięknych tradycjach, a jakże dziwne zajmujący stanowiska). Są ośrodki katolickie medialnie dobrze wyposażone, które do wartości narodowych trudniej nawiązują niż do lewackich.

Pytani np., dlaczego przegląd prasy zaczynają od „Gazety Wyborczej”, odpowiadają, że „ czasopisma tak akurat leżały na stole”. Takie radio katolickie nawet nie wspomni o wielu wydarzeniach ważnych dla miasta i regionu, o działających klubach katolickich, o audycjach Radia Maryja, którego cenny głos słyszany i słuchany jest bardzo szeroko. A wiemy, jak trudno obecnie zaistnieć w świecie medialnym. Czy kiedy na przykład toczyła się walka – prawdziwa walka o multipleks dla TV TRWAM – i do Warszawy zjechały z całej Polski tysiące rodaków, ks. Kardynał Metropolita nie mógł do nich wyjść i przemówić lub choćby pobłogosławić, z szacunku dla ich trudu?! Wielka szkoda, że tak się nie stało. A św. Jan Paweł II wielokrotnie wspominał, że codziennie modli się i dziękuje Bogu, że mamy Radio Maryja.

Jeszcze w roku 1989, gdy trwały obrady Okrągłego Stołu, zostali zabici trzej zasłużeni księża: Niedzielak, Suchowolec, Zych. Sprawców nie znaleziono. Ks. Stanisław Małkowski – wybitna postać Kościoła i zasłużony działacz opozycyjny – również był niejednokrotnie napadany przez nieznanych sprawców. Przez długi czas, zwłaszcza w okresie Solidarności, Kościół wspomagał prześladowanych, a nawet organizował przestrzeń spotkań i dyskusji. W salkach przykościelnych spotykali się różni ludzie, czasem dalecy od Kościoła. (Byłoby dobrze gdyby o tym pamiętali). Dziś księża niejednokrotnie wydają się zbyt zachowawczy, może zagubieni. A przecież są również obywatelami polskimi i flagę narodową w dniu świątecznym lub w dniu żałoby narodowej mogą wywiesić. Za to obecnie nie idzie się do więzienia. Chyba, że mamy do czynienia z takim oto wpływem przełożonych? Byłaby to smutna konstatacja.

‘Solidarność’ to słowo odbierane w świecie jako synonim polskiej drogi do wolności. Przyjmowane jest na równi z innym, charakterystycznym dla nas określeniem – „Polak-katolik”. Obydwa te określenia stawiają przed nami wymagania, o ile nie mają funkcjonować jedynie jako określenia historyczne.

Kościół w Polsce jest nie tylko depozytariuszem wiary; jest także gwarantem naszej tożsamości narodowej i strażnikiem wartości, które ukształtowały nas takimi, jakimi jesteśmy i jakimi chcielibyśmy pozostać. Dlatego tak ważne jest, byśmy nie dali się podzielić. Hasło „divide et impera”, chętnie wobec nas stosowane, zbyt często przynosiło złe skutki dla narodu. Dotyczy to całego społeczeństwa, zwłaszcza jednak tych, na których zwrócone są oczy narodu jako na swoich przewodników. Mamy tyle wspaniałych postaci – wielkich ludzi Kościoła i narodu. Na nich należy się wzorować. Oni nas do tego zobowiązują.

Cały artykuł Ryszarda Piaska pt. „Kościół a sprawa polska” znajduje się na s. 7 marcowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 57/2019, gumroad.com.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Ryszarda Piaska pt. „Kościół a sprawa polska” na s. 7 marcowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 57/2019, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Jubileusz stulecia i burzliwa historia pierwszego uniwersytetu katolickiego w Polsce – KUL Jana Pawła II

Naukę rozpoczęło 399 studentów. W roku 1921, na mocy decyzji Naczelnika Państwa Józefa Piłsudskiego, uniwersytet otrzymał budynki koszar świętokrzyskich – byłego klasztoru, które zajmuje do dziś.

Ryszard Piasek

U początków Uniwersytetu odnajdujemy wspaniałą i niezłomną postać ks. prof. Idziego Radziszewskiego. To on, w Piotrogrodzie, jako pierwszy rzucił hasło budowania uniwersytetu katolickiego w Polsce. Hasło wydawało się utopijne, ale już niebawem zyskiwało coraz większe grono zwolenników. W roku 1918 idea została przedstawiona Episkopatowi Kościoła rzymskokatolickiego odradzającej się Polski.

Było sporo głosów przeciwnych. Obawiano się niskiego poziomu naukowego. Ostatecznie wizja ks. Radziszewskiego została przyjęta i już w grudniu 1918 roku rozpoczęły się pierwsze zajęcia na 4 wydziałach: teologicznym, prawa kanonicznego i nauk moralnych, prawa i nauk społeczno-ekonomicznych oraz nauk humanistycznych.

Naukę rozpoczęło 399 studentów. Pierwszym miejscem, gdzie odbywały się zajęcia uniwersyteckie, było seminarium diecezji lubelskiej. W roku 1921, na mocy decyzji Naczelnika Państwa Józefa Piłsudskiego, uniwersytet otrzymał budynki koszar świętokrzyskich – byłego klasztoru dominikanów obserwantów, które zresztą zajmuje do dnia dzisiejszego. (…)

Tort przyrządzony na uroczystości stulecia KUL podczas Zjazdu Absolwentów uczelni | Fot. R. Piasek

Okres próby przeżywał KUL także po II wojnie światowej, pod rządami komunistycznymi. (…) Ks. prof. Antoni Słomkowski, pierwszy powojenny rektor KUL (1944–51), nazywany często jego odnowicielem, za obronę autonomii uniwersytetu oraz jego katolickiego charakteru zapłacił wysoką cenę. Pod naciskiem władz komunistycznych został najpierw usunięty z funkcji rektora, a następnie aresztowany i skazany.

19 czerwca 1953 r. Sąd Wojewódzki miasta stołecznego Warszawy wydał wyrok, w którym skazał ks. Słomkowskiego na karę 5 lat więzienia. Zarzuty, jakie stały się podstawą wydania wyroku skazującego, dotyczyły przestępstw kryminalno-finansowych. W akcie oskarżenia wymienione są: wymiana dolarów na złotówki na tzw. czarnym rynku oraz nielegalne przechowywanie 120 rubli i 10 dolarów w złocie. Prawdziwe przyczyny ujawnił wniosek o areszt, jaki skierowała płk Julia Brystygier do gen. Romana Romkowskiego: „Młodzież studiująca na KUL-u w okresie kadencji ks. Słomkowskiego na stanowisku rektora była wychowywana w duchu wrogim Polsce Ludowej, a ks. Słomkowski jako rektor wszelkimi dostępnymi mu środkami utrudniał i uniemożliwiał powstanie na KUL-u demokratycznych organizacji młodzieżowych, jak ZMP lub Zrzeszenie Studentów Polskich”.

W trakcie rozprawy sądowej nastąpiła zmiana składu orzekającego. Sędziego S. Pawelca zastąpiła Maria Gurowska – ta sama, która w 1952 r. skazała na karę śmierci gen. Emila Fieldorfa ps. Nil. Ks. prof. Antoni Słomkowski został zwolniony z więzienia w Sztumie 26 listopada 1954 r. Nie doczekał się nigdy rehabilitacji. Wyroki skazujące zostały unieważnione przez sąd dopiero 28 marca 2018 r.

Represje wobec KUL trwały przez cały okres PRL i miały bardzo różnorodny charakter – od szerokiej inwigilacji całej społeczności akademickiej poprzez utrudnianie pracownikom zdobywania stopni naukowych do nakładania na uczelnię wysokich podatków. Dochodziło do tak kuriozalnych sytuacji, że zarówno biblioteka ogólnouniwersytecka, jak i biblioteki wydziałowe musiały płacić podatki nie tylko od powierzchni pomieszczeń, w których się znajdowały, ale nawet od powierzchni półek z książkami.

Cały artykuł Ryszarda Piaska pt. „Jubileusz KUL” znajduje się na s. 7 grudniowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 54/2018.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Dzięki prenumeracie na www.kurierwnet.pl otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 36 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu w cenie 4,5 zł.

Artykuł Ryszarda Piaska pt. „Jubileusz KUL” na s. 7 grudniowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 54/2018

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Mój rok 1968. Pisałem pracę magisterską; trudno było się wtedy skupić na nauce – serce rwało się na studenckie wiece

Gonitwy po łąkach i chaszczach Poznańskiej Cytadeli trwały przez kilka godzin. Brat kilka razy dostał pałą po plecach, ale nie dał się schwytać. Jemu się udało, ale kilku jego kolegom niestety nie.

Ryszard Piasek

Poznań odczuwał w sposób szczególny potrzeby zmian. Tutaj miał miejsce krwawo stłumiony bunt robotników w 1956 r. Tutaj też co roku odbywały się międzynarodowe Targi. Poznań się wtedy zmieniał; przestawał być szarym, zapyziałym, komunistycznym miastem. Czuło się innego ducha. Ludzie byli inaczej ubrani, uśmiechnięci, rozmawiali różnymi językami, na ulicach pojawiały się nowoczesne samochody. Czuło się powiew wolnego świata!

Rok 1968 był ostatnim rokiem moich studiów na Politechnice Poznańskiej. W czasie wydarzeń marcowych kończyłem swoją pracę magisterską, wykonywaną w dużej części w katedrze Akustyki i Fonetyki UAM. Jak trudno w tych dniach było skupić się nad pracą naukową, wie tylko ten, kto przeżywał podobne chwile. Serce aż się rwało na studenckie wiece. Jednak milicja wyłapywała studentów, a następnie relegowano ich z uczelni, niezależnie od tego, czy studia dopiero zaczynali, czy kończyli. Moja praca magisterska była już napisana. Niebawem została wyznaczona data obrony i egzaminu końcowego: 11 IV 1968. Nastawiłem się więc na wspomaganie przyjaciół, a także mego młodszego brata Michała.

Niebawem doszło do konfrontacji z milicją „obywatelską”. Na wiecu pod Mickiewiczem ktoś prowokacyjnie krzyknął: „Chodźmy na Winogrady, do miasteczka akademickiego UAM!”. W okolicach Parku Wodziczki i strumienia Bogdanka milicja przygotowała zasadzkę. Zamknęła tyły pochodu i zaatakowała z przodu. Gonitwy po łąkach i chaszczach Poznańskiej Cytadeli trwały przez kilka godzin. Brat wrócił późno w nocy, podekscytowany. Kilka razy dostał pałą po plecach, ale nie dał się schwytać. Jemu się udało, ale kilku jego kolegom niestety nie. (…)

Potem były Międzynarodowe Targi Poznańskie. Dla mnie ostatnie. Praca w pawilonie amerykańskim była niczym niezagrożona. Znali mnie tam i cenili. Jednak otrzymałem informację, że na moją pracę nie chce się zgodzić Dyrektor Generalny Targów. Co mu do tego? Zatrudnia mnie Pawilon Amerykański i w dodatku słono za mnie płaci Targom w dolarach, a nam, pracownikom, dyrekcja MTP dokonuje wypłat w złotówkach – oczywiście po oficjalnym kursie – kilka razy niższym od powszechnie przyjętego. Ale jest też ukłon w stronę zatrudnionych: otrzymują po zniżonej cenie kartę wejściową na Targi. To dopiero przywilej!

(…) Szkoda mi było tej ciekawej pracy; w dodatku ostatni już raz. Nie byłem jednak załamany. Wykombinuję coś innego, pomyślałem. Zacząłem chodzić po pawilonach. Targi zaczynały się za niespełna 2 tygodnie. W kilkunastu miejscach stoiska były już obsadzone. Przechodziłem z pawilonu do pawilonu.

Trzeba było uważać, bo na Targach roiło się od tajniaków. W pewnym momencie zostałem zatrzymany i zapytany, co tu robię. Sytuacja była groźna. Odpowiedziałem po angielsku. Funkcjonariusz zaczął się jąkać, ale przeszedł na niemiecki w którym szło mu trochę lepiej. Powiedziałem, że przyjechałem ze Szwecji. Wtedy on przyprowadził rodowitego Szweda. Ten zrozumiał sytuację i po angielsku poprosił mnie, żebym się nie narażał.

Zakończyłem czym prędzej rozmowę z funkcjonariuszem, zwłaszcza że ten nieufnie mi się przyglądał. Dopiero gdy znalazłem się poza terenem Targów, w pełni zdałem sobie sprawę z grozy sytuacji, w której się znalazłem. Myśli o znalezieniu pracy na Targach jednak nie porzuciłem. Następnego dnia rozpocząłem poszukiwania na nowo. Tym razem szczęście mi dopisało. Na jednym ze stoisk w pawilonie 14 potrzebowali tłumacza-demonstratora. „Problem w tym, że mamy bardzo specjalistyczną aparaturę elektroniczną. Nasza firma może nie jest jeszcze u was znana. Nazywa się… Hewlett-Packard”.

Rok ’68 to nie czasy dzisiejsze, gdzie HP znane jest nawet małemu dziecku. Jednak zdawałem sobie sprawę, że lepiej trafić nie mogłem. Moi menedżerowie byli handlowcami i już po kilku dniach widzieli, że orientuję się w problematyce elektronicznej lepiej od nich. Zaproponowali, bym zaopiekował się stoiskiem, a oni wyjadą do siebie, do Szwajcarii i wrócą po 2 tygodniach, na zakończenie Targów. Zostawili mi zeszyt, w który miałem wpisywać interesantów, a nadto kilka butelek whisky, brandy, koniaku, spore ilości kawy, czekolady i tym podobnych smakołyków. „Dysponuj tym, a w razie potrzeby dzwoń do Genewy” – powiedzieli. Położyli klucze od stoiska na stole i pojechali. Ja zaś codziennie rano stawałem dzielnie w kolejce do kasy biletowej, kupowałem bilet i otwierałem stoisko. Ludzi odwiedzających było sporo, wielu interesowało się najnowszą aparaturą HP.

Pewnego dnia pojawiła się grupa Czechów zwiedzająca Targi. (…) Opowiadali chętnie o wszystkim – od strajków studenckich na Uniwersytecie Karola które się przerodziły w ogólnonarodowe strajki; o wyborze Dubczeka na pierwszego sekretarza. Co pewien czas musiałem ich uciszać, bo mówili zbyt głośno. A oni śmiali się z naszych obaw i ogólnej lękliwości.

Nasze spotkanie trwało dobrą godzinę. Cieszyli się, że mogli opowiedzieć o tym, co się u nich dzieje, a ja, że miałem wiadomości z pierwszej ręki. Życzyliśmy sobie nawzajem powodzenia i pomyślności. Zostawili jeszcze kilka egzemplarzy „Mladej Fronty”. „Poczytajcie – mówili na odchodnym – „i zróbcie u was to samo. To zupełnie inne życie!”

Zbliżał się koniec Targów. Moi menadżerowie przyjechali ze szwajcarską dokładnością, dzień przed zamknięciem. Przywieźli wiele prezentów – różne smakołyki, ubrania, koszule. Byli bardzo zadowoleni z mojej pracy, za co też hojnie mnie wynagrodzili. Moich kolegów z Pawilonu Amerykańskiego często spotykałem. Byli z daleka widoczni w ubraniach specjalnie dla nich uszytych i z dużym znakiem USA. Jak się okazało, to, co ja otrzymałem za swoją pracę, przekraczało wielokrotnie ich zarobki. (…)

Do pracy najlepiej dojeżdżało się rowerem. Jazda wśród pól „wyzłacanych pszenicą, posrebrzanych żytem” dawała posmak wakacji i pozwalała przyjemnie rozpoczynać każdy dzień. Pewnego ranka, jadąc swoją ulubioną trasą, usłyszałem dziwne, odległe dudnienie, jakby dźwięk wielu silników samolotowych. Ale skąd takie odgłosy; co to mogło być? Wchodząc do Instytutu znów usłyszałem coś dziwnego: dźwięki wyższe, zamieniające się w piski i co pewien czas zanikające. Przypominało to szumy i piski ojcowego radia w czasie słuchania Wolnej Europy i Głosu Ameryki. Tutaj źródło owych dźwięków znajdowało się w jednym z pomieszczeń.

Drzwi były otwarte; w środku pełno ludzi. Wszyscy nasłuchiwali najnowszych wiadomości nadawanych przez… Rozgłośnię RWE. A sytuacja była niezwykła i bardzo poważna. Jak się bowiem okazało, wojska Układu Warszawskiego „na zaproszenie rządu i partii wjechały do bratniej Czechosłowacji, by bronić osiągnięć socjalizmu i dać odpór zagrażającej temu krajowi kontrrewolucji”.

Wśród wojsk wkraczających do Czechosłowacji były niestety również wojska polskie. Teraz wyjaśniły się dudnienia nocne i ranne – były to odgłosy wydawane przez przemieszczające się eskadry lotnicze i czołgi. Wszyscy byli przejęci nową sytuacją. Co przyniosą nadchodzące dni? Jaka będzie reakcja Zachodu? Czy Czesi i Słowacy tak łatwo się poddadzą? Jak to wpłynie na kraje sąsiednie? Jedno wydawało się pewne: akcja była przygotowana od dawna i nastąpiła znienacka, siłami znacznie przewyższającymi możliwości obronne małej Czechosłowacji.

W tym dniu nikt nie pracował. Jedynym tematem była sytuacja w Czechosłowacji. Ludzie rozmawiali w mniejszych i większych grupach, wsłuchiwali się w najnowsze wiadomości. Następnego dnia wstałem zmęczony, po nieprzespanej nocy. Męczyły mnie sny, a w nich głównie pytania o rodziców i brata. Chciałem w tej chwili być razem z nimi. Powiedziałem o tym Jackowi. Dobrze mnie rozumiał – to była sytuacja, która skłaniała do pytań o najbliższych. „Wiem, że chciałbyś odwiedzić swój dom, ale żadnego urlopu nie dostaniesz, bo pracujesz zaledwie 3 tygodnie. Profesor na pewno nie wyrazi zgody. Chyba – i tu zawiesił głoś – że dokonasz jakichś zakupów dla Instytutu. W naszej pracowni potrzebujemy akurat dokładnych galwanometrów, które można kupić w Centrali Technicznej w Poznaniu. Idź, przedstaw sprawę profesorowi. Może się uda?”

Ośmielony sugestiami kolegi i przede wszystkim wewnętrznym podszeptem o konieczności wyjazdu, stawiłem się u profesora, przedstawiając mu sprawę. „Panie inżynierze, rozumiem dobrze pana troskę o rodziców, ale przecież dopiero co rozpoczął pan pracę w Instytucie. Nie mogę dać panu wolnego pod żadnym pozorem”. Wtedy wspomniałem o zapotrzebowaniu na aparaturę pomiarową. „A, to co innego – odrzekł profesor. – A w jakiej pracowni potrzebują tych przyrządów?” „W Pracowni Separacji Izotopów”. „A w Poznaniu mają?” „Tak, my się zaopatrujemy w tej Centrali”. „No to niech pan jedzie, i to jak najprędzej! Proszę tylko pamiętać o rachunkach”. Pobiegłem opowiedzieć kolegom, jak się sprawy ułożyły i… już mnie nie było. (…)

Dzwonek i drzwi otwiera Ojciec. Wyglądał nieswojo. „Witaj, Rysiu, a skąd wiedziałeś?” „Co wiedziałem?” „Że masz przyjechać. Przecież dopiero co rozpocząłeś pracę w Lublinie”. „Śniłem o Was. A jest jakiś szczególny powód, że powinienem przyjechać?” W tym momencie w drzwiach kuchennych ukazała się Mama. Oczy miała zapłakane. „Michaś jest obok w pokoju – powiedziała załamującym się głosem. – Najlepiej, jak sobie porozmawiacie”. „Co się dzieje, Michaś?” Jak się okazało, miał w planie wyjazd do Jugosławii i w związku z sytuacją najazdu na Czechosłowację został cofnięty z granicy czeskiej. „Rozumiem, że to przykre dla ciebie, ale dlaczego rodzice są tacy zasmuceni?” „Zorientowali się, że chcę dać nogę na Zachód. Co prawda rozmawiał już z mamą nasz proboszcz, ks. Woźny, który jest zorientowany w sprawie, ale wiesz, jak to jest… Andrzej wyjechał, ty w Lublinie i ja także chcę jechać w świat. To ich tak zmartwiło”. „No tak, nagle zostali zupełnie sami. Ale przecież w obecnej sytuacji wszystko się zmienia; wrócili cię z granicy, więc jesteś w domu”. „Tak, ale mam możliwość przejazdu nie przez Czechy, ale przez Rosję”. „I kiedy masz ten wyjazd?” „Jutro rano”. Bardzo dobrze, że ja się pojawiłem. Pocieszyliśmy rodziców. Michał zasiadł do pianina. Zagrał dawne, lubiane i śpiewane przez nas piosenki. Atmosfera się poprawiła. Ja z bratem gadaliśmy jeszcze przez pół nocy.

Pociąg do Warszawy odjeżdżał o 6 rano. Był pełen. Większość pasażerów byli to przymusowi emigranci do Izraela. Mieli spore bagaże. Jakże odmiennie wyglądał mały plecak mojego brata i podręczne radio hitachi, które dostał za pracę na Targach. Po peronie kręciło się wiele osób. Jakiś znajomy z Politechniki próbował mnie zagadać. Nie miałem na to ochoty. Szkoda mi było tracić ostatnich chwil z bratem. Ale nasza rozmowa też się nie kleiła.

Dla rozweselenia przypomniałem odpowiedź, jakiej udzielił nauczycielce pierwszej klasy szkoły podstawowej, gdy zapytała, kim chciałby być. W odpowiedzi usłyszała: „Cyganem”. „Dlaczego Cyganem?” – zdziwiła się nauczycielka. – „Bo dużo wędrują”. „No dobrze, ale jaki chciałbyś mieć zawód?” – „Z zawodu chciałbym być muzykantem” – brzmiała odpowiedź pierwszoklasisty, który w tym właśnie momencie rozpoczynał swą podróż życia; zaczął realizować swoje dziecięce marzenia. Że wróci po latach jako doktor muzykologii, tego nikt nie przewidywał.

(…) Pociąg ruszył. Jeszcze ostatnie pożegnalne gesty; długie powiewania – jakby z chęcią zatrzymania oddalającego się pociągu. Oczy mi lekko zawilgotniały. Wiedziałem, że nieprędko się zobaczymy. Nie przypuszczałem jednak, że potrwa to aż 10 lat. Z ciężkim sercem schodziłem z peronu poznańskiego dworca.

Objuczony zakupioną w Centrali Technicznej aparaturą potrzebną do badań, wracałem do „swojego” Lublina. Rodzice niestety pozostali sami. Obiecałem, że będę pisał i dzwonił. Zaczął się nowy rok akademicki. Wszędzie pełno studentów. Gwarno wokół – na korytarzach Instytutu i na uliczkach przyległych do obu uniwersytetów.

Na KUL miałem blisko – na drugą stronę ulicy. Na wewnętrznym dziedzińcu roiło się od młodzieży. Poczułem się nieco starszy, zwłaszcza gdy spotkałem swoją grupę z drugiego roku. Trwało to tylko chwilę. Wnet się zaprzyjaźniliśmy. Było nas zaledwie 25 osób, w tym jeden ksiądz i 3 siostry zakonne.

Na korytarzach spotykałem też znanych opozycjonistów: Seweryna Blumsztajna i Barbarę Toruńczyk, którzy zostali relegowani z uczelni warszawskich i jedynie KUL otworzył przed nimi swoje podwoje.

Cały artykuł Ryszarda Piaska pt. „Mój rok 1968” znajduje się na s. 6 i 7 wrześniowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 51/2018, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Cały artykuł Ryszarda Piaska pt. „Mój rok 1968” znajduje się na s. 6 i 7 wrześniowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 51/2018, wnet.webbook.pl.

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego