Dr Sadłowski: rosyjska państwowość zawsze była kształtowana przez wąski krąg osób

Dr Michał Patryk Sadłowski

Jak wyglądała rola dyplomacji w państwie rosyjskim w kolejnych jego odsłonach? Czy wśród osób kształtujących politykę zagraniczną Moskwy można było znaleźć postacie godne naśladowania?

Wśród zagadnień poruszanych przez historyka znalazła się również kwestia lęku elit kremlowskich przed rewolucją.

Wysłuchaj całej rozmowy już teraz!

Jan Bogatko: Czy skrajna lewica jest wyzwaniem dla społeczeństwa niemieckiego, czy też może raczej skrajna prawica?

Postkobieca rewolucja październikowa – wydanie polskie, z zewnątrz wspierane/ Piotr Sutowicz, „Kurier WNET” nr 77/2020

Wulgarność i antykatolickie, bluźniercze ekscesy pokazały, że rzekome kobiety będące w wypowiedziach propagandowych „rewolucją”, swoje zrobiły i mogą odejść. Ich miejsce zajęła tłuszcza.

Piotr Sutowicz

Rewolucja październikowa

W czasach komunizmu rocznica rewolucji październikowej w Rosji była obchodzona niezwykle hucznie. Nie miała, co prawda, rangi święta państwowego, co nakazywało obywatelom iść do pracy, a uczniom do szkół. Ci ostatni bywali tam w tym listopadowym – zaraz przypomnę dlaczego – dniu po to, by uczestniczyć w okolicznościowych akademiach, na których recytowano stosowne wiersze radzieckich i polskich komunistycznych poetów, tudzież śpiewano pieśni i piosenki rzekomo rewolucyjne. Sam byłem, widziałem, pamiętam. Mnie też kazano śpiewać i recytować. Szczególnie jakoś zapamiętał mi się stosowny okolicznościowy wierszyk Władysława Broniewskiego, zaczynający się od słów: „Kłaniam się rosyjskiej rewolucji czapką do ziemi, po polsku: radzieckiej sprawie, sprawie ludzkiej, robotnikom, chłopom i wojsku”.

Co do samej rocznicy, obchodzona była u nas 7 listopada, chociaż przez cały tydzień, w którym wypadała, organizowano jakieś imprezy towarzyszące, akademie, spektakle, w telewizji puszczano stosowne okolicznościowe filmy, zarówno dokumentalne, jak i fabularne, a w ramach teatru telewizji zdarzały się premierowe spektakle o Leninie. Starszym przypominać nie trzeba, a może… W końcu odzwyczailiśmy się od kalendarza juliańskiego i niezbędnej dla nas, łacinników, wiedzy, że kiedy w Rosji, obojętnie czy carskiej, komunistycznej, czy obecnej, jest jeszcze październik, my cieszymy się listopadem. Komuniści w Polsce, organizując swoje obchody, mieli z tym niejaki problem. Otóż 7 listopada dzieli od jedenastego tylko kilka dni, a jak się domyślamy, w tym drugim dniu obchodów żadnych robić nie należało. Co prawda, od czasu do czasu pojawiały się narracje w rodzaju „wpływ rewolucji październikowej na niepodległość Polski”, ale to był margines. Generalnie było jak z pierwszym maja: flagi, zarówno biało-czerwone, jak i te całkiem czerwone, mogły wisieć właśnie w tym dniu, ewentualnie drugiego do południa, ale w żadnym wypadku nie mogły pozostać do trzeciego.

Po co takie „popeerelowe” październikowe reminiscencje?

Ano, przypomniało mi się o nieboszczce sowieckiej rewolucji przy okazji naszej rodzimej. Ta wybuchła mniej więcej w tym samym czasie co sowiecka, tyle że w naszym czasie. Jej celem też było i chyba jest zniszczenie starego świata, i też na pewno stoi za nią zagraniczna propaganda, kapitał i polityka. Analogie są coś zanadto ewidentne, by z czystym sumieniem powiedzieć, że jako państwo i społeczeństwo nie za wiele nauczyliśmy się od historii.

Kobiety jako siła napędowa rewolucji

Proletariaty, będące siłą napędową rewolucji, mogą być różne: ten klasyczny, znany z rewolucji komunistycznych z przeszłości, lub nowy – zastępczy. Do rewolucji można zagnać np. aryjską większość przeciwko semickiej mniejszości – chociaż to też jest melodia przebrzmiała – młodzież, która wystąpi przeciwko starym, można do tego użyć ludzi z tzw. ruchu LGBT, ale można i kobiety przeciwko… no właśnie, czemu? Wmówić kobietom, że ich wrogami są mężczyźni, którzy nie chcą aborcji, jest hasłem chwytliwym, ale na dłuższą metę trudnym do utrzymania. We wszelkich protestach feministycznych i proaborcyjnych mężczyźni również uczestniczą. Można, co prawda, powiedzieć, że pełnią rolę, jaką w klasycznej interpretacji marksizmu państwowego okresu PRL pełniła tzw. postępowa inteligencja, która nie była klasą pracującą miast i wsi, ale za to ją wspierała i wraz z nią budowała socjalizm, a potem pewnie to samo miała robić z komunizmem. Niemniej wroga trzeba zdefiniować jakoś inaczej. Mężczyzna nadaje się do tej roli wtedy, gdy jest katolikiem albo żyje we własnej rodzinie, którą kocha. Źle, jeśli ma dziecko niepełnosprawne, bo nie można mu nic zarzucić. Wtedy można powiedzieć, że jest wsteczny, opresyjny, sprzyja pedofilom w sutannach i do tego zmanipulował bądź zmusił swoja żonę (partnerkę) do cierpień związanych z urodzeniem chorego „płodu”, bo do tego sprowadzała się początkowa retoryka postkobiecej rewolucji.

Później wszakże, jak w każdej rewolucji, hasła się radykalizowały. Po jakimś czasie trudno je było jednoznacznie zracjonalizować, trudno też podejrzewać, by stały za nimi autentycznie bojące się urodzenia ciężko chorego dziecka panie. Wulgarność i antykatolickie, bluźniercze ekscesy, które wtargnęły w przestrzeń publiczną, czyniąc przedmiotem wrogości wszystkich dookoła, łącznie z tymi, którzy odmawiali różaniec, pokazało jedno: rzekome kobiety będące, w wypowiedziach propagandowych „rewolucją”, swoje zrobiły i mogą odejść. Ich miejsce zajęła tłuszcza, która – i tu znowu cytat – „wyrażała swój słuszny gniew”.

Od początku wiadomo, że nie o kobiety tu szło. Tak jak nikogo z twórców tej kampanii nie obchodzi ich prawo wyboru do urodzenia chorego dziecka. Co najwyżej może chodzić o nieskrępowaną możliwość dokonywania aborcji, choć trzeba zaznaczyć, że jest to tylko jeden z celów rewolucji.

Ona

Ta rewolucja, gdybyśmy ją uosobili, chce tego co zwykle: zburzenia porządku i zastąpienia go innym ładem, czy raczej przeciwieństwem ładu. O to chodziło kiedyś bolszewikom, nazistom, ale i ruchom kontrkulturowym, Pol Potowi, aktywistom LGBT i tak dalej. Po prostu nadarzyła się okazja i wykorzystano ją maksymalnie, zarządzając irracjonalnym strachem przed zniewoleniem rzekomo serwowanym przez rząd i Kościół.

Rewolucja jest najczęściej ładnie opakowana. Na pudełku napisane jest „wolność”, a jej się generalnie chce. Niestety w dzisiejszym ponowoczesnym świecie to pojęcie sprowadza się do zwykłej anarchii, wynikającej ze słynnego „róbta co chceta”. Jedni w związku z tym chcą ćpać i prawa do ćpania się domagają, drudzy chcą afirmacji swoich odmiennych od większościowych postaw seksualnych czy ogólnie obyczajowych. Im bardziej coś jest dziwne, im trudniejsze do estetycznej czy moralnej akceptacji, tym jaskrawiej się eksponuje. Jeszcze inni nie wiedzą, czego chcą, ale – chcą.

Wszystko, co tu piszę, jest pewną oczywistością, widzieliśmy to w mediach, zarówno tych starego typu, jak i nowszych, tzw. społecznościowych. Tam też można było najbardziej jaskrawo zobaczyć falę nienawiści do świata, jaka wylewała się spod palców piszących na klawiaturach. Pogardę tę widać było na zdjęciach i filmikach.

Obrazki te nie są taką znowu nowością, w Polsce też mieliśmy przygrywki do tego, co się działo. Do nich należy zaliczyć wydarzenia na Krakowskim Przedmieściu sprzed 10 lat, ale też ekscesy z lata tego roku, których symbolem stał się facet drapiący się publicznie po jajkach (przepraszam za słowa, ale to tylko opis tego, co i tak wszyscy widzieli). Takie zachowania są stare jak świat. Objawy dekadencji w takiej postaci towarzyszyły wszystkim rewolucjom rozwalającym zastany porządek. Tak było w rewolucji francuskiej czy towarzyszyło przewrotowi komunistycznemu w Hiszpanii w latach trzydziestych; o bolszewikach w tym tekście napisałem już wystarczająco wiele.

Gdybyśmy weszli głębiej w historię, to być może trzeba by sobie zadać pytanie: czy dekadencja jest narzędziem rewolucji, czy też odwrotnie, istnieje sama z siebie i ją tylko wykorzystuje? Dekadencki Rzym na przełomie starożytności i średniowiecza upadł pod naporem barbarzyńców, ale nie był przecież ich dziełem.

Pewnie prawda leży pośrodku, niemniej jestem zdania, że pewne zjawiska występujące samoistnie są z zewnątrz wspierane.

Jedno jest pewne. To nowe, które idzie, nie jest propozycją nowej organizacji życia społecznego, to prosta droga do jego dezorganizacji. Zakłócanie możliwości przemieszczania się ludzi, organizacji gospodarki, a przy okazji zaburzanie funkcjonowania łańcucha dostaw, który w czasie medialno-politycznej pandemii i tak był zakłócony, ma służyć jednemu: obaleniu władzy.

Cui bono?

W tym miejscu trzeba zadać to stare prawnicze, choć może również polityczne pytanie: Kto tak naprawdę na rozróbie w Polsce korzysta? Po pierwsze ci, którzy chcą zmiany władzy w Polsce. Na pewno do tej grupy zaliczają się wszelkie globalne ośrodki lewicy, ogromnie możne i w takim samym stopniu bogate. Zmiana władzy czy wręcz anarchizacja życia w Polsce może też być na rękę różnym ośrodkom siły, globalnym jak i regionalnym. Na pewno za PiS-em nie przepadają Niemcy, którzy mimo przeprowadzonej denazyfikacji i wizualnym pozbyciu się atrybutów mocarstwowości nie porzucili swych marzeń o panowaniu na wschodzie. Nie chodzi o to, że partia ta w swym programie czy gospodarczych przedsięwzięciach jest jakoś szczególnie antyniemiecka, ale w dyskursie wewnętrznym na pewno na taką się kreuje. Jeśli chodzi o konkrety, to prawdopodobnie bardzo irytuje naszych zachodnich sąsiadów blokowanie możliwości dokończenia budowy rurociągu Nord Stream 2, która to blokada identyfikowana jest z polsko-amerykańską zmową. Poza tym polityka niemiecka, tak na użytek wewnętrzny, jak i na eksport, zdaje się być mocno lewicowa i lewicowość wspiera, z wyjątkiem sytuacji, w której zagrożone są czysto niemieckie interesy. Z jednej strony jest to dość dziwaczny balans, z drugiej jednak trudno go krytykować, gdyż do tej pory przynosił temu krajowi i jego narodowemu kapitałowi zdecydowane korzyści.

Skoro wymieniłem ów fatalny rurociąg i jego beneficjentów, to trzeba uczciwie przyznać, że Rosja też nie przepada za władzą w Polsce, którą może obarczać kilkoma swoimi międzynarodowymi porażkami, a kwestia wydarzeń smoleńskich z kwietnia 2010 roku zdaje się być ciągle niezabliźnioną politycznie raną. Poza tym pamiętajmy, że dla części rosyjskich polityków Polska jest bliską zagranicą, która winna być objęta strefą wpływów.

Oba ośrodki na pewno starają się mieć wpływ na media i propagandę. Bez wątpienia dysponują tu swoimi narzędziami.

Nie przypadkiem ekolodzy w Polsce nie protestują przeciwko budowie gazociągu czy ściekom w Wiśle, ale przeciw przekopowi Mierzei Wiślanej

To już jest oczywiście tylko jeden, stosunkowo mały przykład. Na pewno można jeszcze dla ilustracji dodać znaną wypowiedź lewicowego polityka, obecnie prezydenta stolicy, który kwestionował konieczność budowy Centralnego Portu Komunikacyjnego wobec istnienia eleganckiego lotniska w Berlinie. Nietrudno odnieść wrażenie, że wojna światopoglądowa, jaka obecnie się u nas rozpętała, może mieć korzenie geopolityczne.

Na arenie międzynarodowej Polska jest sojusznikiem, o ile nie wasalem Stanów Zjednoczonych. Wydaje się więc, że tam nie znajdziemy chętnych do destabilizowania sytuacji. Twierdzenie takie jest jednak naiwnością. W USA też trwa spór polityczny o podłożu ideologicznym i ma on swe odzwierciedlenie w koncepcjach polityki zagranicznej. Było to widać w trakcie kampanii prezydenckiej i na pewno będzie widoczne w późniejszym czasie. Polityka USA wobec Polski jest wyraźnie niekonsekwentna. Z jednej strony mamy wypowiedzi Donalda Trumpa o tym, jak jesteśmy ważni, z drugiej – połajanki pani ambasador mówiącej o tym, że stoimy po złej stronie historii. Może to być zaplanowana strategia, zabawa w dobrego i złego glinę, trudno powiedzieć. Nie należy zapominać, że w Stanach Zjednoczonych są różne globalne ośrodki finansowe, także te rewolucyjne, co każe nam brać pod uwagę, że i stamtąd może płynąć bezpośrednia inspiracja i pieniądze dla potencjalnej rewolucji w Polsce.

Wszystkie te wymienione przeze mnie powierzchownie możliwości łączy nacisk światopoglądowy, jakby niezależny od geopolityki; albo inaczej: światopogląd staje się narzędziem walki geopolitycznej. Tak już w historii bywało. Przecież panowanie komunizmu w Polsce wiązało się z przynależnością naszych ziem do określonego bloku geopolitycznego.

Zmiana oblicza światopoglądowego Polski jest na rękę podmiotom na pozór nie mającym ze sobą wiele wspólnego. Wspierają one różne grupy nacisku, które przypadkiem, albo i nie przypadkiem, spotkały się przy okazji rewolucji październikowej.

Dlaczego?

Czy to można było przewidzieć? Trudno powiedzieć. Przynajmniej z mojej perspektywy skala zjawiska każe przypuszczać, że wybuch został gdzieś przygotowany i zorganizowany. To, że nie było go widać na poziomie mediów, to nic dziwnego, ale czy na pewno nie wiedziały o tym służby? Wydaje się to rzeczą dziwną. Możemy mieć do czynienia z kilkoma możliwościami: albo służby wiedziały i sprzyjały nowemu ruchowi, w sensie – nie są lojalne wobec rządzących w Polsce, albo wiedziały i rzecz całą koordynowały, co daje pole do różnych domysłów, które na razie pozostawię na boku, albo nie wiedziały, co oznacza, że nasze państwo, mimo rządowych deklaracji, jest w stanie opłakanym. Ponieważ nie jestem władny tej kwestii rozstrzygnąć, zajmę się czym innym: dlaczego grunt pod protesty był tak podatny?

Otóż przede wszystkim mogliśmy jasno zobaczyć efekty kilku dziesiątek lat działalności systemu szkolno-wychowawczego i pracy mediów liberalnych i lewackich. To, że protesty tak masowo poparła młodzież, oznacza też kompletną klęskę np. katechezy szkolnej i wszystkich modeli i programów duszpasterskich. Oczywiście mam tu na myśli ich wymiar społeczny i nie odnoszę się do indywidualnego nawrócenia określonych ludzi.

Niestety poległo zupełnie wychowanie patriotyczne oparte na historii. Młodzież, która przeszłości nie zna i znać nie chce, jest gotowa na wszystko i podatna na każdy głos namawiający ją do najbardziej szkodliwych działań. Nie jest to oczywiście zjawisko wyłącznie polskie.

Pisze o tym choćby Papież Franciszek w swej ostatniej encyklice Fratelli tutti jako o problemie globalnym. Być może jest to kolejna podpowiedź pozwalająca nam poszukiwać źródła rewolucji w bezdusznym, globalnym kapitalizmie, bawiącym się ideologiami i wykorzystującym je do swoich egoistyczno-finansowych celów. Jest to więcej niż prawdopodobne. Najprawdopodobniej Papież wie, o czym pisze. To z powodu tego zagrożenia nawołuje on do powrotu do wartości narodowych osadzonych właśnie w historii, tyle tylko, że jego też upolityczniono i wsadzono do wora z ekologami i różnymi dziwakami.

Ta ostatnia konstatacja oczywiście nie na wiele nam się przyda. Stracone lata bardzo trudno będzie odrobić, o ile w ogóle okaże się to możliwe. Kolejne miesiące coraz bardziej ukażą nam przesunięcie dyskursu społecznego na lewo, w stronę anarchizacji, a to bardzo szybko może się skończyć narodową katastrofą. Ponieważ przedział pomiędzy dniem, kiedy piszę ten tekst, a dotarciem tych słów do czytelnika dzieli spora przepaść czasowa, to być może, że ta oto moje projekcja już się zrealizowała.

Wracając na koniec do mojego wstępu poświęconego recepcji obchodów rocznicy rewolucji październikowej w okresie mojego dzieciństwa: przyszedłem na świat i dorastałem w czasie i na obszarze, gdzie obowiązującą narracją była ta o determinującej roli walki klas w historii. W Polsce była ona wręcz zadekretowana prawnie. Na szczęście to się skończyło, ponieważ mało kto w nią wierzył, a jeśli nawet tacy byli, to większość tej wiary nie podzielała. Zapewne częściowo był to niezawiniony sukces szkoły, gdzie sztuczność państwowych obchodów budziła raczej politowanie bądź opór zamiast akceptacji.

Niestety lata mijają i sytuacja się odwróciła. Być może wielkimi krokami zbliżamy się do rzeczywistości, w której walka klas stanie się praktyką życia. Oby nie.

Artykuł Piotra Sutowicza pt. „Rewolucja październikowa” znajduje się na s. 12 listopadowego „Kuriera WNET” nr 77/2020.

 


  • Z przykrością zawiadamiamy, że z powodu ograniczeń związanych z pandemią ten numer „Kuriera WNET” można nabyć wyłącznie w wersji elektronicznej (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) w cenie 7,9 zł pod adresem: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
  • Od lipca 2020 r. cena wydania papierowego „Kuriera WNET” wynosi 9 zł.
Artykuł Piotra Sutowicza pt. „Rewolucja październikowa” na s. 12 listopadowego „Kuriera WNET” nr 77/2020

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Od tajnych spotkań niemiecko-bolszewickich w Bernie do traktatu brzeskiego 1918 r. Bolszewicki „bakcyl dżumy” (II)

Gdy Lenin po wahaniach, potajemnie wrócił do Rosji, z wyrachowaniem podjudzał do powstania robotniczego w Petersburgu. Z pełną świadomością, że słał ludzi na rzeź z perspektywą nieuchronnej klęski.

Mirosław Grudzień

30 września 1915 roku niemiecki „poseł” (ambasador) w szwajcarskim Bernie, Gisbert von Romberg, poinformował kanclerza Cesarstwa Niemieckiego, Bethmanna-Hollwega, o spotkaniu i rozmowie znanego nam już Estończyka Kesküli z Leninem. Estończyk pytał o warunki, na jakich bolszewicy byliby gotowi zawrzeć pokój po dojściu do władzy.

W odpowiedzi Lenin zaakceptował pokój separatystyczny ─ co oznaczało złamanie wewnątrzsojuszniczego porozumienia w obrębie Ententy, które wykluczało zawieranie przez jego członków separatystycznych umów z którymkolwiek z przeciwników. Po drugie, Lenin zaakceptował w tych negocjacjach oderwanie się zachodnich „peryferii” Imperium Rosyjskiego. Łączyło się to z ładnie brzmiącym „daniem prawa do wolności” pewnym historycznym ludom nierosyjskim.

Ponieważ jednak rozmowa dotyczyła sytuacji podczas toczącej się wojny ─ było oczywiste, że przy tej okazji niechybnie duża zachodnia część Imperium Rosyjskiego przypadłaby Niemcom – wrogiemu mocarstwu, które bez najmniejszych skrupułów rozpętało tę wojnę i ze szczególną determinacją dążyło do zaboru cudzych ziem. Ich łaska, ile zamieszkałe tam narodowości otrzymają swobody… pod zwierzchnictwem niemieckim.

Wyrażona przez Lenina zgoda była więc w praktyce akceptacją niemieckiego planu Mitteleuropa ─ hegemonii niemieckiej w środkowej i wschodniej Europie, z łańcuszkiem wasalnych półkolonii od strony wschodniej. (…)

Było jednak całkiem jasne, że ta „pożądana” klęska Rosji oznaczałaby także zgodę na zabory na Zakaukaziu, utratę Gruzji i Armenii, a także azerbejdżańskiej ropy – a to za sprawą Turcji, sojusznika Niemiec, atakującej wtedy Rosję od południowego zachodu i rządzonej przez reżim okrutnych ludobójców-młodoturków (to oni dokonywali wtedy ogromnych rzezi Ormian, a także Asyryjczyków i Greków).

Ideologią ekipy młodotureckiej był panturkizm ─ idea zjednoczenia pod berłem Osmanów wszystkich ludów turkijskiego pochodzenia i języka ─ od Tatarów Krymskich i Azerbejdżan poprzez Turkmenów, Kazachów, Uzbeków, Kirgizów do obecnego chińskiego Sinciangu. Tak więc i apetyty ogromne, i w perspektywie dalsze, ogromne koncesje terytorialne.

To wszystko jakoś wtedy Lenina nie martwiło. Ani fakt, że takie zwycięstwo Niemiec i ich sojuszników przedłużyłoby koszmar wojny światowej, w tym cierpienia ludności cywilnej.

Jak nazwać przywódcę, który oficjalnie i głośno potępia wojnę, a w rozmowach prywatnych uznaje ja za „pożyteczną”, ba! życzy zwycięstwa wrogiemu, agresywnemu mocarstwu i jego – już wtedy oczywistym – wojennym zbrodniarzom? A śmiertelnie zmęczonych żołnierzy własnego kraju chciałby podjudzić do obrócenia go w krwawy chaos?

Przy tej okazji należy zdemaskować sowiecki mit głoszący, jakoby Lenin „był przeciwnikiem bezsensownej walki bez nadziei na zwycięstwo”. Cofnijmy się do roku 1905, roku pierwszej, nieudanej rosyjskiej rewolucji antycarskiej.

W listopadzie tegoż roku, gdy Lenin wreszcie po wielu wahaniach, potajemnie wrócił do Rosji, ostro, cynicznie i z wyrachowaniem podjudzał do powstania robotniczego w Petersburgu. Z pełną świadomością, że słał ludzi na bezsensowną rzeź z perspektywą nieuchronnej klęski i represji. Zwycięstwo? Zupełnie nie o to nam chodzi. Nie powinniśmy mieć żadnych złudzeń […] Niech nikt sobie nie wyobraża, że musimy zwyciężyć. Na to wciąż jesteśmy za słabi.

Przy tej okazji wyzywał od tchórzy tych, którzy odradzali tę walkę. W rzeczywistości to właśnie Lenin miał tchórzliwy charakter i unikał bezpośredniego narażania własnej osoby.

(…) W końcu 3 marca podpisano w Brześciu tzw. traktat brzeski między Rosyjską Federacyjną Republiką Sowiecką i militarnym blokiem Trójprzymierza: Cesarstwem Niemieckim, Monarchią Austro-Węgierską, Królestwem Bułgarii i Imperium Osmańskim. Nieco wcześniej (9 lutego) osobny traktat podpisały państwa centralne ze specjalnie zaproszoną delegacją Ukraińskiej Republiki Ludowej.

Delegacja Państw Centralnych na rozmowy w Brześciu Litewskim 1917/1918: generał Max Hoffmann, minister spraw zagranicznych Austro-Węgier Czernin, Talaat Pasha (Turcja) i minister spraw zagranicznych Niemiec Kühlman | Fot. Bruckmann, F., domena publiczna, Wikimedia.com

(W historii Polski ten właśnie lutowy traktat z Ukrainą zapisał się zdradzieckim oderwaniem od Królestwa Kongresowego Chełmszczyzny i innych obszarów wschodniego pogranicza, które przyznano URL ─ co spowodowało znany bunt pułkownika Józefa Hallera 15 lutego 1918 roku, który wraz z podległą mu II Brygadą Legionów Polskich i innymi oddziałami przebił się przez front austriacko-rosyjski pod Rarańczą).

Zgodnie z warunkami marcowego traktatu brzeskiego, Rosja była zmuszona zrezygnować z większości swoich terytoriów na kontynencie europejskim. Polska (tj. okrojona „Kongresówka”), Litwa, Kurlandia, Estonia i Finlandia z Wyspami Alandzkimi otrzymały nominalną niepodległość pod niemieckim protektoratem, Rosja traciła też zachodnią Białoruś i całą Łotwę oraz ─ na rzecz Turcji ─ zakaukaskie okręgi Karsu, Ardahanu i Batumi. Wojska sowieckie miały zostać ewakuowane z Ukrainy. Cała armia Republiki Rosyjskiej miała zostać zdemobilizowana.

Według podanych przez brytyjskiego historyka i sowietologa Orlanda Figesa szacunkowych obliczeń, Republika Sowiecka została zmuszona do rezygnacji z 34% ludności (w sumie 55─60 milionów obywateli), 32% terenów rolniczych, 54% sektora przemysłowego oraz 89% kopalń węgla ─ w porównaniu ze stanem Imperium sprzed wojny. W rękach Niemców i ich sojuszników znalazło się 400 tysięcy mil kwadratowych ziemi.

Ukrainę zajęło natychmiast pół miliona niemieckich i austriackich żołnierzy. Miała ona wysyłać „wyzwolicielom” 300 wagonów zboża dziennie ─ zgodnie z lutowym układem z URL miał to być rodzaj daniny w zamian za niemiecką ochronę niepodległości Ukrainy przed zakusami Rosji.

Pokój brzeski oznaczał także oddanie Turkom wspomnianych już okręgów Zakaukazia ─ dotychczas zamieszkali tam ormiańscy obywatele Rosji zostali wydani w ręce tureckie, po prostu na rzeź ─ jako że młodoturcy uważali Ormian za śmiertelnych wrogów, przeznaczonych do wytępienia. Potem jeszcze, tuż przed zakończeniem wojny, miała miejsce turecka inwazja jednego z młodotureckich „triumwirów”, Envera-paszy, na Armenię i Azerbejdżan.

Wojska niemieckie także zresztą skierowały się z Ukrainy na Kubań, potem na Zakaukazie, wkroczyły do Tbilisi… Pod ich kontrolą znalazła się część terytoriów Gruzji, Armenii i Azerbejdżanu.

Wewnątrz Rosji traktat gwarantował uprzywilejowaną pozycję niemieckim interesom ekonomicznym. Niemiecka własność nie podlegała nacjonalizacji ─ niemieccy właściciele mogli nawet odzyskać ziemie i przedsiębiorstwa skonfiskowane po roku 1914. Zgodnie z warunkami traktatu, Niemcy mieli także możliwość skupowania rosyjskich majątków, a tym samym wyłączania ich z obszarów objętych bolszewickimi dekretami o nacjonalizacji. W ten sposób sprzedano Niemcom setki rosyjskich przedsiębiorstw, dając im tym samym kontrolę nad sektorem prywatnym – dodaje Orlando Figes.

Cały artykuł Mirosława Grudnia pt. „Od spotkań w Bernie do traktatu brzeskiego. Bolszewicki »bakcyl dżumy« II” znajduje się na s. 14 lutowego „Kuriera WNET” nr 44/2018, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z regionalnymi dodatkami, czyli 36 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Mirosława Grudnia pt. „Od spotkań w Bernie do traktatu brzeskiego. Bolszewicki »bakcyl dżumy« II” na s. 14 lutowego „Kuriera WNET” nr 44/2018, wnet.webbook.pl

W 1917 roku powstał organizm polityczny niewidzianego dotychczas typu – który zaciążył nad historią całego świata

3 (16) kwietnia 1917 r. w Piotrogrodzie zjawił się szef bolszewików Włodzimierz Uljanow. Przyjazd tego człowieka do Rosji angielski mąż stanu Winston Churchill porównał do wtargnięcia „bakcyla dżumy”.

Mirosław Grudzień

Bolszewicki przewrót przypadł na ważny moment I wojny światowej. W 1917 r. początkowy rozmach pierwszych ofensyw państw sojuszu militarnego, tzw. centralnych (Cesarstwo Niemieckie, Monarchia Austro-Węgierska, Imperium Tureckie, Carstwo Bułgarii), utknął w okopach. Morska blokada gospodarcza stosowana przez marynarkę brytyjską odcinała dowóz wszystkiego. Wyniszczała państwa centralne (głównie Niemcy) gospodarczo. Głód i brak wszelkich artykułów pierwszej potrzeby doprowadzały ludność tych państw do nędzy i głodu. Zajęcie w 1916 r. Rumunii, zagarnięcie jej zasobów żywnościowych i ropy naftowej osłabiło tylko na krótko koszmar „blokady głodowej”, wyczerpania się surowców i środków technicznych prowadzenia wojny. A właśnie Anglicy zaczęli wprowadzać na froncie zachodnim się nowy rodzaj broni − czołgi. Gospodarczy organizm Niemiec zaczął wtedy wykazywać cechy zawałowe.

Niemcy starały się na to mściwie i niemądrze odpowiedzieć totalną wojną prowadzoną przez łodzie podwodne, także przeciwko statkom pasażerskim i handlowym. Doprowadziło to jednak tylko do drastycznej, niekorzystnej dla państw centralnych zmiany w układzie sił walczących. Oto bowiem 6 kwietnia dotychczas neutralne Stany Zjednoczone przystąpiły do wojny po stronie Ententy − która była sojuszem przeciwników państw centralnych, a jej trzon stanowiły Wielka Brytania, Francja i Imperium Rosyjskie. (…)

Właśnie wtedy, 9 kwietnia o godzinie 15.10 z Zurichu wyjechało 32 rosyjskich emigrantów-rewolucjonistów. Asystowali im dwaj oficerowie niemieckiego Sztabu Generalnego – rotmistrz rezerwy von Planitz i podporucznik von Buhring jako tłumacz.

Dotarli do pogranicznej niemieckiej stacji Gottmandingen i przesiedli się do wagonu pociągu, który przewiózł ich bezpiecznie i bez kontroli przez terytorium Cesarstwa Niemieckiego do portu Sassnitz na bałtyckiej wyspie Rugia, skąd po podróży szwedzkim promem kolejowym Drottning Victoria wylądowali w Szwecji, w porcie Trelleborg, i udali się do miasta Haparanda przy granicy z Wielkim Księstwem Finlandii, stanowiącym wówczas część Imperium Rosyjskiego.

3 (16) kwietnia 1917 r. w Piotrogrodzie zjawił się najważniejszy z tych ludzi, szef bolszewików Włodzimierz Uljanow. Przyjazd tego człowieka do Rosji angielski mąż stanu Winston Churchill porównał do wtargnięcia „bakcyla dżumy”.

Człowiek ten jako nowy szef państwa rosyjskiego oddalił od państw centralnych ostateczną klęskę o rok i 5 miesięcy. (…)

Latem 1912 r. w Krakowie pojawia się dwóch ludzi. Jeden z nich to JAKUB „HANECKI” (właściwe nazwisko Fürstenberg), działacz Socjaldemokracji Królestwa Polskiego i Litwy, a zarazem członek wierchuszki bolszewickiej – leninowskiego odłamu Socjaldemokratycznej Partii Robotniczej Rosji. Pochodził z zamożnej rodziny kupieckiej, spolszczonej, o korzeniach niemieckich bądź żydowskich, studiował w Berlinie, Heidelbergu, Zurichu… Drugi z tych jegomościów – niewysoki, o nieco mongolskich rysach − to przybysz z Paryża, szlachcic rosyjski WŁADIMIR ULJANOW, szef bolszewickiej frakcji rosyjskich socjaldemokratów. Pochodzenie bardzo mieszane: po ojcu kałmuckie, po matce żydowsko-szwedzko-niemieckie. „Rosyjskimi idiotami” pogardza jako zbyt miękkimi do robienia skutecznej rewolucji, dlatego od dawna otacza się inoplemiennikami – ludźmi nierosyjskiego pochodzenia.

Uljanow zasłynął już w środowiskach socjalistycznych Europy pod pseudonimem Lenin. Zostanie przywódcą państwa „robotników i chłopów”. Na razie jednak na emigracji zagłębia się w dyskusje teoretyczne z kolegami-rewolucjonistami po kawiarniach, pozuje na głębokiego marksistowskiego myśliciela. Jest przy tym mocno oderwany od życia swojego kraju, obce mu jest wyczucie tego, co nurtuje jego macierzyste społeczeństwo, a zwłaszcza tzw. lud – no, robotnicy to jeszcze pół biedy, ale np. od chłopów dzieli go ściana obcości. (…)

J. Felsztyński twierdzi, że Hanecki już wcześniej był „kontaktem operacyjnym” wywiadu austro-węgierskiego w ramach wielkiej operacji wywiadowczo-dywersyjnej wykorzystania Polaków z rosyjskiej Kongresówki do celów wywiadowczo-dywersyjnych przeciwko Rosji − w obliczu zbliżającej się wojny, z którą c.k. tajne służby liczyły się bardzo realnie. Dotyczyło to także innych poddanych rosyjskich, o ile byli mocno skonfliktowani z swoim państwem, a tacy byli właśnie rewolucjoniści-emigranci z różnych odłamów rosyjskiej socjaldemokracji oraz spośród wyznających idee terroru eserowców. (…)

Lenin liczył na wojnę Rosji z Austro-Węgrami, chociaż nie bardzo w nią wierzył. Wojna między Rosją a Austrią byłaby dla rewolucji rzeczą niesłychanie pożyteczną − powiedział Gorkiemu w 1913 r. − ale szanse, że (…) sprawią nam taką przyjemność, są nikłe. Sądził, że będzie to wojna ograniczona i zlokalizowana, podobnie jak niedawna wojna rosyjsko-japońska. Rzekomo genialny Lenin nie przewidział wojny Rosji z Niemcami ani tym bardziej wojny światowej, kiedy to Rosja zmuszona byłaby do walki z armiami Niemiec, Austro-Węgier i Turcji.

Gdy już Rosja walczyła z trzema wrogami, Lenin utrzymywał wśród swoich, że porażka Rosji byłaby „mniejszym złem” niż porażka lepiej rozwiniętych Niemiec… W dysputach z Trockim i Aleksandrą Kołłontaj dowodził, że uruchomiłaby ona wybuchowy potencjał ludów ujarzmionych i tym samym pogrążyłaby w upadku znienawidzone carskie imperium. Musiał zdawać sobie sprawę, że w warunkach zwycięskiej dla Niemiec wojny te zbuntowane ludy nie miałby innego wyjścia, jak schronić się pod skrzydła „wyzwolicielskiej” armii Cesarstwa Niemieckiego. Niebawem rozwinie się z tego myśl o oddaniu Niemcom – przynajmniej tymczasowo – peryferyjnych narodowości Imperium, stęsknionych za wolnością i nienawidzących rosyjskiej niewoli. (…) Co ciekawe, bardzo podobny plan opracował wtedy sztab wojskowo-polityczny cesarskich Niemiec. Nazwano go Planem „Mitteleuropa” − przewidywał on dominację Niemiec od czubka Danii po Zatokę Perską… i wieniec państw wasalnych od południa i od wschodu. (…)

Równoległe w polu działania wywiadu niemieckiego pojawia się inna postać. To doktor ALEKSANDER PARVUS, emigrant z Rosji, wtedy już obywatel Niemiec i socjaldemokrata, a do tego biznesmen, milioner z rodziny rosyjskich Żydów. Właściwe nazwisko: Izrael Helphand i pod takim pojawił się początkowo w dokumentach niemieckiego wywiadu. W styczniu 1915 r. Parvus spotyka się z niemieckim ambasadorem w Istambule Hansem von Wangenheimem. Wykłada mu swoją autorską koncepcję wywołania w Rosji rewolucji.

Ambasador informował swoje MSZ, że znany rosyjski socjalista, dr Helphand, jeden z liderów ostatniej rosyjskiej rewolucji [1905 r.], od początku wojny zajmuje stanowisko jawnie proniemieckie. I oto ten „lider” przekonuje niemieckiego posła o zbieżności interesów Cesarstwa Niemieckiego i rosyjskich rewolucjonistów. Dodaje też ciekawą myśl, że rewolucjoniści mogą osiągnąć swoje cele pod warunkiem… podziału rosyjskiego Imperium na mniejsze państwa, według szwów etnicznych.

Na prośbę von Wangenheima w marcu tegoż roku Parvus skierował do rządu niemieckiego szczegółowy plan zorganizowania w Rosji rewolucji, znany jako Memorandum dra Helphanda. Wtedy też przedstawił sekretarzowi stanu w niemieckim MSZ von Jagowowi projekt „przygotowania masowego strajku politycznego w Rosji”.

W maju 1915 r. Helphand-Parvus spotkał się z Leninem. Jak wspomina, powiedział wodzowi bolszewików: Teraz rewolucja jest możliwa tylko w Rosji, gdzie może wybuchnąć… jako skutek zwycięstwa Niemiec. (…)

Z raportów ówczesnego niemieckiego ambasadora w Kopenhadze Ulricha von Brockdorff-Rantzau wynika, że w 1915 r. doszło do kolejnych kontaktów z Parvusem, który „postawił kwestię niezbędności doprowadzenia Rosji do stanu chaosu poprzez wsparcie najradykalniejszych elementów”. W memorandum na temat rozmów z Parvusem poseł von Brockdorff-Rantzau pisał: Uważam, że z naszego punktu widzenia to sprawa priorytetowa − wesprzeć ekstremistów i w ten sposób najszybciej doprowadzi to nas do określonych rezultatów. Jego zdaniem, w przeciągu najwyżej trzech miesięcy można liczyć na tak daleko posuniętą dezintegrację, że będziemy mogli złamać Rosję siłą wojskową. (…)

3 kwietnia kanclerz złożył w Skarbie Rzeszy zapotrzebowanie na 2 miliony marek na „propagandę w Rosji”. Wtedy też upełnomocnił niemieckiego ambasadora w Bernie do zaproponowania rosyjskim emigrantom przejazdu do Rosji przez Cesarstwo Niemieckie.

Cały artykuł Mirosława Grudnia pt. „Bolszewicki »bakcyl dżumy«” część I znajduje się na s. 16 styczniowego „Kuriera WNET” nr 43/2018, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z regionalnymi dodatkami, czyli 36 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Mirosława Grudnia pt. „Bolszewicki »bakcyl dżumy«” na s. 16 styczniowego „Kuriera WNET” nr 43/2018, wnet.webbook.pl

Bolszewicki przewrót 1917 roku – wielki mit w świetle faktów / Mirosław Grudzień, „Wielkopolski Kurier WNET” 42/2017

Większość sił broniących pałacu udała się do domu, jeszcze zanim rozpoczął się atak. Jedyną rzeczywistą szkodą wyrządzoną carskiej rezydencji był odłupany gzyms i stłuczona szyba na trzecim piętrze.

Mirosław Grudzień

Bolszewicki przewrót październikowy 1917 roku – wielki mit w świetle faktów

Mit o „Wielkim Październiku”

My widim gorod Pietrograd
W siemnadcatom godu.
Bieżit matros, bieżit sołdat,
Strieliajut na chodu.

Raboczij taszczit pulemiot,
Siejczas on wstupit w boj.
Wisit płakat: DOŁOJ GOSPOD!
POMIESZCZIKOW DOŁOJ!

Gdy byłem uczniem podstawówki, na lekcjach rosyjskiego uczono nas takiego wierszyka o „Wielkiej Socjalistycznej Rewolucji Październikowej” w Rosji 1917 roku. Jako aktorów tego wydarzenia pokazywano w nim marynarza, żołnierza i jakiegoś dźwigającego ciężki karabin maszynowy robotnika, „który zaraz rozpocznie walkę”…

Jednym słowem − wierszyk sugerował jakąś wielką zadymę, zamieszanie, bieg, strzały – wtedy, dnia 25 października (7 listopada) na ulicach ówczesnej rosyjskiej stolicy, znanej poprzednio pod niemiecką nazwą Sankt-Pietierburg, po polsku: Petersburg. Tuż przed I wojną światową na fali nastrojów antyniemieckich nazwę te zmieniono na czysto rosyjską Pietrograd (Piotrogród).

Tymczasem… jak pisze brytyjski historyk Orlando Figes − większość mieszkańców stolicy tego wiekopomnego przewrotu w ogóle NIE ZAUWAŻYŁA. Były otwarte restauracje, sklepy, teatry i kina, „normalnie kursowały tramwaje i taksówki, po Newskim Prospekcie tłumy przechadzały się jak zawsze”… Żadnych barykad, walk ulicznych, pozamykanych na głucho okien… czego moglibyśmy oczekiwać po ogarniętym rewolucją mieście.

„Dmuchał jak zawsze wiatrami październik (…) / Idą kronsztadcy na Zimowy (…) / Zimowemu się nie ostać / przed szturmem / kronsztadzkich”. Tak opiewał obalenie rosyjskiego rewolucyjnego Rządu Tymczasowego bolszewicki (znakomity zresztą) poeta Władimir Majakowski. W czasach mojej młodości te wersy widniały na okolicznościowych tablicach szkolnych i były wygłaszane przez recytatorów podczas obowiązkowych akademii rocznicowych, organizowanych dla wyrażenia hołdu Rewolucji Październikowej – jednemu z najbardziej tragicznych w skutkach faktów w historii Rosji, Polski, Europy i świata.

Karmiono nas wtedy także obrazami przestawiającymi jakieś uzbrojone tłumy pod czerwonymi sztandarami, łuny i ogniste tory pocisków – a na tle pomroczniałego nieba „złowrogi” symbol przeklętej burżuazji, dawny carski Pałac Zimowy, w danym momencie siedziba Rządu Tymczasowego Rosji. Sceneria iście piekielna, jak przystało na rodzaj bezreligijnego Armagedonu, którym miała być ta rewolucja, starcie bolszewickich sił dobra ze złymi siłami starego świata.

Jednym słowem, sugerowano prawdziwą bitwę w tonacji heroicznej. Jej bohaterami mieli być dzielni zrewoltowani marynarze Floty Bałtyckiej z bazy marynarki wojennej w Kronsztadzie. Dodawano tu też żołnierzy i robotników. Ci ostatni mieli symbolizować znany z Międzynarodówki „wyklęty lud ziemi”, wies’ mir gołodnych i rabow (jak głosi jej rosyjska wersja). Do takich obrazów dołączano propagandowy film „Październik” (Oktiabr’) utalentowanego sowieckiego reżysera Siergieja Ajziensztiejna (lub Eisensteina, jak kto woli). Do dziś pamiętam z tego filmu obraz osamotnionego, groteskowo-demonicznego premiera Kierenskiego, którego w tym filmie, jak i w oficjalnej bolszewickiej propagandzie posądzano dążenie do osobistej dyktatury i knucie wojskowego puczu. Dzisiaj wiemy, że to był świadomie sfabrykowany mit, jedna z największych mistyfikacji XX wieku.

Nie podawano wtedy, że ten paskudny Rząd Tymczasowy, wyłoniony po obaleniu cara w „rewolucji lutowej”, był wtedy reprezentacją koalicji stronnictw sił demokratycznych, między innymi socjalistycznych − wchodzili doń m.in. dawni rewolucyjni towarzysze broni bolszewików, socjaldemokraci-mienszewicy i socjaliści-rewolucjoniści (eserowcy). Sam szef rządu Aleksander Kierenski był właśnie eserowcem.

A głodujących wtedy jeszcze, mimo toczącej się wojny, nie było. Obrazy wielu, bardzo wielu umierających z głodu ludzi można było zaobserwować dopiero po objęciu władzy przez bolszewików.

Tajemnicze kulisy przewrotu

Mały człowiek (…) rzekł:
− Gdzie człowiek mądry ukryje liść?
A ten drugi odpowiedział:
− W lesie.
(G.K. Chesterton, tł. M.G.)

Pamiętam też czytankę w podręczniku do języka rosyjskiego, jak to wódz proletariatu Lenin bohatersko ukrywał się nad jeziorem Razliw przed tymże Rządem Tymczasowym, który chciał go okrutnie aresztować i postawić przed sądem. Za co? Tego już nam nie mówiono. Pewnie po prostu dlatego, że ten rząd był taki z natury złowrogi… To i czynił złe rzeczy, bo niegodziwości były mu po prostu lube. Cóż tu wyjaśniać?

Dopiero w wiele lat później, i to z oficjalnych komunistycznych publikacji dowiedziałem się, że wydano wtedy nakaz aresztowania Lenina pod zarzutem agenturalnej działalności na rzecz Niemiec, państwa wrogiego, toczącego podówczas z Rosją krwawą wojnę. Wiedziano bowiem, że w kwietniu tegoż roku Lenin z grupą swoich rosyjskich towarzyszy-rewolucjonistów został starannie przetransportowany przez całe Niemcy aż do portu promowego na wyspie Rugii koleją, w słynnym „zaplombowanym wagonie”, pod troskliwą opieką oficerów niemieckiego Sztabu Generalnego.

Rządowi znane też były finansowe powiązania Lenina i jego bolszewickiej wierchuszki z podejrzanym niemieckim (wcześniej rosyjskim) obywatelem, socjalistą-biznesmenem Parvusem, działającym wtedy na terytorium Danii i podejrzewanym (słusznie) o to, że jest współpracownikiem niemieckiego wywiadu. Wielki wódz bolszewików był więc poszukiwany nie jako groźny wyraziciel woli mas, lecz jako postać zhańbiona, ktoś w rodzaju Judasza − ten, który zainkasował niemieckie srebrniki za wycofanie Rosji z wojny, wprowadzenie jej w stan chaosu i zawarcie z Niemcami korzystnego dla nich pokoju. Poświadczają to znane obecnie dokumenty ówczesnych władz Cesarstwa Niemieckiego.

Ale to już – pozwolę sobie tutaj sparafrazować Kiplinga − odrębna historia.

Co ciekawe, rozprawę przeciwko Leninowi z oskarżenia publicznego przygotowywano na koniec października − licząc według obowiązującego wówczas w Rosji kalendarza juliańskiego; według naszego gregoriańskiego kalendarza byłby to listopad. Do tej rozprawy nigdy nie doszło. Przeszkodził… wybuch zbrojnego bolszewickiego przewrotu, który usunął Rząd Tymczasowy i samo oskarżenie Lenina o agenturalność skazał na zapomnienie na długie dziesięciolecia.

W przeddzień

Skąd wzięli się żołnierze wśród uczestników przewrotu?

Żołnierze garnizonu piotrogrodzkiego, w porównaniu ze swoimi kolegami na froncie, żyli sobie wygodnie i wręcz bosko, spędzali czas na bezpiecznym próżnowaniu… i na nieustannym wiecowaniu. Prowadzona przez Rząd Tymczasowy demokratyzacja armii kompletnie oduczyła tych „obrońców ojczyzny” respektu dla jakiejkolwiek dyscypliny i hierarchii wojskowej − po prostu ich krańcowo zdemoralizowała i rozzuchwaliła.

Zamiast kadry oficerskiej wojskiem rządziły wybieralne sowiety dieputatow – „rady delegatów”. Premier Kierenski chciał się pozbyć tego niebezpiecznego, nieobliczalnego elementu i wysłać na front, w ogień prawdziwej walki. To wywołało przerażenie i bunt. Większość obecnych w Piotrogrodzie żołnierzy wypowiedziała po prostu posłuszeństwo dowództwu armii i zadeklarowała podporządkowanie piotrogrodzkiemu Komitetowi Wojskowo-Rewolucyjnemu, w nadziei, że uchroni ich to przed władzą socjalistycznej (i o wiele bardziej popularnej) partii eserowców. Komitet miał rzekomo służyć Radzie Piotrogrodzkiej do ochrony przed ewentualnymi próbami kontrrewolucji (którymi straszyli bolszewicy).

W istocie był to jednak to organ stricte bolszewicki, przygotowujący starannie zaplanowany, zbrojny pucz przeciwko rządowi − na oczach wszystkich, ale, co dziwne… w tajemnicy − nawet przed Radą Piotrogrodzką, współkolegami-eserowcami i wieloma członkami Komitetu Centralnego własnej, bolszewickiej partii.

Kierował nim swoisty – w tej chwili już właściwie niezależny od jakiegokolwiek wyższego autorytetu poza nieobecnym Leninem − triumwirat: Lew Trocki (wł. Bronsztiejn), Władimir Antonow (wł. Owsiejenko) oraz lider marynarzy Floty Bałtyckiej Pawieł Dybienko.

21 października KWR ogłosił swoją władzę nad garnizonem Piotrogrodu. 23 października rozszerzył zasięg swej władzy na Twierdzę Pietropawłowską, której działa wychodziły na Pałac Zimowy. Rząd Tymczasowy stracił rzeczywistą wojskową kontrolę nad stolicą dwa dni przed rozpoczęciem zbrojnego powstania – konstatuje Figes. Od tej pory nominalnie rządzący Rosją premier i jego ministrowie byli praktycznie bezbronni.

Zwykły, jesienny dzień

„Punkt kulminacyjny powstania przeszedł zasadniczo niezauważony” − pisze wspomniany już O. Figes. I przytacza wspomnienie naocznego świadka, który powracał wtedy pieszo do domu w odległości niespełna stu metrów od Pałacu Zimowego, około godziny 23.00, gdy bolszewicy szykowali się do ostatecznego natarcia na Pałac Zimowy. „Ulica świeciła pustkami − wspominał ten świadek, W. Awierbach. − Noc była cicha, miasto zdawało się wymarłe. Słyszeliśmy echo własnych kroków na chodniku”.

Głowa i koordynator przewrotu − był nim wtedy właśnie Lew Trocki − zaangażował do tego celu ogółem ok. 25 000–30 000 ludzi, ochotniczej robotniczej Czerwonej Gwardii, zrewoltowanych marynarzy i żołnierzy − czyli 5% wszystkich robotników i żołnierzy w Piotrogrodzie. Według Figesa wieczorem 25 października na placu Pałacowym kręciło się prawdopodobnie od 10 000 do 15 000 ludzi. Jednak nie wszyscy brali czynny udział w „szturmowaniu” Pałacu Zimowego.

„Nieliczne zachowane fotografie z październikowych wydarzeń wyraźnie pokazują skromne siły powstańcze. Widać na nich garstkę czerwonogwardzistów i marynarzy stojących na opustoszałych ulicach” – pisze wspomniany historyk.

A tymczasem… Czerwona Gwardia ustawiła blokady na licznych piotrogrodzkich mostach i patrolowała ulice opancerzonymi samochodami − tzw. broniewikami. Zajęła lokalne posterunki policji. Od rana przejęto kontrolę nad dworcami kolejowymi, pocztą i telegrafem, bankiem państwowym, centralą telefoniczną oraz stacją elektryczną. Rebelianci mieli więc kontrolę nad niemal całym miastem z wyjątkiem strefy centralnej wokół Pałacu Zimowego i placu św. Izaaka. Zamknięci wewnątrz Pałacu Zimowego ministrowie Kiereńskiego nie mieli nawet kontroli nad własnymi telefonami i prądem.

KWR spodziewał się ukończenia operacji zbrojnej przed południem. O godzinie 10 rano Lenin, który do tej pory ukrywał się i wrócił w przebraniu do Instytutu Smolnego (sztabu przewrotu), kończył już pisać manifest „Do obywateli Rosji”, ogłaszający obalenie Rządu Tymczasowego.

Przebieg puczu napotkał jednak na nieoczekiwane przeszkody. KWR stracił kontrolę nad harmonogramem przewrotu. Po pierwsze, spóźnili się marynarze – chyba najbardziej zdziczali, ale i najbardziej bojowi z puczystów.

Sygnałem do ataku miało być wciągnięcie na maszt twierdzy czerwonej latarni, która w tym przypadku nie oznaczała wezwania do rozpusty, lecz do „bohaterskiego” ataku na Pałac Zimowy. Latarnia zaginęła. Bolszewicki komisarz Błagonrawow zaczął jej szukać, wpadł po ciemku w błotniste bagienko. Jakąś lampę (nie czerwoną) znalazł, ale nie dało się jej wciągnąć na maszt, rebelianci nie otrzymali więc sygnału świetlnego.

Akustycznym preludium miały być z kolei salwy ciężkich dział polowych z Twierdzy Pietropawłowskiej, lecz w ostatnim momencie stwierdzono, że… są to zardzewiałe egzemplarze muzealne, z których strzelać się nie da. Przyciągnięto działa zastępcze, ale okazało się, że nie ma do nich odpowiednich pocisków. Ostatecznie dopiero o godzinie 18.50 KWR doręczył ultimatum do Pałacu Zimowego, żądając poddania się Rządu Tymczasowego.

Premiera już wtedy w Pałacu nie było, opuścił Piotrogród, udając się na poszukiwanie jakichś wiernych, względnie bojowych i zdyscyplinowanych oddziałów, które zechciałyby stanąć w obronie rządu.

Tymczasem w Pałacu inżynier Pałczynski, któremu powierzono obronę, nie mógł znaleźć choćby planu budynku ani nikogo, kto znałby jego topografię, wskutek czego jedne z bocznych drzwi pozostały niestrzeżone i bolszewiccy szpiedzy mogli swobodnie zakraść się do środka.

W tym krytycznym momencie do obrony rządu − poza dotychczasową garstką żołnierzy − dołączyły dwie kompanie kozaków, niewielka liczba młodych junkrów (podchorążych) z akademii wojskowych oraz 200 kobiet-żołnierek ze szturmowego Batalionu Śmierci. W sumie około 3000 żołnierzy.

O 21.40 dano wreszcie sygnał i z krążownika ,,Aurora” wystrzelono ślepe naboje. Huk był potężny, kobiety-żołnierki zaczęły wpadać w histerię… duch obrońców upadał. Po krótkiej przerwie na łaskawą ewakuację tych, którzy chcieliby opuścić Pałac, dowództwo puczystów nakazało prawdziwy ostrzał artyleryjski z Twierdzy Pietropawłowskiej, z „Aurory” i z placu Pałacowego. Większość pocisków wystrzelonych z twierdzy wylądowała w Newie, nie wyrządzając żadnych szkód.

„Legendarny »szturm« na Pałac Zimowy, w którym trwała ostatnia sesja gabinetu Kierenskiego, bardziej przypominał zastosowanie rutynowego aresztu domowego, jako że większość sił broniących pałacu udała się już do domu, głodna i zniechęcona, jeszcze zanim rozpoczął się atak. Jedyną rzeczywistą szkodą wyrządzoną carskiej rezydencji był odłupany gzyms i stłuczona szyba na trzecim piętrze” – pisze wspomniany historyk.

Gdy obrońcy zaniechali obrony i do Pałacu weszli bolszewiccy rebelianci, zobaczyli ministrów, którzy leżeli teraz wyciągnięci na kanapach albo garbili się w fotelach, oczekując końca. W momencie wejścia puczystów zerwali się z miejsc i − z jakiegoś osobliwego powodu − chwycili za płaszcze.

Owsiejenko-„Antonow” oznajmił: „Wszyscy jesteście aresztowani” – i… sprawdził listę obecności. Wiadomość o nieobecności Kierenskiego zdenerwowała napastników, jeden z nich krzyknął, że trzeba zakłuć sk…synów bagnetami. Aresztowanych zaprowadzono na piechotę do Twierdzy Pietropawłowskiej, której więźniami mieli zostać. Po drodze bolszewicka eksporta obroniła ich przed próbami linczu.

„Rejonowi komisarze policji, pytani w pierwszym tygodniu listopada, czy w październiku doszło do jakichś masowych ruchów zbrojnych, wszyscy bez wyjątku odpowiedzieli, że nic podobnego. »Na ulicach był spokój«, odparł szef policji dzielnicy Ochtyńskiej. »Ulice były opustoszałe«, dodawał komendant III Dystryktu Spasskiego”.

„Upajający” smak zwycięstwa

Po zdobyciu Pałacu Zimowego napastnicy „odkryli jedną z największych znanych piwnic winnych. W kolejnych dniach zniknęły stamtąd dziesiątki tysięcy wiekowych butelek. Bolszewiccy robotnicy i żołnierze raczyli się (…) ulubionym winem ostatniego z carów, wyprzedając wódkę tłumom na ulicach. Pijany motłoch demolował wszystko, co tylko napotkał na swojej drodze. (…) Marynarze i żołnierze krążyli po zamożnych dzielnicach, rabując mieszkania i zabijając ludzi dla rozrywki. Każda dobrze ubrana osoba stawała się oczywistym celem ataków (…). Nowe bolszewickie władze próbowały to powstrzymać, niszcząc zapasy alkoholu. Wypompowywali wino na ulicę – ale tłumy zbierały się i piły je prosto z rynsztoka”…

A inne „bohaterskie sukcesy”? Pisze o tym inny historyk Edward Radziński w swojej znanej biografii Stalina.

Bolszewicy tej nocy zwyciężyli kobiety − wspominała Maria Boczarnikowa, starszy kapral batalionu kobiecego. – „Kobiety też aresztowano i tylko dzięki pułkowi grenadierów nie zostałyśmy zgwałcone. Zabrano nam broń. (…) Była tylko jedna zabita. Zginie jednak wiele z nas, gdy bezbronne będziemy wracać do domów. Pijani żołnierze i marynarze łapali nas, gwałcili i wyrzucali na ulicę z najwyższych pięter kamienic”.

Antychrześcijańskie ostrze mitu

Późniejsza bolszewicka propaganda, a właściwie „czerwona religia” według pomysłu niejakiego Anatola Łunaczarskiego – na miejsce właściwej historycznej relacji z przebiegu tych wydarzeń stworzyła coś w rodzaju antychrześcijańskiej mitologii.

Nie zapomniano przy tym o wszelkich okultystycznych, nawet „lucyferycznych” akcentach. Wszak nazwa „Aurora” oznacza zorzę poranną, jutrzenkę, a właściwie Jutrzenkę – postać starożytnej mitologii. W Biblii upadły archanioł nazwany jest „Synem Jutrzenki” − łacińscy tłumacze Biblii przełożyli to, jak wiadomo, na Lucifer – „Niosący Światło”.

Bolszewicka rewolucja zaś miała przecież przynieść światło nadziei oraz racjonalnej, „naukowej” wizji rozwoju ludzkości – no i zarazem zgnieść reakcyjne „ciemne przesądy” starego porządku.

Czy te uderzające, symboliczne zbieżności to czysty przypadek?

Nadużywana później w sowieckiej propagandzie symbolika światła postępu pokonującego ciemność, te wszystkie wschodzące słońca w sowieckich godłach mają rodowód niewątpliwie wolnomularski. O innych − okultystycznych, nawet satanistycznych źródłach ideologii bolszewickiej, o ich demonicznej „mistyce” przelanej krwi, o gnostycznych i pogańskich nawiązaniach sowieckiej propagandy, symboliki i obrzędowości wiele napisano. Ten wątek wykraczałby jednak poza zamierzone ramy niniejszego artykułu. Może warto tu przypomnieć jedynie niepozorny, ale wymowny szczegół.

Orlando Figes podaje: Miejsce, w którym stał na kotwicy krążownik „Aurora”, znajdowało się przy malutkiej kapliczce obok mostu Mikołajewskiego. Kilka lat później bolszewicy zniszczyli kapliczkę, robiąc na jej miejscu miejski wychodek.

Niezamierzony czarny humor i ironia historii: w swoim antychrześcijańskim szale nowi władcy uznali, że do symboliki miejsca rozpoczęcia wiekopomnej Rewolucji Październikowej lepiej niż akcesoria „starej” religii będzie pasowało… ludzkie gówno.

I tak oto nadeszły dni nowej władzy, która jak zmora wisiała nad ludami dawnej Rosji i połowy Europy do 1991 roku, kiedy to Komunistyczna Partia Związku Sowieckiego definitywnie zeszła ze sceny.

Artykuł Mirosława Grudnia pt. „Bolszewicki przewrót październikowy 1917 roku – wielki mit w świetle faktów” znajduje się na s. 5 grudniowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 42/2017, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z regionalnymi dodatkami, czyli 36 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Mirosława Grudnia pt. „Bolszewicki przewrót październikowy 1917 roku – wielki mit w świetle faktów” na s. 5 grudniowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 42/2017, wnet.webbook.pl

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego