Jeden noblista ma siłę rażenia większą niż tysiące żołnierzy lewicy / Jan Martini, „Wielkopolski Kurier WNET” nr 68/2020

Nasuwa się pytanie – czy najbardziej utalentowani są ludzie, którzy nie do końca utożsamiają się z Polakami? Czy może istniejące mechanizmy promocyjne ułatwiają karierę właśnie takim ludziom?

Jan Martini

Nobel na służbie

Współczesna lewicowość ma pewną cechę wspólną z wirusem grypy – nadzwyczajną zdolność do tworzenia licznych mutacji. U progu XX w. świat znał tylko socjaldemokratów, socjalistów (bezprzymiotnikowych) oraz komunistów. Dziś obok Nowej Lewicy występuje lewica demokratyczna, laicka, liberalna, antyfaszyści i globaliści, ekolodzy i klimatolodzy, weganie i frutarianie, aborcjoniści, genderyści i wiele innych, a wspólną cechą wszystkich tych mutacji jest niechęć do zachodniej cywilizacji i wrogość do chrześcijaństwa. Jest to obecnie główny wyróżnik lewicowości. Obserwujemy wielką ekspansję lewicy – kultura, szkolnictwo i media zostały już niemal doszczętnie skolonizowane. W jaki sposób możliwy był tak ogromny sukces? Otóż tylko lewica wykształciła mechanizmy samopowielania się i replikacji swoich „funków”. Wykorzystywano w tym celu znakomite osobistości i autorytety mniej lub więcej moralne (a czasem zgoła niemoralne). Już w latach 50. Stalin woził po Europie tzw. Cyrk Stalina, w którym rozmaite Aragony, Picassa, Sartry czy Iwaszkiewicze wykonywały swoje numery, kierując poglądy widzów w słuszną stronę.

Ale dopiero czasy nam bliższe ujawniły tak ogromne zapotrzebowanie na celebrytów, że zaistniała konieczność ich produkcji. Stąd wielka ilość rozmaitych konkursów, festiwali czy rozmaitych paszportów Polityki. Ale największe znaczenie ma nagroda Nobla, gdyż jeden dobrze rozstawiony noblista dysponuje siłą rażenia większą niż tysiące zwykłych żołnierzy lewicy.

Zakłada się, że po raz pierwszy sowieckim służbom udało się skutecznie wpłynąć na werdykt noblowski w 1954 roku, gdy nagrodę otrzymał uzdolniony literacko agent KGB Ernest Hemingway (ps. Argo). Wkrótce jego książki w milionach egzemplarzy zaczęły rozchodzić się po całym świecie, rozsiewając miłe sowietom treści. Pomimo, że wiadomość o agenturalności pisarza jest znana od kilku lat, Amerykanie są bardzo dumni ze swojego „amerykańskiego Nobla”, o czym świadczą liczne wycieczki zwiedzające jego dom – muzeum na Key West.

Chociaż zarówno nominacje, jak i wybór laureatów są długie i rygorystyczne, rosyjscy fachowcy potrafią znaleźć dojścia do recenzentów, jurorów i członków Akademii – świadczy o tym wyraźny ślad „ruskiej onucy” u niektórych laureatów. W zasadzie Rosjan interesują tylko nagrody pokojowe i literackie, ale w apogeum zimnej wojny przyznano laur pewnemu fizykowi za opis „atomowej zimy”, będącej konsekwencją wymiany ciosów atomowych. Straszenie zachodnich społeczeństw nuklearną zagładą wpisywało się w sowiecką strategię – organizowano wówczas masowe „ruchy pokojowe” pod hasłem „lepiej być czerwonym niż martwym”. „Kolejna Reaganowska złośliwość, tym razem firmowana z Oslo – niewielki epizod w antypolskiej i antykomunistycznej krucjacie” – tak informację o Noblu dla Wałęsy (1983) skomentował rzecznik prasowy rządu Jerzy Urban. Jednak ta prestiżowa nagroda miała wymiar globalny, co przyznał sam laureat mówiąc, że bez jego Nobla komunizm by nie upadł, a on nie byłby w stanie wprowadzić demokracji.

Jerzy Targalski uważa, że przygotowania do „pierestrojki” zaczęły się wraz z objęciem przez Jurija Andropowa funkcji szefa KGB (1967), a ich pierwszym symptomem były wielkie ruchy kadrowe w sowieckich służbach. Zmieniono wówczas priorytety – ze szpiclowania, czyli zbierania informacji, na ‘zarządzanie postrzeganiem’ (wpływanie na świadomość) niezbędne w „demokracji”, którą zamierzano zainstalować.

Dlatego wierzę słowom pani Kiszczakowej, gdy mówi, że demokrację w Polsce wprowadził jej mąż, bo to on animował te wszystkie pacynki, które są uważane za „ojców polskiej demokracji”, i że nagrodę Nobla Wałęsa zawdzięcza jej mężowi…

Choć sam noblista został zdemaskowany i skompromitowany (nie udało się zatuszować jego agenturalności), w dalszym ciągu pozostaje zwornikiem wszystkich beneficjentów transformacji ustrojowej.

Skutecznie zatuszowano natomiast skandal wokół laureata Pokojowej Nagrody Nobla z roku 1986 – Eliego Wiesela. Noblista – profesor amerykańskich uniwersytetów, humanista, myśliciel – jest twórcą pojęcia Holokaustu i autorem książki Noc, opisującej koszmar obozu koncentracyjnego. Tymczasem książka okazała się plagiatem książki innego Wiesela, o imieniu Lazar, wydanej w małym nakładzie po wojnie, w hermetycznym języku jidysz, której autor rzeczywiście był więźniem Auschwitz. Elie Wiesel został zdemaskowany przez Żydów – więźniów obozu, którzy poprosili go o pokazanie ramienia z numerem obozowym. Profesor odmówił, tłumacząc, że przekonania religijne nie pozwalają mu na obnażanie własnego ciała…

W myśl regulaminu, Pokojową Nagrodę Nobla oferuje się osobom, które wykonują „najlepszą pracę na rzecz braterstwa między narodami, likwidacji lub redukcji stałych armii oraz za udział i promocję stowarzyszeń pokojowych”. Tym założeniom w pełni odpowiada laureat z roku 2002 – amerykański prezydent Jimmy Carter – z zawodu hodowca orzeszków ziemnych, człowiek gołębiego serca, szlachetny, wrażliwy, szczery. Stale podkreślał rolę moralności w polityce. Brzydził się wszelkim kłamstwem, matactwem, knowaniem. Te cechy sprawiały, że był wysoko ceniony… przez Sowietów.

Ambicją Cartera było pozyskanie zaufania „skrajnie nieufnego” ministra spraw zagranicznych ZSRR Gromyki (zwanego „mister niet”), aby przekonać go, że Ameryka naprawdę nie ma złych intencji i nie zamierza szkodzić „obozowi socjalistycznemu”. Dlatego Carter dokonał kilku jednostronnych, bezinteresownych ustępstw wobec ZSRR.

Jednym z większych jego „dokonań” było wydarzenie z listopada 1977 r. znane jako Halloween Massacre. Zwolniono wówczas wielką ilość oficerów CIA, paraliżując na długie lata działalność tej instytucji. (R. Clarke: „Dyrektor CIA Stansfield Turner osiągnął w niecały rok to, czego nie udało się osiągnąć Kremlowi podczas 30 lat zimnej wojny”).

Wcześniej KGB przy pomocy zaprzyjaźnionej wielkonakładowej prasy amerykańskiej przygotowało klimat medialny – ukazała się seria artykułów o nieprawidłowościach w CIA (ponoć łamano tam prawa człowieka). Pisarz Khaled Hosseini stwierdził, że J. Carter zrobił więcej dla komunizmu niż Breżniew i chyba miał rację.

W przeciwieństwie do Cartera, prezydent Obama dostał Nobla niejako z góry, w ciemno. Ostateczny termin zgłaszania nominacji do nagrody upływa 31 stycznia, bo uroczystość wręczenia nagród odbywa się zawsze 10 grudnia. Barak Obama rozpoczął urzędowanie 20 stycznia 2009 roku, a więc 10 dni „pracy na rzecz braterstwa między narodami” wystarczyło, aby zasłużyć na prestiżowy laur.

Życiorys Baracka Obamy podlegał retuszom – dość szybko odstąpiono od narracji o „ubogim, czarnoskórym chłopcu z przedmieścia” (tacy nie studiują na Harvardzie). Wiadomo, że babka Baraka była prezesem banku na Hawajach, a matka – hipiska o przekonaniach lewicowych, jako etnograf przejawiała wielkie zainteresowanie (zawodowe?) muzułmańskimi mężczyznami różnych ras i narodów (ojciec Baraka – Kenijczyk, ojczym – Indonezyjczyk). Faktem jest, że prezydent wyrastał w atmosferze będącej dziwną mieszanką islamizmu, judaizmu i lewicowości. Muzułmanizm porzucił przyjmując chrzest, ale z lewicowości nie wyrósł – świadczy o tym imię jego córki (powszechną praktyką sympatyków ZSRR było nadawanie rosyjskich imion dzieciom). Prezydent Obama spełnił pokładane w nim nadzieje – podejmując działania zmierzające do ograniczenia obecności USA w Europie, ośmielił Rosjan do inwazji na Ukrainę.

Literatura piękna, bo postępowa

Dla „sił postępu” równie istotni jak laureaci są jurorzy i recenzenci kwalifikujący nominatów, bo dzięki nim możliwy był ten wielki przechył w stronę lewicowości literackiej nagrody Nobla ostatnich dziesięcioleci.

Jednym z najbardziej wpływowych krytyków literackich globu był przez niemal 50 lat Marcel Reich-Ranicki. Warto przyjrzeć się bliżej tej postaci o fascynującym i równocześnie dość typowym dla ludzi lewicy życiorysie.

Reich-Ranicki, zwany „papieżem niemieckiej literatury” mówił o sobie, że jest „pół-Niemcem, pół-Polakiem, ale całym Żydem”, którego „Ojczyzną jest literatura”. Był kimś więcej niż tylko krytykiem literackim – mówiono o nim, że jest „lustrem niemieckiej winy”, a jego autobiografia Moje życie stała się lekturą szkolną. Ranicki wykładał literaturę na amerykańskich uniwersytetach, posiadał profesurę w Sztokholmie i Uppsali (przypadek profesora bez studiów nie był tylko udziałem Bartoszewskiego), posiadał liczne doktoraty honoris causa. W 1994 r. „wybucha bomba” – opublikowano książkę Gerharda Gnaucka Reich-Ranicki – polskie lata, w której „papież” został zdekonspirowany jako agent komunistyczny. Wydawało się, że jego oszałamiająca kariera wisi na włosku. Jednak murem stanęła za nim rzesza literatów, których uprzednio wylansował. Reich tłumaczył, że do pracy w UB zmusiło go życie, aby obronić się przed słynnym polskim antysemityzmem. Niemcy to „kupili” (nie lubią grzebania w życiorysach) i krytyk utrzymał swą pozycję.

Pracując w Judenracie warszawskiego getta, Reich „ukrył” kasę Judenratu („by nie dostała się w ręce Niemców”) i ta kasa pomogła mu w ucieczce i przetrwaniu po stronie aryjskiej. Po wkroczeniu Sowietów natychmiast oferował im swoje usługi, gdyż – podobnie jak tysiące jego pobratymców – bezbłędnie wyczuwał wiatr historii i energicznie angażował się po stronie „słusznej sprawy”, czyli silniejszego. „Po wojnie Reich-Ranicki służył w polskim wojsku; wstąpił też do PPR. Pracował w MSZ i w wydawnictwach literackich. Krytycy zarzucali mu współpracę z komunistycznymi służbami. We wrześniu 1946 r. porucznik Reich został odznaczony przez Prezydium Krajowej Rady Narodowej „za wybitne zasługi, wykazane męstwo w walce z bandami dywersyjnymi oraz wzorową służbę”(Wirtualna Polska).

W jakim to wojsku służył Reich – precyzuje „Gazeta Wyborcza”: „Wówczas wiąże się z Urzędem Bezpieczeństwa. Dla UB pracuje najpierw w Katowicach, potem w Londynie, gdzie pod przykrywką konsula jest rezydentem polskiego wywiadu. Przyjmuje wówczas nazwisko Ranicki.

To, co robił, owiane jest tajemnicą. Pojawiały się głosy, że zwabiał w pułapkę polskich emigrantów, którzy po powrocie do Polski lądowali w komunistycznych więzieniach”. W Londynie Ranicki (ps. Albin) miał do pomocy młodego Czesława Kiszczaka, którego zatrudniono w ambasadzie PRL na stanowisku… pomocnika dozorcy (?).

Po ukończeniu misji Reich – już Ranicki – zostaje odwołany do Warszawy i rozpoczyna pracę w wydawnictwach literackich, ale wkrótce ucieka do NRF. Czy w 1958 r. było by to możliwe bez wspomagania służb? Agenci nigdy nie jechali „w ciemno”– zawsze mieli teren przygotowany, więc szybko pomocy udzielili mu dwaj znani pisarze, a Reich, używający już dwuczłonowego nazwiska, zaczął pisać w najbardziej prestiżowych gazetach.

W Polsce dziwiono się, dlaczego człowiek o takiej pozycji, deklarujący polskie korzenie, niezbyt wiele zrobił dla popularyzowania polskich autorów (choć przyczynił się do nagród Nobla dla Miłosza i Szymborskiej, będąc jedynym ekspertem zdolnym czytać ich wiersze w oryginale). „Reich-Ranicki przyczynił się do rozpropagowania w Niemczech m.in. książki Andrzeja Szczypiorskiego Piękna pani Seidenmann. Książka stała się w Niemczech bestsellerem. Powieść ta wzbudziła w Polsce kontrowersje, ponieważ przełamywała utarty schemat oprawcy i ofiary, przedstawiając postać przyzwoitego niemieckiego żołnierza, chciwego Polaka ograbiającego prześladowanych Żydów i zdradzającego nawet własnych rodaków”. „Piętnował w swoich wypowiedziach i publikacjach wady Polaków, krytykował też działalność Kościoła katolickiego. Opowiadał się za pojednaniem i zbliżeniem polsko-żydowskim, stał na czele Towarzystwa Przyjaźni Polsko-Izraelskiej”. „Szczypiorski został pozyskany na tajnego współpracownika w latach pięćdziesiątych. Przyjął kryptonim „Mirek”. Niemal cała jego bliższa i dalsza rodzina miała od dawna silne związki z UB. W latach sześćdziesiątych Szczypiorski był aktywnym publicystą głoszącym ideały PZPR. Dopiero w latach 70. zaczął odgrywać rolę jednego ze sztandarowych opozycjonistów, a w latach 1989–1991 pełnił urząd senatora z ramienia UD” (Wikipedia).

Szczypiorski prawdopodobnie był przygotowywany do nagrody Nobla – świadczy o tym ogromna ilość tłumaczeń i nagród „wstępnych”, ale przedwczesna śmierć autora uchroniła nas przed kolejnym „polskim Noblem”.

Warto wiedzieć, że pisarz w 1981 roku był internowany w luksusowym ośrodku wypoczynkowym w Jaworzu – miejscu, w którym uwiarygodniano całą ekipę przeznaczoną do objęcia władzy po „upadku komuny”. W oddalonym o 5 km hotelu dla kadry wojskowej w Głębokiem był jeszcze jeden ośrodek internowania. Przetrzymywano tam inną ekipę – najwyższych funkcjonariuszy partyjnych PRL z E. Gierkiem na czele – którą właśnie odwołano. Ciekawostką może być informacja, że pani Gierkowa, przylatując z Warszawy helikopterem w odwiedziny, „podwoziła” przy okazji panią Szczypiorską – żonę „opozycjonisty”…

O kooperacji krytyka Ranickiego z pisarzem Szczypiorskim tak pisze W. Łysiak: „Słynny pisarz, głosiciel prawd moralnych, wielki nauczyciel narodu stał się niezwykle cenionym publicystą, autorytetem moralnym i intelektualnym w Polsce lat 90. Dlaczego akurat Niemcy byli tak zainteresowani wszystkim, co Szczypiorski pisze i gada? Dlatego, że o ile „Salonowi” Michnikowskiemu nie udało się wypromować Szczypiorskiego na całym świecie jako geniusza współczesnej literatury (przeszkodziła temu rażąco licha jakość tej pisaniny), o tyle w Austrii i w Niemczech się udało. Kogo spośród cudzoziemskich autorów tłumaczyło się, wydawało i reklamowało w Austrii i w Niemczech – decydował przez kilkadziesiąt lat tamtejszy legendarny M. Reich-Ranicki. Świat XX wieku nie znał drugiego tytana, który jednoosobowo decydowałby o karierach literackich w całym obszarze jednego spośród czterech głównych języków globu. U schyłku XX stulecia wyszło na jaw, że od 1945 r. ten polsko-niemiecki Żyd był oficerem bezpieki komunistycznej (najpierw NKWD, później UB, wreszcie Stasi). To on wprowadził kolegę, TW Mirka, na niemieckojęzyczne salony literackie, to on wmówił Niemcom i Austriakom, że Szczypiorski jest wirtuozem współczesnej literatury i to on uczynił tam pewną kiepską literacko książkę Szczypiorskiego arcydziełem prozatorskim XX wieku”.

Mrówcza praca Reicha-Ranickiego nad społeczeństwem niemieckim przyniosła widoczne owoce w postaci ekspansji lewicowości („od ostatnich wyborów polityczne preferencje Niemców przesunęły się o 7 pkt. procentowych w lewo”), ale my powinniśmy wystawić Ranickiemu mały pomniczek za wychowanie 90 mln Niemców na zniewieściałych pacyfistów.

Nagroda Nobla ani żadna inna nie była potrzebna Jerzemu Kosińskiemu, który jako „dziecko Holokaustu” i emigrant z komunistycznego kraju opublikował w 1965 roku Malowanego Ptaka – pierwszą antypolską książkę po II wojnie światowej. Książka opisuje dramatyczne dzieje 6-letniego żydowskiego chłopca tułającego się po wsiach wśród wrogiej i prymitywnej ludności. Tylko pojawiający się Niemcy mają ludzkie cechy. Dziecko doświadcza przemocy i jest świadkiem przerażających scen (wydłubywanie oczu łyżeczką, sodomia dziewczyny z kozłem itp.) Kosiński niedwuznacznie sugerował, że ta epatująca sadyzmem i pornografią książka ma elementy autobiograficzne.

Okazało się, że właśnie takiej literatury potrzebuje Ameryka. Laureat Pokojowej Nagrody Nobla Elie Wiesel uznał, że dzieło jest wybitne i ta rekomendacja uruchomiła oszałamiającą karierę Kosińskiego. Z dnia na dzień stał się celebrytą i ulubieńcem amerykańskich salonów, wykładał na uniwersytetach, przyjaźnił się z politykami i został prezesem amerykańskiego PEN Clubu. Założył coś w rodzaju przedsiębiorstwa literackiego, w którym zatrudnieni przez niego „ghost writerzy” pisali mu książki, które tłumaczone na 20 języków rozchodziły się w milionach egzemplarzy na cały świat.

W końcu okazało się, że jego życiorys nie ma nic wspólnego z tym opisanym w książce, powieści są plagiatami (m. in. z Dołęgi-Mostowicza), Malowanego ptaka ktoś mu napisał (Kosiński wtedy słabo znał angielski), a piszący „murzyni” się zbuntowali i zażądali podwyżek.

Jego upadek był równie spektakularny jak kariera – jako kłamcę i plagiatora usunięto go z PEN Clubu, a Kosiński popełnił samobójstwo. Pomimo że jest to postać doszczętnie skompromitowana, teatry w Poznaniu i Warszawie wystawiają Malowanego Ptaka, a film oparty na tej kłamliwej historii właśnie kandyduje do Oskara. Byłoby wielkim zaskoczeniem, gdyby nie wygrał.

W przeciwieństwie do Kosińskiego, inni pisarze potrzebują jednak wieloletniego promowania, żeby zaistnieć. Dawno skończyły się czasy, gdy pisarz napisał genialne dzieło i dostawał Nobla. Dziś na sukces pracuje cały kolektyw, niczym w rajdach formuły 1. Pisarz musi otrzymać szereg nagród „pomniejszych” (zaczynając od Michnikowej Nike), uzyskać życzliwość recenzentów, odbyć spotkania zagraniczne (najlepiej w Teatrze Odeon w Paryżu w towarzystwie pani Very Michalski-Hoffmann, dyrektorki wydawnictwa Noir sur Blanc) i musi mieć tłumaczenia na języki „cywilizowane”. Dzięki temu, że uczynny Instytut Książki przetłumaczył dzieła Olgi Tokarczuk na 25 języków (w ramach promocji kultury polskiej), dziennik „Le Parisien” mógł poinformować, że powieści Tokarczuk zostały przetłumaczone na 25 języków i napisać: „Olga Tokarczuk to pisarka, która nie waha się angażować w życie społeczne i wypowiadać publicznie sądów nie zawsze popularnych. Zabierała głos w sprawie uchodźców i praw mniejszości”. Wszystkie doniesienia medialne wspominają też jej zaangażowanie w ekologię i krytycyzm wobec rządu polskiego.

Poglądy noblistki są jednak pospolite i przewidywalne – mieszczą się w „pakiecie podstawowym” zestawu, w jaki wyposażeni są wszyscy czytelnicy „Gazety Wyborczej” (choć potrafiła też zaskoczyć mówiąc o niewolnikach i polskich koloniach).

Czy na werdykt noblowski wpływają względy artystyczne, czy ideologiczno-polityczne, zwłaszcza teraz, gdy wprowadzono parytety płci? Wielu ludzi, podobnie jak red. Żakowski, wiązało nadzieje z wpływem nagrody na werdykt wyborczy Polaków. Czy jurorzy też mieli taką nadzieję, typując Tokarczuk do nagrody na rok 2018 – przed maratonem wyborczym w Polsce?

Choć wokół literackiego nobla afery i przecieki zdarzały się od lat (np. przy nagrodzie Szymborskiej), jednak co musiało się zdarzyć ostatnio w Akademii, że aż trzeba było usunąć siedmioro spośród 18 dożywotnio wybranych członków, aby móc wydać komunikat, że w dostojnej instytucji „nie ma już przestępców”? Czy wyniki wyborów w Polsce byłyby inne, gdyby skandal korupcyjno-obyczajowy nie zmusił Akademii do odroczenia werdyktu o rok?

Wygłaszający laudację na wręczeniu nagrody Oldze Tokarczuk Per Waesterberg wspomniał o polskim antysemityzmie i kolonializmie (o tym musiał się dowiedzieć od samej laureatki), a także nadmienił, że z podtekstu Ksiąg Jakubowych przebija żydowskie pochodzenie autorki, która „nie ucieka od niewygodnej prawdy, nawet pod groźbą śmierci” (?).

Literaturoznawca mógłby zrobić doktorat, analizując galerię postaci zaludniających utwory naszych pisarzy.

Wśród bohaterów nigdy nie ma Żyda – „szwarccharakteru”. Żyd jest mistycyzujący i zdolny do pogłębionej refleksji. Polak prymitywny i zdradliwy, Niemiec kulturalny, a Rosjanin nieco dziki, ale „dusza-człowiek”, choć czasem strzeli w potylicę.

Chyba nieczęsto można spotkać bohatera pozytywnego – Polaka. Szkoda, że nasi czołowi literaci nie mają więcej empatii wobec ludzi, wśród których przyszło im żyć.

Czesław Miłosz uważający się za „Bałta” (a nie Polaka) był uwięziony w języku polskim jako medium swojej literackiej ekspresji. Olga Tokarczuk, będąc pisarką polską, czuje się przede wszystkim Europejką i Dolnoślązaczką (?). Gretkowska musi pisać dla ludzi o ciasnych, słowiańskich czaszkach, Nurowskiej przyszło żyć w kraju, którego nienawidzi. Nasuwa się pytanie – czy najbardziej utalentowani są ludzie, którzy nie do końca utożsamiają się z Polakami? Czy może istniejące mechanizmy promocyjne ułatwiają karierę właśnie takim ludziom? Mecenas może ułatwić karierę, ale ma swoje oczekiwania od pisarza – usługodawcy.

Zagraniczni literaci są w bardziej komfortowej sytuacji – nikt nie oczekuje, żeby Orpan Pamuk rozprawiał się z tureckimi mitami narodowymi czy Khaled Hosseini piętnował afgańskie wady narodowe. A polski pisarz musi.

Zły los zmusił światłych polskich pisarzy do życia wśród krnąbrnych i prymitywnych ludzi, którzy wyznają najgorszą z możliwych religię, zjadają zwierzęta, biją żony, palą w kopciuchach węglem i wybrali sobie populistyczny, łamiący konstytucję rząd.

Nie jest łatwo być polskim pisarzem.

Artykuł Jana Martiniego pt. „Nobel na służbie” znajduje się na ss. 6 i 7 „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 68/2020, gumroad.com.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Następny numer naszej Gazety Niecodziennej znajdzie się w sprzedaży 12 marca 2020 roku!

Artykuł Jana Martiniego pt. „Nobel na służbie” na s. 6 „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 68/2020, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Abyśmy mogli żyć, wszyscy musimy się dogadać, ale dialog musi mieć podstawy / Piotr Sutowicz, „Kurier WNET” nr 64/2019

Ideologie, często głoszące twierdzenia a priori, wypracowały je sobie na własny użytek i ani na krok nie są skłonne ustąpić, czego zresztą i zwolennikom łacińskiej cywilizacji życzę.

Cywilizacja – lewica – dialog

Piotr Sutowicz

O grożącym rewolucją sporze światopoglądowym w naszym kraju pisałem w „Kurierze WNET” kilka miesięcy temu. Wydarzenia ostatniego okresu każą mi jednak do tematu wrócić, ponieważ intensyfikacja postępów rewolucji jest rzeczywiście oszałamiająca.

Cywilizacja

Jeżeli myślę o cywilizacji, to nie chodzi mi o poziom materialny i techniczny społeczeństwa, lecz, zgodnie z klasycznym rozumieniem tego pojęcia, idąc za definicją Konecznego, widzę ją jako „metodę ustroju życia zbiorowego”, czyli wszystko to, co nas jako ludzi jakoś lokuje w zbiorowości. Cywilizacja to rząd pojęć podstawowych, którymi żyjemy. To rzeczy wielkie, zasadnicze, ale zarazem takie, które sprowadzają się do doraźnej codzienności. Najogólniej mówiąc, to ona decyduje o tym, że nie paradujemy po ulicach w stringach z piórkami w tyłkach. Przykład niby śmieszny, ale jak pokazują ostatnie wydarzenia w Polsce, do której przeniosły się z Zachodu nowe formy walki z cywilizacją, wcale nie dziwaczny. Tzw. marsze równości, tak masowo przeprowadzone w naszych miastach, będące w istocie narzędziem do walki ze wszystkim, co tradycyjne, w ostatnich miesiącach stały się linią frontu cywilizacyjnego, za którą dzieją się różne dziwne rzeczy.

Być może w tej dziwności kryje się źródło przyszłej klęski rewolucji lewicowej, która ewidentnie zaczyna nam zagrażać. W społeczeństwie owa aktywność może, choć nie musi, wywołać odruch obronny.

Cywilizacja buduje społeczeństwa, nadaje kształt i każe im żyć według pewnych reguł. Bywają cywilizacje gromadnościowe, jak turańska, i personalistyczne, jak łacińska. Jestem przekonany o słuszności takiego podziału. Bywają też określone stany, które można nazwać acywilizacyjnymi. Mogą bowiem istnieć grupy prymitywne, niezdolne do jakiegokolwiek myślenia abstrakcyjnego, skupione wyłącznie wokół konsumpcji i realizacji żądz, nieodczuwające nawet potrzeby prokreacji. Cywilizacje prymitywne obniżają godność człowieka i blokują rozwój społeczeństwa. Stan acywilizacyjny, jeśli traktować go poważnie, jest drogą do końca życia społecznego i człowieka w ogóle. Ktoś, kto czytał Manifest komunistyczny Marksa albo przynajmniej wie, co w nim jest zawarte, wie też, że taki cel przyświecał twórcy doktryny, której nazwa pochodzi od jego nazwiska. Oto cała rzeczywistość różnorodności społecznej miała po prostu zniknąć, roztopić się w ramach wspólnoty pierwotnej, w której nie miało być niczego oprócz rzeczonej konsumpcji właśnie. Rewolucja w kształcie zaproponowanym przez Marksa nigdy nie postąpiła poza formę szczątkową – ani komunizm w Rosji, ani tym bardziej socjalizmy wschodnioeuropejskie nie zdecydowały się na radykalną formę anarchii komunistycznej, skupiając się na mniejszym lub większym terroryzowaniu ludności i odbieraniu jej tradycji, własności i religii.

Najszczerzej komunizm próbował budować Mao Zedong w Chinach w czasach rewolucji kulturalnej i Pol Pot w Kambodży za czasów Czerwonych Khmerów. Wszyscy pozostali szli na mniej lub bardziej szczere kompromisy.

Nie przeszkadzało im to wydawać w masowych nakładach Manifestu, mówiąc tylko, że na tę formę ustroju przyjdzie czas potem. Pewnie sami technokratyczni komuniści wzdrygali się na myśl o tym, co by było, gdyby… poszli na całość.

Dzisiejsze czasy

Wydawało się, że dążenie do acywilizacji skończyło się wraz z upadkiem Muru Berlińskiego, ale to nieprawda. To, że tu, w Polsce i na wschód od Łaby myślano błędnie, wiedzieli pewnie niektórzy przedstawiciele myśli zachodniej, baczni obserwatorzy kształtowania się i burzenia cywilizacji. Przed nowymi zagrożeniami przestrzegał np. Jan Paweł II, ale zwolennicy antyspołecznych utopii od początku zadbali o to, by głosy ostrzegawcze nie były dobrze słyszalne, a jeżeli nawet, to by ich przekaz maksymalnie zniekształcić. W wypadku papieża Polaka to zniekształcanie czy spłycanie jego ostrzeżeń oddaje hasło „kremówki tak – encykliki nie”. Do nowego starcia zwolennicy tradycyjnej, budowanej od wielu stuleci cywilizacji stanęli więc słabo przygotowani – o tym m.in. pisałem w majowym „Kurierze WNET”.

W wyniku braku mediów i bystrych intelektualistów, którzy mogliby społeczeństwo ostrzec, oraz bezradnego w istocie systemu edukacji, nowa lewica zbudowała swą narrację stopniowo, krok po kroku, i dopiero teraz można zobaczyć w całej krasie jej strategię.

Skoro nie powiodło się stworzenie z proletariatu forpoczty rewolucji, zresztą w ostatnich czasach szybkiego rozwoju technologicznego klasa ta znakomicie się dekonstruuje, to tej forpoczty trzeba poszukać gdzie indziej. Już w XIX wieku niektórzy rewolucjoniści kwestionowali fakt dowartościowywania przez marksizm klasy pracującej. W końcu rewolucja nie miała klas umacniać, lecz je znieść. Teraz więc, po klęsce rewolucyjnego eksperymentu w wieku XX, trzeba było spróbować inaczej. Na pozór jeszcze dziwniej i bardziej irracjonalnie. Fakt jest jednak taki, że coś, co wydaje się na początku dziwaczne, z czasem nie budzi gwałtownej reakcji. Użyto więc do rewolucji mniejszości seksualnych i ludzi zbuntowanych wobec własnej płci, w tym feministek. Pytanie: dlaczego? Bo wśród nich najlepiej znaleźć niepogodzonych z obowiązującym porządkiem, takich, którym się wydaje, że świat jest niesprawiedliwy i nie akceptuje tego lub owego. Początkowo chodziło o zwykły homoseksualizm, który w różnych krajach Zachodu traktowany był różnie.

W komunistycznej Polsce nie był penalizowany, lecz w sferze społecznej i mainstreamie raczej wyśmiewany. Jeszcze w filmie Rozmowy kontrolowane, nakręconym kilka lat po upadku systemu, znajdziemy uważaną za kultową scenę, gdzie oficer, chyba MO, wieczorną porą idzie wyrzucić śmieci i w okolicach śmietnika zastaje szamoczących się Stanisława Tyma i Krzysztofa Kowalewskiego. Każe im się rozejść, po czym słyszy z okna bloku zapytanie szanownej małżonki: „Heniu, co tam, chuligany?”, na co odpowiada dość obojętnie: „Nie, pedały jakieś”. Dziś chyba taka scena nie przeszłaby w kinematografii mainstreamowej, a gdyby nawet, to wrzawa wokół niej zablokowałaby emisję filmu. To jeden z owoców rewolucji. Jest ich jednak więcej. „Miesiąc dumy LGBT” – inicjatywa, o której niektórzy, a może nawet większość z nas dowiedziała się w tym roku, jest czymś dodatkowo szokującym, a jednocześnie symbolicznym. Nie chodzi tu bowiem o owe filmowe „pedały”, lecz o znacznie większy obszar zjawisk.

To już nie homoseksualiści przedstawiają swoje społeczne postulaty, jakiekolwiek by one były, lecz różnorakie, nazwijmy je, orientacje chcą być dumne z tego, czym są, i stan ten prezentować, pouczając nas wszystkich nie tylko o konieczności ich tolerowania, ale wręcz afirmacji ich skłonności i patrzenia na świat.

Omawianie tych grup zajęłoby trochę miejsca i nie wiem, czy warto to robić, ale na pewno trzeba zadać sobie pytanie, jak będzie wyglądało społeczeństwo afirmujące transseksualistów, ludzi lubiących przebierać się w ubrania płci przeciwnej czy za zwierzęta, w którym swe preferencje bez żenady będą realizować zoofile, pedofile, miłośnicy orgii czy ludzie o skłonnościach, których nawet nie jestem w stanie sobie wyobrazić. Do tego należy dołączyć klasyczne, wspomniane feministki, walczące z opresyjnym społeczeństwem, a szczególnie z Kościołem, który głosi, że Bóg powołał kobietę jako zdolną do rodzenia dzieci. Gdyby nie to, że rzeczy te dzieją się naprawdę, można by powiedzieć, że mamy do czynienia z jakimś teatrem absurdu, który ma być śmieszny. Powie ktoś, że na tradycyjne społeczeństwo to nie działa, ale medialne kampanie, a szczególnie szkoła, która może wkrótce stać się miejscem promocji antycywilizacji, mogą ten stan zmienić.

Jak daleko proces ów zaszedł, pokazuje fala nienawiści, jaką medialnie wylano na polski Kościół po wypowiedzi arcybiskupa Marka Jędraszewskiego, a potem biskupów, którzy stanęli po jego stronie. Pamiętajmy, że mieliśmy i pewnie nadal mamy do czynienia z próbą penalizacji takich głosów, które nie są niczym innym, jak filozoficzną odpowiedzią na postępy LGBT w Polsce. Pytanie, czy władza polityczna w bliższej czy też dalszej przyszłości uzna jakąkolwiek polemikę z postulatami ideologii LGBT za przestępstwo, pozostaje otwarte. Przypadek pracownika jednej z sieci sklepów, zwolnionego za niechętne stanowisko wobec promocji tej ideologii, który uzasadniając swoje zdanie, posłużył się cytatem z Biblii, jest tu znamienny. Jeżeli do tego dodać głosy niektórych mediów i tzw. autorytetów, w tym niestety częściowo takich, które uważają się za katolickie, to rzecz jest niepokojąca. Jestem przekonany, że pracownik ów nie zostanie do pracy przywrócony, a proces sądowy w tej kwestii stopniowo będzie znikał z debaty publicznej i nikt nie wspomni, że „opinia publiczna chciałaby wiedzieć”. Przypadków takich jest więcej i wyglądają one na początek prześladowań ludzi za przekonania, w tym szczególnie religijne.

Lewica

Dawna lewica, szczególnie ta państwowa, nie przepadała za homoseksualizmem, o czym wspomniałem powyżej. Tym bardziej ciekawy jest dzisiejszy sojusz ludzi pokroju Leszka Millera i Roberta Biedronia. Nastąpiło w tym względzie znakomite przewartościowanie stanowisk. Z jednej strony na pewno koniunkturalne, z drugiej jednak polityczne i światopoglądowe. Skoro celem każdej rewolucyjnej lewicy było i jest zniszczenie tradycyjnego społeczeństwa, to mamy tu do czynienia ze zwykłą zmianą narzędzi i niczym więcej. Pytanie: czy istniała jakaś inna lewica, do której można by się odwołać, próbując pokazać, że nie o LGBT w niej chodzi?

Odpowiedź na to pytanie jest oczywiście pozytywna. W Polsce byli ludzie lewicy, którzy kierowali się przede wszystkim wrażliwością socjalną, chcieli sprawiedliwego ładu prawnego i bardziej przyjaznej warstwom uboższym dystrybucji dóbr, po prostu za najważniejszy cel mieli to, by biedni byli mniej biedni, a bogaci nieco mniej bogaci. W łonie myśli lewicowej mieliśmy do czynienia z aktywnością spółdzielczą i gospodarczą, były tam rzeczy ciekawe i godne czytania, a może i wcielania w życie społeczne. Nie zawsze bowiem musimy być skazani na dychotomię prawica – lewica. Wszak najważniejsze jest dobro wspólne. Tyle tylko, że dziś w debacie publicznej takiej lewicy chyba już nie ma albo pojawia się tu i ówdzie punktowo.

Myśl lewicowa została „pożarta” przez rewolucję społeczną, stąd stoimy nie przed perspektywą dialogu, a starcia cywilizacyjnego. Dokonującego się zarówno na ulicy, jak i w salonach.

To drugie miejsce dla współczesnych lewicowców wydaje się mimo wszystko przyjaźniejsze. Ryszard Kalisz jadący na platformie podczas „parady równości” jest mniej wiarygodny niż w studio telewizyjnym, gdzie przy pomocy mniej lub bardziej życzliwego dziennikarza może snuć wizję postulatów środowisk mniejszości obyczajowych. Tak jak zupełnie „niesceniczna” stała się posłanka Joanna Scheuring-Wielgus wykrzykująca kilka lat temu swe słynne „Dość dyktatury kobiet!” na antyaborcyjnej manifestacji. Mimo wszystko media mogą więcej. Można udawać, że manifestacje LGBT czy manify feministyczne przyciągają dzikie tłumy, ale wyborców liczy się naprawdę w miliony. Część z nich nie wie w ogóle, o co w tym skrócie chodzi, a gdyby się dowiedzieli, to zareagowaliby jak staruszka w filmie Vabank 2, kiedy zapytano ją, czy w mieszkaniu przebywał Murzyn z psem – przeżegnała się i odpowiedziała przerażona: „Pod jednym dachem z antychrystem?!”.

Propagandę trzeba więc sączyć powoli, racjonalizując ją, posługując się różnymi argumentami, w tym odwołując się do chrześcijaństwa, które nagle okazuje się być w ustach lewicowych polityków i publicystów religią szacunku, oczywiście tylko w określonych okolicznościach.

W studiu telewizyjnym można spokojnie wiele rzeczy pokazać fajniej, kandydat na takie czy inne stanowisko może sobie przygotować ładną mowę i ogólnie przecież może być ładny, bo polityka musi być elegancko opakowana. Każdy, kto zauważy w niej rysy i będzie chciał drążyć problem albo przestawić dyskurs na inne tory, może nagle okazać się wrogiem publicznym. Zresztą zestaw tematów podejmowanych w części mediów został tak skrojony, by rzeczy ważne, w tym także różne ciekawe gospodarcze pomysły lewicy, nie znalazły się w tej przestrzeni.

Lewica wraz ze zmianą siły przewodniej rewolucji zmieniła bowiem optykę – niegdysiejszego robociarza zastąpił ładny, jak wspomniałem, pan w garniturze, a za nim kroczy dumnie, również wspomniany wyżej, osobnik z piórkiem w tyłku. Ekonomicznie ludzie ci są chyba dobrze sytuowani albo też sprawami finansów nie interesują się w ogóle. Tematy ważne zostały zastąpione przez kwestie tu opisywane, ale też i przez ideologicznie postrzegany problem globalnego ocieplenia, wyrębu lasów w Brazylii, konieczności zmniejszenia spożycia mięsa przez populację naszego kraju, obowiązku zmniejszenia wydobycia węgla i zastąpienia tego surowca źródłami ekologicznymi. Każdy z tych, zestawionych tu przypadkowo problemów jakiś sens ma o tyle, że w zderzeniu z polityczną rzeczywistością tworzy miszmasz, z którego w żaden sposób nie wyłania się interes narodowy. Grupa tematów wsparta przez wrzutki socjalne powoduje, że obywatel całkowicie traci orientację w rzeczywistości.

Dialog

Tak naprawdę debaty społecznej na tematy ważne nie ma i nie będzie. Nie ma bowiem punktu stycznego pomiędzy postulatami prezentowanymi przez zwolenników LGBT a wartościami chrześcijańskimi w klasycznym rozumieniu.

Nie ma pośredniego rozwiązania między tymi, którzy głoszą, że kobieta w ciąży jest jedną osobą, choć posiada cztery ręce, dwie głowy i dwa serca, w związku z tym część owych organów może po prosu usunąć, a tymi, którzy – zresztą zgodnie z medycznym stanem wiedzy – uznają tu istnienie dwóch osób mających prawo do życia. Wbrew nazwie, kompromis aborcyjny jest w istocie tylko konsensusem, czyli zgodą na zabicie określonej grupy, której nie dano szansy. Nie można też chyba znaleźć żadnego wspólnego punktu między zwolennikami twierdzenia, iż małżeństwem jest związek kobiety i mężczyzny, a tymi, którzy temu przeczą, a najchętniej chyba ową instytucję znieśliby ze szczętem. Nie znam się na tyle na myśli współczesnej lewicy, by z całą pewnością to wiedzieć, ale jestem przekonany, że w niektórych kręgach takie pomysły istnieją. Trudno jest dialogować z nurtem prowadzącym do atomizacji i anarchizacji życia, a w dalszej perspektywie do unicestwienia gatunku ludzkiego. Jeżeli bowiem część lewicowych aktywistów wprost postuluje zaniechanie przez kobiety rodzenia dzieci w imię „ratowania planety”, to gdyby ten postulat przeprowadzić prawnie, jak to częściowo dzieje się w Chinach od wielu lat, to prędzej czy później musi nastąpić koniec.

Zmiecenie z ziemi człowieka jest mało skrywanych hasłem części środowisk anarchistyczno-rewolucyjnych. Cały propagowany w różnym stopniu nihilizm świadczy o tym dobitnie. Nihilista europejski, czy ogólnie ten żyjący w liberalnym świecie Zachodu, ma jednak pewien problem – nie wszyscy podporządkowują się owym katastrofalnym paradygmatom równie łatwo. Owszem, ci żyjący w dobrobycie, którzy odrzucili wiarę w Boga i ład społeczny – tak, ale na świecie stanowią oni mniejszość. Większość populacji ludzkiej żyje na południe i wschód od Morza Śródziemnego i – mimo katastrof humanitarnych, wojen, głodu i innych dotkliwych problemów tamtych części świata – jest całkiem liczna. Problem religii muzułmańskiej, która na krótką metę posłużyła rewolucji do budowania świata multikulturalnego, okazał się głębszy, niż się wydawało. Europę rozbrojono mentalnie, a reszty świata jeszcze nie. Sytuacja przypomina tę z końca czasów Cesarstwa Rzymskiego, kiedy Rzymianie stali się bierni wobec nadchodzącej klęski. Analogia ta jest nadzwyczaj często używana ze względu na trafność właśnie.

Problem więc jest globalny. Cywilizacje bowiem dążą do globalności, każda chce być zwycięska; być może tak samo dzieje się ze stanem acywilizacyjnym. Jest jakiś fenomen ludzkiej myśli, który coś takiego konstruuje i realizuje w praktyce. Pytanie, dlaczego człowiek nienawidzi sam siebie, jest bardzo złożone. Jako człowiek wierzący mam na to zadowalającą odpowiedź:

Bóg stworzył świat i uznał go za dobry, a Przeciwnik chce w tym miejscu widzieć coś dokładnie odwrotnego. Na pewno musi zacząć od człowieka. Nie wiem, co na to niewierzący.

Pewnie trudno by nam się dyskutowało, ale i wielu z nich chciałoby żyć w rodzinach i wychowywać dzieci, które z kolei chodziłyby do szkół, gdzie poznawałyby reguły dobrego postępowania. Rzeczy oczywiste nie są aż tak zależne od tego, czy się wierzy w Boga, czy nie.

Byśmy mogli żyć, musimy się dogadać co do kształtu świata, a nie da się tego zrobić z dżentelmenem przebranym za psa czy też brodatym wielkoludem uważanym w swoim środowisku za sześcioletnią dziewczynkę. Dialog musi mieć jakieś podstawy. Ideologie natomiast, często głoszące twierdzenia a priori, wypracowały je sobie na własny użytek i ani na krok nie są skłonne ustąpić, czego zresztą i zwolennikom łacińskiej cywilizacji życzę. W każdym razie – idą trudne czasy.

Artykuł Piotra Sutowicza pt. „Cywilizacja – lewica – dialog” można przeczytać na s. 13 październikowego „Kuriera WNET” nr 64/2019, gumroad.com.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Piotra Sutowicza pt. „Cywilizacja – lewica – dialog” na s. 13 październikowego „Kuriera WNET”, nr 64/2019, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego