Żaryn: ABW ma twarde dowody na współpracę pracownika Huawei z chińskim wywiadem przeciwko Polsce. Śledztwo trwa dalej

Wijing W. przebywał w Polsce jako pracownik firmy telekomunikacyjnej i będzie odpowiadał za przeprowadzanie działań wywiadowczych przeciwko RP. Grozi mu do 10 lat więzienia – mówi Stanisław Żaryn.

Stanisław Żaryn, rzecznik ministra koordynatora służb specjalnych, mówi o mającym miejsce w czwartek zatrzymaniu Piotra D., byłego oficera ABW, i Wijinga W., dyrektora sprzedaży na Polskę chińskiej firmy Huawei. Przejście do kolejnego etapu postępowania związane jest z uzyskaniem wystarczających dowodów na współpracę obojga mężczyzn z chińskim wywiadem przeciwko Polsce. Oskarżonym grozi 10 lat więzienia. Obecnie znajdują się oni w areszcie, gdzie przez trzy miesiące będą czekać na dalsze etapy śledztwa. W tym czasie ABW będzie zbierała dalsze dowody i weryfikowała pojawiające się wątki.

Gość Poranka WNET przybliża sylwetki szpiegów. Wijing W. przebywał w Polsce jako pracownik firmy telekomunikacyjnej, a Piotr D. Pełnił w przeszłości szereg ważnych funkcji, w tym dyrektorskich w wielu instytucjach publicznych. Wpływ zajmowanych przez byłego oficera ABW pozycji na sprawę działalności wywiadowczej również zostanie wzięty pod uwagę.

Żaryn podkreśla, że niemal całe śledztwo, jak większość operacji ABW, oparte jest na informacjach niejawnych.

Wysłuchaj całej rozmowy już teraz!

A.K.

Rafał Brzeski: Sukcesem nie jest aresztowanie szpiega, sukcesem jest odwrócenie go i skłonienie do współpracy z nami

Wszyscy Chińczycy czują się za granicą tajnymi współpracownikami wywiadu, wewnątrz Chin zaś czują się pracownikami kontrwywiadu wobec obcych – mówi Rafał Brzeski, ekspert ds. wywiadu w Poranku WNET.

– O sukcesie w walce ze szpiegami obcych państw można mówić wówczas, kiedy odwrócimy szpiega i skłonimy go do pracy przeciwko jego byłym mocodawcom – mówi w Poranku WNET Rafał Brzeski, ekspert w zakresie wywiadu. Rozmawiamy z Brzeskim w kontekście wojny informacyjnej prowadzonej przez Państwo Środka.

–  W tym konkretnym przypadku jest to jednak praktycznie niemożliwe ze względu na chińską kulturę, ze względu na sinocentryzm – zaznacza. – Kiedyś ten sinocentryzm przejawiał się np. budową muru, żeby nikt nie przeszkadzał Chińczykom w rozwiązywaniu własnych spraw. Dziś przejawia się w przedkładaniu interesu narodowego nad polityczny. Wszyscy Chińczycy: i ci z mainlandu, i z Tajwanu, czują się poza granicami tajnymi współpracownikami wywiadu, wewnątrz Chin zaś czują się pracownikiem kontrwywiadu wobec obcokrajowców.

Mimo wszystko Brzeski wyraża zadowolenie z przerwania łańcucha wywiadowczego. Nigdy nie miał wątpliwości co do tego, że Huawei jest chińską agenturą.

Według chińskiej doktryny wojennej wszystkie firmy z udziałem państwa, zostały wpisane w część frontu walki cybernetycznej.

Brzeski komentuje także udział polski w konferencji antyirańskiej. – Jesteśmy dobrym miejscem na taką konferencję, gdyż jesteśmy neutralni w tym konflikcie. W kwestiach bliskowschodnich mamy najmniej wrogów i jesteśmy nie takim otwartym antagonistą dla większości krajów. W związku z tym, przedstawiciele wielu krajów mogą przyjechać do Warszawy bez narażania się na zarzuty zdrady ze strony swoich społeczeństw – mówi.

Wysłuchaj naszej rozmowy już teraz!

mf

 

 

Elokwencja i triki oratorskie od niepamiętnych czasów należały do sprawdzonych sposobów sterowania odbiorcami

Grą głosem oraz odpowiednim doborem słów i sformułowań można pobudzić emocjonalnie słuchaczy i spowodować, aby w odpowiednim momencie zachowali się wbrew swej woli i głoszonym zwykle przekonaniom.

Rafał Brzeski

Warunkiem powodzenia manipulacji słowem jest jej wewnętrzny porządek, konsekwencja i brak pośpiechu. Angielski polityk i pisarz sir George Cornewall Lewis już w 1832 roku zauważył, że „ludzie są często zadowoleni z doktryn, które narzucono im tak powoli, iż już zdążyli o tym zapomnieć. Wierzą więc w konkluzje, a nie pamiętają o faktach, które doprowadziły do tych konkluzji”. (…)

Istotnym elementem manipulacji słowem jest przyciąganie odbiorców do własnych koncepcji, gra na emocjach i odczuciach w celu skłonienia ich do utożsamienia się z narracją nadawcy. Najwulgarniejsze przykłady tej metody to używanie w wystąpieniach publicznych słowa „my” zamiast „ja” lub powtarzanie po przekazaniu każdej myśli słowa „tak”, wymuszającego zgodę słuchacza.

(…) Wielopiętrowe konstrukcje słowne obliczone na rozbudzenie emocji są jednocześnie świetnym kamuflażem braku logicznej argumentacji. Szukając ziarna prawdy, odbiorca musi się zastanowić, a czas poświęcony na refleksję sprawia, że gubi wątek nadawcy. Z drugiej strony, chcąc nadążyć za nadawcą, nie jest w stanie analizować jego argumentów ukrytych w gęstwie słów. (…)

Retoryczne triki obliczone na sterowanie emocjami oraz kreowanie odczuć i wrażeń odbiorców są bardzo skutecznym narzędziem w manipulacji politycznej, chociaż skuteczność ta jest zazwyczaj krótkotrwała. Stosowane są więc przede wszystkim do działań doraźnych, takich jak debata parlamentarna, dyskusja przed kamerami lub spotkanie z sympatykami w trakcie kampanii przedwyborczej. Manipulacje takie można łatwo zdemaskować w druku.

Manipulowanie słowem, zwłaszcza stosowane przez dłuższy czas, może doprowadzić do manipulacji językiem, co jest najbardziej szkodliwe dla komunikacji społecznej. Język nie jest bowiem odporny na czynniki zewnętrzne. Jest narzędziem i tak jak narzędzie może zostać uformowany dla bardziej precyzyjnego komunikowania się lub zdeformowany dla utrudnienia komunikacji, zwłaszcza w sferze przekazywania odczuć i opinii.

Deformacja języka wymaga czasu, ale też jest niezmiernie trudno wyplenić z języka deformacje, które raz zostały wprowadzone i zakorzenione.

(…) Niesłychanie niebezpieczną społecznie metodą manipulacji jest świadoma wulgaryzacja języka i jego zubażanie, czyli ograniczanie zasobu używanych potocznie słów i pojęć. Zamiast kilku albo nawet kilkunastu określeń oddających różne odcienie, tworzy się i wprowadza do języka jedno lub kilka łatwych i prostych słów lub haseł, które po poddaniu odbiorców odpowiedniej tresurze mają wywoływać u nich określone skojarzenia i reakcje. Przykładowo: słowo „wspaniale” ma wedle słowników około pół setki synonimów oddających różne stopnie tej wspaniałości, ale w życiu codziennym jest niemal powszechnie zastępowane słowem „super” albo „zaje…ście”. (…)

Czas jest decydującym czynnikiem w manipulacji językiem. Wprowadzenie trwałych zmian wymaga lat, a nawet pokoleń. Można więc przyjąć, że język stosunkowo opornie poddaje się zabiegom manipulacyjnym. Z drugiej strony jednak, raz zdegenerowanemu i zniekształconemu językowi równie trudno jest przywrócić dawny kształt i piękno. Słowo na „k”, promowane nachalnie przez media i celebrytów na początku III RP, używane już było jako swoisty znak przestankowy i dopiero pokolenie później powoli zaczyna wracać na swoje miejsce w grupie wyrażeń niecenzuralnych, których używanie jest symbolem chamstwa i prostactwa.

Analiza różnych form manipulacji słowem skłania do wniosku, że z etycznego punktu widzenia sterowanie takie jest niebezpieczne i szkodliwe. Ogranicza bowiem świadome działanie ludzi, a w sensie kulturowym i cywilizacyjnym prowadzi do umysłowego wyjałowienia całych społeczności.

Cały artykuł Rafała Brzeskiego pt. „Manipulacja polityczna – słowo i język” znajduje się na s. 6 październikowego „Kuriera WNET” nr 52/2018, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Rafała Brzeskiego pt. „Manipulacja polityczna – słowo i język” na stronie 6 październikowego „Kuriera WNET”, nr 52/2018, wnet.webbook.pl

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Manipulacja polityczna. W koloryzowaniu nie przekraczać granic prawdopodobieństwa/ Rafał Brzeski, „Kurier WNET” 51/2018

Nawet w najbardziej sekretnej grze politycznej obowiązują pewne reguły. Ich znajomość pozwala ustrzec się przed dezinformacją i zorientować się, kiedy politycy starają się zwieść odbiorców.

Rafał Brzeski

Manipulacja polityczna – kłamstwo

Każda gra sił politycznych ma swoje sekrety, ale w politycznej grze manipulacyjnej zachowanie tajemnicy ma decydujące znaczenie, gdyż zdemaskowanie może skompromitować polityków i ośrodki, które reprezentują. Dlatego trudno jest przewidzieć kolejne posunięcia politycznych aktorów dopuszczających się manipulacji. Nawet jednak w najbardziej sekretnej grze politycznej obowiązują pewne reguły. Ich znajomość pozwala ustrzec się przed dezinformacją i zorientować się, kiedy politycy starają się zwieść słuchaczy.

Głównym zadaniem manipulacji jest wprowadzić odbiorców w błąd i niejako wymusić na nich reakcje korzystne dla manipulującego. Politycy najczęściej posługują się w tym celu kłamstwem, półprawdami oraz ograniczaniem dostępu do informacji prawdziwych, chociaż już irlandzki satyryk i pamflecista Jonathan Swift ostrzegał w eseju z 1712 roku Sztuka politycznego kłamstwa, aby w koloryzowaniu „nie przekraczać granic prawdopodobieństwa”, gdyż może się to zemścić. Prawie trzy wieki później amerykańska politolog Hannah Arendt odnotowała, że „kłamstwa często skuteczniej przemawiają do odbiorców niż prawda, gdyż ich autor wie, co odbiorcy pragną usłyszeć. Może więc odpowiednio przygotować informację do publicznego odbioru i uczynić ją wiarygodną.

Natomiast prawda ma wadę, gdyż staje przed nami jako coś nieoczekiwanego, do czego nie jesteśmy przygotowani”.

Taktyka odwoływania się do przekazów zmanipulowanych, dezinformacji i bezczelnych kłamstw ma wielowiekową tradycję. Celował w niej Niccolo Machiavelli, florencki prawnik, dyplomata i pisarz, który polityczne kłamstwa, przewrotność i cynizm wprowadził jako regułę do relacji międzypaństwowych, co nazwano machiawelizmem. Celem jego naśladowców jest – drogą szerzenia kłamstw i półprawd – zniechęcić odbiorców do poszukiwania informacji prawdziwej. Istnieje bowiem określona pieniędzmi, czasem, trudem lub ryzykiem cena informacji prawdziwej, która może być po prostu zbyt wysoka w stosunku do korzyści płynących z jej posiadania.

Osoby odwołujące się do informacyjnych manipulacji balansują między podwyższaniem ceny informacji prawdziwej a ryzykiem zdemaskowania kłamstwa, co może spowodować określone straty polityczne. Sztuka manipulowania nie jest więc prosta i łatwa. Autor dezinformacji musi tak wprowadzać w błąd, aby nie wzbudzać podejrzeń, a jednocześnie tak zabezpieczać sobie „tyły”, aby w przypadku zdemaskowania manipulacji nie stracić wiarygodności lub przynajmniej ograniczyć polityczne straty do minimum.

W analizach dezinformacji wyróżnia się cztery podstawowe metody manipulowania informacją. Najpopularniejsze jest kłamstwo, czyli świadome podawanie informacji nieprawdziwych. Metoda ta polega na wprowadzaniu odbiorców w błąd poprzez zastępowanie informacji prawdziwych fałszywkami lub na „rozpuszczaniu” informacji prawdziwych w morzu fałszu. Jest to metoda najstarsza, ale tylko pozornie najprostsza, bowiem cierpliwość odbiorców ma swoje granice i chociaż – głównie z lenistwa – są oni w stanie przyjąć do wiadomości drobne kłamstewka, to jednak, gdy cena zdobycia informacji prawdziwych stanie się niższa od spodziewanych profitów, gotowi są zainwestować w dotarcie do prawdy. Wówczas zdemaskowanie fałszu, zwłaszcza przez zorganizowane grupy odbiorców, może przynieść bardzo poważne straty polityczne.

Pomimo takiego zagrożenia politycy – jak wskazuje historia – bardzo często uciekają się do kłamstwa, albowiem znają czynniki „łagodzące” ewentualną demaskację. Najistotniejszym jest czas. Nawet w dobie internetu odbiorcy informacji fałszywych muszą stracić sporo czasu na wyszukanie prawdziwych i tym samym zamienić wrażenie, że są oszukiwani, na pewność. Czas jest też potrzebny na publiczne ujawnienie kłamstwa w sposób umożliwiający dotarcie do szerokiego kręgu odbiorców. W krańcowych przypadkach mogą minąć lata i polityk, który uciekł się do kłamstwa, może już nie zajmować odpowiedzialnego stanowiska w życiu publicznym.

Kłamstwo może też stracić z biegiem czasu polityczną wartość. Ponadto kłamca może również odwołać się do argumentu, że był to „grzech młodości” albo „minionego okresu”, ale teraz zweryfikował przeszłość i jest „całkiem innym człowiekiem”.

Innym czynnikiem neutralizującym skutki wykrycia kłamstwa jest „odpowiedzialność zbiorowa”. Planując kłamstwo, można zadbać zawczasu o podzielenie się nim z grupą stronników, na przykład sporządzając raport komisji. Wówczas ewentualna odpowiedzialność po wykryciu kłamstwa spada na całą grupę, rozkłada się na wiele osób i w rezultacie na jednostkę przypada „ilość” warta najwyżej ogólnego stwierdzenia, że „politycy są nieuczciwi”.

Poważne ryzyko polityczne przy posługiwaniu się kłamstwem istnieje dopiero w sytuacji, kiedy odbiorcy zorganizowali się już w sprawne grupy zdolne ograniczyć do minimum „łagodzący” czynnik czasu oraz dysponujące środkami umożliwiającymi koncentrację działań demaskujących na wybranym kłamcy lub na grupie dezinformatorów. Dla demaskatorów zorganizowanych w grupy „kontrwywiadu obywatelskiego” internet i media społecznościowe są bezcennymi narzędziami i przysłowiowym „biczem bożym” na kłamców.

Mniej ryzykowną metodą niż kłamstwo jest ograniczanie dostępu do informacji. W przypadku zdemaskowania nie kompromituje bowiem w tak wielkim stopniu jak kłamstwo. W czasach PRL władze nawet nie maskowały ograniczania dostępu, utrzymując cenzurę prewencyjną prowadzoną przez Główny Urząd Kontroli Prasy, Publikacji i Widowisk. Obecnie chętni do ograniczania dostępu mają więcej trudności, przede wszystkim z uwagi na gigantyczny magazyn informacji w postaci internetu. W zasadzie można im tylko zarzucić głoszenie półprawdy, ale z takiego zarzutu jest stosunkowo łatwo się oczyścić lub ograniczyć negatywne skutki w postaci potencjalnej utraty wiarygodności.

Metoda ograniczania dostępu ma istotną zaletę, bowiem umożliwia politykom manipulowanie informacją dla zwiększania własnych wpływów lub umacniania swej pozycji poprzez uchylanie rąbka tajemnicy w odpowiednim zakresie i odpowiednim osobom. Nadużywanie takiej metody manipulacji grozi jednak poważnymi zaburzeniami obiegu danych potrzebnych w procesach podejmowania decyzji. Posiadanie istotnych informacji, które dają możliwość wywierania wpływu, skłania bowiem dysponenta do traktowania ich jak osobistej własności, którą można wykorzystać do zyskania jeszcze większego znaczenia.

Dla grup sprawujących władzę nadmierne stosowanie metody ograniczania informacji wiąże się ze znacznym ryzykiem politycznym. Wprowadzanie ograniczeń wymaga bowiem zabiegów formalnych, np. uchwalania ustaw, nadawania klauzul tajności, tworzenia aparatu kontroli, itp.

Procesy takie z jednej strony narażają rządzących na wiarygodne ataki opozycji, a z drugiej prowadzą do pełzającego limitowania jawności w życiu publicznym, co może doprowadzić do polityki zwykłego kłamstwa z wszystkimi jej konsekwencjami.

Niejako przeciwieństwem metody ograniczania jest „informacyjne łapownictwo”, czyli udostępnianie informacji wyselekcjonowanym odbiorcom w zamian za polityczne profity. Na krótką metę wariant taki może być korzystny, gdyż korumpuje informacyjnie „wtajemniczonych” i powoduje rozbicie społeczności na „elitę wtajemniczonych” oraz szeroki (a podejrzliwy) krąg dezinformowanych. Na dłuższą metę „informacyjne łapownictwo” staje się nieopłacalne, gdyż stopniowo uzależnia dysponenta informacji od grupy ludzi, z którą „podzielił się”, co w krańcowych przypadkach może prowadzić do politycznego szantażu z ich strony.

Odwrotnością ograniczania informacji jest propaganda. W pierwszej metodzie utajnia się bądź limituje informacje niekorzystne. W drugiej – promuje się rozpowszechnianie informacji politycznie korzystnych. W dalszym ciągu jednak nie podaje się pełni informacji prawdziwych, co zmusza manipulujących propagandzistów do giętkości w formułowaniu komunikatów, haseł, prezentacji wizualnych itp. W dobie internetu, mediów społecznościowych i powszechności kamer w telefonach wszelkie propagandowe kiksy mszczą się szybko i okrutnie. Skuteczna propaganda wymaga więc pewnego stopnia tajności, a tym samym wraca ryzyko stopniowej degeneracji tej metody do ograniczania informacji i dalej do kłamstwa. Pozornie najwygodniejszą metodą jest przeładowanie informacyjne, które obserwujemy na co dzień w internecie.

Kiedyś posługiwano się cenzurą, ograniczając dostęp do informacji, obecnie podaje się tak gigantyczne ilości informacji, że odbiorcy, a nawet ich grupy, nie są w stanie ich odebrać i przetworzyć w łatwy do zrozumienia obraz.

W sytuacji, kiedy informacja goni informację, mnoży się liczba możliwych rozwiązań, a to wywołuje chaos, w którym manipulującemu stosunkowo łatwo jest jest podsunąć odbiorcom korzystną dla siebie interpretację. Tak jak kiedyś limitowano informację prawdziwą, tak obecnie limituje się lub wręcz fałszuje interpretację informacji prawdziwych i tworzy dalekie od faktów narracje. Istnieje duże prawdopodobieństwo, że – przynajmniej na pewien czas – interpretacje te i narracje zostaną zaakceptowane przez odbiorców, z uwagi na wspomnianą wyżej cenę prawdy. Kiedyś była to tylko cena dotarcia do informacji prawdziwych, obecnie jest ona pomnożona przez konieczność dokonania analizy dostępnych informacji i opracowania wiarygodnej, a nie zafałszowanej interpretacji.

Stosując metodę informacyjnego przeładowania, manipulujący unika zarzutu dezinformacji, ukrywania, a nawet ograniczania dostępu do informacji. Jednocześnie minimalizuje polityczne konsekwencje w przypadku ujawnienia faktu podsunięcia spreparowanej interpretacji. Autora fałszywki demaskatorzy mogą najwyżej oskarżyć o niekompetencję, ale nie o kłamstwo. W przypadku ataków łatwo go wybielać, tłumacząc, że przecież chciał dobrze wedle swojej wiedzy, ale mu nie wyszło. Odwołując się do fałszywej interpretacji istotnych faktów, manipulujący może też uciec się do przerzucenia odpowiedzialności na komisje i podkomisje złożone z bardziej lub mniej anonimowych ekspertów, doradców, utytułowanych znawców przedmiotu itp.

Jednak nawet ta pozornie bezpieczna metoda ma groźne cechy. Przy powszechnej dostępności informacji, każda zdeterminowana grupa może zaprezentować i przeprowadzić program dochodzenia do prawdy, który zostanie przyjęty przez odbiorców jako rzetelny, a jego ustalenia za wiarygodne. Skompromitowanie interpretacji manipulującego może doprowadzić do bardzo poważnych konsekwencji politycznych, zwłaszcza jeśli manipulujący nie przygotował awaryjnej interpretacji „B”. Jednak nawet ona może tylko odwlec katastrofę, bowiem z konieczności musi być oparta na fałszywych informacjach.

Potencjalnie potężnym zagrożeniem manipulującego jest również konieczność stworzenia prawdziwej interpretacji faktów na własny użytek. Zwiększa to cenę manipulacji, a jednocześnie grozi przenikaniem zawartości interpretacji prawdziwej do interpretacji podawanych odbiorcom, co grozi przypadkową kompromitacją.

Możliwy jest również przeciek „interpretacji wewnętrznej” do przestrzeni publicznej, powodując polityczną katastrofę. Dualizm interpretacyjny może też doprowadzić do przesączania się elementów podawanej odbiorcom narracji fałszywej do sporządzanej na użytek wewnętrzny interpretacji prawdziwej, aż do stopnia uwierzenia we własne kłamstwa, co prowadzi do politycznie druzgocącego odcięcia się od realiów.

Nie z niczego zrodziła się konstatacja, iż komunizm zawalił się, ponieważ partia najpierw rozdawała naukowcom tytuły profesorskie w zamian za lojalność, a potem uwierzyła w ich ekspertyzy.

Artykuł Rafała Brzeskiego pt. „Manipulacja polityczna – kłamstwo” znajduje się na s. 9 wrześniowego „Kuriera WNET” nr 51/2018, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Rafała Brzeskiego pt. „Manipulacja polityczna – kłamstwo” na stronie 9 wrześniowego „Kuriera WNET”, nr 51/2018, wnet.webbook.pl

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Zagrożenia ze Wschodu znamy. Tych z Zachodu jest nie mniej / Rafał Brzeski, „Śląski Kurier WNET” nr 50/2018

Niepokorna Polska ma obecnie licznych przeciwników. Od mafii przekrętników VAT po handlarzy śmieciami i zwolenników handlu w niedzielę oraz spacerów po świeżym powietrzu galerii handlowych.

Rafał Brzeski

Zagrożenia z Zachodu

O zagrożeniach ze Wschodu słychać często. O tych z Zachodu znacznie rzadziej, a jest ich bez liku. Dużych i małych.

Z perspektywy pokoleń najgroźniejsze są zagrożenia dla naszej, ukształtowanej przez wieki, łacińskiej cywilizacji, czyli „odrębnej metody życia zbiorowego”. Feliks Koneczny pisał, że „fundamentem każdej cywilizacji jest trójprawo, to jest prawo familijne, majątkowe i spadkowe. Związek tego trojga praw jest jak najściślejszy i zależność wzajemna ciągła, wchodząca nawet w drobne szczegóły.

Wszelkie, choćby najlżejsze naruszenie rodzimego trójprawa niesie uszczerbek rodzimej cywilizacji, a w szczerbę czy wyłom wkracza natychmiast cywilizacja inna, obca i współzawodnicząca”.

Według Konecznego podstawą cywilizacji jest rodzina i własność oraz forma przekazywania tej własności potomnym zgodnie ze zwyczajami narodu. Tymczasem różni postępowi myśliciele, twórcy coraz bardziej liberalnych ideologii i głosiciele multikulti od dawna zapewniają, że tylko pozbycie się gorsetu rodziny, narodu i chrześcijańskiego dekalogu zapewni powszechną wolność, równość i braterstwo – czyli fundament wspaniałego narodu europejskiego. Chętnych szczegółów odsyłam do książki „Nowoczesność, nacjonalizm i naród europejski”, której autorzy stwierdzają otwarcie, że „warunkiem absolutnie niezbędnym dla stworzenia narodu europejskiego jest cywilizacyjna unifikacja Europy, przy czym matrycą jednoczącą nie może być cywilizacja łacińska (…). Aby utworzyć naród europejski konieczne byłoby wstępne cywilizacyjne ujednolicenie wszystkich Europejczyków przez jedną z kilku innych cywilizacji (…)”.

Zaproszenie imigrantów, narzucenie przymusowej relokacji tak zwanych nachodźców, kary dla opornych, hojne zwroty kosztów dla spolegliwych, to elementy tej wstępnej urawniłowki cywilizacyjnej realizowanej ochoczo przez ideologicznie twarde jądro euro-establishmentu i brukselską biurokrację. Innymi elementami tej urawniłowki (bardziej tu pasuje termin ‘glajszacht’) są różne pomysły na „pogłębianie integracji” Unii Europejskiej poprzez proponowane przez francuskiego prezydenta Emmanuela Macrona ministerstwo gospodarki i finansów strefy euro, idea integracji polityki bezpieczeństwa oraz tworzenie euroarmii.

Euroarmia to w Europie żadna nowość. Wyjściowym modelem były utworzone przez Heinricha Himmlera ochotnicze jednostki Waffen-SS, w których pod dowództwem oficerów niemieckich służyli ochotnicy z różnych krajów. Międzynarodowy charakter Waffen-SS miał być świadectwem, że cała Europa popiera III Rzeszę i jednoczy się ideologicznie z Berlinem. Nie było to puste świadectwo.

Obergruppenfuhrer-SS Felix Steiner, jeden z czołowych dowódców Waffen-SS podał, że w latach 1940–1945 w formacjach SS służyło z grubsza licząc: 55 000 Holendrów, 20 000 Francuzów, 23 000 Flamandów, 20 000 Walonów, 6 000 Norwegów, 6 000 Duńczyków, 16 000 Włochów, 31 500 Łotyszów, 20 000 Estończyków, 20 000 Ukraińców, 800 Szwajcarów, 300 Słowaków oraz 80 ochotników z Liechtensteinu. Służyli w formacjach SS Litwini, służyli Szwedzi, Rumuni, Bułgarzy, Serbowie, służyli muzułmanie, Hindusi i obywatele Stanów Zjednoczonych, ale nawet niemieckie źródła o Polakach w służbie Schutzstaffeln nie wspominają.

Stempel Waffen-SS, a przynajmniej założonego przez byłych SS-manów miesięcznika pod tytułem „Nation Europa” (Naród Europa), noszą również inne koncepcje cywilizacyjne Brukseli. Periodyk ten miał znamienny podtytuł Miesięcznik w służbie europejskiego uporządkowania. No i porządkował kontynent, zalecając zjednoczenie się narodów europejskich we wspólne państwo z silnym rządem prowadzącym kontynentalną politykę obronną, zagraniczną, gospodarczą, finansową i socjalną. Przy okazji zwracano z naciskiem uwagę, że ta zjednoczona Europa upomni się o zwrot przez Polskę „zrabowanych terenów” niemieckich i zmusi Warszawę do przyznania, że to Polska ponosi główną odpowiedzialność za wybuch II wojny światowej, gdyż nie zgodziła się na zrozumiałe i uzasadnione żądania powrotu Gdańska do Rzeszy i utworzenia eksterytorialnego korytarza do tego miasta.

Trwałość naszych granic to kolejna kwestia, która zmusza do zastanowienia. Niemcy mają Federalny Trybunał Konstytucyjny w Karlsruhe, ale nie mają konstytucji. Ostatni, 146 artykuł Grundgesetz, czyli nadanej przez mocarstwa okupacyjne w 1949 roku Ustawy Zasadniczej głosi, że „po urzeczywistnieniu jedności i wolności Niemiec” utraci ona „moc obowiązującą w dniu, w którym wejdzie w życie konstytucja przyjęta w drodze swobodnej decyzji Narodu Niemieckiego”. Oba państwa niemieckie – Budesrepublik i Niemiecka Republika Demokratyczna – połączyły się w 1990 roku. Minęło prawie 30 lat, a konstytucji nadal nie ma. Rodzi się więc pytanie: co stoi na przeszkodzie? Pewne światło rzucają orzeczenia Trybunału Konstytucyjnego w Karlsruhe, które według konstytucjonalistów nakładają rygory i tworzą ramy, których ani urzędnicy rządowi, ani politycy, ani parlament nie mogą przekroczyć. Powtarzające się brzmienie orzeczeń tego Trybunału jest znamienne.

  • Orzeczenie z 25 września 1952 roku stwierdza, że Rzesza Niemiecka istnieje nadal jako „jedność państwowoprawna”.
  • Orzeczenie z 17 sierpnia 1956 roku potwierdza, iż Rzesza Niemiecka „pomimo załamania w 1945 roku nie uległa likwidacji”.
  • Prawie 20 lat później orzeczenie z 31 lipca 1973 roku jeszcze raz przypomina, że Rzesza Niemiecka nie przestała istnieć mimo bezwarunkowej kapitulacji sił zbrojnych w maju 1945 roku i sprawowania przez cztery lata obcej władzy na jej dawnym terytorium.

Jeżeli zdaniem najwyższego trybunału Republiki Federalnej Rzesza Niemiecka nadal istnieje, to dla nas, Polaków, istotne jest pytanie: jakie są jej granice? Oceniając zakres Grundgesetz, Trybunał Konstytucyjny w orzeczeniu z 4 maja 1955 roku jasno stwierdził, że „Ustawa Zasadnicza traktuje Niemcy jako państwo, które obejmuje cały naród niemiecki w granicach z 31 grudnia 1937 roku i istnieje po dzień dzisiejszy”.

Pewnie dla uniknięcia wątpliwości Trybunał wyjaśnia w tym orzeczeniu, że rząd federalny „reprezentuje pogląd, iż Republika Federalna Niemiec jest identyczna z Rzeszą Niemiecką w jej granicach z 31 grudnia 1937 roku”.

Konsekwencją takiej wykładni prawa jest orzeczenie z 22 września 1955 roku, które stwierdza: „Miasto Breslau (…) należy po dziś dzień do terytorium Rzeszy Niemieckiej, dla którego zasięgu miarodajne są granice z 31 grudnia 1937 roku (…) Co prawda, w okręgu tym ciągle jeszcze niemożliwe jest działanie niemieckiej suwerenności prawnej, co jednak nie oznacza, iż przestała ona istnieć”.

W prawie Republiki Federalnej Niemiec umocowani są również formalnie tak zwani „wypędzeni” (Vertriebene), których odznakę dumnie zakłada kanclerz Angela Merkel. Według niej dla „wypędzenia” nie ma ani moralnego, ani politycznego uzasadnienia, a wypędzonych spotkała bolesna krzywda. Federalne prawo przyznaje status wypędzonego każdemu obywatelowi Niemiec, który „z jakiegokolwiek powodu opuścił tereny zajmowane przez III Rzeszę podczas wojny”. Tak więc zgodnie z prawem „wypędzonym” jest nie tylko Niemiec, który zamieszkiwał polskie Ziemie Odzyskane, ale również żołnierz Wehrmachtu, który stacjonował na terenach II RP, urzędnik niemieckiej administracji okupacyjnej w Generalnej Guberni, SS-man, gestapowiec czy strażnik obozu koncentracyjnego, który zwiał ze strachu przed wymiarem sprawiedliwości Państwa Podziemnego, Armią Krajową lub zbliżającym się frontem wschodnim. Co więcej, status „wypędzonego” jest dziedziczny i przechodzi na następne pokolenia, umożliwiając w pełni legalne domaganie się spełnienia „nadanego przez Boga prawa do stron ojczystych”.

Wedle granic z 1937 roku do Rzeszy należą i podlegają „niemieckiej suwerenności prawnej” nie tylko ziemie polskie, ale również Obwód Kaliningradzki, który stanowi „kuriozum w kategoriach politycznych i prawnych na światową skalę”. Okazuje się bowiem, że „nie istnieje żaden formalny akt określający prawny status międzynarodowy tego obszaru”. Formalnie suwerenność nad Obwodem Kaliningradzkim nie została nigdy przeniesiona z Niemiec na inne państwo.

Zapewne dlatego na początku lat 2000. podczas prywatnej wizyty kanclerza Gerharda Schrödera w Moskwie pojawiła się propozycja anulowania części wielomiliardowych długów Rosji w zamian za oddanie Berlinowi kontroli nad Obwodem Kaliningradzkim. Londyński „Daily Telegraph” informował wówczas, że celem transakcji było uzyskanie „dominacji ekonomicznej nad byłą stolicą Prus Wschodnich”. Propozycji nie podjęto i nadal graniczymy z Rosją. Gdyby tak nie było, to zapewne pojawiłaby się koncepcja budowy nowego eksterytorialnego korytarza, a tak mamy tylko gazociągi Nord Stream z Gerhardem Schröderem jako szefem rady dyrektorów w rosyjskim koncernie naftowym Rosnieft i Berlinem, który mając gazowy kurek w ręku, stanie się energetycznym kapo w pierwszym rzędzie dla Polski, Ukrainy i państw bałtyckich, a potem dla innych państw europejskich.

Spolegliwa, słaba Polska, której przywódcy zezwalają na grabież państwa, odpowiada Brukseli, gdzie pod unijnym szyldem oraz za kotarą demokracji i tolerancji przenikają się interesy państw, elit politycznych, korporacyjnych grup, ideologicznych kamaryli i mafii w białych kołnierzykach. Suwerenna, mocna, ambitna Polska nie była i nie jest im potrzebna. Wręcz odwrotnie. Stąd taka presja na Warszawę od chwili, kiedy Polacy przeprowadzili swoiste powstanie z kartką wyborczą zamiast szabli w ręku i oddali rządy krajem formacji politycznej o silnym elemencie patriotycznym. Stąd wsparcie dla sił, które podjęły nieudaną próbę puczu i obalenia rządu. Stąd poparcie dla „totalnej” opozycji, kierującej się taktyką „ulica i zagranica”. Stąd poparcie dla jawnie już proniemieckiej Platformy Obywatelskiej, której prominentny przedstawiciel Rafał Trzaskowski otwarcie głosi, że po co nam Centralny Port Komunikacyjny, skoro „będziemy mieli lotnisko” w Berlinie.

Stąd uparta obrona „nadzwyczajnej kasty” sędziowskiej, której elita powiązana jest z podobną elitą niemiecką całą siecią, stypendiów, doktoratów honoris causa, prestiżowych nagród, zaproszeń na wykłady itp. O sędziowskiej klice napisano, że to „karne wojsko, trzęsące od lat polskim sądownictwem”. W osadzonym w Sądzie Najwyższym zgranym kolektywie Bruksela widzi przeciwwagę dla Trybunału Konstytucyjnego oraz „centrum oporu i zaczyn dla »alternatywnego« sądownictwa”.

Takie jądro prawniczej anarchii, wydające orzeczenia i interpretujące przepisy, może przy dobrych chęciach sparaliżować każdy rząd i stłumić wszelką inicjatywę gospodarczą i społeczną. Dla eurokratów oraz rządzących w co najmniej kilku stolicach europejskich korzystne jest podsycanie tych dobrych chęci, a zatem osłaniają kolegów po fachu gotowych działać wbrew interesom własnego państwa i narodu.

Przy obecnym układzie międzynarodowych sił i ambicji niepokorna Polska, która broni swej suwerenności, tożsamości narodowej, wiary i tradycji ma licznych przeciwników. Od mafii przekrętników VAT po handlarzy śmieciami i zwolenników handlu w niedzielę oraz spacerów po świeżym powietrzu galerii handlowych. Forsując własne interesy, grupy te chcą osłabić Polskę i przekształcić Polaków w bezmózgi zasób ludzki, łatwą do manipulowania siłę roboczą i rzeszę bezkrytycznych konsumentów, żyjących i pracujących tylko po to, aby kupować przez 7 dni w tygodniu i 24 godziny na dobę. Każda z tych grup stara się narzucić korzystną dla siebie narrację. Z jednej strony mamy wpajane w reklamach hasła typu „niemiecka jakość” i „niemiecka technologia”, a przecież każde dziecko wie, że niemiecki proszek do prania kupowany w Polsce jest gorszy od takiego samego proszku, w takim samym opakowaniu, oferowanego w Niemczech.

Obok nachalnych reklam atakowani jesteśmy również w cierpliwych, zakrojonych na dziesiątki lat programach zakłamywania historii i obarczania Polaków winą za sprowokowanie II wojny światowej, holokaust, zbrodnie wojenne lub mordowanie rosyjskich jeńców w I wojnie światowej i wojnie polsko-bolszewickiej. Równolegle różnego rodzaju fundacje „postępowej ludzkości” kreują Polsce wizerunek kraju pełnego wsteczników, antysemitów, homofobów i nienawistników. A wszystko dlatego, że jesteśmy wierni wierze Ojców, ziemi, na której mieszkamy, narodowi i rodzinie, dla której chcemy mieć wolne niedziele.

Artykuł Rafała Brzeskiego pt. „Zagrożenia z Zachodu” znajduje się na s. 2 i 11 sierpniowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 50/2018, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Rafała Brzeskiego pt. „Zagrożenia z Zachodu” na s. 2 i 11 sierpniowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 50/2018, wnet.webbook.pl

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

 

Wojna informacyjna w strategii Pekinu. Sun Tzu: „Pokonanie przeciwnika bez walki to szczyt umiejętności wodza”

Mao Tse-tung: „Chcąc osiągnąć zwycięstwo, musimy uczynić przeciwnika ślepym i głuchym, zatkać jego oczy i uszy oraz wpędzić jego przywódców w rozterki powodujące zamieszanie w ich umysłach”.

Rafał Brzeski

Wojna informacyjna w strategii Pekinu

Dwa i pół tysiąca lat temu wielki chiński myśliciel wojskowy Sun Tzu napisał w swym słynnym dziele Sztuka wojny, że „pokonanie przeciwnika bez walki to szczyt umiejętności wodza”. Inny znany myśliciel, Mao Tse-tung, przypominał partyjnym towarzyszom, że: „chcąc osiągnąć zwycięstwo, musimy uczynić przeciwnika ślepym i głuchym, zatkać jego oczy i uszy oraz wpędzić jego przywódców w rozterki powodujące zamieszanie w ich umysłach”. Jak widać, w kształtowaniu chińskiej strategii umiejętność „zarządzania postrzeganiem” przeciwnika ma wielowiekową tradycję, w przeciwieństwie na przykład do Stanów Zjednoczonych, gdzie stratedzy główny nacisk kładą na przewagę technologiczną.

Zgodnie z wytycznymi zacytowanych myślicieli, Chiny są krajem, który konsekwentnie rozwija program walki informacyjnej zaliczanej do sfery działań militarnych, a nie politycznych, tak jak w przypadku Rosji, Stanów Zjednoczonych lub wielu innych państw.

Za „ojca chrzestnego” chińskiej doktryny walki informacyjnej uważany jest generał Wang Pufeng, który sformułował pierwszą, chińską definicję wojny informacyjnej, wedle której jest ona „produktem ery informacji” oraz „całkowitego zrewolucjonizowania pojęć czasu i przestrzeni”. W efekcie pole walki zostało „usieciowione”, a strony konfliktu zmagają się o osiągnięcie kontroli nad informacją, gdyż kontrola ta decyduje o zwycięstwie lub przegranej.

W doktrynie militarnej Pekinu walka informacyjna wpisana jest w „zintegrowany system strategicznego odstraszania” i uważana za czynnik wyrównujący szanse w konfrontacji między militarnymi potęgami pierwszej i drugiej kategorii. W literaturze chińskiej pojawia się czasem sformułowanie, że cyberwojna to „nowa walka ludowa”, dzięki której „słabszy może pokonać silniejszego”. Chińscy teoretycy kładą przy tym nacisk nie tyle na przewagę liczbową, materiałową lub technologiczną, co na kreatywność, inwencję i samodzielność myślenia dowódców oraz podległego im personelu prowadzącego walkę informacyjną. Działania informatyczne i informacyjne to według nich „broń biednych, ale mądrych”, są bowiem „niskokosztowe” i stosunkowo łatwo je zamaskować w cyberprzestrzeni, tak że zaatakowany „nie będzie wiedział, czy to dziecinny psikus, czy atak wroga”.

W rozważaniach nad filozofią wojny informacyjnej przyjęto pięć założeń:

  • działania w cyberprzestrzeni powinny mieć charakter obronny, a nie ofensywny i dlatego należy je prowadzić w okresie pokoju,
  • działania w cyberprzestrzeni to broń niekonwencjonalna, którą należy wykorzystać z zaskoczenia tuż przed rozpoczęciem konfliktu lub najpóźniej na jego początku, gdyż inaczej przeciwnik wyłączy sieć i wszystkie uzyskane wcześniej informacje staną się bezużyteczne,
  • Chiny mają wystarczający potencjał i mogą wygrać informacyjne starcie,
  • przeciwnicy Chin są informatycznie uzależnieni od działania komputerów, a chińskim siłom zbrojnym wystarczą w razie potrzeby liczydła, papier i ołówek,
  • Chiny muszą pierwsze rozpocząć informacyjną ofensywę.

Zadania stawiane cyberwojownikom mają prowadzić nie tyle do zajęcia terytorium przeciwnika czy do eliminacji jego siły żywej, co do skruszenia woli oporu. W opracowaniach teoretycznych podkreśla się, że oręż informacyjny to swoisty rodzaj uzbrojenia, dzięki któremu można wygrać kampanię bez uciekania się do tradycyjnych działań zbrojnych. W chińskiej literaturze przedmiotu funkcjonuje wprawdzie określenie ‘żiming dadżi’, czyli ‘śmiertelny cios’, ale termin ten odnoszony jest raczej do paraliżowania niż do zadawania klęski. Celne uderzenie w „system nerwowy” przeciwnika, w jego możliwości zbierania, analizowania i oceny informacji, a potem system wydawania rozkazów, może dać znaczącą przewagę w przebiegu kampanii.

Zwycięzcą w cyberkonfrontacji staje się ten, kto zdobędzie więcej, bardziej dokładnych informacji i szybciej potrafi je przetworzyć i przekazać. W trakcie cyber-manewrów ćwiczy się skuteczność zaskakującego sparaliżowania wytypowanych, kluczowych elementów logistycznego łańcucha przemieszczania wojsk, takich jak: porty, lotniska, systemy transportu, instalacje łączności, ośrodki dowodzenia oraz systemy informatyczne. Celem tych działań jest uniemożliwienie rozmieszczenia sił przeciwnika przed ofensywą. Równoległe trenuje się cyberuderzenia w struktury cywilne oraz operacje informacyjnego sabotażu w sferze medialnej i społecznej, które mają za zadanie podnieść znacząco finansowy i polityczny koszt operacji zbrojnych przeciwnika.

Sięgając do doświadczeń Kominternu, na których wychowywał się przewodniczący Mao, propaganda, manipulacja, żonglerka faktami, wszelkiego rodzaju fałszywki oraz informacyjny sabotaż uważane są za istotny oręż w moralnym rozkładaniu przeciwnika i pozbawianiu go woli walki. Chińczycy pamiętają przy tym o własnych, przykrych doświadczeniach, kiedy korupcja, opium i podsycane przez wrogów walki wewnętrzne doprowadziły do ruiny potężne cesarstwo.

W strategicznych planach ewentualnego konfliktu z USA oraz nieustannej konfrontacji z Tajwanem zakłada się, że opinię publiczną przeciwnika można środkami informacyjnymi zmanipulować, skłonić do przyjęcia określonych narracji, oddziaływać na jej emocje i motywacje, co można wykorzystać do osłabienia jej woli walki i chęci do interwencji zbrojnej.

Z myślą o takich operacjach Pekin utworzył na całym świecie liczne fundacje i tak zwane organizacje pozarządowe. Zamaskowane jako „prywatne” i „niezależne”, fundacje te przejęły lub sformowały od podstaw mnogie większe i mniejsze organizacje medialne, których zadaniem jest prowadzenie walki informacyjnej, co w skrócie można ująć jako promowanie aktualnej polityki Chin oraz dyskretne sączenie jadu prowadzącego do rozdźwięków i konfliktów w obozie przeciwnika.

Generalnemu propagowaniu chińskiego patrzenia na świat służą też Instytuty Konfucjusza zakładane na wyższych uczeniach całego świata. Osią wszelkich działań jest cierpliwe przekonywanie, że Chiny Ludowe „nigdy nie będą dążyć do hegemonii, ekspansji lub tworzenia sfer wpływów”, a zatem nie należy się obawiać rosnącej potęgi Chin. Wątpiącym w tę narrację podsuwa się inną – pozornie przeciwną tezę – potęga Chin jest już tak wielka, że próby hamowania jej dalszego rozwoju skazane są na niepowodzenie. Obie te wersje mają za cel zniechęcenie do przeciwstawiania się i zaakceptowanie polityki Pekinu bez analizowania jej założeń i celów. W powiązaniu z ofensywą propagandową i dezinformacyjną adresowaną do obywateli, planowane działania wyprzedzające o charakterze militarnym oraz cyberataki na zaplecze przeciwnika i jego cywilne struktury informatyczne, mogą – jak się uważa w Pekinie – „skończyć wojnę, jeszcze zanim się ona zacznie”.

Jeżeli jednak konflikt rozpocznie się, to w kolejnej fazie planuje się przede wszystkim zakłócanie obiegu informacji kwatermistrzowskich, celem wywołania chaosu logistycznego. Na przykład poprzez kierowanie zaopatrzenia, paliwa, amunicji, części zamiennych itp. niezgodnie ze zgłoszonymi potrzebami oraz usuwanie lub fałszowanie sprawozdawczości i zapotrzebowań poszczególnych jednostek.

Głównym przeciwnikiem dla chińskich strategów są niezmiennie Stany Zjednoczone i w atakach informatycznych i informacyjnych widzą oni przedłużenie zasięgu własnego potencjału militarnego. Poprzez sieć Chińczycy mogą skrócić dystans, pokonać – jak to określają – „tyranię odległości” i sięgnąć terytorium USA, gdzie cyberatakami mogą zadawać poważne straty gospodarcze, paraliżować struktury państwa oraz infrastrukturę krytyczną, prowadzić informacyjne działania dywersyjne, których celem jest wywołanie społecznego chaosu, a nawet zakłócenie operacji wojskowych. Chińskie wojska lądowe wciąż jeszcze nie mogą równać się z amerykańskimi, ale chińscy mistrzowie walki w cyberprzestrzeni mogą skutecznie sparaliżować wysoce zinformatyzowaną US Army, a zwłaszcza jej systemy sieciowe i komputerowe, głównie w sferze dowodzenia i transportu. Przykładowo mogą sparaliżować systemy sterujące załadunkiem statków w portach. Sądząc z materiałów Armii Ludowo-Wyzwoleńczej, chińscy stratedzy nie zakładają, że hakerom w pagonach uda się przeniknąć i sparaliżować wewnętrzne sieci okrętów wojennych lub ich zespołów, czy też sieci większych jednostek. Działania ofensywne mają być skoncentrowane na uniemożliwieniu przeciwnikowi rozwinięcia swoich sił oraz na przerwaniu lub zakłóceniu łączności między zespołami okrętów a wyższym dowództwem.

Chińczycy są skrupulatni i cierpliwi. Już przed kilkunastu laty dokonali wstępnego przeglądu środków, którymi można sparaliżować systemy komputerowe przeciwnika: od ataków hakerskich i wirusów po ataki fizyczne, sabotaż dywersantów i oddziaływanie pola elektromagnetycznego. Analiza posiadanych możliwości doprowadziła strategów Armii Ludowo-Wyzwoleńczej do wniosku, że krytycznym elementem jest posiadanie dobrych hakerów, chętnych do współpracy z wojskowymi służbami specjalnymi. Hakerów wprawdzie nie brakowało, ale o amatorów lojalnej współpracy było trudno, gdyż międzynarodowa subkultura hakerska opiera się na idei omijania kontroli i pozyskiwania tajemnic rządowych bez różnicy flagi.

Wprowadzono wówczas pojęcie „hakowania patriotycznego”. Na hakowanie obcych przymykano oczy, natomiast hakowanie swoich uważano za naganne i stosownie karano.

Wojskowy „Dziennik Armii Wyzwoleńczej” gloryfikował „hakerów-patriotów” i zachęcał młodych ludzi do potyczek z ekspertami bezpieczeństwa sieciowego Tajwanu. Stopniowo selekcjonowano inteligentnych, aktywnych i lojalnych, aż w opublikowanym w 2013 roku opracowaniu Nauka Strategii Wojskowej ujawniono, że Chiny posiadają „sieciowe oddziały szturmowe”, które prowadzą „ofensywne operacje” w cyberprzestrzeni. Siły te dzielą się na trzy kategorie:

  • specjalistyczne wojskowe oddziały operacyjne prowadzące ataki w sieci i organizujące obronę chińskiej infrastruktury sieciowej,
  • siły autoryzowane przez Ludową Armię Wyzwoleńczą, ale złożone z personelu podlegającego resortom bezpieczeństwa państwowego i bezpieczeństwa publicznego oraz innym instytucjom,
  • siły pozarządowe, czyli firmy zajmujące się cyberbezpieczeństwem, grupy hakerskie, itp. organizacje, które w razie potrzeby mogą być mobilizowane do prowadzenia walki informacyjnej.

Fakt, że potencjał cywilny, zgodnie z doktryną „wojny ludowej” Mao Tse-tunga, został wpisany w struktury wojskowe i może być mobilizowany, ma istotne znaczenie, bowiem walka informacyjna opiera się na ludzkich umiejętnościach, talencie i wiedzy. Dostęp w dowolnym momencie do cywilnych zasobów zwiększa więc niepomiernie możliwości struktur wojskowych. Ponadto wielu doświadczonych specjalistów pracuje w zagranicznych przedstawicielstwach chińskich podmiotów gospodarczych, co siły zbrojne mogą w razie potrzeby wykorzystać do własnych operacji. Na przykład do „działań graniczących z wojną” lub do „ostrzegawczych ataków informacyjnych”, które wpisano do zintegrowanej strategii odstraszania razem z potencjałem nuklearnym, konwencjonalnymi pociskami dalekiego zasięgu oraz działaniami w przestrzeni kosmicznej.

Prognozy chińskich analityków i strategów przewidują, że znaczenie cyberprzestrzeni jako teatru konfrontacji będzie rosnąć. Opublikowana w 2015 roku doktryna wojskowa podkreśla, że przestrzeń kosmiczna i cyberprzestrzeń staną się polem walki, na którym będą rywalizować najważniejsze potęgi świata.

W opinii Trzeciego Zarządu chińskiego Sztabu Generalnego, który nadzoruje i prowadzi radio i cyberwywiad, w infosferze toczy się zażarta walka pomiędzy czołowymi mocarstwami. Stany Zjednoczone, Rosja, Japonia, Wielka Brytania, Niemcy i Kanada starają się przejąć strategiczną inicjatywę w świecie, w którym państwa są w coraz większym stopniu zależne od sieci komputerowych obsługujących administrację i siły zbrojne. Stopień tego uzależnienia należy monitorować i dlatego prowadzone w czasie pokoju cyberpenetracje są wedle chińskich analityków rekonesansem stanowiącym fundament dla osiągnięcia „sieciowej dominacji” na wypadek wojny.

Artykuł Rafała Brzeskiego pt. „Wojna informacyjna w strategii Pekinu” znajduje się na s. 11 lipcowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 49/2018, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Rafała Brzeskiego pt. „Wojna informacyjna w strategii Pekinu” na s. 11 lipcowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 49/2018, wnet.webbook.pl

Radiowywiad w I wojnie światowej. W bitwie pod Tannenbergiem po raz pierwszy świadomie użyto dezinformacji w eterze

Wojna nie zmieniła tylko jednego kanonu: wygrywał ten, kto wiedział więcej o planach przeciwnika. Ten, kto potajemnie zdobył więcej prawdziwych informacji i umiejętnie podsunął fałszywe.

Rafał Brzeski

Radiowywiad w I wojnie światowej – cz. 3

Jeszcze na łożu śmierci, w pierwszych dniach 1913 r., mózg pruskiego sztabu generalnego, feldmarszałek hrabia Alfred von Schlieffen napominał junkrów pruskich, generałów wojsk lądowych Cesarstwa Niemiec: „Kiedy wkroczycie do Francji, niech rękaw ostatniego żołnierza po prawej stronie tyraliery otrze się o fale Kanału La Manche”.

Tworzony przez niego od 1905 r. plan błyskawicznego przemarszu przez neutralną Belgię, zaatakowania Francji od północnego wschodu, marszu wzdłuż Kanału i uderzenia na Paryż od północy był cyzelowany aż do ostatnich miesięcy przed wojną. Ćwiczono go na mapach i podczas manewrów. Podporządkowano mu program rozbudowy linii kolejowych, opracowano co do minuty wojenny rozkład jazdy pociągów cywilnych i wojskowych. Plan mobilizacji i koncentracji wojsk był tak precyzyjny i tyle razy sprawdzany i ćwiczony, że nie dostrzegano w nim żadnych luk i nie zostawiano miejsca na nic nieprzewidzianego.

W sierpniu 1914 ofensywa rozwijała się zgodnie z planem. Nawet belgijska forteca Liège, którą Schlieffen uważał za twardy orzech do zgryzienia, padła pod ogniem ciężkich moździerzy oblężniczych kalibru 420 mm wyprodukowanych w zakładach Kruppa. Pierwszy strzał oddano 12 sierpnia o 18.40. Ważący prawie tonę granat „rozbił w pył fort Pontisse: beton, stal i szczątki ludzkie wyrzucone zostały w powietrze na wysokość 300 m”. Granat „Grubej Berty” przebił około 2 m ziemi, 3 m betonu, a potem gruby mur z cegły. Po nawale ogniowej moździerzy z fortyfikacji Liège zostały ruiny i zgliszcza. Wielu obrońców huk wybuchów przyprawił o obłęd. Po 4 dniach najnowocześniejsza twierdza w Europie skapitulowała. Armia cesarska mogła maszerować dalej.

W swym planie Schlieffen nie przewidział jednak uporu i oporu Belgów, którzy wbrew utartym kanonom wojny przecinali druty telegraficzne i wywracali słupy. Belgijska sieć łączności legła w strzępach. Niemiecki wywiad nie rozpoznał wcześniej ani belgijskiej, ani francuskiej sieci telekomunikacyjnej, sztab generalny nie konsultował planów kampanii z oficerami łączności, nie przygotowano więc zapasów części zamiennych ani odpowiednich zapasów kabla. Trzeba było przejść na łączność bezdrutową, co teoretycznie nie powinno sprawić trudności, ale w praktyce generałowie Alexander von Kluck i Karl von Bülow, którzy dowodzili w Belgii, mieli kłopotów co niemiara. Łączność rwała się, gdyż obowiązujący szyfr nie nadawał się do warunków polowych. Każdy błąd powodował takie zniekształcenie tekstu, że odbiorca otrzymywał niezrozumiały bełkot. W rezultacie niemieccy telegrafiści powtarzali depesze, a wreszcie nadawali otwartym tekstem.

Na taką chwilę czekali operatorzy nasłuchu Service du Renseignement (Służby Rozpoznania) na szczycie wieży Eiffla. Ich „ulubieńcem” był pruski generał Johannes Georg von der Marwitz, dowódca kawalerii 1 Armii, który z kawaleryjskim temperamentem nie czekał na żmudne szyfrowanie i deszyfrowanie, tylko kazał telegrafistom nadawać otwartym tekstem. To właśnie jego depesza z początku września 1914 r., o konieczności przekucia podków i dania koniom dwudniowego odpoczynku uzmysłowiła Francuzom, że mają czas przygotować kontruderzenie nad Marną.

W rezultacie kilkudniowej bitwy niemiecka ofensywa została zahamowana, a w pruskim dowództwie zapanował chaos, czego świadectwem była kolejna depesza von der Marwitza: „Powiedzcie, gdzie dokładnie jesteście i co robicie. Tylko spieszcie się, żebym zdążył spieprzyć stąd jak najszybciej” (Krop P., Sekrety wywiadu francuskiego, Warszawa 1999, s. 143). Przegrana nad Marną sprawiła, że plan Schlieffena powędrował do sztabowego kosza i front przekształcił się w łańcuch transzei i umocnień od Szwajcarii po Morze Północne, a wojna z manewrowej zamieniła się w pozycyjną.

Również dla Anglików wojna rozpoczęła się nie tak, jak planowali. Wprawdzie jeszcze w czerwcu 1914 r. sporządzili rejestr funkcjonujących na świecie nadajników wraz z podstawowymi danymi o ich mocy, zasięgu i konstrukcji, ale kiedy Brytyjskie Siły Ekspedycyjne wylądowały we Francji, w radiostacje na konnych wozach, po 3 na dywizję lub brygadę, wyposażona była tylko kawaleria. W Komitecie Obrony Imperialnej uznano bowiem, że łączność radiowa potrzebna jest tylko jednostkom szybkim, a piechocie wystarczą polowe telefony. Tymczasem po trzech miesiącach front stanął w miejscu i spieszonych kawalerzystów wysłano do transzei. Swoje radiostacje zabrali do okopów, gdzie stwierdzili, że w nasłuchu sprawdzają się doskonale i „niebawem używano ich niemal wyłącznie do przechwytywania komunikacji wroga, i to ze sporym sukcesem”. Najpoważniejszą trudność stanowił brak tłumaczy. Mściła się przedwojenna opinia wpływowego w ministerstwie wojny (później marszałka polnego) gen. Henry’ego Wilsona, że oficerowi wystarczy, jak dobrze włada własnym językiem, bo żaden z wielkich dowódców nie znał języków obcych.

Niemiecką łączność telefoniczną początkowo podsłuchiwano, podłączając się do nieprzyjacielskich kabli, co nie było specjalnie trudne, gdyż miesiącami okopy obu stron dzieliły niewielkie odległości, nawet niespełna 20 m. Zebrane doświadczenie przydało się Brytyjczykom w budowie aparatów podsłuchowych. Polowe testy przeprowadzone w 1915 r. pozwalały prowadzić podsłuch z odległości 100 metrów. Zadowolenie zwarzyły jednak tłumaczenia podsłuchanych rozmów, z których wynikało, że Niemcy mają jeszcze lepsze aparaty. Brytyjskie telefony i telegrafy polowe wykorzystywały jeden rozciągnięty kabel oraz dobre uziemienie. Niemieckie urządzenia „Moritz” działały na zasadzie indukcji. Wystarczyło przeczołgać się nocą pod zasiekami i zagrzebać w ziemi podłączone do kabla miedziane płytki, a drugi koniec przyłączyć do „Moritza”. Wzmacniacz urządzenia umożliwiał skuteczny podsłuch nawet z odległości 1000 m od linii telefonicznej przeciwnika. W połowie 1915 r. szkockich piechurów przybywających w tajemnicy na pierwszą linię okopów powitał niemiecki trębacz, grając z werwą tradycyjny marsz ich pułku.

Aparaty „Moritz” sprawowały się doskonale, a Brytyjczycy byli niebezpiecznie gadatliwi. Szczególnie „oficerowie wyższych stopni, którzy mogli zdradzić najwięcej sekretów. Nie będzie żadną przesadą stwierdzenie, że skutkiem ich niedyskrecji w latach 1915 i 1916 były tysiące ofiar i dopiero w 1917 r. udało się wprowadzić w miarę skuteczne przeciwśrodki” (Nalder R., Royal Corps of Signals, Londyn 1958, s. 107). Jednym z nich był zakaz prowadzenia rozmów telefonicznych w odległości mniejszej niż 3000 m od linii frontu.

Brytyjska łączność polowa stała się w miarę bezpieczna dopiero pod koniec 1915 r., gdy na odcinku pod Ypres we Flandrii wprowadzono pierwsze egzemplarze okopowego telefonu zwanego Fullerphone, od nazwiska konstruktora, majora A.C. Fullera. Z jego pomocą można było bezpiecznie przesyłać depesze telegraficzne na odległość 30 kilometrów, a rozmawiać na nieco krótszym dystansie.

Na 1916 rok Niemcy zaplanowali wykrwawienie armii francuskiej uderzeniem na umocniony rejon Verdun. Naczelny wódz wojsk francuskich, generał Joseph Joffre, był rozdarty. Wywiad twierdził, że celem niemieckiej ofensywy będzie zdobycie twierdzy Verdun; wydział operacyjny jego sztabu zapewniał, że Niemcy uderzą w Szampanii lub w Alzacji. Politycy w Paryżu, którym zaszedł za skórę, tylko czyhali na jego potknięcie. Wysłał więc szefa sztabu generała Noëla de Castelnaua w podróż inspekcyjną na pierwszą linię frontu. Pod koniec stycznia 1916 r. de Castelnau dotarł do słabo przygotowanej do obrony twierdzy Verdun. Tam w przyfrontowym lesie do kolejnej ostrej wymiany zdań między oficerami wywiadu i wydziału operacyjnego włączył się nagle sierżant Henri Morin, szef placówki nasłuchu, i przekonał de Castelnaua, że Niemcy okopali się solidnie, dostali świeże uzupełnienie, mają liczne odwody i są gotowi do ofensywy, która „powinna zacząć się około 13 lutego”. Placówki francuskiego nasłuchu niemieckich linii telefonicznych w rejonie Verdun były wyposażone w aparaty z techniczną nowością – wzmacniaczami lampowymi. Dzięki temu ludzie Morina dysponowali wyjątkowo precyzyjnymi wiadomościami. De Castelnau wrócił do głównej kwatery i mimo oporów wydziału operacyjnego wymusił wzmocnienie rejonu umocnionego Verdun, głównie artylerią ciężką i działami kolejowymi.

Sierżant Morin pomylił się o tydzień. Niemcy uderzyli 21 lutego 1916 r., rozpoczynając jedną z najbardziej krwawych bitew I wojny światowej. Do grudnia straty obu stron wyniosły około 800 tysięcy żołnierzy. Wystrzelono ponad 36 mln pocisków artyleryjskich.

Wojska francuskie walczyły pod Verdun, kiedy Brytyjczycy postanowili zaatakować nad Sommą we francuskiej Pikardii. Planowano, że kilkudniowe przygotowanie artyleryjskie zniszczy niemieckie umocnienia polowe i piechota bez trudności sforsuje niemiecką linię obrony. Niemcy wiedzieli, że Brytyjczycy szykują się do ofensywy, a kiedy rozpoczęła się ogniowa nawała, mieli pewność, że atak się zbliża. Pytanie, kiedy. Odpowiedź dali 30 czerwca łącznościowcy podsłuchujący angielskie linie telefoniczne. Ktoś po drugiej stronie frontu relacjonował słowa generała dodającego ducha żołnierzom, którzy jutro o 7.30 rano ruszą na wroga. Niedyskrecja pozwoliła Niemcom wycofać się z ostrzeliwanej pierwszej linii okopów, podciągnąć karabiny maszynowe i czekać. Kiedy ogień brytyjskiej artylerii przesunął się na tyły, ogień zaporowy otworzyła niemiecka artyleria, piechota wróciła na pierwszą linię i karabiny maszynowe zaczęły zbierać krwawe żniwo. Zanim zapadł zmrok, Brytyjczycy stracili w zabitych i rannych blisko 60 tysięcy ludzi. Bitwa nad Sommą trwała do 18 listopada 1916 r. Po obu stronach straty były ogromne – w sumie około miliona ludzi. Wojska Ententy przesunęły front o 12 kilometrów.

Na froncie wschodnim starciem, które w Niemczech urosło do symbolu Deutschland über alles, była bitwa pod Tannenbergiem. Pod koniec sierpnia 1914 r. słabsze siły niemieckie rozgromiły między jeziorami mazurskimi dwie armie rosyjskie generałów Pawła Rennenkampfa i Aleksandra Samsonowa. Pod naciskiem Rosjan wojska niemieckie początkowo wycofywały się i miały zamiar uciec za Wisłę. Po południu 23 sierpnia szef sztabu generalnego Helmuth von Moltke wymienił dowództwo 8 Armii na generałów Paula von Hindenburga i Ericha Ludendorffa,. Do wieczora przygotowali plan operacyjny swoich wojsk. 25 sierpnia Hindenburg gotował się do wyjazdu inspekcyjnego na front, kiedy wręczono mu przechwycony w nocy radiogram. Był to rozkaz operacyjny Rennenkampfa dla rosyjskiego IV Korpusu. Został nadany otwartym tekstem!

Hindenburg dowiedział się nie tylko o zamiarach korpusu, ale również, że po drugiej stronie frontu stoi rosyjska 1 Armia, o czym dotychczas nie wiedział. Tego samego dnia po południu otrzymał kolejny radiogram, również nadany otwartym tekstem; tym razem był to rozkaz generała Samsonowa o organizacji i kierunkach działania 2 Armii rosyjskiej. Teraz mógł spokojnie przygotowywać kontruderzenie.

Dzięki nasłuchowi, do końca trwającej kilka dni bitwy Hindenburg i Ludendorff otrzymywali istotne rosyjskie rozkazy, które nadawane były nadal bez szyfrowania. W rezultacie byli lepiej poinformowani o sytuacji niż dowódcy rosyjscy. Nic więc dziwnego, że pokonali Rosjan i zmusili ich do chaotycznego odwrotu. Niemal cały rosyjski sprzęt został rzucony w bagna, a Niemcy wzięli do niewoli ponad 92 000 Rosjan. Trzeba było 60 pociągów, żeby odstawić jeńców na tyły.

W trakcie bitwy pod Tannenbergiem podsłuch korespondencji rosyjskiej prowadziły radiostacje forteczne w Królewcu i Toruniu oraz dwie radiostacje sztabowe 8 Armii niemieckiej. Po zwycięskiej bitwie Hindenburg został ogłoszony „zbawcą Prus”, razem z Ludendorffem zaś uznany za genialny tandem dowódczo-sztabowy. Dwa miesiące po bitwie Hindenburg awansował na feldmarszałka. W opublikowanych w 1919 r. memuarach słowem nie wspomniał o przechwyconych przez nasłuch radiogramach. Ludendorff był nieco uczciwszy. Zapisał: „Otrzymaliśmy przechwycony telegram przeciwnika, który dał nam jasny obraz ruchów wroga w następnych dniach” (Flicke W.F., War Secret in the Ether…, Waszyngton 1953, s. 18). Nie napisał jednak, że tych telegramów było wiele. No, ale wtedy trudno byłoby mówić o genialnych dowódcach niemieckich.

W opinii kwatermistrza generalnego sztabu najwyższego naczelnego dowódcy, gen. Jurija Daniłowa, główną przyczyną porażki był kompletny chaos łącznościowy. Z braku kabla telefonicznego ciężar komunikacji spadł na radiostacje, których obsługa nie była odpowiednio przygotowana. Szyfranci nie potrafili sprawnie utajniać i odczytywać radiogramów. Sztab XIII Korpusu nie miał ani szyfrów, ani kodów i nie mógł przyjmować innej korespondencji, jak otwartym tekstem. Ponadto rozkazy dzienne wydawane były zbyt późno i nawet bez szyfrowania docierały do niższych szczebli dopiero około 10.00 przed południem, kiedy jednostki powinny być już dawno w marszu. Gdyby korespondencja była szyfrowana, opóźnienia byłyby jeszcze większe. Daniłow zwrócił jednak uwagę, że niemiecka strona też nadawała otwartym tekstem, z czego korzystały rosyjskie sztaby.

W trakcie bitwy pod Tannenbergiem zapewne po raz pierwszy zastosowano świadomie dezinformację w eterze. Radiostacja w Królewcu wysłała 7 września 1914 r. otwartym tekstem radiogram, który w wielu miejscach był przekłamany pozorowanymi zakłóceniami, ale w jednym miejscu nakazywał korpusowi gwardii połączyć się pod Labiawą (obecnie Polessk w obwodzie kaliningradzkim) z jednostkami wyładowującej się tam 5 Armii. O ten fałszywy fragment chodziło. Rosjanie przechwycili radiogram, „łyknęli” dezinformację i wstrzymali dalsze natarcie, chociaż 5 Armia była wówczas na froncie we Francji.

Za „ojca chrzestnego” niemieckiego radiowywiadu należy uznać dowódcę radiostacji fortecznej w Toruniu, który w trakcie bitwy pod Tannenbergiem z własnej inicjatywy zorganizował dowóz przechwyconych radiogramów kurierami na motocyklach do sztabu Ludendorffa, tworząc w ten sposób zintegrowany system nasłuchu, przejmowania i wykorzystywania korespondencji radiowej przeciwnika. Na tym się jednak skończyło. Dopiero rok później w Niemczech zorganizowano systematyczny monitoring nieprzyjacielskiego ruchu w eterze.

Austriackie wojska na froncie wschodnim od pierwszych dni wojny dysponowały już zalążkiem systemu nasłuchu i przechwytywania korespondencji przeciwnika w oparciu o radiostacje forteczne w Krakowie i Przemyślu. Nasłuch powiązany był z Geheimdienst – kryptologiczną sekcją kancelarii cesarskiej, co pozwoliło już w drugim tygodniu wojny prowadzić nie tylko nasłuch, ale również skuteczny dekryptaż rosyjskiej korespondencji. Na froncie serbskim, włoskim oraz na Adriatyku radiowywiad Evidenzbureau wojsk lądowych współpracował z Telegraphenbureau w bazie cesarsko-królewskiej marynarki wojennej w Pola. Marynarka wojenna przechwytywała korespondencję, armia prowadziła dekryptaż. Całość austriackich działań radiowywiadowczych nosiła kryptonim PENKALA.

Po drugiej stronie frontu Francja i Włochy od początku wojny prowadziły nasłuch korespondencji Austro-Węgier. We Włoszech przechwycone depesze zbierano w Ufficio Informationi, ale austriackie szyfry oparły się włoskim kryptologom i odczytywanie korespondencji rozpoczęto dopiero w kwietniu 1916 r., kiedy włoskiemu wywiadowi udało się uzyskać książkę kodową UC 12. Rok później wzdłuż wybrzeża Adriatyku uruchomiono sieć stacji radionamiaru, który z miejsca przyniósł doskonałe efekty w ustalaniu pozycji austriackich i niemieckich okrętów podwodnych.

Pierwsza wojna światowa przyniosła nowy wymiar walk – w powietrzu. Pierwszy nalot niemieckich zeppelinów na Wielką Brytanię 19 stycznia 1915 r. był ryzykownym przedsięwzięciem nie tyle z uwagi na obronę przeciwlotniczą, ile na trudności nawigacyjne. Dopiero w kwietniu uruchomiono trzy stacje nadawcze w Niemczech i jedną w okupowanej Belgii, których sygnał umożliwiał prymitywną radionawigację. Stacje te były od razu monitorowane przez Brytyjczyków. Pojawienie się w eterze ich sygnału ostrzegało o szykującym się nalocie, a śledzenie kursu sterowców umożliwiał regulamin cesarskiej marynarki wojennej, który nakazywał kapitanom większości zeppelinów łączyć się co godzina z dowództwem. Nawet krótka depesza umożliwiała zaalarmowanym już stacjom brytyjskiego radionamiaru ustalenie pozycji sterowca, nakreślenie kursu i ogłoszenie pogotowia dla obrony przeciwlotniczej. Dzięki radionamiarowi w 1916 r. zestrzelono 8 sterowców. Rozpoznanie metod nawigacji umożliwiło też co najmniej jeden przypadek podszycia się pod niemiecką stację i nadania fałszywego sygnału. Zmyleni nawigatorzy zeppelinów, wracając z nad Anglii, skierowali swe sterowce nad Francję, gdzie zostały zestrzelone.

Radiotelegraficzną operację dezinformacyjną o znacznie większym wymiarze przeprowadzono jesienią 1917 r. W Niemieckiej Afryce Wschodniej dowodzony przez generała Paula von Lettowa kolonialny garnizon bronił się umiejętnie od ponad trzech lat, ale jego sytuacja z braku zaopatrzenia była dramatyczna. W Berlinie postanowiono wysłać pomoc superzeppelinem L-59. Do długodystansowego lotu w jedną stronę na wyżynę Makonde przygotowano go pieczołowicie. Różne elementy konstrukcji zmieniono tak, by można je było na miejscu wykorzystać do naprawy sprzętu i uzbrojenia. Część powłoki uszyto z najwyższej jakości brezentu, aby przerobić ją na namioty. Załadowano na pokład 15 ton zaopatrzenia: amunicję, uzbrojenie, zamki i lufy do karabinów, lekarstwa, materiały opatrunkowe, tkaniny mundurowe i maszyny do szycia nowych mundurów, a także części zamienne do radiostacji, pudełko medali „Żelazny Krzyż” i skrzynkę wina.

Wyładowany po brzegi L-59 wystartował 21 listopada z miasta Jamboł w Bułgarii. Bez kłopotów przeleciał nad Morzem Śródziemnym i Egiptem. 22 listopada minął Chartum i był już poza zasięgiem brytyjskich samolotów, kiedy dowódca, Kapitänleutnant Ludwig Bockholt otrzymał rozkaz powrotu, ponieważ garnizon von Lettowa skapitulował. L-59 zawrócił i po 95 godzinach lotu i przebyciu prawie 7000 kilometrów wylądował w Jamboł.

Na ziemi wyczerpana załoga dowiedziała się, że niemiecki garnizon walczy nadal. W swych powojennych wspomnieniach szef brytyjskiego wywiadu w Afryce Wschodniej, pułkownik Richard Meinertzhagen napisał, że depesza nakazująca powrót L-59 została wysłana słabym sygnałem przez radiostację brytyjską, bowiem Brytyjczycy złamali szyfr Cesarskiej Marynarki Wojennej i podszyli się pod niemiecką admiralicję. Jeśli to prawda, a wielu historyków powątpiewa, byłby to przykład bardzo skutecznej dezinformacji w eterze.

Feldmarszałek von Schlieffen planował wojnę manewrową, tymczasem szybko przerodziła się ona w pozycyjną. Latami dowódcy obu stron wierzyli, że tylko wielodniowa nawała artyleryjska otworzy drogę piechocie szturmującej okopy przeciwnika. Ginęły miliony ludzi, a front ledwie drgał, przesuwając się o kilka lub kilkanaście kilometrów. Przełomu dokonała broń dotychczas nieznana – czołgi. Admiralicja brytyjska ufała swoim pancernikom, a tymczasem Albion omal nie został rzucony na kolana przez okręty podwodne, zeppeliny oraz bombowce Gotha i Giant. Wojna nie zmieniła tylko jednego kanonu: wygrywał ten, kto wiedział więcej o planach przeciwnika. Ten, kto potajemnie zdobył więcej prawdziwych informacji i umiejętnie podsunął fałszywe.

Artykuł Rafała Brzeskiego pt. „Radiowywiad w I wojnie światowej cz. III” znajduje się na s. 17 czerwcowego „Kuriera WNET” nr 48/2018, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi oraz dodatek specjalny z okazji 9 rocznicy powstania Radia WNET, czyli 44 strony dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Wywiad Rafała Brzeskiego pt. „Radiowywiad w I wojnie światowej cz. III” na s. 17 czerwcowego „Kuriera WNET” nr 48/2018, wnet.webbook.pl

Skończyła się era genialnych wodzów. Od pierwszej chwili komunikacji elektronicznej wiadomo, że można ją podsłuchiwać

„Cenzorzy” brytyjscy w ciągu wojny skontrolowali około 80 milionów telegramów i przyczynili się do zidentyfikowania, rozpracowania, a potem zlikwidowania wielu niemieckich siatek szpiegowskich.

Rafał Brzeski

W trakcie przygotowań do spodziewanej wojny z Imperium Brytyjskim władze Zuid-Afrikaansche Republiek pośpiesznie budowały fortyfikacje w Johannesburgu i na podejściach do Pretorii. Budowane forty planowano połączyć ze stolicą podziemnymi kablami telegraficznymi. Ich koszt był znaczny i Główny Szef Telegrafów van Totsenberg w ekspertyzie dla rządu z 2 marca 1898 r. ostrzegł, że kabel taki może być podsłuchiwany, a Brytyjczycy mają potencjał techniczny umożliwiający budowę urządzeń podsłuchowych. Ponieważ odległość fortów od Pretorii nie przekraczała 7 kilometrów, Totsenberg zalecił wykorzystanie urządzeń telegrafii bezdrutowej, których koszt będzie znacznie niższy. (…)

Zamówione 6 stacji radiotelegraficznych nie dotarło jednak do władz Republiki Południowoafrykańskiej, chociaż dla bezpieczeństwa wysłano je oddzielnie pięcioma statkami. Wojna już wybuchła i Brytyjczycy przejęli cały sprzęt, który później wykorzystali do napraw własnych stacji. (…)

Rozliczne kłopoty techniczne z aparaturą nadawczo-odbiorczą, akumulatorami, antenami i wozami sprawiły, że saperzy wojsk lądowych zrezygnowali z łączności radiowej, a stacje wróciły na pokład okrętów wojennych, na których sprawowały się doskonale. Niewykluczone, że na rezygnację wpłynął też fakt, iż Burowie zdobyli w walkach stacje Marconiego i mogli podsłuchiwać komunikację wojsk brytyjskich. Nie byłoby to trudne, bowiem nikt inny w tych czasach nie posługiwał się w południowej Afryce łącznością radiotelegraficzną. (…)

Brytyjczycy o kilka tygodni wyprzedzili Rosjan, bowiem 20 marca 1904 r. dowódca floty Oceanu Spokojnego w Port-Artur, wiceadmirał Stiepan Makarow wydał radiotelegrafistom rosyjskiej eskadry rozkaz nr 27 o konieczności podsłuchiwania i zapisywania korespondencji floty japońskiej. Makarow sugerował też młodszym oficerom, żeby zainteresowali się możliwościami, jakie daje nasłuch korespondencji przeciwnika. Był to pierwszy przypadek w rosyjskich siłach zbrojnych wykorzystywania podsłuchanych radiogramów do odczytywania zamiarów nieprzyjaciela. (…)

Dwa europejskie kraje mają wielowiekową tradycję „czarnych gabinetów” i skutecznych służb wywiadowczych: Austro-Węgry i Francja. Zebrane przez wieki doświadczenie oba przeniosły na radiowywiad. (…) Trzeba oddać, że CK Marynarka Wojenna prowadziła program radiołączności energicznie i metodycznie. W latach 1899–1902 testowano urządzenia różnych producentów, a we wrześniu 1900 r. badano sposoby intencjonalnego zakłócania sygnału. Kiedy 14 maja 1904 r. attaché morski w Rzymie poinformował, że włoska marynarka wojenna lada dzień uruchomi na swoich okrętach radiotelegraficzne urządzenia firmy Marconi, to już następnego dnia dowództwo k.u.k. Kriegsmarine rozkazało wszystkim operacyjnym okrętom: „od teraz wszystkie tajne radiotransmisje muszą być kodowane”. (…)

Francuzi tradycyjnie byli sprawni w dekryptażu i złamali niemiecki szyfr używany w korespondencji między ministerstwem spraw zagranicznych w Berlinie a niemieckim ambasadorem w Paryżu. Dzięki temu, kiedy w sierpniu 1914 r. ich uwagę zwrócił długi telegram adresowany do ambasadora, odszyfrowali go, zanim przekazali adresatowi. Zawierał tekst deklaracji wypowiedzenia wojny. Nie zwlekając, zmanipulowano najistotniejsze fragmenty, pozorując przekłamania techniczne, i doręczono telegram do ambasady, gdzie po odszyfrowaniu ambasador nie mógł zrozumieć, o co chodzi, i musiał prosić Berlin o wyjaśnienia. Francuzi zyskali w ten sposób cenne godziny na zaalarmowanie jednostek stacjonujących na pograniczu. (…)

Trudno uwierzyć, ale w szykującym się do wojny Cesarstwie Niemiec radiowywiad był we wszechwładnym Sztabie Generalnym traktowany po macoszemu. Owszem, prowadzono jakieś prace studialne, ale „do wybuchu wojny nie uczyniono praktycznie nic”. Podobnie w ministerstwie spraw zagranicznych nie dokonano „niczego wartego wzmianki”. Tę druzgocącą opinię wyraził oficer Wehrmachtu wyznaczony w 1934 r. do opracowania historii służb nasłuchu, radiowywiadu i kryptowywiadu. (…)

Pod koniec lipca 1914 roku, kiedy na Bałkanach mocno pachniało prochem, do Niemiec przyjechała delegacja brytyjskiej firmy Marconi, aby z kolegami z rywalizującej firmy Telefunken przedyskutować różne problemy techniczne. Finałem była wizyta 29 lipca w Nauen, gdzie Brytyjczycy podziwiali potężny system antenowy, który robił wrażenie nie tylko na profesjonalistach. Ledwie jednak goście wsiedli do pociągu, aby zdążyć na nocny prom na Wyspy Brytyjskie, stację nadawczą przejęli wojskowi, podobnie jak resztę nadajników w Niemczech. Trwała wojenna mobilizacja.

Konkurująca z Imperium Brytyjskim radiotelegraficzna sieć Cesarstwa Niemieckiego nie pokrywała jeszcze całego globu, ale obejmowała swym zasięgiem wszystkie najważniejsze szlaki żeglugowe. Z nadajników tych 4 sierpnia 1914 r. nadano otwartym tekstem brytyjską deklarację wypowiedzenia wojny oraz polecenie dla statków handlowych, aby natychmiast skierowały się do niemieckich portów albo do portów państw neutralnych. (…)

Wielka Brytania panowała wówczas nie tylko nad falami, ale również nad większością infrastruktury światowych kabli telekomunikacyjnych. Globalny system kontroli korespondencji telegraficznej obejmował 120 placówek, w których pracowało 400 „cenzorów” plus 180 „cenzorów” w placówkach na Wyspach Brytyjskich. W ciągu wojny skontrolowali oni około 80 milionów telegramów i przyczynili się do zidentyfikowania, rozpracowania, a potem zlikwidowania wielu niemieckich siatek szpiegowskich.

Cały artykuł Rafała Brzeskiego pt. „Radiowywiad w I wojnie światowej” znajduje się na s. 11 majowego „Kuriera WNET” nr 47/2018, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z regionalnymi dodatkami, czyli 36 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Rafała Brzeskiego pt. „Radiowywiad w I wojnie światowej” na s. 7 majowego „Kuriera WNET” nr 47/2018, wnet.webbook.pl

Fundamenty Izraela w Zofijówce i Andrychowie. Pomoc władz II Rzeczpospolitej w powstaniu niepodległego państwa Izrael

Program tajnej współpracy z Haganą i Irgunem został zaakceptowany przez ministra spraw zagranicznych Józefa Becka oraz generalnego inspektora Sił Zbrojnych marszałka Edwarda Śmigłego-Rydza.

Rafał Brzeski

Fundamenty Izraela w Zofijówce i Andrychowie

Druga Rzeczpospolita była krajem tak przeludnionym, że groziła jej rewolta społeczna. Wentylem bezpieczeństwa mogła stać się emigracja. Jednym z jej kierunków była Palestyna, do której bardzo wielu chciało wyjechać, a Brytyjczycy bardzo niewielu chcieli wpuścić.

Ociąganie się Londynu w wykonaniu przyjętego na siebie zobowiązania do utworzenia państwa żydowskiego sprawiło, że minister spraw zagranicznych Józef Beck domagał się na forum Ligi Narodów utworzenia żydowskiej Palestyny i „rozszerzenia terytorium żydowskiego o pustynię Negew, dając w ten sposób Żydom dojście do Morza Czerwonego”.

Równocześnie z dyplomatyczną presją, Departament Konsularny MSZ rozpoczął działania tajne. Prowadzili je szef departamentu Wiktor Tomir Drymmer, jego zastępca, naczelnik wydziału polityki emigracyjnej, dr Apoloniusz Zarychta oraz radca dr J. Wagner. W Brytyjskim Mandacie Palestyny istniały wówczas dwie żydowskie organizacje wojskowo-niepodległościowe, które stawiały sobie za cel zmuszenie Anglików do utworzenia państwa Izrael. Były to: powołana przez Syjonistów-Rewizjonistów organizacja konspiracyjna Irgun Zwai Leumi, kierowana przez Władimira Żabotyńskiego, oraz Haganah, organizacja o charakterze policyjno-samoobronnym, dość zasobna w broń i pieniądze, której prawie wszyscy członkowie pochodzili z Polski.

W lipcu 1936 roku Władimir Żabotyński spotkał się z hrabią Edwardem Raczyńskim i przedstawił mu wizję Syjonistów-Rewizjonistów. Rozmowy kontynuowano we wrześniu 1936 roku w Warszawie. W ich trakcie Żabotyński ujawnił dziesięcioletni plan emigracji 750 tysięcy Żydów z Polski do Palestyny. Warunkiem powodzenia było umocnienie pozycji organizacji niepodległościowych działających w Brytyjskim Mandacie Palestyny. Żabotyński liczył na pomoc Polski, strona polska na pomoc Syjonistów-Rewizjonistów w sprawnym zorganizowaniu i przeprowadzeniu kampanii emigracyjnej z ziem II RP. Na spotkaniu 9 września uzgodniono, że strona polska przeszkoli 100 młodych syjonistów z Betaru, prawicowej organizacji żydowskiej stanowiącej zaplecze kadrowe dla Irgunu. Warunkiem Departamentu Konsularnego było, żeby po zakończeniu kursu jego uczestnicy wyjechali z Polski. Latem 1936 roku zorganizowano również pierwsze paramilitarne obozy wakacyjne dla młodzieży z Betaru. Kolejny obóz młodzieżowy zorganizowano w 1937 roku. Obozy te miały polskich instruktorów i były dla uczestników nieodpłatne, a uczono na nich podstaw musztry, strzelania oraz zasad konspiracji i przetrwania.

Masowym zapleczem ludzkim dla żydowskiego podziemia w Palestynie była armia potencjalnych emigrantów, którą Żabotyński szacował na około 700 tysięcy osób. Do wybuchu powstania arabskiego przeciw brytyjskiej administracji w 1936 roku z Polski wyemigrowało do Palestyny około 100 tysięcy Żydów. Potem Brytyjczycy wstrzymali imigrację i pozostał przemyt. Szmugiel ludzi do Palestyny był wspierany finansowo i organizacyjnie przez MSZ i Oddział II Sztabu Głównego, czyli tak zwaną „Dwójkę”.

Główna nitka przemytniczego szlaku wiodła pociągiem do rumuńskiego portu Konstanca, a dalej transatlantykiem „Polonia” do Jaffy i Hajfy. Przerzut prowadzono pod płaszczykiem turystyki do krajów odległych: Brazylii, Boliwii, Urugwaju i Konga Belgijskiego, tranzytem przez Palestynę. „Turystyczny” ruch był tak duży, że PKP uruchomiły połączenia Konstancy z głównymi miastami Polski. Druga nitka prowadziła samolotami linii LOT do Hajfy. Do wybuchu wojny przeszmuglowano tymi trasami ponad 13 tysięcy ludzi, w tym – w obu kierunkach – szkolonych w Polsce dywersantów i minerów Irgunu i Haganah.

W 1937 roku wojskowa współpraca Departamentu Konsularnego MSZ i „Dwójki” z żydowskimi organizacjami bojowo-niepodległościowymi nabrała tempa. W ślad za rozmowami z emisariuszem Jehudą Arazim zawarto z Haganah porozumienie o udzieleniu ułatwień w zakupie uzbrojenia i amunicji oraz o pomocy w wyszkoleniu członków organizacji. Program tajnej współpracy z Haganą i Irgunem został w ciągu kilku dni zaakceptowany przez ministra spraw zagranicznych Józefa Becka oraz generalnego inspektora Sił Zbrojnych marszałka Edwarda Śmigłego-Rydza.

W dyskretnych rozmowach w 1937 roku ze stroną rumuńską uzgodniono zasady transportu ludzi, broni, amunicji, materiałów wybuchowych i sprzętu wojskowego z Polski przez Rumunię do Palestyny. Przerzut miał się odbywać bez kontroli i zadawania pytań.

W październiku 1937 roku dla 50 instruktorów Betaru zorganizowano szkolenie w jednostce wojskowej w Rembertowie, a w styczniu 1938 roku podobne szkolenie w Andrychowie.

Latem 1938 roku około 40 bojowników Irgunu odbyło regularne szkolenie wojskowe w ośrodkach z Zofijówce na Wołyniu oraz w Poddębiu (zapewne Poddębicach) pod Łodzią. Były to szkolenia dla mieszkających w Polsce szeregowców, prowadzone przez instruktorów przeszmuglowanych z Palestyny.

Wiosną 1939 roku dla wytypowanych 25 bojowników Irgunu zorganizowano czteromiesięczny kurs minerski w ośrodku szkolenia dywersyjnego Ekspozytury nr 2 „Dwójki” w Andrychowie. Część kursantów mieszkała w Polsce, a część przybyła z Palestyny samolotami LOT obsługującymi linię Hajfa–Warszawa, najprawdopodobniej posługując się autentycznymi paszportami polskimi z fałszywymi danymi. Żydowską grupą kierował Abraham Stern, urodzony w Suwałkach komendant organizacji bojowej Irgunu. Był to kurs dla przyszłych instruktorów, a jego program obok zajęć saperskich obejmował podstawy konspiracji, techniki sabotażu, dywersji i walki partyzanckiej. Absolwenci mieli w Palestynie przekazywać zdobytą wiedzę dalej. Równolegle szkolenie bojowników Haganah prowadzono w jednostkach wojskowych w Rembertowie i Warszawie. Odpowiedzialnym za program szkoleniowy i przygotowanie ochotników z Polski, którzy mieli wyemigrować i zasilić obie organizacje bojowe w Palestynie, był pułkownik Jan Kowalewski, jeden z najlepszych oficerów „Dwójki”.

Wiosną 1939 roku Żabotyński i Stern wystąpili do MSZ o pożyczkę dla Irgunu w wysokości 212 tysięcy przedwojennych złotych. Zgodę na udzielenie pożyczki z budżetu Departamentu Konsularnego wydał minister Józef Beck. Pożyczka miała być częściowo w gotówce, a częściowo w broni, amunicji, materiałach wybuchowych i sprzęcie wojskowym. W przekazanym pokwitowaniu, datowanym 12 maja 1939 roku Władimir Żabotyński uznał polską pożyczkę za „dług honorowy” i zapewnił: „uczynimy wszystko, co w naszej mocy, aby spłacić ją jak najprędzej”.

Abraham Stern (w Palestynie używał pseudonimu Ben Mosze), dziękując 2 maja za możliwość pozyskania dóbr wartości powyżej 200 tysięcy złotych, zapewniał, że dług zostanie spłacony „po realizacji naszych celów”, czyli po powstaniu niepodległego państwa Izrael. Reprezentujący w tej transakcji stronę polską szef Departamentu Konsularnego Wiktor Tomir Drymmer jeszcze w 1968 roku zapewniał publicznie, że pożyczka nie została spłacona, chociaż niepodległość państwa Izrael proklamowano 14 maja 1948 roku.

Z innych niż Drymmer źródeł wiadomo, że Żabotyński listownie wyraził też wdzięczność za inną pożyczkę w wysokości 300 tysięcy złotych. Czy została zwrócona – nie wiadomo.

Magazyn uzbrojenia i sprzętu przeznaczonego do dyspozycji Irgunu mieścił się w wąskim budynku przy ulicy Ceglanej 8 (obecnie Pereca) w Warszawie. Yaakov Meridor, który po ukończeniu szkolenia w Andrychowie miał nadzorować przerzut uzbrojenia do Palestyny, pisał po latach, że kiedy wszedł do środka to – „omal nie zemdlałem”. Stały tam „setki skrzynek z bronią i amunicją. Chciałem ucałować każdą z nich”. Według Meridora, dla żydowskiego podziemia w Palestynie przygotowano 20 tysięcy karabinów Mauser oraz setki sztuk lekkiej i ciężkiej broni maszynowej, w tym 200 ckm Hotchkiss, a także liczne pistolety polskiej produkcji. Karabiny były produkcji francuskiej z dostaw dla polskiej armii w 1921 roku i zakonserwowane po wojnie polsko-bolszewickiej. Podane przez Meridora liczby mogą być dyskusyjne, ale fakt, że ckm Hotchkiss zostały dostarczone do Palestyny z Polski, potwierdzają inne źródła.

Wszystkie egzemplarze broni były „anonimowe”. Zatarto numery seryjne i oznaczenia producenta na wypadek, gdyby w Palestynie broń wpadła w brytyjskie ręce. Wielka Brytania była wówczas sojusznikiem Polski przeciwko III Rzeszy!

Broń, amunicję i sprzęt szmuglowano do Palestyny przez Bułgarię i Rumunię jako pomoc charytatywną dla osadników żydowskich, podając w listach przewozowych koce, obuwie, cement, materiały budowlane itp. Transporty te finansował w części, obok polskiego rządu, sympatyk Syjonistów-Rewizjonistów, francusko-rumuński milioner Simon Marcovici-Cleja. Zapotrzebowania na dostawy konkretnego uzbrojenia, amunicji lub zaopatrzenia składał Abraham Stern w uzgodnieniu z konsulem generalnym RP w Jerozolimie, Witoldem Hulanickim. Trzy poważne transporty dla Irgunu przerzucono jesienią 1938 roku oraz wiosną i latem 1939 roku. W międzyczasie szmuglowano drobne ilości broni i amunicji. Równolegle wysyłano uzbrojenie i amunicję dla Haganah. W tym przypadku transport i przemyt organizował mieszkający w Warszawie Jehuda Arazi.

Wojna przerwała współpracę, ale po podpisaniu układu Sikorski-Majski w lipcu 1941 roku, w szeregach armii generała Władysława Andersa znalazło się około 4 tysięcy Żydów. Po wyjściu ze Związku Sowieckiego polskie oddziały przybyły w 1942 roku przez Persję i Irak do Palestyny. Tam „zaczęły się tłumne dezercje żołnierzy żydowskiego pochodzenia, zaagitowanych przez organizacje żydowskie” – zapisał generał Anders we wspomnieniach. Jednostki Armii Polskiej na Wschodzie opuściło około 3 tysięcy żołnierzy „częściowo dobrze wyszkolonych”, co spowodowało „znaczne luki w oddziałach”. Mimo to, generał Anders nie zezwolił na poszukiwanie dezerterów, chociaż domagali się tego dowódcy brytyjscy. „Ani jeden dezerter nie został przez nas aresztowany”, ponieważ „nie chciałem mieć pod dowództwem żołnierzy, którzy bić się nie chcą” – wspominał dowódca II Korpusu i zagrał na dwie strony. Polskiej żandarmerii wydał cichą instrukcję, aby uciekinierów nie traktowano jako dezerterów, a Brytyjczyków lojalnie uprzedził, że mogą mieć z dezerterami kłopoty.

Wśród tysiąca żołnierzy pochodzenia żydowskiego, którzy postanowili zostać w szeregach Wojska Polskiego, był kapral 5 dywizji piechoty Menachem Begin, w cywilu warszawski adwokat. Uważał on, że nie można opuszczać armii, której złożyło się przysięgę.

Begin nie był w łatwej sytuacji. Koledzy z Irgunu prosili go, aby wszedł do ścisłego kierownictwa organizacji. Chcąc mu pomóc, zwrócili się do przebywającego w Palestynie Wiktora Drymmera. Ten, znając dobrze generała Michała Karaszewicza-Tokarzewskiego, który był zastępcą generała Andersa, przedstawił mu sytuację Begina i jego rozdarcie między dwiema lojalnościami. Generał Karaszewicz-Tokarzewski znalazł salomonowe rozwiązanie – udzielił kapralowi Beginowi bezterminowego urlopu.

W odpowiedzi na otrzymywaną pomoc i wsparcie kierownictwa Irgunu i różnych grup, które z niego wyszły, doradziły dyskretnie dowództwu Armii Polskiej na Wschodzie, aby na pojazdach obok brytyjskich oznaczeń malowano nieformalne oznakowania polskie. Najlepiej biało-czerwone proporczyki. Wówczas, tłumaczono, nasi ludzie przepuszczą pojazd i nie odpalą przygotowanych już przydrożnych min.

Po wybuchu wojny Irgun powstrzymał się od atakowania Brytyjczyków. Nie podporządkował się tej decyzji Abraham Stern, który z grupą młodych, dobrze wyszkolonych, „wilków” opuścił Irgun i w 1940 roku założył odrębną organizację bojową Lechi, która prowadziła typowe działania terrorystyczne. Dla Lechi głównym wrogiem byli Brytyjczycy i dla ich pokonania Stern gotów był sprzymierzyć się z każdym, nawet z Niemcami Hitlera, Włochami Mussoliniego czy Sowietami Stalina. Stern oraz jego zastępca Icchak Szamir nadali Lechi wymiar mistyczny. Głosili, że Żydzi są narodem wybranym, a ich zadaniem jest utworzyć państwo od Nilu do Eufratu, odrodzić królestwo i zbudować Trzecią Świątynię. W taktyce wykorzystywali skutecznie nauki pobrane w Rembertowie i Andrychowie.

Brytyjczycy pilnie szukali dowodów działalności Sterna, który w Palestynie znany był pod pseudonimami Ben Mosze i Yair. Kiedy 11 lutego 1942 roku (według innych źródeł 12 grudnia 1942 roku) do mieszkania, w którym ukrywał się wraz z żoną, weszli z nakazem rewizji funkcjonariusz brytyjski i policjant żydowski, Stern nie stawiał oporu. Na polecenie, żeby zabrał płaszcz, bo jest aresztowany, odwrócił się do wieszaka, a wówczas padł strzał w plecy. „Kto strzelił? Anglik? Żyd?” – pytał we wspomnieniach Wiktor Drymmer. Część źródeł podaje, że Anglik – funkcjonariusz policji brytyjskiej Jeffrey Morton.

Do końca 1942 roku większość bojowników Lechi zginęła lub została aresztowana. Niedobitki zeszły do głębokiego podziemia. Na wzór siatek „Dwójki” organizację przebudowano w system trzyosobowych komórek konspiracyjnych z trzyosobowym komitetem centralnym na czele.

Za sprawy operacyjne, administracyjne i organizacyjne odpowiadał w nim Icchak Szamir, który, ścigany przez Brytyjczyków, posługiwał się otrzymanymi potajemnie autentycznymi polskimi dokumentami wojskowymi wystawionymi na jego właściwe nazwisko Jeziernicki. Udawał przy tym, że nie zna ani hebrajskiego, ani jiddisz i mówi tylko po polsku.

Po wojnie Lechi i Irgun nie zaprzestały walki o niepodległość. Liczba zamachów bombowych, ataków, porwań, terrorystycznych zabójstw stale rosła. 22 lipca 1946 roku sześciu bojowników Irgunu wśliznęło się do podziemi hotelu King David w Jerozolimie, zarekwirowanego dla brytyjskich oficerów. Wnieśli siedem konwi do mleka pełnych materiałów wybuchowych. Z wielką znajomością rzeczy minerzy zainstalowali ładunki w newralgicznych punktach konstrukcji południowej części siedmiokondygnacyjnego budynku, pod lokalami, w których urzędowały władze Brytyjskiego Mandatu Palestyny, a potem wycofali się niepostrzeżenie. Irgun ostrzegł telefonicznie, że hotel jest zaminowany, ale ostrzeżenie zlekceważono i nie zarządzono ewakuacji budynku. Eksplozja nastąpiła o 12.37 czasu lokalnego. Cały narożnik hotelu runął. Zginęło 91 osób, w tym 28 Brytyjczyków. Londyn zagotował się z oburzenia, ale w kręgach politycznych zaczęła dojrzewać myśl, iż czas rozpocząć rozmowy w sprawie powstania państwa Izrael.

Artykuł Rafała Brzeskiego pt. „Fundamenty Izraela w Zofijówce i Andrychowie” znajduje się na s. 4 i 5 marcowego „Kuriera WNET” nr 45/2018, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z regionalnymi dodatkami, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Rafała Brzeskiego pt. „Fundamenty Izraela w Zofijówce i Andrychowie” na s. 4 marcowego „Kuriera WNET” nr 45/2018, wnet.webbook.pl

Radiowywiad / Nawet Jules Verne w sferze łączności nie wyszedł poza wizję globalnej sieci elektrycznego telegrafu

Co zrobić, jeśli sabotażyści uszkodzą przewód? Odpowiedź wynalazcy była dobitna: „powiesić, jeśli się złapie, potępić, jeśli się nie złapie, w obu przypadkach natychmiast naprawić przewód”.

Rafał Brzeski

Jak porozmawiać na odległość? Jak porozmawiać na odległość tak, aby inni nie słyszeli? Jak podsłuchać tych, co rozmawiają? Pytania te nurtowały ludzi od niepamiętnych czasów. Sposoby szybkiego i bezpiecznego przekazywania informacji na duże odległości spędzały sen z powiek władcom, wodzom, kupcom i spiskowcom. Przechwytywanie i odczytywanie tych informacji fascynowała strażników pieczęci, dyplomatów i mędrców. (…)

Komunikacyjny „rynek” przejęły telegrafy mechaniczne lub, jak kto woli, wizualne, przy czym najbardziej znany jest semafor, konstrukcji francuskiego wynalazcy Claude’a Chappe’a, który na początku lat 1790. pasjonował się sposobami usprawnienia łączności wojskowej.

On również eksperymentował z elektrycznością, ale miał kłopoty z poprawną izolacją i skoncentrował się na telegrafie mechanicznym. Wykorzystał w nim osadzone na słupie ramiona na osiach, tworzące coś w rodzaju litery H. Słup umieszczano na specjalnie budowanych wieżach, podobnych nieco do latarni morskich. Każde ramię H mogło zająć 7 pozycji, a pozioma konstrukcja pozwalała na 4 układy, co w sumie dawało 196 kombinacji. (…)

Claude Chappe otrzymał tytuł Dyrektora Telegraficznego oraz zamówienie na budowę kolejnych łańcuchów stacji semaforowych. Wraz z braćmi połączył wkrótce 50 stacjami Paryż ze Sztrasburgiem, a potem Paryż z Brestem i Lille. Ten ostatni łańcuch przedłużono w 1810 roku aż do Amsterdamu. System rozrastał się i kiedy w 1852 roku zestarzał się techologicznie i postanowiono go zamknąć, liczył 556 stacji semaforowych i ponad 4000 kilometrów. System był jak na owe czasy szybki. W sierpniu 1838 roku depeszę o narodzinach księcia Orleanu przekazano z Paryża do Tuluzy w 2,5 godziny. (…)

Prawdziwa rewolucja telegraficzna rozpoczęła się wraz z kodowaniem liter alfabetem Morse’a, czyli kombinacją krótkich i dłuższych sygnałów zwanych popularnie kropkami i kreskami. Malarz i artysta Samuel Morse oglądał różne modele telegrafów podczas podróży po Europie w 1832 roku. Po powrocie do Stanów Zjednoczonych próbował skonstruować własny telegraf, ale rezultaty były mizerne, aż w 1837 roku zaprosił do współpracy młodego konstruktora i świetnego mechanika Alfreda Vaila.

Morse miał dobre pomysły, ale wychodziły mu jakieś zygzaki, Vail gruntownie przebudował stację odbiorczą i po roku 5 kilometrów od nadajnika zaczęły pojawiać się kropki i kreski. Potem poszedł do drukarni, gdzie od zecera dowiedział się, jakie litery są najpopularniejsze w języku angielskim i obdzielił je najkrótszymi symbolami. Litera „E” dostała kropkę, a litera „T” – kreskę. Reszta liter otrzymała od Vaila kombinacje w zależności od częstotliwości pojawiania się ich w anglojęzycznych tekstach. Tytuł Alfreda Morse’a do alfabetu kropek i kresek jest więc dość wątpliwy i powinno się raczej mówić „alfabet Vaila”, ale Morse miał koneksje oraz kontakty, dzięki którym promował w waszyngtońskich wyższych sferach „swój” telegraf i kod kropek i kresek. I tak już zostało.

Uporczywe dreptanie Samuela Morse’a po waszyngtońskich korytarzach władzy, gdzie uważano go za plecami za nieszkodliwego maniaka, dało wreszcie wyniki. W marcu 1843 roku Kongres wyłożył olbrzymią sumę 30 tysięcy dolarów na budowę linii telegraficznej z Waszyngtonu do Baltimore. Pierwszą depeszę przesłano 24 maja 1844 roku z oszałamiającą szybkość transmisji sześciu słów na minutę. Sukces kropek i kresek był druzgocący. (…)

Trudności z podsłuchem linii telegraficznych ujawnił przebieg wojny secesyjnej w Stanach Zjednoczonych. Była to wojna manewrowa, w której logistyka koncentrowała się wzdłuż linii kolejowych i rzek. Zdobycie wiarygodnych wiadomości było w niej niezwykle ważne, ale chociaż rozkazy przekazywano głównie drogą telegraficzną, to ich przejęcie nie było wcale łatwe. Wymagało bowiem wspięcia się na słup telegraficzny linii biegnącej zazwyczaj wzdłuż często patrolowanych torów kolejowych. Trzeba było wiedzieć, kiedy wiadomości są przekazywane. Podsłuchujący musiał mieć odpowiednie urządzenie i być wcale sprawnym telegrafistą, żeby siedząc na słupie poprawnie zanotować nadawane kropki i kreski. Potem trzeba było zarejestrowaną korespondencję przekazać do sztabu i jeśli udało się odszyfrować depeszę, dopiero wówczas uzyskane informacje mogły być wykorzystane we własnych planach i rozkazach. Element czasu był decydujący. Wojna secesyjna nauczyła również dwóch praw obowiązujących do dzisiaj: w każdym konflikcie potrzebny jest zespół wprawnych kryptoanalityków, aby sprawnie prowadzić dekryptaż korespondencji przeciwnika oraz: przed ważną operacją dobrze jest utrzymać ruch łącznościowy na zwykłym poziomie albo zarządzić ciszę. (…)

W drugiej połowie XIX wieku elektryczny telegraf jawił się szczytem techniki. W 1861 roku Western Union Telegraph Company uruchomiła liczącą ponad 3000 kilometrów linię z St. Joseph w stanie Missouri do Sacramento w Kalifornii. W 1866 roku podmorski kabel połączył Amerykę z Europą. Nawet taki futurolog jak Jules Verne, pisząc w 1863 roku powieść „Paryż w XX wieku” (odrzuconą przez wydawców jako totalnie nierealną), rysując obraz francuskiej stolicy sto lat później, czyli w 1963 roku, w sferze łączności nie wyszedł poza wizję globalnej sieci elektrycznego telegrafu, ale miał to być telegraf absolutnie bezpieczny.

Tymczasem nadciągała kolejna rewolucja. Mimo wszelkich zalet, telegraf miał też istotną wadę. Nadawcę i odbiorcę musiał łączyć przewód. Owszem, nie było go łatwo skutecznie podsłuchać, ale było łatwo przeciąć i trwale przerwać łączność, nawet jeśli przewód został zamaskowany, zakopany lub położony na dnie rzeki lub morza. Ponadto telegrafem nie można się było porozumieć z okrętem przebywającym na morzu. Nie dziwi więc, że pionierskie eksperymenty z telegrafem bez drutu prowadził oficer Royal Navy komandor Henry Jackson, któremu w 1896 roku udało się, wykorzystując detektor fal elektromagnetycznych zwany kohererem, uruchomić z rufy swego okrętu HMS Defiance dzwon umieszczony na dziobie. Kilka dni później Jackson powtórzył eksperyment i uruchomił dzwon na pokładzie odległego o 3 mile morskie HMS Source. Można było przesyłać sygnał bez drutu! (…)

W 1901 roku nawiązano łączność przez Atlantyk. Ten epokowy eksperyment nie tylko zagwarantował przyszłość łączności radiowej, ale również doświadczalnie udowodnił, że fale radiowe nie rozchodzą się po linii prostej, ale sięgają poza horyzont, chociaż wówczas nikt jeszcze nie wiedział dlaczego.

Transatlantyckie eksperymenty na wybrzeżu Kornwalii, w miejscu zwanym do dzisiaj Wireless Point, obserwowali i podsłuchiwali bacznie agenci brytyjskiej Eastern Telegraph Company, widząc w Gugliemie Marconim bardzo niebezpiecznego konkurenta do kontraktów rządowych. Wiedzieli, gdzie zaatakować. Urządzenia kablowe łączyły tylko nadawcę i odbiorcę. Urządzenia radiowe nadawały w eter i sygnał mógł odebrać, kto chciał, byle tylko miał odbiornik. O zachowaniu tajemnicy łączności radiowej nie mogło być mowy. (…)

Era telegrafu była więc czasem utajniania korespondencji, erą kryptologów. Era łączności bezdrutowej – okresem łamania szyfrowanej korespondencji, erą kryptoanalityków i dekryptażu.

Cały artykuł Rafała Brzeskiego pt. „Początki radiowywiadu” znajduje się na s. 14 kwietniowego „Kuriera WNET” nr 46/2018, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z regionalnymi dodatkami, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Rafała Brzeskiego pt. „Początki radiowywiadu” na s. 14 kwietniowego „Kuriera WNET” nr 46/2018, wnet.webbook.pl