„Żydki się palą”, czyli o polskich żydożercach słów kilka. Felieton

Ostatnio burzę w polskiej debacie publicznej wywołały słowa niejakiej profesor (sic!) Barbary Engelking, która w kontekście obchodów 80. rocznicy powstania w getcie warszawskim udzieliła wywiadu redaktor (sic!) Monice Olejnik. Muszę przyznać, że nie bez oporów zmusiłem się do obejrzenia wystąpienia wspomnianej profesor, gdyż dbając o higienę intelektualną staram się unikać TVN w niemniejszym stopniu niż grypy, ospy czy innych chorób zakaźnych. Tym razem jednak postanowiłem się przełamać, […]

Ostatnio burzę w polskiej debacie publicznej wywołały słowa niejakiej profesor (sic!) Barbary Engelking, która w kontekście obchodów 80. rocznicy powstania w getcie warszawskim udzieliła wywiadu redaktor (sic!) Monice Olejnik.

Muszę przyznać, że nie bez oporów zmusiłem się do obejrzenia wystąpienia wspomnianej profesor, gdyż dbając o higienę intelektualną staram się unikać TVN w niemniejszym stopniu niż grypy, ospy czy innych chorób zakaźnych. Tym razem jednak postanowiłem się przełamać, co okupiłem niemałym, nie tylko wizualno – estetycznym, ale i intelektualnym cierpieniem.

O profesor Engelking część z Państwa mogła już słyszeć za sprawą jej poprzednich wystąpień u redaktor Olejnik, kiedy to z rozbrajającą szczerością wyznała, że dla Polaków śmierć to kwestia biologiczna, nic nadzwyczajnego, natomiast dla Żydów… No to już coś innego – „to spotkanie z najwyższym”, „tragedia”, „metafizyka”.

Rasizm? Antypolonizm? E tam! Niepomni tego skandalu redaktorzy TVN, odparowujący jeszcze po niedawnym festiwalu ob*rywania Jana Pawła II postanowili zaprosić prof. Engelking by w sposób merytoryczny i zgodny z historiografią porozmawiać o powstaniu w getcie i upamiętnić jego ofiary… Nie no, żartowałem. Zaprosili ją w najlepszym czasie antenowym po to, aby tym razem kolektywnie obsrać nie tyle co jakiś tam polski autorytet, ale cały polski naród.

Nieszczęśnicy, którym zły los nie oszczędził obejrzenia w akcji tego duetu mogli między innymi usłyszeć, że w okupowanej Warszawie największe zagrożenie groziło Żydom ze strony… No właśnie, jak myślisz, Czytelniku? Niemców, hitlerowców a może mitycznych nazistów? Niby tak, ale jakby powiedział prowadzący Familiadę Karol Strasburger: „to nie jest najwyżej punktowana odpowiedź”.

 

Otóż według Engelking dla Żydów największe zagrożenie stanowili…Polacy.

 

Błogosławiona Rodzina Ulmów.

Czego jeszcze możemy się dowiedzieć z tego wywiadu? Ano chociażby tego, że Polacy to byli głównie nieżyczliwi żydożercy i szmalcownicy, którzy tylko czekali by zadenuncjować ukrywających się Żydów. I tu być może zaprotestujesz, Drogi Czytelniku, bo przecież Polacy otrzymali najwięcej medali Sprawiedliwy wśród Narodów Świata, a jak wiemy tytuł ten przyznawany jest przez Instytut Jad Waszem osobom, które z narażeniem własnego życia ratowały Żydów w czasie II wojny światowej.

Jednak dla profesor Engelking liczba ponad siedmiu tysięcy Sprawiedliwych to za mało! I nie ważne, że w krajach takich jak Niemcy czy Austria ogólna liczba udokumentowanych przypadków ratowania Żydów to zaledwie 10 procent liczby polskich Sprawiedliwych.

A nie można przecież nie wspomnieć o nieporównywalnej wręcz dysproporcji w karach jakie groziły za pomoc Żydom w Polsce w porównaniu z tymi przewidzianymi na Zachodzie. W Polsce, a także na terenach dzisiejszej Ukrainy, Białorusi i Serbii za jakąkolwiek pomoc Żydom groziła bezwzględna kara śmierci. No, ale przecież czymże jest śmierć dla Polaka, nieprawdaż?

Marek Edelman stwierdził niegdyś, że „12 tysięcy Żydów przeżyło w Warszawie do powstania. Żeby 12 tysięcy Żydów przeżyło, musiało być zaangażowanych co najmniej 100 000 ludzi. Warszawa liczyła wtedy 700 000. Co 7 Polak był zaangażowany. Myślę, że drugiego takiego miasta w Europie nie ma”.

Jednak ten ogromny akt heroizmu i odwagi Polaków, doceniony przez Edelmana, jest dla pani Engelking niewystarczający, a Polacy według niej „rozczarowali” Żydów. Ostatecznym dowodem na zezwierzęcenie Polaków jest „fakt”, że po wielkanocnej mszy ochoczo udawali się na „widowisko” pod mury getta, gdzie rzekomo „najczęściej” z ust Warszawiaków można było usłyszeć, że „Żydki się palą”. Swoją drogą zastanawia mnie z jakiej metody badawczej korzystała pani psycholog (bo historykiem/historyczką przecież nie jest) aby stwierdzić, że tego typu stwierdzenia padały z ust Warszawiaków najczęściej.

Nie powinien dziwić również fakt, że gdy w stolicy okupowanego kraju dochodzi do zbrojnego powstania, to wokół zbiera się tłum gapiów ciekawych „widowiska”. Założę się, że gdyby Polacy w żaden sposób nie okazywali swojego zainteresowania wydarzeniami w getcie, to pani Barbara Engelking oskarżyłaby ich o bezduszną obojętność.

Wygląda na to, że cokolwiek by Polska zrobiła dla ratowania Żydów, dla niektórych środowisk to wciąż będzie zbyt mało. Polskie Państwo Podziemne oraz rząd polski w Londynie robiły co w ich mocy, aby dokumentować niemieckie zbrodnie i zaalarmować świat o dokonywanych na Żydach mordach.

Fot. A. Grycuk (CC A-S 3.0, Wikipedia)

Polscy kurierzy tacy jak słynny Jan Karski udawali się z misją do USA i Wielkiej Brytanii. Bezskutecznie prosili o interwencję. To Polacy jako pierwsi poinformowali świat o tragedii Żydów.

Organizowali dla nich pomoc, angażując w to struktury państwa podziemnego, ratowali rodziny żydowskie od zagłady ryzykując życie swoje i swych najbliższych. A wszystko to w ponurym anturażu okupacyjnego terroru i nieustannych represji, którym poddawany był polski naród.

W wywiadzie ani razu nie poruszono kwestii pomocy Polskiego Państwa Podziemnego udzielanej walczącym Żydom. Mowa tu o przekazywaniu broni, szkoleniach lub działaniach dywersyjnych. Nie padło ani jedno słowo na temat Żegoty, która jako jedyna taka organizacja w Europie pomagała w wyszukiwaniu mieszkań ukrywającym się Żydom, rodzin opiekuńczych dla dzieci, czy załatwianiu fałszywych dokumentów.

Według Engelking Polacy „zawiedli” a solidarnościowa postawa Polaków była „niespodziewana”, „rzadka”, „niezwykła”. Naprawdę?

Za pomoc udzielaną Żydom niemiecki okupant przewidział karę śmierci lub wywózkę do obozu koncentracyjnego. Dobitnie przekonały się o tym rodziny Ulmów, Kucharskich, Książków

Ukrywanie osób pochodzenia żydowskiego w warunkach okupacyjnego terroru wymagało ogromnej odwagi i poświęcenia. Czy mamy moralne prawo wymagać od wszystkich ludzi takiego heroizmu? Polacy, podobnie jak i Żydzi chcieli przetrwać.

Nie podlega dyskusji, że w polskim społeczeństwie znajdowali się ludzie obojętni, podli i co najgorsze-żerujący na tragedii narodu żydowskiego. Byli i szmalcownicy. Tacy z rozkazu władz konspiracyjnych mieli być rozstrzeliwani. W każdym narodzie znajdą się ludzie o podłych charakterach. Czy Żydzi po 17 września 1939 roku nie witali entuzjastycznie Armii Czerwonej? Nie tworzyli list proskrypcyjnych na podstawie których polscy patrioci byli wywożeni na Sybir? A co z haniebną rolą żydowskiej policji i Judenratów? Czy na podstawie tych przykładów można stwierdzić, że większość narodu żydowskiego to kolaboranci i zdrajcy?

Na koniec chciałbym zadedykować pani profesor cytat, którym sama posłużyła się w rozmowie z Moniką Olejnik.

„Jak nie wiesz jak się zachować, to zachowaj się przyzwoicie. Warto być przyzwoitym”.

Cichą nadzieją może jedynie napawać fakt, że na koniec rozmowy obie panie musiała chyba najść pewna refleksja, gdyż na pytanie Moniki Olejnik – „czy fałszujemy historię?” – pani Engelking w nagłym przypływie szczerości odrzekła:

„tak, oczywiście, że fałszujemy historię. Na wiele rozmaitych sposobów”. Pani Profesor, nie można było tak od razu!?

Jacek Wanzek /Studio 37

 

Cel dyfamacji jest zawsze taki sam: obwinić niewinnego w oczach świata / Andrzej Jarczewski, „Kurier WNET” nr 86/2021

Polacy ratowali Żydów nawet za cenę własnego życia. Teraz okazuje się, że to za tanio. Nie zyskaliśmy wdzięczności. Goście, których tak hojnie podejmowaliśmy, kolejny raz okazali się niewdzięcznikami.

Andrzej Jarczewski

Przez dyfamację do kasy

Polska – w przeciwieństwie do Szwajcarii – nigdy nie była rajem bankowym, gdzie by przywożono pieniądze, ukrywane przed organami podatkowymi innych krajów. W II Rzeczypospolitej nie było też znaczących inwestycji zagranicznych. Cały polski majątek – i ten zniszczony, i ten ukradziony przez Niemców czy Rosjan, i ten, który pozostał po wojnie – cały majątek wypracowali obywatele polscy wielu wyznań i narodowości zgodnie z polskim prawem.

Szwajcaria – jak wiemy – wypłaciła na odczepnego pewną kwotę żydowskim syndykatom roszczeniowym. Podobnie postąpiły niektóre korporacje, np. współpracujący z Hitlerem IBM. Ale to nie jest precedens, który mógłby być skutecznie wykorzystany przeciwko Polsce. Inny bowiem jest status genetyczny i ontologiczny depozytów na szwajcarskich kontach, a inny dobytku polskiego.

Różnica polega na tym, że do Szwajcarii przez pokolenia napływały pieniądze z zewnątrz, a w Polsce obcych pieniędzy nigdy nie było. W Szwajcarii pozostały cudze walory, a w Polsce własne… ruiny i groby. Szwajcarzy cudzymi pieniędzmi obracali, pomnażając je wielokrotnie. Polacy nie mieli ani cudzych pieniędzy, ani nawet swoich. Wszystko w wielkim trudzie musieliśmy sami niemal od zera wypracować i z gruzów odbudować. A teraz ktoś po to wyciąga rękę, dyktuje nam ustawy i oczernia Polskę przy każdej okazji.

Polskie prawo wielokrotnie musiało przyjąć do wiadomości skutki bezprawia, panującego pod władzą obcych nauczycieli praworządności i ich zbrodniczych ideologii. Pod względem prawnym sytuacja jest jasna. Wysuwane są jednak roszczenia o charakterze paramoralnym: zbrodniarz nie powinien korzystać ze skutków zbrodni. By więc Polsce coś jeszcze zabrać, trzeba z Polaków zrobić zbrodniarzy. I to się od lat robi różnymi antypolskimi działaniami dyfamacyjnymi, wspieranymi, wręcz indukowanymi przez naszą własną Targowicę.

Autor tego artykułu w roku 2003 tworzył muzeum w Radiostacji Gliwice, tej właśnie, która przeszła do historii 31 sierpnia 1939. Wtedy to – by Polaków obciążyć winą, by zrobić z nas zbrodniarzy – wykonano dziwną operację dyfamacyjną, zwaną ‘prowokacją gliwicką’. Opowiem o tym, by pokazać, jak wzorzec antypolskiej, dyfamacyjnej działalności Hitlera jest kopiowany po wielu latach.

Banki kradną milcząc

Co ma począć szwajcarski bankier, jeżeli właściciel depozytu nie żyje i nie ma spadkobierców? Prawo bankowe oczywiście wie, co począć, ale jak to jest z moralnego punktu widzenia? Otóż należy najpierw ustalić, skąd pochodzi kapitał. Jeżeli wpłacił obywatel szwajcarski – sprawa prosta. Majątek przejmuje państwo, gmina lub kanton, w zależności od rodzaju walorów i przyjętych w danym miejscu zasad. Jeżeli jednak pieniądze przyszły z zagranicy – należy oddać je zagranicy. Ale „zagranica” to duży kraj. Sprawa nieprosta.

Ulubione przez bankierów rozwiązanie polega na cichym zawłaszczeniu cudzego majątku, o którym wiadomo, że nikt się o niego nie upomni. Zgłosiły się jednak organizacje żydowskie, pojawiły się jakieś dokumenty i problem załatwiono ku zadowoleniu stron. A co z zapomnianymi pieniędzmi, wpłacanymi przez sto lat przez klientów innej narodowości, innego wyznania, innej rasy czy klasy?

Kto pierwszy do kasy? Kto ma pierwszeństwo w dostępie do Sezamu własności niczyjej?

Kryteria mogą być różne: nacjonalistyczne (naród przez kogoś do czegoś wybrany), rodowe (wspólnota krwi), klanowe, religijne, rasowe, klasowe, hałasowe (kto głośniej krzyknie, ten bierze) itd. Nie rozwiązuję tu problemów szwajcarskich bankierów.

Dla nas ważne jest to, że w Polsce nie ma żadnych pieniędzy, które by przed wojną przypłynęły z zewnątrz i były niegodnie wykorzystywane przez państwo polskie.

Mówię o większych kwotach, bo różne drobne nieprawidłowości spotykamy na każdym kroku zarówno w Polsce, jak i w Izraelu, i wszędzie.

Pieniądze zanosimy do banku w jednym celu: na tymczasowe przechowanie. Ale ostateczne podarowanie pieniędzy bankowi nigdy nie jest celem klienta banku! Bywa tylko skutkiem różnych przyczyn i przyczyną bogactwa bankierskich klanów.

Wzorzec dyfamacji

Mamy sierpień 2021.

Przypomnijmy więc sobie sierpień 1939. Wtedy to Hitler kazał przeprowadzić całą serię napaści na obiekty należące do mniejszości niemieckiej na terenie Polski. Edmund Osmańczyk dotarł do materiałów dokumentujących przygotowania do zniszczenia 223 obiektów (po obydwu stronach granicy).

Były tam zdjęcia celów, tzn. domów czy pomników, mapki i instrukcje. Po wojnie potwierdzono, że kilkadziesiąt takich samonapadów rzeczywiście Niemcy przeprowadzili. Wcześniej nie wiedzieliśmy, że była to wielka, centralnie zaplanowana operacja, bo pod koniec sierpnia 1939 r. nikt nie miał głowy do tego, by wiązać ze sobą incydenty rozgrywające się od Cieszyna do Gdańska i Prus Wschodnich. Prześledźmy jedną taką akcję, by zastanowić się nad celem działań Hitlera.

Niemiecki napad na niemiecką radiostację Gleiwitz z 31 sierpnia 1939 r. przeszedł do historii jako ‘prowokacja gliwicka’. Wyniki badań nad tym wydarzeniem (i jego błędną nazwą) były przedmiotem wielu moich publikacji po roku 2002, kiedy to miasto Gliwice odkupiło niedostępny wcześniej obiekt, pełniący w latach pięćdziesiątych zaszczytną funkcję zagłuszarki Wolnej Europy, Radia Watykan i innych wrażych rozgłośni. Ale dziś już nie wystarczy sam opis. Pora odpowiedzieć na pytanie o sens tej operacji. A to może wymagać nowej perspektywy badawczej.

Dotarłem do wielu źródeł, przeprowadziłem – jako pierwszy badacz – szczegółowe śledztwo w Radiostacji, zrekonstruowałem napad sekunda po sekundzie, przeszedłem centymetr po centymetrze. Codziennie konfrontowałem swoje odkrycia z przybyszami z całego świata. Po kilkunastu latach zajmowania się tym punktem historii i geografii Europy mogę sformułować wniosek następujący: awantura gliwicka z 31 sierpnia była potrzebna Hitlerowi jako argument do przemówienia z 1 września 1939 r.! Ta mowa miała jednak cel dalszy, dyfamacyjny. Z kolei celem dyfamacji…

Cel dyfamacji jest zawsze taki sam: obwinić niewinnego w oczach świata. Bo – w razie takiej czy innej napaści – nikt nie będzie bronił „winowajcy”!

Perspektywa eventowa

Nad (lub pod) wielkimi celami politycznymi mogło być coś jeszcze.

Ze wspomnianego przemówienia Hitlera cytuje się zwykle dwa zdania, ale czytelnicy „Kuriera WNET” znają cały tekst (polskie tłumaczenie dał nam Jan Bogatko w numerze 63/2019). To jest ważne źródło wiedzy, bo dopiero znając wszystkie wykrzyczane wtedy słowa, można zrozumieć prowadzące do tych słów czyny. Ot, choćby… dlaczego Niemcy nie wypowiedziały Polsce wojny.

Czyżby to wynikało z lekceważenia III konwencji haskiej z roku 1907? Otóż nie. W przemówieniu, wygłoszonym nie w budynku Reichstagu, ale w pobliskiej operze Krolla, nie można było „akcji porządkowej” w Polsce nazwać… ‘wojną’!

Wiemy, że Hitler był miłośnikiem oper Wagnera. Gardził operetką, stąd też miewał ambiwalentny stosunek do Mussoliniego z jego operetkowym faszyzmem. Nazizm to już teatr wielki, opera. I typowy motyw sztuki: zdrada, dyfamacja, kłamstwo, morderstwo. Hitler chciał występować na scenie teatralnej, więc nie pozwalał odbudowywać spalonego Reichstagu. Pragnął odgrywać role sławnych wodzów, umiał przemawiać, a sala operowa zachęcała go do popisu. Orkiestrację zapewniały media, zwłaszcza kino i radio, które dopowiadało to, czego nie mógł głosić przywódca państwa.

Hitler nie czytał. Improwizował, ale improwizacja wtedy jest udana, gdy się ją dobrze przygotuje. Badanie tej mowy pozwala stwierdzić, że jest to tekst – w swej wiecowej konwencji i ze względu na cel, jakiemu miał służyć – znakomity. Powiedziano to, co trzeba, tak, jak trzeba. Ten tekst powstawał w głowie Hitlera zapewne od początku sierpnia 1939. Wtedy autor zauważył pewne braki w argumentacji i kazał przygotować materiał do wypełnienia ważniejszych luk. Konkretnie: 8 sierpnia Reinhard Heydrich otrzymał kierunkowe wytyczne i zaczął realizować plan wykonawczy: zrobić coś tak, żeby Polacy byli „winni”.

Potęga propagandy

By rzucić boczne światło na tezę o wielopiętrowym celu napadu gliwickiego, zadam pytanie pomocnicze: czym w roku 1934 był zjazd partii nazistowskiej, genialnie sfilmowany przez Leni Riefenstahl? Od razu odpowiadam. Owóż ów słynny Reichsparteitag nie został wcale sfilmowany. VI Zjazd NSDAP był… aktorem! Zagrał w filmie Triumf woli, zrealizowanym według precyzyjnego scenariusza, bez liczenia się z kosztami wielodniowych prób i niewygód setek tysięcy statystów. Zjazd był tam aktorem najważniejszym, ale jednym z wielu. Inni aktorzy to m.in. samolot Hitlera, Rudolf Hess, sam Hitler, namioty obozu młodzieżowego czy łódź na rzece. Leni Riefenstahl nie kręciła reportażu, lecz fabułę! Wysłała tę łódkę tam, gdzie mogła być sfilmowana przez „przypadkowo” (skąd my to znamy?) ustawioną profesjonalną kamerę. A Zjazd? Czy coś ważnego to zgromadzenie uchwaliło? Otóż nie. Było tylko aktorem. Realizowało scenariusz!

A czy 18 maja 1935 r. Hitler poszedł do berlińskiej katedry św. Jadwigi na mszę żałobną, by uczcić Józefa Piłsudskiego, którego pogrzeb odbywał się tego dnia na Wawelu? Też nie. Hitler kazał tak przygotować uroczystości, raczej event, by mieć dobrze ustawione zdjęcie dla celów politycznych.

To samo realizuje m.in. kronika filmowa z triumfalnego wjazdu Hitlera do Wiednia (1938). Podobną rolę w ZSRR odegrały filmy Siergieja Eisensteina, te same cele przyświecają choreografii totalnej w Korei Północnej, to samo obserwujemy w wielu krajach i korporacjach: propaganda jako podstawa, jako codzienna legitymizacja władzy absolutnej, a w końcu – jako usprawiedliwienie przemocy.

Dla eventu

Taktyka otoczenia Hitlera stanowiła swoistą prefigurację działalności branży eventowej XXI wieku. Jeszcze tak tego nie nazywano, nie było teorii ani wyspecjalizowanych firm. Hitler nadrabiał to talentem Goebbelsa (i swoim własnym, którego nie możemy mu w tej materii odmówić), korzystał z usług oddanych realizatorów i nie żałował pieniędzy na te cele.

W aspekcie przygotowań do wojny ważnym wydarzeniem było – często cytowane – przemówienie Hitlera do generalicji w Berghofie. Mamy 22 sierpnia 1939, Ribbentrop wkrótce wyląduje w Moskwie, by jawnie podpisać wynegocjowany tajnie rozbiór Europy, a najważniejsi niemieccy dowódcy jadą lub lecą setki kilometrów aż nad niedawno zniesioną granicę z Austrią, by wziąć udział w czymś, co ich zaskoczy. Dziś takie wydarzenie motywacyjne nazwalibyśmy ‘incentive event’. Sztabowcy, którzy od kilku miesięcy realizują przygotowania do wojny, zbierają się w jednym miejscu i otrzymują bezcenne wtajemniczenie w plany swojego Führera, w tym o szykowaniu akcji dyfamacyjnej w Gliwicach, choć oczywiście nazwa miasta nie pada. Nie ulega wątpliwości, że po takim „wow” generałowie będą lepiej… pracować.

Hitler odczuwał dojmującą potrzebę wielkiego spektaklu. Potrzebę wojny. Był zawiedziony kapitulacją Anglii i Francji w sprawie Czechosłowacji i tak eskalował żądania wobec Polski, by ta upragniona wojna już mu się nie wymsknęła.

Nie bardzo jest pewne, czy Hitler prowadził wojnę – prymarnie, pierwszoplanowo – w celach politycznych, czy też wymyślał różne pośrednie cele po to, żeby w końcu zrealizować TEN wielki spektakl: wojnę. Historia kryminalistyki zna mnóstwo zbrodni, popełnionych tylko „dla eventu”.

Murowany dowód

Budynki Radiostacji Gliwice zachowały się w znakomitym stanie aż do roku 2002. Wtedy to miasto Gliwice odkupiło od TP SA całą 3-hektarową posesję wraz ze 111-metrową modrzewiową wieżą antenową i niektórymi urządzeniami, by udostępnić to historyczne miejsce zwiedzającym. Powierzono mi funkcję kierownika projektu i wkrótce – po rozbiórce różnych dobudówek i uprzątnięciu maszyn powojennych – mogłem przystąpić do badań szczegółowych. Szybko się okazało, że cała wcześniejsza literatura na temat Radiostacji Gliwice jest bezwartościowa. Żaden historyk nie odwiedził tego specjalnie chronionego obiektu, więc konfabulowano – powiedzielibyśmy dziś – samopowielające się fake newsy.

Źródłem rzetelnej wiedzy będzie za to książka Henryka Berezowskiego pod roboczym tytułem Radiostacja Gliwice. Inżynier Berezowski przez wiele lat pracował w radiostacjach podobnego typu i jest jednym z ostatnich specjalistów potrafiących na ten temat pisać kompetentnie i ciekawie. Jego wielką zasługą jest odnalezienie w Muzeum Techniki w Warszawie najważniejszego elementu naszej radiostacji – nadajnika Lorenz.

Henryk Berezowski walnie przyczynił się do przekazania tego bezcennego zabytku Gliwicom w roku 2012, a następnie kierował renowacją nadajnika. Obecnie czekamy na wydanie jego książki, w której (mogę już to zapowiedzieć) autor opisał m.in. staranne badania urządzeń nadawczych i niemieckiej dokumentacji, by w końcu obalić wszystkie wcześniejsze tezy w najważniejszym dla sprawy aspekcie radiotechnicznym.

Historia od nowa

Niektóre nazwy niemieckie – np. ‘kampania wrześniowa’ – są poręczniejsze od polskich, ale ich użycie wypacza obraz. Taki termin zakłamuje historię. Dla nas była to polska wojna obronna 1939 roku. Nie jest obojętne, z którą armią idziemy i czyim systemem pojęć opowiadamy własne dzieje.

By historię zrozumieć, każde pokolenie musi ją pisać na nowo swoim językiem. Gdyby ta nowa polityka historyczna miała za zadanie przysłonić niewygodne fakty lub zakłamać przeszłość, byłoby to nadużycie, naukowy błąd czy oszustwo. Pisał o tym Orwell, a licznych przykładów dostarczała praktyka wydawnicza w Związku Radzieckim. Z kolei w wieku XXI czyni to totalnie załgana narracja o „polskich” obozach śmierci. Mówią: ‘Oświęcim’, a przecież gdy tam Niemcy i Austriacy masowo mordowali ludzi, obóz nazywał się ‘Auschwitz’.

Jeżeli jednak oficjalna historiografia już jest zafałszowana (jak niegdyś w sprawie Katynia) lub wypełniona zmyśleniami (np. w kwestii gliwickiej) – obowiązkiem kolejnych badaczy jest dotarcie do prawdy i publikacja wyników.

Utrwalone kłamstwo historyczne nie jest bezinteresowne. Zbrodniarze zyskują usprawiedliwienie, a ofiary tracą dobre imię. Nawet drobny fałsz terminologiczny po przejściu przez różne cywilizacje może całkowicie wypaczyć obraz. Z ofiary zrobi oprawcę, a z kata niewiniątko.

Wnioski z Historii

Niewykluczone, że wkrótce pojawią się roszczenia różnych osób, rodzin i narodów, mieszkających niegdyś na ziemiach dzisiejszego państwa Izrael, a następnie stamtąd usuniętych. Oni już są liczni, a mogą być silni. Wartość spornych nieruchomości rośnie z roku na rok. Idea nieprzemijających roszczeń i pretensji obróci się wtedy przeciw jej wynalazcom, co zresztą już zaczyna być dyskontowane przez Indian w Kanadzie i USA.

Polacy też powoli zaczynają wyciągać wnioski. Przez wieki dawaliśmy gościnę Żydom, prześladowanym w całej Europie. W Polsce Żydzi mieli najlepsze warunki bezpiecznego życia i prowadzenia interesów, więc nasz kraj wybierali nogami. W dodatku, gdy Niemcy masowo mordowali Żydów w czasie II wojny, Polacy ratowali Żydów nawet za cenę własnego życia. Teraz okazuje się, że to za tanio. Bo życie Polaka się nie liczy. Ofiarnością, a nawet bohaterstwem nie zyskaliśmy wdzięczności. Przeciwnie. Goście, których tak hojnie podejmowaliśmy, kolejny raz okazali się niewdzięcznikami.

Kolaborowali z zaborcami w XIX wieku, służyli komunizmowi i z ideologicznym zacietrzewieniem – jako kierownictwo bezpieki i sędziowie – mordowali najlepszych synów i córki narodu polskiego, a później zdradzali nas jako polscy dziennikarze, politycy i dyplomaci. Teraz przebrali miarę.

Prowadzą antypolską kampanię dyfamacyjną w czysto grabieżczych, finansowych celach. Niech więc się nie dziwią, że Polacy już nie chcą obcokrajowców na stałe na własnym terytorium, co dotyczy również islamistów i reprezentantów różnych skrajności, podających się za importowane religie czy ideologie. To nie jest ksenofobia. To nie jest antysemityzm ani antyislamizm. To jest nauczka i ostrożność. Takie – sprzeczne z polską tradycją – wnioski wyciągamy dziś z Historii. Ktoś te wnioski sprowokował.

Artykuł Andrzeja Jarczewskiego pt. „Przez dyfamację do kasy” znajduje się na s. 5 sierpniowego „Kuriera WNET” nr 86/2021.

 


  • Sierpniowy numer „Kuriera WNET” (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl. Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Andrzeja Jarczewskiego pt. „Przez dyfamację do kasy” na s. 5 sierpniowego „Kuriera WNET” nr 86/2021

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Girzyński: Prezydent Macron dostał od Polski szansę. Francji powinno bardziej zależeć na dobrych relacjach z Polską

– Na osi Warszawa-Berlin-Paryż będzie się decydować przyszłość naszego kontynentu – prognozuje poseł PiS, prof. Zbigniew Girzyński.

 

 

Poseł PiS, prof. Zbigniew Girzyński mówi o wizycie prezydenta Emmanuela Macrona w Polsce. Krytykuje oskarżenie Polski, w zasadzie na równi z Rosją, o rewizjonizm historyczny. Francuski prezydent stwierdził, że w Polsce była obecna „cząstka antysemityzmu”:

Jeśli pan prezydent Macron ma zamiar zająć się tropieniem antysemityzmu i ciemnych kart historii Europy, to bardzo byłoby dobrze, gdyby zaczął od swojego kraju. Francja w 1940 r., po przegranej kampanii,podpisała rozejm z Niemcami, zgodziła się na haniebne warunki dotyczące okupacji niemieckiej. Jednocześnie legalne, mające demokratyczny mandat władze Francji podjęły kolaborację  z Niemcami. Przybierała ona m.in. formę haniebnego zaangażowania w zakresie eksterminacji Żydów.

Parlamentarzysta przypomina, że we Francji, w przeciwieństwie do Polski, nie obowiązyła kara śmierci za pomoc w ratowaniu Żydów:

Prezydent Macron nie powinien po raz kolejny wpisywać się w propagandzie rosyjskiej.

Gość „Popołudnia WNET” zwraca uwagę, że Emmanuel Macron nie dostąpił zaszczytu zabrania głosu na forum polskiego Sejmu, w przeciwieństwie do poprzedników: Nicolasa Sarkozy’ego i Francois Hollande’a:

Wypowiedzi prezydenta Francji powodują, że dzisiaj relacje polsko-francuskie nie są dzisiaj takie, o jakich byśmy marzyli, i jakie bywały w przeszłości. Prezydent Macron niepotrzebnie tworzy nowe ogniwa sporu.

Rozmówca Łukasza Jankowskiego ocenia, że pozycja Francji w Europie w ostatnim czasie mocno słabnie. Sugeruje, że prezydent Macron w obliczu nowych wyzwań związanych z brexitem powinien ostrożniej ważyć słowa. Ubolewa nad faktem, że francuska głowa państwa idzie śladem byłego prezydenta Jaquesa Chiraca, który swego czasu stwierdził, że „Polska nie skorzystała z szansy, żeby siedzieć cicho”:

Francji powinno bardziej zależeć na relacjach z Polską, bo ma u nas ważne interesy polityczne i gospodarcze, m.in. związane z energetyką atomową. W polityce należy potrafić zachować umiar, zwłaszcza, jeżeli reprezentuje się kraj, w którym na codzień dochodzi do aktów antysemickich.

Zbigniew Girzyński odnotowuje liczne we Francji dewastacje żydowskich nagrobków oraz agresję ludności arabskiej w stosunku do Żydów. Krytycznie ustosunkowuje się do wypowiedzi prezydenta Macrona nt. reformy polskiego wymiaru sprawiedliwości:

 Próba rozstrzygania sporu między siłami politycznymi w Polsce jest rzeczą absolutnie niedopuszczalną.

Poseł PiS pozytywnie ocenia zaproszenie prezydenta Francji do naszego kraju oraz sposób uprawiania dyplomacji przez polski rząd:

Pan prezydent Macron dostał od Polski ogromną szansę. Śmiem wątpić, czy ją wykorzystał.

Gość „Popołudnia WNET” wyraża zadowolenie z faktu, że Trójkąt Weimarski, platforma współpracy między Polską a Francją i Niemcami, powoli odżywa:

Warszawa, Berlin i Paryż to trzy najważniejsze miasta Unii Europejskiej. Na tej osi będzie się decydować przyszłość naszego kontynentu. […] Być może z czasem pan prezydent Macron dojrzeje i przemówią do niego jego doradcy, że relacje z Polską powinny być budowane w bardziej umiejętny  sposób. Dobrze, że jakieś lody zostały przełamane. […] Lepiej jest prowadzić dialog, niż zamykać się na argumenty drugiej strony.

Wysłuchaj całej rozmowy już teraz!

A.W.K.

Okiem sceptyka/ Poplecznicy Hitlera. Druga wojna światowa dla Polski trwa i jakby daleko do jej zakończenia

Autorom współczesnych napaści na Polskę idzie o konkretne, wymierne interesy. Ale napaści te, w opisanych niżej formach, stanowią poplecznictwo wobec Niemiec nie tyle dzisiejszych, co hitlerowskich.

Prawo anglosaskie zna pojęcie ‘accessory after the fact’; na polski tłumaczone dosłownie jako ‘wspólnik (przestępstwa) po fakcie’ – a w języku ścisłym, prawniczym, choć raczej mglistym dla ogółu, krótko: ‘poplecznik’. Przestępstwo poplecznictwa znane jest w polskim kodeksie karnym. U Anglosasów poplecznik to ktoś, kto wiedząc o dokonanym przestępstwie, pomaga sprawcy po jego dokonaniu i z zamiarem, w celu umożliwienia sprawcy uniknięcia aresztowania i kary. Poplecznik to ktoś, kto na przykład ukrywa zwłoki ofiary, zaciera ślady zbrodni, ścigającym policjantom wskazuje kierunek odwrotny od drogi ucieczki sprawcy. Także ktoś, kto zeznaje, że zbrodni dokonał ktoś zupełnie inny. I tak docieramy do oceny – prawnej i moralnej – mnożących się wypowiedzi o „polskich obozach koncentracyjnych” w czasie drugiej wojny światowej.

Ale nie tylko. Wielu wysoko postawionych urzędników RP – w tym bodaj dwu prezydentów, a niedawno pewien chybiony minister rządu PiS – w mojej ocenie dopuściło się przestępstwa poplecznictwa, przypisując „Polakom” odpowiedzialność za niemiecką zbrodnię wojenną w Jedwabnem. Panowie ci opowiadali mgliście o „Polakach” jako sprawcach, rozmyślnie ignorując oczywistą, intuicyjnie zrozumiałą zasadę prawa międzynarodowego, w myśl której za wydarzenia na danym terytorium odpowiada to państwo, które terytorium to kontroluje.

Większość terytorium Rzeczypospolitej Polskiej w roku 1941, w tym okolice Jedwabnego, kontrolowała niemiecka Trzecia Rzesza i stąd zbrodnia w Jedwabnem to zbrodnia wojenna niemiecka, nawet gdyby krytycznego dnia w miejscowości tej nie było żadnego niemieckiego oddziału (a był) i nawet gdyby Niemcom w dokonaniu tej zbrodni pomagali na rozkaz jacyś miejscowi Polacy. Zakres takiej pomocy jest dziś, o ile wiem, sporny, gdyż ekshumacji ofiar nie było, a na miejscu znaleziono łuski po amunicji niemieckiej. Nie znaczy to, że Polacy są święci (choć niektórzy i owszem), albo że, na przykład, nie są antysemitami (bo są, a dokładniej – bywają; o czym może innym razem).

Że zbrodnia w Jedwabnem to niemiecka zbrodnia wojenna, piszę od lat; czasem bardzo obszernie i dużo bardziej prawniczo-fachowo. Na przykład tu: https://sites.google.com/site/wolnyczyn/aktualnosci/akt-oskarzenia-autorow-przekroju-o-zniewazenie-narodu-polskiego.

Dygresja. Zbrodnia ludobójstwa, jakiej dokonano w 1943 r. na Polakach z terenu Wołynia, też nastąpiła na terytorium kontrolowanym przez pewne państwo. Nie było to ani państwo polskie, ani ukraińskie. Tymczasem – może nie zwróciłem uwagi, albo nie zapamiętałem – w licznych wypowiedziach polskich (jak i zresztą ukraińskich) rzadko można spotkać tezę, by Niemcy byli na Wołyniu kimś innym niż biernymi obserwatorami, kompletnie za nic nie odpowiedzialnymi…

Powtórzę: w sensie prawa międzynarodowego za wydarzenia na danym terytorium – niezależnie od narodowości bezpośrednich sprawców – odpowiada to państwo, które terytorium to kontroluje, dobrze czy niedobrze, skutecznie czy nieskutecznie, ale kontroluje. W roku 1943 Wołyń nie był jakimś nowym, odrębnym państwem. Znajdowały się tam oddziały wojskowe, policyjne i tyłowe niemieckie. A kontynuatorem prawnym Niemiec hitlerowskich są Niemcy współczesne. Koniec dygresji.

 

Niewiele wynika z tego, że jakiś fakt, wydarzenie, zjawisko nazwiemy w ten czy w inny sposób. Wręcz groteskowy jest ktoś, kto czuje się lepiej, względnie gorzej, po tym, jak sobie je nazwie. Warto w ogóle unikać niepotrzebnych emocji, utrudniających ocenę sytuacji. Autorom napaści na Polskę – ze wszystkich państw zainteresowanych napadami na Polskę – idzie o bardzo konkretne, wymierne interesy.

Ale napaści te, w opisanych wyżej formach, stanowią poplecznictwo wobec Niemiec nie tyle współczesnych, co Niemiec hitlerowskich.

Warto zwrócić uwagę na popleczników tak zewnętrznych, jak i nawet wewnętrznych. Bardziej licznych od tych z Jedwabnego.

To poplecznicy Hitlera.

I w tym sensie druga wojna światowa dla Polski trwa i jakby daleko do jej zakończenia.

Mariusz Cysewski