Stanisław Leszczyc-Przywara – przyjaźń z ks. Franciszkiem Blachnickim, początki Oazy i adopcja niezwykłej dziewczyny

Profesor Leszczyc postanowił, że wyrwie z germanizacji przynajmniej jedną młodą osobę na Śląsku i wychowa ją w miłości do Ojczyzny – Polski w miejsce zamordowanego „Szarego”. I tak uczynił.

Paweł Milla

Powołanie ks. Franciszka Blachnickiego i utworzenie Oazy

W najczarniejszych czasach stalinowskich (1953 i 1954) do parafii św. Jerzego w Rydułtowach Bóg skierował młodego, energicznego i wówczas nieznanego, a jak się okazało – jednego z najwspanialszych polskich księży – Franciszka Blachnickiego. Ówczesny młody wikary był również darem od Boga dla profesora Leszczyc-Przywary, może trochę „w uzupełnieniu” braku jedynego syna Staszka, którego 9 lat wcześniej zamordowało Gestapo, a który po wojnie też planował zostać księdzem – tak jak jego przyjaciel Józef Gucwa czy jak skierowany właśnie do Rydułtów Franciszek Blachnicki. (…)

Gdy na początku stycznia 1953 roku ks. Blachnicki przybył do parafii św. Jerzego w Rydułtowach, od razu zaczęło się tam dużo dziać, nie tylko z formacją ministrantów, których grupa szybko rozrosła się do 60 zaangażowanych chłopców. Skupił się na dzieciach i młodzieży, by je jak najlepiej wychowywać. Same kazania to było dla niego za mało, jednak wobec państwowych zakazów brakowało najzwyczajniej miejsca na spotkania, gdzie by mógł formować młode charaktery, co było jego misją i pasją. Obok kościoła były ruiny zbombardowanej w 1945 roku organistówki, więc ks. Blachnicki postanowił budynek odbudować. Nazwał je „domkiem Maryi”. To miejsce przy kościele w Rydułtowach stało się …oazą pośród otaczającej je pustyni czerwonego terroru komunistów. Odbudowa domku odbyła się bez dokumentacji oraz – co istotne – bez zgody wszechwładnych władz państwowych. Z tego powodu ksiądz był w Rydułtowach dwukrotnie na krótko aresztowany. (…)

Dla tego dzielnego wikarego z parafii św. Jerzego Wujek był nie tylko oddanym parafianinem i artystą malarzem, ale też nauczycielem pedagogiki. Blachnicki miał wyjątkową charyzmę i odwagę w tych tzw. stalinowskich czasach. Wszystkie trudności, prześladowania i ograniczenia panującego systemu komunistycznego oraz podobne tragiczne przeżycia wojenne, jak również całkowite oddanie się woli Bożej oraz realizacja idei „żywego Kościoła” i wychowywania młodzieży do wolności – to wszystko zacieśniło przyjaźń Wujka z ks. Blachnickim, która trwała do końca życia. (…)

W 1953 roku, w najgorszych dla polskiego Kościoła i narodu powojennych czasach, charyzmatyczny ksiądz Blachnicki stworzył w parafii św. Jerzego coś, co dzisiejszym językiem można by określić jako „innowacyjny projekt na skalę światową pod nazwą Oaza Dzieci Bożych” – projekt duchowy, bez żadnych dotacji, natomiast z gwarancjami ciągłych utrudnień czy wprost prześladowań ze strony PRL-owskich władz. Pierwsze, historyczne rekolekcje zostały zorganizowane dla ministrantów z Rydułtów. Jednym z nich był pan Jerzy Bindacz, który przekazał mi cenne informacje o tamtych czasach. Później, w latach siedemdziesiątych, Oazy przyjęły nazwę Ruch Światło–Życie.

Oazy stały się największą niezależną od komunistów religijno-społeczną organizacją, przez której formację w postaci dwutygodniowych wyjazdowych rekolekcji przeszło za życia księdza ok. 200 tys. ludzi. Do dzisiaj w Oazach zaczerpnęło sił duchowych ponad 2 miliony polskich katolików! Twórca Światowych Dni Młodzieży Jan Paweł II sam potwierdził: „Źródłem i inspiracją jest Oaza (…) Bardzo się z tym ruchem związałem i usiłowałem go wspierać na różne sposoby. (…) stale bywałem na tzw. oazach (…), to wielkie doświadczenie przyniosłem ze sobą do Rzymu. Tu także szukałem jakiegoś jego spożytkowania, stwarzając okazje do spotkań z młodymi. Światowe Dni Młodzieży wyrastają z tamtego doświadczenia”.

Ile w tym „projekcie Oazy” było doradztwa i konsultacji Stanisława Leszczyc-Przywary, tego się już nie dowiemy, bo po prostu o tym prawie nie mówił, a nie napisał żadnych pamiętników. Na pewno wspierał księdza Blachnickiego dydaktycznie i pedagogicznie. Wujek przyjaźnił się z ks. Blachnickim do końca życia, a z ruchu oazowego był bardzo dumny, podkreślając, że dla Boga nie ma rzeczy niemożliwych. Proces beatyfikacyjny księdza Franciszka Blachnickiego rozpoczął się w 1995 roku.

Córka Wera

Wera Fabian (z lewej) z matką autora Krystyną | Fot. archiwum rodziny Millów

Biskup Gucwa w autobiograficznej książce Z leśnych koszar do kapłaństwa pisze: „Profesor Leszczyc postanowił – jak mi to później opowiadał – że wyrwie z germanizacji przynajmniej jedną młodą osobę na Śląsku, przywróci narodowi polskiemu w miejsce zamordowanego „Szarego” i wychowa ją w miłości do Ojczyzny – Polski. I tak uczynił. Zaopiekował się z żoną jedną z uczennic ze Śląska imieniem Weronika – „Wera”. Rozbudził w niej miłość do kultury polskiej i wszystkiego co Polskę stanowi. I adoptował”. Wera została córką Wujka i jego żony Marii, z wyboru serca i z miłości, lecz bez formalnej adopcji. (…)

Po ukończonych studiach Wera przez dekadę, już jako magister farmacji w jedynej wówczas aptece w Rydułtowach, była znana z całkowitego oddania ludziom, promieniując wprost serdecznością i chęcią niesienia pomocy każdemu choremu. A pół wieku temu, w PRL, były inne czasy i zwyczaje. Wiele lekarstw było przygotowywanych ręcznie na zamówienie wg recept, więc farmaceuci mieli większy bezpośredni kontakt z ludźmi i byli często wręcz doradcami uzupełniającymi diagnozy lekarzy. Dzisiaj ich misja bardziej przypomina sprzedawców nakierowanych na zwiększanie obrotu, ew. potrafiących zaproponować jakieś tańsze zamienniki. Stąd też, jak wspominał Wujek, Weronikę znali i szanowali chyba wszyscy żyjący w latach 1963–1973 w Rydułtowach i Pszowie.

Wujek kolejny raz musiał pogodzić się z niezgłębioną wolą Bożą i przez dwa lata mierzyć się ze śmiertelną chorobą – tym razem jego „ukochanej i jedynej córki”. Weronika zmarła stosunkowo młodo na raka w 1973 roku, nie miała nawet 40 lat. Kiedyś Wujek powiedział mi, że było kilka wydarzeń w jego życiu, które nim wstrząsnęły. Jednym było to zrzucenie polskiego munduru przez jakiegoś żołnierza podczas sowieckiego zdradzieckiego aresztowania polskich oficerów we Lwowie w 1939 roku. Drugim – jego ostatnia rozmowa z Werą, już na łożu śmierci, gdy tracąc i odzyskując przytomność spytała: „Tatusiu, czy to już, czy ja umieram?”. Żałował, że nie potrafił wówczas wypowiedzieć prawdy, że to nastąpi za chwilę, lecz przez łzy powiedział do niej: „wszystko będzie dobrze”. Wiedział jednak, że nie tylko w tych ostatnich chwilach była w stanie łaski uświęcającej, ale przez całe życie.

Cały artykuł Pawła Milli pt. „»A gdzie mój legionista?« (IV). Powinowactwo duchowe i miłość rodzicielska” znajduje się na s. 8 lutowego „Kuriera WNET” nr 56/2019, gumroad.com.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Pawła Milli pt. „»A gdzie mój legionista?« (IV). Powinowactwo duchowe i miłość rodzicielska” na s. 8 lutowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 56/2019, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Stanisław Leszczyc-Przywara przyciągał ludzi. Był męski, rycerski i pogodny / Paweł Milla, „Śląski Kurier WNET” 54/2018

„Jako chrześcijanin modlić się powinieneś zawsze. Albo modlisz się cały czas, albo wcale”. Dla niego życie w tym świecie widzialnym oraz jednocześnie w świecie duchowym było jak najbardziej naturalne.

Paweł Milla

„A gdzie mój legionista?” (II)

Autorytet

W II RP był nauczycielem języka polskiego i historii w gimnazjach, czyli profesorem. Miał charyzmę do wychowywania i kształtowania patriotycznych postaw młodzieży. Młodzi wychowankowie darzyli go wielką estymą jako mądrego nauczyciela i patriotę.

Co oznaczał w praktyce autorytet Wujka, najlepiej oddaje historyjka, gdy jeden z jego najzdolniejszych wychowanków w Hrubieszowie, Bogusław Krawczyk, poprosił go o radę, co ma dalej robić w życiu, do jakiej szkoły pójść po gimnazjum i maturze, bo nie miał swojej wizji, choć był uzdolniony muzycznie, pisał poezję, malował, żeglował. Wujek po zastanowieniu powiedział mu, że nasza Ojczyzna potrzebuje teraz mądrych i odważnych ludzi do tworzącej się polskiej marynarki wojennej. Krawczyk okazał się najzdolniejszym absolwentem Oficerskiej Szkoły Marynarki Wojennej w Toruniu (prymus rocznika 1928, „Szabla” od prezydenta Mościckiego). Studiował też we Francji. Wojnę obronną rozpoczął jako dowódca okrętu podwodnego „Wilk”, który toczył zacięte boje z Niemcami do 11 września, a następnie jako pierwszy polski okręt przedarł się do Wielkiej Brytanii, gdzie brał później udział w wielu akcjach patrolowych na Morzu Północnym. Krawczyk był odznaczony krzyżem Virtuti Militari przez gen. Sikorskiego oraz orderem przez króla Jerzego VI. W 1941 roku na skutek intryg Anglików oraz niektórych osób z otoczenia Sikorskiego wobec niego i jego postawy w utrzymaniu niezależności polskiej marynarki wojennej, Krawczyka oraz część jego załogi jako niewygodnych dla Sikorskiego oficerów chciano internować na szkockiej wyspie Bute, tzw. wyspie węży. Oprócz przypadków kryminalnych gen. Sikorski bez sądu w haniebny sposób zesłał na odosobnienie setki niewygodnych politycznie, głównie sanacyjnych oficerów. Dziesiątki z nich, będąc w izolacji od świata i nie mogąc walczyć o wolność Polski, wybrało jako protest samobójstwo. Krawczyk był zbyt wielkim patriotą, by przeżyć takie niesprawiedliwe i haniebne aresztowanie, więc po otrzymaniu tajemniczego ostrzegawczego telefonu wybrał również to tragiczne dla siebie i Polski rozwiązanie, mając zaledwie 35 lat. Uchodził za jednego z najlepszych polskich wojennych dowódców wojskowych.

Wujek dbał o poprawność języka, sam był erudytą. Powiedziałem kiedyś przy nim: „ot, takie tam…”. Chwycił mnie za ramię, spojrzał w oczy i powiedział: „Ot, co… to straszny rusycyzm! Nigdy tak więcej nie mów!” Oj, zapamiętałem i na prawdę nie wypowiedziałem tego zwrotu już nigdy więcej.

Obrońca Lwowa – miasta ‘Semper Fidelis’ Rzeczypospolitej, po raz drugi

Wobec spodziewanego wybuchu wojny Wujek został zmobilizowany jako oficer rezerwy. Od końca I wojny światowej i jednocześnie napaści ukraińskiej na Lwów w listopadzie 1918 roku minęło 20 lat. Ponownie dane mu było brać udział w obronie Lwowa, tym razem przed wojskami niemieckimi, do samego końca obrony 22 września 1939 roku. Te wrześniowe 10-dniowe walki w oblężonym Lwowie z przeważającymi siłami wojsk niemieckich były niezwykle ciężkie. Wojsko Polskie nie miało tam dobrego uzbrojenia, a duży procent stanowili ochotnicy i wycofujące się porozbijane oddziały z kierunku zachodniego. Cała obrona otoczonego z trzech stron Lwowa to była improwizacja i obrońcy, w tym wielu mieszkańców, wykazali się zdumiewającą walecznością, podobnie jak w 1918 roku. Jakże jest mała dzisiaj, w wolnej Polsce, wiedza na ten temat! Trwa pokrętna polityczna poprawność wobec Ukraińców, którym szczęśliwie przypadło, już po wojnie, zawładnięcie tym arcypolskim miastem.

We wrześniu 1939 roku Wermacht nie mógł dać rady polskiej obronie pomimo wielkiej przewagi wojskowej i ciągłego bombardowania miasta. Kilka razy wysyłali emisariuszy, ale nikt ich nie przyjął – w „twierdzy Lwów” nie będzie nikt się poddawał! Rozrzucali też z samolotów ulotki z ultimatum oraz korzystną propozycją poddania się, byle tylko natychmiast wpuścić ich do Lwowa.

Należy pamiętać, że w tamtych to czasach, bo ledwie kilka miesięcy później, Niemcy w 10 dni zdobyli Holandię, Belgię i połowę Francji, w 7 dni Jugosławię, a Lwowa dzięki bohaterstwu Polaków nie pokonali pomimo olbrzymiej przewagi. We Lwowie niemiecki blitzkrieg przegrał.

Drugi totalitarny sąsiad, Związek Radziecki, zaatakował Polskę 17 września i już po 2 dniach ich wielka liczebnie armia stała pod Lwowem, od wschodniej strony miasta. Lwów został więc całkowicie odcięty od świata przez dwie najpotężniejsze ówczesne armie. IV rozbiór Polski był ustalony przez nie kilka tygodni wcześniej w sierpniu, tzw. paktem o nieagresji Ribbentrop-Mołotow. Lwów wraz z połową Polski był tam „przydzielony” do strefy sowieckiej. Niemcy jednak chcieli przechytrzyć Sowietów i starali się jak najszybciej zająć miasto, które miało wielkie znaczenie geostrategiczne. Niemieckie wojska usiłowały wyprzedzić armię sowiecką nawet wbrew uzgodnieniom podziałów terytorialnych i byli wściekli, gdyż miasto nadal dzielnie się broniło i obrońcy wciąż skutecznie odpierali niemieckie szturmy. Sowieci chcieli również wejść jak najszybciej do Lwowa. Po trzech tygodniach wojny obronnej sytuacja w Polsce była jednak już tragiczna i nie było znikąd nadziei, że dalsza obrona miasta ma sens.

Stanisław Leszczyc-Przywara prezentuje zakazane wówczas godło wolnej Polski przed klasztorem w Leśnej Podlaskiej w 1980 roku | Fot. o. Eustachy Rakoczy

Alianci nas zostawili bez wsparcia. Wojska hitlerowskie z sowieckimi spotkały się 19 września na południowych krańcach broniącego się Lwowa, gdzie nawet doszło do drobnych starć między sojusznikami, ale szybko dwaj odwieczni rywale Polski podali sobie dłonie na naszej podbitej przez nich ziemi. 20 września polski dowódca obrony gen. Langner wysłał do Rosjan emisariuszy, którzy zapytali Sowietów retorycznie „Po coście przyszli?”. Otrzymali zapewnienie, że jeśli wojsko nie będzie stawiać oporu, wszyscy polscy żołnierze wrócą do domów, a Rosjanie nie będą zbrojnie atakować miasta. 21 września dowództwo polskie wobec beznadziejnej sytuacji na całym froncie postanowiło przerwać obronę miasta przed Niemcami i oddać je Sowietom, z którymi uzgodniono zawieszenie broni oraz swobodę ruchu. Żołnierze mieli wrócić do domów, jednak szeregowcy mieli być oddzieleni od oficerów, co okazało się wyrafinowanym sowieckim podstępem.

Nie pamiętam niestety, gdzie Wujek uczestniczył w obronie, ale miał kontakt ze sztabem obrony miasta, miał przecież wielkie doświadczenie z I wojny światowej. 22 września 1939 roku okazał się „czarnym dniem” dla Lwowa i osobiście dla Wujka. Tego dnia stał przed południem wraz z większością oficerów pod budynkiem Dowództwa Korpusu, gdyż generał Langner wydał rozkaz złożenia broni i wyjścia polskiego wojska z miasta. Oficerowie mieli ruszyć ulicą Łyczakowską, a szeregowi innymi drogami, a później każdy miał pójść w swoją stronę, do domów. Niektórzy nie chcieli się poddawać Sowietom, zbyt dobrze ich poznali w 1920 roku. Jednak w chaosie wrześniowej klęski większości zdawało się, że niewola niemiecka będzie o wiele gorsza i chcieli jej uniknąć, więc szykowali się do wyjścia wschodnią stroną miasta, tak jak to osobiście gen. Langnerowi dzień wcześniej obiecali dowódcy sowieccy. Szeregowi żołnierze zgromadzili się w innych miejscach i tworzyli kolumny w różnych kierunkach. Niemców już nie było na przedmieściach, nie atakowali miasta, grzecznie wycofali się – a więc dotrzymali umowy z Sowietami i Lwów miał zagarnąć Związek Radziecki.

Sowieci wbrew umowie z polskimi emisariuszami i zapewnieniom z poprzedniego dnia wtargnęli do miasta od wschodniej strony około południa. Wujek mówił, że wszyscy byli tym złamaniem umowy przez Armię Czerwoną zaskoczeni i przygnębieni oszustwem. Setki polskich oficerów zostało w ten sposób otoczonych i zmuszonych do oddania wszystkiej broni – na pobliskim rynku musieli wyrzucić nie tylko karabiny, ale i broń osobistą. Powstał wielki stos broni zajmujący dużą część placu. Taki był koniec walki obronnej o Lwów, o możliwość życia w wolnej Polsce.

Wujek powiedział mi, że niejedno przecież na tych kilku wojnach widział i przeżył, ale najbardziej go zabolało, jak zobaczył, co zrobił jeden z żołnierzy szeregowców: gdy pojawili się Sowieci (NKWD), chłopak zrzucił polski mundur, podeptał go i krzyczał do Rosjan: „towarzysze, ja z wami!”. Byli bohaterowie narażający życie dla Polski, byli też i tacy pojedynczy zdrajcy.

Wujek razem z oficerami zostali ustawieni w rzędy po 6 osób, a następnie z tych rzędów uformowani w długą kolumnę wzdłuż ulicy Łyczakowskiej. Wujek nie znał dokładnych danych, ale było to w sumie kilka tysięcy oficerów i podoficerów wojska, policji, straży, Obrony Narodowej i innych formacji rezerwy. Z obu stron ulicy, na chodnikach stało trochę ludzi przyglądając się formowanej kolumnie jeńców. Po bokach tej już bezbronnej kolumny na obrzeżach ulicy Łyczakowskiej porządku pilnowało rozstawione głównie NKWD z karabinami i bagnetami na wierzchu, skierowanymi na polskich oficerów. Niektórzy z pilnujących mieli azjatyckie twarze i karabiny na sznurku oraz podarte obuwie. Wujek znalazł się w tylnej części kolumny, z zewnętrznej lewej strony, bliżej chodnika. Gdy kolumna ruszyła, jakiś enkawudzista wrzeszczał, by szli szybciej: „bystrieje, bystrieje!”. Bezpośrednio za wujkiem szedł jego znajomy, komendant policji Lwowa. Został dźgnięty w plecy bagnetem, by szybciej szedł. Wrzasnął i odruchowo odepchnął ten karabin z bagnetem. Rosjanin natychmiast strzelił mu w plecy, zabijając go na miejscu.

Wujek nie miał już złudzeń co do tego, co zrobią z nimi Sowieci. Postanowił uciec. Modlił się. Cała kolumna polskich oficerów szła w ciszy, popędzana przez NKWD. Na chodnikach było jeszcze trochę przyglądających się cywilów. Bramy w kamienicach wzdłuż ulicy enkawudziści kazali wcześniej pozamykać. Nagle z chodnika ktoś krzyknął: „Profesorze, otworzę niedaleko bramę!”. To był jakiś były uczeń wujka, narodowości żydowskiej, nie zapamiętałem jego nazwiska. Byli też więc i tacy odważni Żydzi, nieobojętni na tragiczny los polskich żołnierzy. Pobiegł chodnikiem do przodu. I rzeczywiście niedaleko za chwilę uchylono bramę w jakiejś kamienicy. Wujek błyskawicznie wskoczył do niej. Padło za nim kilka strzałów, również gdy biegł przez podwórze – ale wszystkie niecelne. Dobiegł do tylnego wyjścia i… był wolny, gdyż pościgu za jednym żołnierzem nie podjęto.

Wszyscy jego koledzy i przyjaciele z obrony Lwowa i prawie wszyscy oficerowie z tej kolumny zostali przetransportowani do Starobielska. Byli jeńcami radzieckimi. Po kilku miesiącach przetransportowano ich do Charkowa. Tam każdy z nich otrzymał indywidualnie po kuli w głowę, czyli „tradycyjne”, standardowe, wschodnie dotrzymywanie umów, bestialstwo również tradycyjne.

Łącznie w taki sposób na rozkaz z Moskwy, jak już oficjalnie wiadomo, zamordowano na początku w 1940 roku 22 000 polskich oficerów, elitę narodu. Tak wyglądało rosyjskie słowiańskie braterstwo, na które kacapy zawsze się powoływali. W tym wypadku była to dodatkowo rosyjska zemsta za wojenną porażkę z Polakami podczas pierwszej sowieckiej napaści w 1920 roku.

Po ucieczce z lwowskiej „kolumny śmierci” po dwóch miesiącach Wujek dotarł pieszo do rodzinnego domu pod Nowym Sączem. Wojnę spędził w Ptaszkowej. Najpierw Służba Zwycięstwu Polski, potem ZWZ-AK w Grybowie. Kilka razy jako kurier przenosił do Budapesztu materiały konspiracyjne, choć nie miał dobrej kondycji z powodu choroby serca. Znał jednak dobrze język węgierski oraz słowacki, a co najważniejsze, znał świetnie tereny Sądecczyzny, gdzie dorastał. Ten epizod kurierski zapamiętał Staszek Matejczuk, bo Wujek próbował go nauczyć podstaw węgierskiego, może trochę dla żartu, ale bez powodzenia. Ja pamiętam opowieść o pierwszej większej wpadce siatki konspiracyjnej na terenach Nowosądecczyzny, w okolicach Grybowa.

Stanisław Leszczyc-Przywara przy pomniku w Ptaszkowej, w miejscu stracenia w dniu 22.IX.1944 roku śp. Stanisława Leszczyc-Przywary (juniora),
harcerza Szarych Szeregów i partyzanta Armii Krajowej ps. „Szary” | Fot. archiwum prywatne autora

Pewnego razu Wujek przypadkiem zobaczył, że jego syn Staszek podbiegł do jakiegoś mężczyzny w pobliżu ich domu i stanął przed nim na baczność. W ten sposób wydało się, że młody Staszek wstąpił do konspiracji i zachował tajemnicę nawet przed swoim ojcem. Nie udało im się jednak zbyt długo działać w podziemiu bez start. Nie mieli doświadczenia, dowódcy byli za mało ostrożni. Nastąpiła wpadka i gestapo z Nowego Sącza aresztowało kilkanaście osób. Staszkowi się udało. Nie został namierzony. Zrobiło się jednak niebezpiecznie, Niemcy wszystkich podejrzanych rozstrzeliwali. Wujek wraz z kolegami z kontrwywiadu postanowili zrobić porządek: stanowiska dowódcze w siatce AK oraz grupach partyzanckich objęli doświadczeni zawodowi wojskowi. Następnych wpadek w Grybowie już nie było do końca wojny, choć zdarzały się porażki w niektórych akcjach bojowych. W jednej z nich w Ptaszkowej zginął Staszek -–jedyny syn Wujka.

„Ewakuacja” z UB w Nowym Sączu

Po „wyzwoleniu” w 1945 roku UB z pomocą sowieckiego NKWD namierzali, szukali i aresztowali polskich wojennych konspiracyjnych żołnierzy AK, NSZ czy BCH. Szczególnie szybko chcieli zneutralizować oficerów jako najniebezpieczniejszych dla instalowanego komunistycznego terroru, ponieważ mieli oni doświadczenie konspiracyjne i bojowe, a więc byli potencjalnymi przywódcami ewentualnego powstania antykomunistycznego. W latach 1944–56 tysiące żołnierzy zostało zamordowanych, dziesiątki tysięcy zesłanych do radzieckich obozów koncentracyjnych (łagrów), a w polskich więzieniach znęcano się nad ok. 200 000 Polaków. Wszystko to w ramach budowania „komunistycznej sprawiedliwości społecznej”, do której chcą powrócić teraz lewacy z KOD-ów i innych targowic.

Wujek został aresztowany w 1946 roku. Jak zawsze w trudnych sytuacjach, modlił się i całkowicie powierzał Maryi, gdy ubeckie auto wiozło go do Urzędu Bezpieczeństwa w Nowym Sączu. Jakoś nie założyli mu na ręce kajdanek, wprowadzili na większy korytarz, gdzie powiesił na stojaku palto i kapelusz. Kazali mu usiąść i czekać.

Minęło kilka minut, gdy zorientował się, że pracują tam jedynie sekretarki i nie ma śledczych z drugiej zmiany, a ci, którzy go aresztowali, już wyszli. Chwilę odczekał, podszedł do wieszaka, zdjął spokojnie swój płaszcz, założył go, odwrócił się do sekretarek i uchylając kapelusza powiedział z uśmiechem: „dziękuję, do widzenia”. Nikt jakoś nie zauważył, że to był aresztowany gość! Nie wzbudził również podejrzeń przy wyjściu i… był na wolności.

Nie pamiętam już, gdzie się ukrywał, ale trwało to około roku. Miał kontakt z podziemiem antykomunistycznym. W 1947 roku ujawnił się, gdy komuniści po sfałszowanych wyborach ogłosili tzw. amnestię.

Siła ducha

Najważniejszą sprawą dla Wujka była codzienna msza święta i przyjęcie Eucharystii. Był całkowicie oddany Bogu, to z niego promieniowało i dawał wyjątkowe, autentyczne świadectwo wiary i moralności. Na co dzień bywał na mszy św. w kościele parafii św. Jerzego w Rydułtowach, a jeśli gdziekolwiek wyjechał, najważniejsze było ustalenie, kiedy i gdzie jest msza święta.

Kiedyś powiedziałem mu wprost, że go podziwiam, ale ja nie czuję potrzeby, by codziennie znaleźć czas i lecieć do kościoła na mszę. Odpowiedział: – Ale modlić się powinieneś zawsze. Jako chrześcijanie jesteśmy powołani do noszenia Bożej obecności i adoracji w każdej chwili, więc albo modlisz się cały czas, albo wcale.

Przecież nie samo chodzenie do kościoła jest najważniejsze, ale udział w Eucharystii. Dla niego życie w tym świecie widzialnym oraz jednocześnie w świecie duchowym było jak najbardziej naturalne.

Przez komunę musieliśmy z rodziną przeprowadzić się ze Słupcy do Bydgoszczy (w 1974 roku), gdyż ojcu, po zrobieniu przez niego drugiej specjalizacji lekarskiej, lokalne władze blokowały możliwość zostania ordynatorem, choć trzeba przyznać, że dawały szansę: „Wystarczy, aby się pan zapisał do partii”. Podziękował im, mówiąc: „Ja wierzę w coś innego”. Na pożegnanie Słupcy dostałem pamiętnik od siostry Matyldy, która uczyła mnie religii i przygotowała do I Komunii św., z jej wpisem na początku (za kilka lat tę siostrę przeniesiono do Watykanu do pomocy naszemu Ojcu św.). Dzięki temu, jak to bywa u młodzieży, kolekcjonowałem wpisy od członków rodziny, przyjaciół i znajomych. Wujek odwiedził nas w Bydgoszczy, więc od razu poprosiłem o pamiątkowy wpis. Napisał z pamięci pięknym, kaligraficznym pismem (na początku XX w. uczyli tego w szkołach) wiersz J. Ejsmonda, podpisując się: „Kochanemu Pawełkowi na pamiątkę pierwszej wspólnej Komunii św.”. Jakże to było inne podejście od reszty moich wujków! Również zawsze znalazł czas na wspólne modlitwy oraz odmówienie pełnego różańca (jeden, watykański, otrzymał później na pamiątkę od papieża w 1979 roku). Mnie, zdrowego młokosa, pobolewały kolana, a ponad osiemdziesięcioletni, schorowany Wujek żarliwie i z powagą modlił się zawsze na kolanach i zawsze z wielką pokorą wobec Majestatu Bożego! Cokolwiek robił, najpierw po prostu to „omodlił”.

Zawsze uzgadniał z Jezusem, co ma zrobić w danej sytuacji, przy czym nie bujał w obłokach i nie przeszkadzało mu to w byciu pragmatycznym, bo jak każdy musiał zmagać się z problemami dnia codziennego w siermiężnym PRL.

Czuło się ten jego mistycyzm; niczego nie pozorował, tylko autentycznie promieniowała z niego siła ducha. Dziękował Bogu za każdy dzień, za wszystko – a przecież spotkało go wiele nieszczęść i kataklizmów, które przeżył w całkowitym oddaniu Jezusowi, w zawierzeniu woli Bożej.

Przyciągał do siebie ludzi, bo był męski, szlachetny i rycerski, a jednocześnie pogodny. Prawdziwy wzór noszenia w sobie Bożej obecności, czyli taki zwykły święty człowiek, którego czasami w życiu spotykamy.

W cz. III: okres życia Stanisłwa Leszczyc-Przywary w Rydułtowach.

Artykuł Pawła Milli pt. „A gdzie mój legionista? (II)” znajduje się na s. 3 grudniowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 54/2018.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Dzięki prenumeracie na www.kurierwnet.pl otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 36 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu w cenie 4,5 zł.

Artykuł Pawła Milli pt. „A gdzie mój legionista? (II)” na s. 3 grudniowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 54/2018

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Chrześcijanin, patriota, poliglota, humanista, malarz: „klasyczny” legionista, porucznik Stanisław Leszczyc-Przywara

Doświadczenia wykazały, że gwarancją niepodległego bytu państwa mogą być tylko jego własne siły moralne i materialne. U fundamentów prawdziwie niepodległego państwa musi leżeć żelazny kapitał krwi.

Paweł Milla

Stanisław Leszczyc-Przywara niewątpliwie zasłużył na pamięć w postaci nazwy jakiejś ulicy czy nawet pomnika w Rydułtowach. Żył tam w czasach PRL-u, nie miał więc szans zostać honorowym obywatelem miasta, bo komunistom właściwie przeszkadzał swoim istnieniem. Nie dbał o pochwały czy zaszczyty, był wyjątkowo skromnym, ale serdecznym człowiekiem. Dla wielu młodych z kilku pokoleń Polaków był nauczycielem prawdziwego życia i wzorem patriotyzmu złączonego z całkowitym zawierzeniem Opatrzności Bożej.

Stanisław Leszczyc-Przywara przy sztaludze. Lata 60. XX w. Fot. archiwum prywatne autora

Nie zależało mu na żadnym kombatanckim lansowaniu się. Nie chciał nawet słyszeć o awansach dla zasłużonych, pozostał do końca życia porucznikiem czasu wojny.

(…) Był „klasycznym” legionistą, czyli „człowiekiem renesansu” – z wieloma talentami. Oprócz zdobytych wojennych doświadczeń w obu wojnach światowych, został po I w. św. absolwentem filologii polskiej i historii sztuki UJ. Znał biegle 7 języków obcych (francuski, niemiecki, greka, łacina, rosyjski, słowacki i węgierski), malował obrazy, kolekcjonował polonika, odręcznie pisał pięknym kaligraficznym stylem, był inicjatorem oraz organizatorem wielu wydarzeń patriotyczno-religijnych. Przez większość życia był przede wszystkim wychowawcą licznej młodzieży, choć w PRL-u nie dane mu było nauczać w szkołach. W komunistycznym systemie szkolnym ubecy zezwolili jedynie na lekcje rysunku w latach pięćdziesiątych. (…)

Był patriotycznie wychowanym Polakiem ze zubożałej szlachty herbu Leszczyc. Będąc gimnazjalistą w zaborze austriackim, uciekł z domu do oficjalnie stworzonego i wymarzonego pierwszego od stu lat polskiego wojska, do Legionów, by walczyć i wywalczyć wolność dla nieistniejącej wówczas Polski. Męczyliśmy go, by nam opowiadał o historii Polski, o swoich przeżyciach. Był dla nas autorytetem, ale chyba nie do końca zdawaliśmy sobie sprawę, jakim wielkim jednocześnie był symbolem tego, co jest istotą polskości. Młodzieńcze lata przeżyliśmy, podobnie jak on, w zniewolonej przez sąsiadów Polsce.

Pytałem go, czy pod zaborem austriackim było podobnie, jak pod komunistycznym/sowieckim? Jaka była wówczas polska młodzież, czym różniła się od obecnej? itp. Odniosłem po tych porównaniach wrażenie, że po 70 latach młodzi Polacy są mniej honorowi i mniej wierzący Bogu, a to definiowało wg Wujka wszystko pozostałe.

To Wujek głównie ukształtował nasz patriotyzm i imponderabilia. Drugi obieg, a w nim historia polski, dopiero raczkował. My mieliśmy to szczęście, że Wujek odnośnie do historii Polski, a szczególnie w XX wieku, był po prostu niezależny od PRL-owskiego systemu, gdyż znał ją jak mało kto z autopsji.

Napisał kilka broszur, które były powielane na maszynie do pisania i uczestniczyły w takim ‘mini’ drugim obiegu. Poniżej końcowy fragment jego referatu „O odzyskaniu Niepodległości”:

„Na odzyskanie Niepodległości Polski złożyły się takie czynniki, jak:

  1. dojrzałość narodowa i wola walki zbrojnej,
  2. opatrznościowy Wódz Narodu i czyn zbrojny,
  3. klęska zaborców i chaos rewolucyjny, połączony z demoralizacją wojska,
  4. zdecydowana narodowa wola niepodległości.

Doświadczenia ostatnich czasów wykazały dobitnie, że gwarancją niepodległego bytu państwa mogą być tylko jego własne siły moralne i materialne. U fundamentów prawdziwie niepodległego państwa musi leżeć żelazny kapitał krwi. Tylko naród, który sam wywalczy sobie Niepodległość i gotów jest każdego dnia walczyć o nią, który nie opiera swej egzystencji na podpisach pod traktatami i na wierze w gwarancje obcych, godzien jest wolnego bytu. Genezą Państwa Polskiego zatem był nie traktat wersalski, który to wskrzeszone państwo tylko zatwierdził, lecz wola narodu i polski czyn zbrojny. Nie pomogłyby z pewnością niczyje podpisy i pieczęcie, gdyby nie »cud sierpniowy nad Wisłą« w 1920 roku i wola Opatrzności.

Rydułtowy, dnia 22. V 1980 roku”. (…)

Mieszkanie-muzeum por. Leszczyc-Przywary w Rydułtowach

W czasach PRL-u, gdy pamięć o czynach marszałka Piłsudskiego była wymazana, cenzurowana i skazana na zapomnienie, skromny porucznik z I w. św. oraz były profesor gimnazjalny w II RP był inicjatorem kombatanckich uroczystości na Wawelu w rocznice 11 Listopada. Za zgodą metropolity krakowskiego kardynała Wojtyły odbywały się w tym dniu na Wawelu msze święte oraz złożenie wieńca na sarkofagu Marszałka Piłsudskiego w Kaplicy Srebrnych Dzwonów. Symboliczny i wprost mistyczny stał się 11 listopada 1978 roku. Historyk profesor Wiesław Jan Wysocki, który znał Wujka, umieścił niecodzienne wspomnienie o tym w swojej książce Krypta Wawelska i Papieski Tron:

„W roku 1978 – 11 listopada w wawelskich kryptach w Kaplicy Srebrnych Dzwonów u trumny Pierwszego Marszałka zebrali się weterani legioniści; z oczywistych względów metropolity krakowskiego nie było z nimi, wszak dopiero co został biskupem Rzymu… I wtedy zebrani w krypcie doświadczyli swoistej mistyki dziejowej – oto przed nimi jest ten, którego inicjały tworzą inskrypcję JP I, a tam, na Watykanie – jest kontynuator-wizjoner o semantycznej inskrypcji JP II. Dla nich to nie było tylko romantyczne czy prometejskie uniesienie, ale realność… Czy to, co potem miało miejsce, nie potwierdza tej realności?!”

I wówczas to właśnie porucznik St. L-P złożył symboliczny raport swojemu Marszałkowi. Wypowiedziane słowa w swojej książce cytuje profesor Wysocki:

„Panie Marszałku! Melduję, że w 60 rocznicę wywalczenia wolnej i niepodległej Polski stajemy wszyscy przy Tobie. Kardynał Karol Wojtyła jest nieobecny, ale on już jest w Rzymie naszym JP II. Ty jesteś naszym JP I. A JP – to wiekopomne słowa »Jeszcze Polska«”.

Cały artykuł Pawła Milli pt. „A gdzie mój legionista?” znajduje się na s. 1 i 2 listopadowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 53/2018.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Dzięki prenumeracie na www.kurierwnet.pl otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu w cenie 4,5 zł.

Artykuł Pawła Milli pt. „A gdzie mój legionista?” na s. 1 listopadowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 53/2018

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego