Piotr Mateusz Bobołowicz / Spod Kapelusza / Autobusem przez Ekwador czyli kilka słów o transporcie publicznym

Taksówka kosztowałaby około 25 dolarów albo i więcej. Ale od czego jest autobus? Całą trasę można pokonać za 25 centów, sto razy taniej. I trzy razy dłużej. Nie jestem skąpcem, ale po co przepłacać?

Wypadłem na przystanek niczym postać z kreskówki, wypluty przez tłum w autobusie. Z plecakiem i trzema torbami, które dawały mi odrobinę tego, co jest kompletnie nieznane w Ekwadorze – przestrzeni osobistej. Nikt mnie nie przepuścił, musiałem łokciami wyrąbać sobie drogę na zewnątrz. Ci, którzy wsiadali, też nie poczekali. Widziałem nienawiść do obcokrajowca, który zamiast dać zarobić kilkanaście dolarów taksówkarzowi wybrał autobus za 25 centów. A teraz jeszcze postanowił z niego wysiąść.

Quito rozciąga się na długości prawie 50 km. Z północy na południe. Wypełnia dolinę. Jest więc stosunkowo wąskie, ale niewyobrażalnie długie. Taka ulicówka w ekstremalnym wydaniu. Do tego zabudowa jest stosunkowo niska, więc dwa miliony ludzi zajmuje dużo przestrzeni. Z dworca autobusowego Quitumbe do dworca Carcelen – położonych odpowiednio na południu i północy jest ponad 25 km w linii prostej. Google podpowiada najszybszą trasę samochodem – 48 minut – przez opłotki – ponad 40 km. W obrębie jednego miasta. Taksówka kosztowałaby około 25 dolarów albo i więcej. Ale od czego jest autobus? Całą trasę można pokonać za 25 centów, sto razy taniej. I trzy razy dłużej. Nie jestem skąpcem, ale po co przepłacać?

 

Trasa Quitumbe – Carcelen według Google Maps. Piesza trasa, najkrótsza pod względem odległości

Zamiast metra

Władze miasta dopiero niedawno podjęły decyzję o budowie metra, co zresztą jest przedsięwzięciem nieco karkołomnym, ze względu na wulkaniczny charakter gleby i skał i nieustanne ruchy tektoniczne. Istnieje jednak dosyć rozbudowana sieć Ecovía – długich i dziwnych autobusów, które głównymi arteriami poruszają się po osi N-S. Ich specyficzna cechą są drzwi – po lewej stronie i na wysokości ponad metra. Przystanki znajdują się na wysepkach na środku ulicy, z drzwi zwiesza się trap, po którym wchodzi się do autobusu. Do tego niektóre z nich potrafią mieć nawet po trzy przeguby. I tak są zawsze wypchane ludźmi po brzegi.

 

W bocznych ulicach

Inny dzień, inny przystanek. Przyjeżdża autobus, jeden z małych, należących do jednej z kilkunastu kooperatyw, które wożą pasażerów tam, gdzie nie dojeżdża Metrovía. Na pewno jest na czas, bo rozkład istnieje tylko w głowie kierowcy, a jego zasada jest prosta – dojechać jak najszybciej. Wsiadam. Jadę. Nie wiem dokąd – ważne, że kierowca wie. Dwa przystanki dalej do autobusu wskakuje sprzedawca pomarańczy. Po nim jeszcze jeden z czekoladkami, inny z lodami. Podjeżdżamy pod targ. Ludzie władowują różne wory, kosze owoców, siatki zakupów. Robi się tłoczno, ale ja dopadłem miejsce siedzące. Pierwszy raz w autobusie w Quito, pozwolę sobie na ten luksus.

Wiedza na temat rozkładów i kierunków jazdy autobusów innych niż Ecovía jest wiedzą tajemną. Domyślam się, że przekazywana jest z pokolenia na pokolenie i nie daje się opanować przyjezdnym. Nam pozostaje tylko wyjść na przystanek i jechać tam, gdzie jedzie autobus, licząc, że to właściwy kierunek.

Swoją drogą, kojarzycie tego wariata, który zawsze jest pierwszy na drodze, musi wszystkich wyprzedzać i hamuje w ostatniej chwili? Dokładnie tak jeżdżą kierowcy autobusów w Quito. No ale co się dziwić? W końcu jeśli w kogoś wpadną, to raczej ten ktoś będzie miał problem.

 

Ten pan się niczego nie boi, bo jego prowadzi osobiście Bóg.
Napis na kierownicy: Dios me guia

 

Długa podróż w nieznane

W całym Ekwadorze podejście do czasu jest dosyć swobodne, ale są dwie sytuacje, gdy nie wolno się spóźnić – wizyta u adwokata i autobus dalekobieżny. Nie ma Cię – odjedzie bez Ciebie. Bilety można kupić bezpośrednio u konduktora – ma go każdy autobus, łącznie z tymi miejskimi – albo w jednej z setki kas na dworcu. Każdy przewoźnik ma swoją. Sprzedawcy krzyczą z okienek kierunki najbliższych autobusów. Gdy zna się nieco rynek, można wybrać tańsze i droższe opcje, takie z filmami albo z wi-fi. Raz nawet trafiłem na port USB do ładowania telefonu.

 

Terminal Carcelen. Kasy

 

Przyjęło się uważać, że godzina podróży kosztuje około dolara. Może kiedyś tak było, dzisiaj jednak trzeba się liczyć z nieco większym wydatkiem. Dlaczego godzina? Bo w górzystym Ekwadorze podawanie odległości w kilometrach mija się z celem. Przykładowo trasa Guayaquil – Quito to około 8 godzin jazdy, autobus kosztuje 10$. Quito – Loja to od jedenastu do trzynastu godzin i 19$.

 

Można się przyzwyczaić

Wyznanie. Nienawidzę autobusów. To najmniej wygodny środek transportu. Już wolę chodzić na piechotę. Uwielbiam pociągi, fascynują mnie samoloty, nie wspominając o wszystkim, co pływa. W Ekwadorze… cóż, przekonałem się. Głównie za sprawą siedzeń, które właściwie da się położyć na kolanach osoby siedzącej z tyłu. No i można pospać jak człowiek. Istnieją podobno (nie wiem, nie widziałem) autobusy sypialne. Wtedy siedzenie da się położyć w pełni. Kosztują one jednak dwa razy więcej, bo zabierają tylko połowę tego, co zwykłe.

W autobusach dalekobieżnych rozrywek jest wiele. Czasem wsiądą Kolumbijczycy, sprzedający zegarki i perfumy, standardem jest kilku sprzedawców jedzenia, powerbanków i gazet tuż przed odjazdem. Raz nawet kupiłem sobie obiad – frytki i coś, co chyba było smażoną kurą – nie ruszając się z miejsca. Zasadniczo jest zabawnie. Jeszcze tylko przydałyby się prysznice i można żyć bez hosteli.

 

Na koniec jedna myśl. W miastach i tak najlepiej jeździ się taksówkami. Wybór szeroki, ceny raczej racjonalne i negocjowalne. A w niektóre miejsca inaczej się nie dotrze.

 

Wśród żółtych taksówek królują tanie Chevrolety. Ta… no cóż, ja bym nie wsiadł, chociaż raczej nie należę do tchórzliwych

 

Wszystkich czytelników zainteresowanych moimi przygodami w Ameryce Południowej zapraszam na mojego bloga Spod Kapeluszaprofil na Facebooku o tej samej nazwie.

Piotr Mateusz Bobołowicz / Spod Kapelusza / Nie każdy Ekwadorczyk, który nazywa cię „gringo”, chce cię obrazić

Zacząłem mówić o ziemi. Tierra. Nakreśliłem dłonią kulisty kształt, pokazałem: tu Ekwador, tu Polska. Tu słońce. Mój rozmówca pokiwał głową. – A powietrze macie czyste w Polsce?

– O, a ja sobie siądę obok gringo – powiedział do kolegi stary, gruby Indianin, który wsiadł do autobusu. Zajął miejsce koło mnie. Siedziałem z laptopem na kolanach i mimo wyboistej drogi próbowałem pracować. W końcu mogłem sobie na to pozwolić, bo chwilę wcześniej wysiadł pan, który jechał koło mnie od Gualaquizy. Prowadziliśmy nawet coś na kształt rozmowy.

Ekwadorski gastarbeiter

Już na dworcu cały autobus dowiedział się, skąd jestem. Na moim miejscu siedział chłopak, ale gdy zobaczył, że odczytuję numer siedzenia, od razu się podniósł i przeprosił.

– Skąd jesteś? – zapytał po angielsku z mocnym akcentem. Odpowiedziałem zgodnie z prawdą.

– O, Polska. Moja bratowa jest z Polski! Bo ja mieszkam w Niemczech – nie przestawał mówić. – Ale polski jest trudny. Znam kilka słów. Krowa. To znaczy „vaca”, prawda?

Nie czekając na odpowiedź, kontynuował:

– Jak szie masz? – Uśmiechnął się szeroko, dumny ze swojej polszczyzny. Uśmiechnąłem się w odpowiedzi. Nie jechał z nami, odprowadzał tylko kogoś do autobusu. Wymieniliśmy uprzejmości, gdy wysiadał.

 

Gualaquiza

Pogoda w Polsce

Chwilę przed odjazdem dosiadł się do mnie starszy pan.

– Skąd jesteś? – padło standardowe pytanie. Odpowiedziałem.

– Polska! Kraj papieża – powiedział, po czym się zamyślił.

– Zimno w tej Polsce? – zapytał po chwili.

– Zimno. W zimie, w styczniu, to nawet -20 stopni.

Nie spodziewał się aż takiego zimna. Wyraził zdziwienie, ale nic nie odpowiedział. Kontynuowałem.

– W czerwcu dzień jest długi, około szesnastu godzin. A w grudniu bardzo krótki, niecałe osiem.

Zrozumiałem, że przesadziłem.

– Dlaczego? – zapytał.

Powiedzieć, że mój hiszpański jest słaby, to nie powiedzieć niczego. Umiem się komunikować, czasem nawet wychodzą mi proste rozmowy, chociaż i tak żadna z nich nie jest nawet w połowie tak płynna, jak przedstawiam to tutaj. Na takie pytanie nie miałem odpowiedzi. Zacząłem mówić o ziemi. Tierra. Nakreśliłem dłonią kulisty kształt, pokazałem, tu Ekwador, tu Polska. Tu słońce. Mój rozmówca pokiwał głową.

– A powietrze macie czyste w Polsce?

– W miarę czyste. Ale tutaj jest czystsze. Więcej lasów, mniej miast.

Wysiadł po kilkunastu kilometrach na swojej farmie.

Speszeni rodacy

Tego samego wieczora chodziłem po Cuence. Standardowe zwiedzanie.

– Kurwa! – usłyszałem. Rozejrzałem się. Dwóch osiłków, obaj o posturze szafy. – No i kilku możesz napierdolić, ale w końcu przyjdzie jeden z kosą i cię zajebie.

Szedłem przez chwilę obok nich, po czym odwróciłem się i powiedziałem: dzień dobry.

Goście zbledli.

– Dzień dobry… – wybąkał niemrawo ten bliżej mnie.

– Panowie turyści? – zapytałem głośno i radośnie.

– Taa… – Tamten coraz bardziej unikał rozmowy.

– Nie spodziewałem się tu rodaków zobaczyć.

– No… wszędzie można… Polaków spotkać – odpowiedział tamten, po czym przyspieszyli kroku, żeby tylko dłużej ze mną nie rozmawiać. Zniknęli za rogiem, a ja poczułem nutkę złośliwej satysfakcji.

 

Cuenca. Targ kwiatowy

Wenezuelka ze sklepu obuwniczego

– On nie jest gringo, bo nie jest z USA! – broniła mnie dziewczyna z Wenezueli.

– Tutaj wszystkich spoza nazywamy gringo – odpowiedział jej rodowity Ekwadorczyk.

– No to chyba że.

Siedziałem i jadłem empanadę. Obok mnie dwie dziewczyny z salonu obuwniczego Bata. Przy wózku, oprócz właścicielki, stało dwóch mężczyzn. Wszyscy rozmawiali o mnie, a ja starałem się coś zrozumieć. Jedna z dziewczyn z Baty zapytała, ile płacę za hostel. 6$ za łóżko na sali zbiorowej.

– U mnie w domu może być za 5$ – roześmiała się. Ktoś rzucił dwuznacznym żartem. Wyłapywałem bardziej intencje niż znaczenie słów. W pewnym momencie rozmawiać ze mną próbowało pięć osób, a trzy inne stały i się przysłuchiwały, co też gringo ma do powiedzenia. W końcu wszyscy zjedliśmy, każdy poszedł w swoją stronę w atmosferze ogólnego rozbawienia.

Piotr Mateusz Bobołowicz

 

Cuenca. Zachód słońca