Hassan Nasrallah: Nie uznajemy żadnych rozjemców. Od tej pory za każdą śmierć naszego bojownika odpowiada Izrael

Przewodniczący szyickiej Partii Boga (budzącej przerażenie zarówno w Rijadzie, jak i w Tel Awiwie) Hassan Nasrallah stwierdził, że Hezbollah rozlokuje swoje oddziały na granicy libańsko-izraelskiej.

Od wojny 33-dniowej w 2006 roku szyicka Partia Boga oficjalnie ustąpiła z granicy na rzecz armii libańskiej. Jednak w wyniku napięć i bezpośrednich konfrontacji między Hezbollahem i Izraelem zarówno w Syrii, jak i na obszarze Farm Shebaa, sekretarz generalny szyickiej organizacji uznał, że Partia Boga wraca na granicę. W przemówieniu z okazji 17 rocznicy wyzwolenia południowego Libanu Hassan Nasrallah potwierdził gotowość Hezbollahu do konfrontacji z Izraelem:

– Dzisiaj, po działaniach wojskowych w syryjskiej Kuneitrze i naszej odpowiedzi w Farmach Shebaa, chcę powiedzieć jasno: My, Islamski Ruch Oporu w Libanie, nie jesteśmy dłużej zobowiązani przestrzegać zasad zawieszenia broni. Nie uznajemy żadnej strefy rozjemczej. Czy to jest jasne? Jest naszym obowiązkiem – religijnym, moralnym, ludzkim oraz wewnętrznym prawem Libanu – aby stawić czoła agresji. Niezależnie od tego, skąd ta agresja pochodzi. Mamy prawo jej się przeciwstawić w stosownym miejscu i czasie, który my wybierzemy – stwierdził Nasrallah.

Izrael zapowiedział, że nie będzie tolerował na obszarze syryjskich Wzgórz Golan żadnych proirańskich frakcji, które wojują na południu Syrii z formacjami Jabatt Al Nusra. Tym samym pozycje szyickiej Partii Boga, jak i Irańskiej Gwardii Rewolucyjnej w południowej Syrii są celem dla izraelskiego lotnictwa i artylerii.

– Moje przesłanie na dzisiaj, wiadomość ze struktur kadrowych Hezbollahu: za każdego naszego bojownika zabitego z zimną krwią odpowiedzialnością obarczamy Izrael. I pomścimy każdego z naszych, w dowolnym miejscu i czasie, które uznamy za stosowne.

– Izrael musi zrozumieć, że nasz ruch oporu jest odważny, kompetentny i mądry. Mówię im dzisiaj z okazji wspomnienia męczenników z Kuneitry i specjalnej operacji w Farmach Shebaa. Niech wiedzą o tym, że nie boimy się wojny, nie boimy się ich i nie mamy nic przeciwko temu, aby ponownie stawić im opór. Konfrontacja nastąpi. Jeśli wojna zostanie nam narzucona, to my ją wygramy… zgodnie z wolą Boga – grzmiał przewodniczący Partii Boga.

Słowa Hassana Nasrallaha należy traktować poważnie. Już nieraz w przeszłości okazywało się, że Hezbollah „w swoim miejscu i czasie” realizował publiczne zapowiedzi swojego lidera. Od uzyskania stanowiska Sekretarza Generalnego Ruchu w 1992 roku Nasrallah powtarzał, że doprowadzi do wycofania się Żydów z południowego Libanu, co nastąpiło niespodziewanie wiosną 2000 roku. Następnie zapowiedział, że Izrael uwolni więźniów, m.in. Samira Kuntara, co nastąpiło po kompromitacji armii izraelskiej w 2006 roku. Podczas tej samej wojny wielu poważnych notabli z Arabii Saudyjskiej „ubolewało” nad sukcesami szyickiego ruchu oporu.

– Niech nikt nie próbuje nas straszyć Izraelem. To jest ten Izrael, który pobiliśmy w 2000 roku. Ten sam pokonali ludzie w Gazie kilka razy, ten Izrael pokonaliśmy w 2006 i ten sam pokonaliśmy wczoraj. Izrael jest słabszy niż pajęcza sieć. Po tym, co się stało w Kuneitrze i Farmach Shebaa, mówię wam: spróbowaliście z nami. NIGDY TEGO NIE RÓBCIE PONOWNIE – oświadczył Nasrallah.

Zdaniem komentatorów, kolejna, a więc trzecia wojna libańska może wybuchnąć w ciągu roku lub dwóch. Celem tej wojny dla Izraela jest maksymalnie osłabienie zdolności bojowych szyickiej Partii Boga, przerwanie ciągłości terytorialnej między szyickim Jabel Amal i Doliną Bekaa oraz wzmocnienie pozycji sunnickiego premiera Sadda Haririego kosztem maronicko-szyickiego sojuszu reprezentowanego przez prezydenta Michaela Aouna.

źródło:pure stream media

https://www.youtube.com/watch?v=rkw6ClasjEg

Liban jest krajem, w którym katolik jest obywatelem pierwszej kategorii. Tam polityka i religia są ze sobą związane

W kolejnej audycji Popołudnie Radia WNET Paweł Rakowski opowiadał o realiach libańskich. Dziennikarz przedstawił związki polityki i religii, które są w kraju cedru nierozerwalnie ze sobą związane.

Czytaj też: Abuna Kaziemierz Gajowy: Liban skutecznie opiera się fali terroryzmu i jest bezpieczniejszy niż niejeden kraj w Europie

W Libanie polityka i religia są ze sobą nierozerwalnie związane. Patriarcha maronicki historycznie był też przywódcą politycznym, albowiem na terytorium dzisiejszego Libanu nie było struktur państwowych i naturalnie to dotrwało do naszych czasów. Obecnie jest państwo – premierzy, rząd itd. Parlament, wobec którego Libańczycy są zgodni, żeby powywieszać.

[related id=”22326″]Od kilku lat panuje tzw. obstrukcja parlamentarna i władza nie potrafi rozpisać już wielce opóźnionych wyborów. Doszło nawet do tego, że któryś ze 128 parlamentarzystów publicznie zaproponował, żeby posłowie mieli dożywotnie pensje za swoją kadencyjną „służbę” narodowi – opowiadał dziennikarz, dodając następnie, że władza w Libanie jest niejako dziedziczna. Głównym przywódcą maronickim w latach 70. i na początku 80. był Baszir Gemayel – dowódca tzw. Falangi, a więc formacji zbrojnej, która broniła wsi maronickich przed Palestyńczykami. I ta właśnie „Falanga” optowała za koncepcją, że maronici nie są Arabami, lecz Fenicjanami, albowiem język arabski zdominował zarówno w liturgii, jak i w życiu codziennym dopiero w XIX wieku.

Rakowski wspomniał, kim są Fenicjanie – a więc lud znany nam z Pisma Świętego, który wynalazł pismo i pieniądz. A w Libanie bardzo sympatycznie rozmawia się o pieniądzach. Nie ma żadnego targowania – masz cenę, np. 5 dolarów, to ją płać i się ciesz, że tylko tyle. Nie ma co próbować swoich sił nabytych na jakiś wycieczkach w Turcji czy w Egipcie. Tutaj to nie działa. Wróć, jak będziesz miał pieniądze, i to wszystko. Niemniej wedle pewnych prądów ideologicznych maronici mieli nie być Arabami. Jednak koncepcja ta odchodzi powoli, albowiem nawet na szczycie Ligi Państw Arabskich prezydent kraju Michael Aoun, maronita, powiedział, że Liban jest krajem arabskim.

A więc ta dziedziczność władzy polega na tym, że jak przywódcą pewnej frakcji maronitów był Baszir, tak obecnie jej liderem jest jego syn Nadim. To samo dotyczy sunnitów – syn wielkiego premiera kraju Rafika Harririego, Saad, jest obecnie premierem. Tak samo u Druzów. Był Kemal Jumbulatt, którego zastąpił syn Walid, którego zastąpi jego syn Timour.

[related id=”23457″]Jednak najważniejszą postacią w tym układzie pozostaje patriarchat maronicki. W Libanie mamy 16 wyznań, grup etnicznych itd. i przypadku prawdziwego zagrożenia kolejną niepotrzebną wojną domową, o którą w tym kraju bardzo łatwo, decydenci różnych wyznań spotykają się w pałacyku patriarchy w Bkerke. Tam prawdziwi przywódcy debatują nad tym, jak nie doprowadzić do ponownej katastrofy, ponieważ w Libanie są takie nastroję, że może być wszystko, byle nie wojna. Ona jest nikomu niepotrzebna i jej nikt nie chce, ale ona wciąż wisi nad krajem. W Libanie krzyżują się interesy wszystkich. Wczoraj rozmawiałem z Witoldem Gadowskim, który mówił mi o wielu rosyjskich firmach w bejruckim porcie, które przeniosły się tam z Cypru. A patriarcha maronicki jest tym, który to wszystko spaja.

Ilu jest maronitów w Libanie? To jest pytanie polityczne, albowiem wedle konsensusu ustalonego jeszcze przez Francuzów to maronici mieli być najliczniejszą grupą, a więc mieli sprawować władzę. Jednak jak wiemy, tak już nie ma. Szacuje się, że w Libanie na 6 mln ludzi, jest 2-2,5 mln maronitów. Najliczniejszą grupą są szyici, bite 40%. Te 6 mln to są tylko obywatele kraju. Ale pamiętajmy, że tam jest prawie 3 mln uchodźców – z 2,5 mln z Syrii i 0,5 mln Palestyńczyków. I oni nigdy nie dostaną obywatelstwa libańskiego. Nigdy. Nawet w przypadku mieszanego małżeństwa, to nielibański współmałżonek, jak i dzieci z takiego związku, nigdy nie dostaną libańskiego paszportu. Po prostu nigdy. Natomiast są tam Polki czy Polacy, co poślubili maronitów czy maronitki, i z tego, co słyszałem, to mogą się ubiegać o paszport libański, który im jest niepotrzebny. Pamiętajmy o tym, że w Libanie opłaca się być katolikiem w wielu sprawach. To jest chyba jedyne miejsce na świecie, w którym jak się jest katolikiem, to się jest obywatelem pierwszej kategorii.

[related id=”23741″ side=”left”]Kościół maronicki jest największym posiadaczem ziemskim, tym samym na jego ziemi ludzie budują domy, zakładają interesy, firmy itd. Ale Kościół tam dba o sprawy materialne swoich, w takich wypadkach 24-godzinnych parafian. Kościół jest dużym pracodawcą, ponieważ maronici wyjeżdżają z kraju. Są elitą intelektualną, doskonale wykształceni, i mogą bez trudu znaleźć zatrudnienie na świecie. Ale jest poczucie, że trzeba bronić tego dziedzictwa, miejsc świętych, a do tego potrzebna jest formuła ekonomiczna, nad którą pieczę trzyma Kościół. Jak byłem w seminarium, to kierownik tej placówki ks. Nader pokazywał zdjęcia jakiegoś rocznika, z którego połowa pojechała za granicę – do Ameryki Płd., USA, Australii. Widać, że mają większy narybek seminarzystów niż kraj potrzebuje, ale też pokazuje to, jaka jest skala emigracji tej społeczności. Zresztą podobnie, wedle instytucji wyznaniowej, zorganizowani są szyici.

Taka organizacja ma swoje historyczne podłoże. Muzułmanie domagali się od chrześcijan specjalnego podatku. Prości wieśniacy, z reguły na skutek ucisku fiskalnego, w pewnym momencie przechodzili na islam. Jednak tam, gdzie Kościół był też sprawnie ekonomicznie zorganizowany – tak jak w Delcie Nilu czy też w górach Libanu – to łatwiej było się opłacić – zaznaczył Rakowski.

Posłuchaj całej rozmowy!

Czytaj więcej: Liban – Bejrut, Harrisa, Bkerke, Ghazir – objazd Pawła Rakowskiego po kraju Cedrów. Bogactwo, kontrasty, magia Libanu

Uchodźcy z Syrii muszą pracować. Liban ich nie chce, a w po wojnie Hezbollah ich wypchnie z powrotem do Syrii

Autor reportaży dla „Kuriera WNET” Paweł Rakowski bawił w kraju cedrów. Podzielił się obserwacjami na temat tego fantastycznego państwa. Do Libanu napłynęło od 2010 roku 2-3 mln uchodźców z Syrii.

Gościem Andrzeja Abgarowicza w „Południu Wnet” był Paweł Rakowski, dziennikarz Radia Wnet i autor reportaży dla „Kuriera Wnet”, który właśnie wrócił z podróży do Libanu.

– W Libanie widziałem dużo uchodźców z Syrii. Tam ludności się nie liczy, ponieważ jest to kwestia polityczna. Wedle dawnych ustaleń postkolonialnych uznano, że maronici mają rządzić, ale ci  już dawno nie są większością, o czym wszyscy wiedzą. Dlatego, żeby nie tworzyć kolejnych pretekstów do kolejnych wojen, po prostu nie liczy się ludności. Przyjmuje się, że jest 6 mln obywateli Libanu, chociaż wiadomo, że liczba szyitów znacznie wzrosła w związku z ich wielką dzietnością – mówił dziennikarz w audycji Andrzeja Abgarowicza.

[related id=”22326″]Do 6 mln obywateli tego kraju – albowiem nie do końca można powiedzieć, że Libańczyków, ponieważ ci to maronici – tak więc do 6 mln obywateli tego kraju domaszerowało od 1 do 3 mln uchodźców z Syrii, która okrąża Liban z dwóch stron. Ci ludzie, choć są niechciani, przyszli. Mówiąc o uchodźcach, dziennikarz zdecydowanie odróżnił chrześcijan od muzułmanów. Jak wiadomo, Libanem rządzą katolicy, a więc chrześcijanie mają większą szansę na uzyskanie pomocy i zatrudnienia.

– Wszyscy uchodźcy muszą pracować. Państwo ich nie zauważa. Właściwie w Libanie państwa nie ma. Jeżeli uchodźcy robią problem, to wojsko, czy raczej Hezbollah, robi z tym porządek. Póki co, wzrosła przestępczość. Na pewnym elitarnym osiedlu maronickim uchodźcy zniszczyli wszystkie kapliczki  (albowiem ludzie w Libanie nie stawiają w swoich ogrodach durnych pajaców czy krasnali, tylko kapliczki). No i mieszkańcy tego osiedla stwierdzili, że od 18 do 6 rano w ich okolicy ma nie być uchodźców. I ich nie ma.

Dziennikarz zastrzegł, że nie wiadomo, czy chrześcijanie z Syrii naprawdę są chrześcijanami, albowiem w początkowym etapie wojny powszechne były mordy na chrześcijanach, dokonywane w celu uzyskania ich dokumentów tożsamości. A w Libanie chrześcijanie zatrudniają chrześcijan. Więc jest większe prawdopodobieństwo, że uchodźca-chrześcijanin zostanie kelnerem czy pomocnikiem w sklepie spożywczym. Oczywiście zarobki w takiej sytuacji nie gwarantują nawet przeżycia, ale przynajmniej jest sposobność na zaparzenie wrzątku i ugotowanie ryżu.

– Uchodźcy muzułmańscy są w gorszej sytuacji. Muszą pracować i pracują głównie na budowach. Nikt ich nie chce w Libanie i nie ma siły, aby powstrzymać ich napływ, ale jest siła, aby ich wygonić. Granicy nie da się upilnować. Tam są góry. No i tam, gdzie jest Hezbollah, oczywiście uchodźcy sunniccy nie garną się masowo. Uchodźcy z Syrii nigdy nie będą mogli zalegalizować swojego pobytu w Libanie, nawet w przypadku mieszanego małżeństwa. Dzieci z takich związków też nigdy nie będą obywatelami Libanu – nigdy.

– Kolejny problem z Syryjczykami jest taki, że oni wyszli z kraju, w którym była komuna, i nie potrafią się odnaleźć w kapitalistycznym, nowoczesnym Libanie. Nie są przyzwyczajeni do tamtejszych warunków pracy. A więc Syryjczycy pracują, żebrzą, kradną, a kobiety prostytuują się.

– Ci ludzie w swojej masie mieszkają „pod mostem”. Mają swoje obozy, ale  do nich nie dotarłem. Syryjczyków jest pełno, ale nie zauważyłem, aby kogoś zaczepiali. Widać, że to są bardzo nieszczęśliwi ludzie, którzy mają za sobą straszne przeżycia. Kościół maronicki im pomaga.

Posłuchaj całej rozmowy!!

Liban to nie kraj, lecz przesłanie. Chociaż ma niewielką powierzchnię, jest opowieścią, której końca nie widać

Patriarcha rozmawiał z prezydentami Francji czy Ameryki i uważa, że oni byli naiwnymi głąbami. Tylko nie nasz papież, który wiedział i rozumiał ten region. On czuł Liban, jego unikalność i specyfikę.

Paweł Rakowski

Mkniemy przez siedliska ludzkie, które nijak się mają do Bliskiego Wschodu, który znałem. Miast małych, przyklejonych do siebie, niewykończonych domków, widzę potężne bloki, wielkie przestrzenie, neony, i wszystko jest z górki lub pod górkę. (…)

Po Dahiyi przejeżdżam przez Zachodni, sunnicki Bejrut. O, to już znam, prawdziwy Lewant. Brud, brak harmonii, anarchia przestrzenna. Nim oczy przyzwyczaiłem do widoku, minęliśmy tzw. „zieloną linię”, a więc granicę między miastem muzułmańskim i chrześcijańskim. – Tu jest prawdziwe życie – chwali się Pierre, kiedy wjechaliśmy do Wschodniego Bejrutu, którego bogactwo i blichtr biły po oczach.

– Tutaj masz wszystko – panienki, alkohol, kasyna, narkotyki – chociaż te stały się problemem, przez Syryjczyków – informował kierowca. Bogactwo witryn sklepowych, gmachów, samochodów, banków uświadomiło mi, jakimi pariasami jesteśmy nad Wisłą.

„Co ja tutaj robię, przecież oczywiste tutaj dla każdego jest, że nie przyjeżdża się do Libanu bez pieniędzy? I to, jak dla mnie, bardzo dużych pieniędzy”. (…)

Patriarcha maronicki jest najważniejszą osobą w tym państwie. Jeśli jest jakiś problem, przyjeżdżają tutaj przywódcy religijni oraz polityczni i debatują, jak nie doprowadzić tego kraju do kolejnej wojny domowej.

– Co więcej, Patriarcha jest też największym posiadaczem ziemskim i producentem cementu, a więc Kościół maronicki, jak widzimy, ma bardzo eleganckie świątynie, ponieważ ma dochody z dzierżaw oraz, jak widzisz, w Libanie dużo się buduje i na każdej takiej inwestycji Kościół zarabia.

Kościół tutaj nie unika polityki. Wręcz przeciwnie, na kazaniach wpierw ewangelizują, a później zajmują się sprawami społecznymi – zdradza mi tajniki libańskiego dobrobytu Abuna, po czym dodaje, że dla niego po 30 latach w Libanie Libańczyk czy libańskość to tylko maronici i maronityzm. (…)

Każdego 22 dnia miesiąca w miejscowości Annayja, około 40 km od Bejrutu odbywa się specjalne nabożeństwo w pustelni i przy grobie św. Charbela – eremity maronickiego, cudotwórcy, o którym wieść na szczęście dotarła także nad Wisłę. (…)

Jadę do Annajya z Iwona, Polką mieszkającą w Libanie ponad 20 lat, która ma męża maronitę i jest wciąż zafascynowana krajem, w którym przyszło jej żyć. Życie jak w Bejrucie jest znacznie lepsze niż przysłowiowy Madryt. (…)

Co ciekawe, nad Wisłą uważa się, że jedynie starzy, chorzy i biedni żyją w Kościele. Rozglądając się po towarzyszach procesji widziałem, że tutaj tak nie jest.

Wielki krzyż na szyi, obok torebki bardzo drogiej marki, a w ręku różaniec. Przecież lepiej takie fajne poranki spędzać w kawiarenkach w porcie w Byblos, a nie na procesjach. Jednak jest to obce myślenie dla maronitów, którzy zwalniają się z pracy lub, jak są zbyt bogaci, aby pracować, po prostu przyjeżdżają do Annayji wziąć udział w uroczystościach.

– Dlaczego oni chodzą na bosaka? – pytam Iwonę. – To jest kwestia intencji i wotum – odpowiada i wskazuje mi ludzi, którzy chociaż mają habity, nie są zakonnicami ni zakonnikami – w ten sposób albo proszą o cud albo za niego dziękują.

W tłumie orzeźwiłem się lepiej niż po bliskowschodniej smole, którą nazywają kawą. Pielgrzymi podążali za meleksem, w którym stał ksiądz trzymający złotą monstrancję, a z tyłu siedziała Nouhad Al-Chami, 83-letnia matka dwanaściorga dzieci, która w 1993 roku została „operacyjnie” uzdrowiona w wizji przez Charbela. Współczesna medycyna była niezdolna wyleczyć kobiety i nie potrafi wyjaśnić, w jaki sposób została uzdrowiona. To ona zapoczątkowała charbelowskie miesięcznice, które podbiły chrześcijańskie serca.

Tłum podąża nieśpiesznym krokiem i odmawia różaniec, po arabsku. W sumie, poza językiem, żadnych różnic nie ma – chyba ta, że maronici, ponieważ mieszkają pośród muzułmanów, dodają Boga Jedynego, tak żeby wysławiając Trójcę Świętą w modlitwach, muzułmanin nie uznał, że to modlitwa do 3 bogów.

Zresztą różaniec to jedna z niewielu rzeczy importowanych do życia religijnego maronitów. Chociaż przez wieki nie mieli kontaktu z Rzymem, zawsze modlili się za papieża, którego imienia nawet nie znali. (…)

Szybka kawa pośród ruin fenickich i jedziemy dalej, do kolejnych świętych. Wielki posterunek wojskowy na drodze do Trypolisu. Tam jest ISIS, a na południu kraju czeka na salafitów szyicki Hezbollah. Obok posterunku tabuny mężczyzn. – To są Syryjczycy – informuje mnie Iwona. – Oni tutaj muszą pracować. Liban ich nie chce i nic im nie daje.

Oni tu po prostu przyszli, a jak już tu są, to dużo ich kradnie, ale większość musi pracować i tutaj czekają, aż ktoś ich weźmie na budowę. W mojej okolicy Syryjczycy mają zakaz wstępu od 18 do 6 rano. Najmują ich ludzie do prostych prac, ale jak się pojawili, to pewnej nocy postrącali wszystkie kapliczki, figurki, a nawet zabili orła i go powiesili. Dlatego ich tu nie chcemy.

Nie zapominaj też, że Liban był do 2005 roku okupowany przez Syrię i dlatego mamy do nich taki stosunek, jak Polacy do Rosjan. Państwo im nie da obywatelstwa.

Nawet w przypadku małżeństwa mieszanego, on czy ona z Syrii ani ich dzieci nigdy nie będą Libańczykami. Tutaj chrześcijanie zatrudniają chrześcijan z Syrii, chociaż nie wiadomo, czy oni naprawdę są chrześcijanami, bo jak wiesz, tam mordowano dla dokumentów – wyjaśniała Iwona na dalszej trasie, ponieważ kraj cedrów, chociaż ma niewielką powierzchnię, jest potężną opowieścią, której końca nie widać.

Cały artykuł Pawła Rakowskiego pt. „Liban to nie kraj, lecz przesłanie” można przeczytać na s. 15 czerwcowego „Kuriera Wnet” nr 36/2017, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier Wnet”, „Śląski Kurier Wnet” i „Wielkopolski Kurier Wnet” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach Wnet w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera Wnet” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera Wnet” wraz z regionalnymi dodatkami, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Pawła Rakowskiego pt. „Liban to nie kraj, lecz przesłanie” na s. 15 czerwcowego „Kuriera Wnet” nr 36/2017, wnet.webbook.pl

Od chrześcijańskiego Bejrutu do szyickiej stolicy Hezbollahu, Dahiyi – przemarsz Pawła Rakowskiego do serca Partii Boga

Bejrut to nie jest miasto. To konglomerat różnych osiedli, położonych niekiedy w różnych strefach klimatycznych, różniących się kolorytem, wyznaniem, a przede wszystkim zamożnością.

25 maja w Libanie jest dniem wyjątkowym – to data obchodów rocznicy wycofania się wojsk izraelskich z południa tego kraju, okupowanego od 1978 roku. Wraz z wycofaniem się (czy raczej, zdaniem niektórych, bezładną rejteradą) izraelskich sołdatów upadła chrześcijańska Armia Południowego Libanu, ostatnia niemuzułmańska formacja zbrojna w tym kraju. Co więcej, tego roku na 25 maja przypada wigilia ramadanu i choć w Libanie przebywałem na chrześcijańskim przedmieściu wschodniego Bejrutu – Junyje, to dziennikarski obowiązek nakazywał mi jedno – podróż do serca Hezbollahu! A więc do bejruckiej dzielnicy Dahiya, zwanej też Shia, a pisanej Chiya.

Po kilku dniach spędzonych w kraju cedru, a nie cydru, jak wielu może mylnie uważać, zorientowałem się, że obecność szyickiej Partii Boga w Libanie jest niezauważalna. Gdzie oni są? – zastanawiałem się w Tyrze, 20 km od granicy z Izraelem, a więc na froncie chwilowo uciszonej wojny. Abuna Gajowy, nasz rodak mieszkający w Libanie 30 lat, w rozmowie na bazarze w Saidzie – biblijnym Sydonie – powiedział mi, że Hezbollahu nie widać, ale on jest, i to na tyle potężny i sprawny, że czasami nie wiadomo, co jest państwem libańskim, a co Hezbollahem. Przestrzegał mnie też przed nadmierną ciekawością:

– Możesz jechać do Dahiyi, ale żadnych zdjęć i nie wypytuj o nic nikogo. Ja już kilku dziennikarzy stamtąd wyciągałem. Jednemu zabrali aparat i telefon, później oczywiście mu oddali. Ale nie wiadomo, ile tam było pluskiew i innego oprogramowania szpiegującego. Oni mają technologię nawet lepszą niż Izrael. Głowy tam nie utną, ale mogą być duże problemy, których lepiej unikać. Jak tam pójdziesz, to zobaczysz, co to jest obserwacja. Ludzie dyskretnie, lub też nie, będą na ciebie patrzyli. Ktoś może zacząć cię wypytywać. I pamiętaj, nie wchodź w uliczki, gdzie są posterunki.

Podobnie o Dahiyi i Hezbollahu mówiła Iwona, Polka mieszkająca 20 lat w Libanie, mająca męża maronitę. Z jej perspektywy, a więc z ekskluzywnych maronickich przedmieść willowych, Dahiya nie stanowi żadnego wartego uwagi obiektu – bieda, smród, chaos i terroryści.

Nasuwało mi się jedno skojarzenie – z zachodnioeuropejskimi przedmieściami, strefami „no-go”, których chwalebnie nie znamy nad Wisłą. Iwona była nieprzychylnie nastawiona do Hezbollahu, tak jak większość maronitów. Entuzjazm wobec triumfu sprzed 11 lat wyparował. Iwona wspominała, że w trakcie wojny 2006 roku Izrael zniszczył jedynie mosty i lotnisko w Bejrucie. Cały arsenał poszedł na Dahiyę, aby ją zrównać z ziemią.

W czwartkowy poranek 25 maja, po nędznym hotelowym śniadaniu, złożonym z omletu, twarożku labanyje, kilku oliwkek i żałosnych plasterków pomidora i ogórka, wraz z pomyjami, które dyletant z kuchni nazywał kawą, postanowiłem udać się do Dahiyi. Bulos, portier, nie zdziwił się moją decyzją:

– Dla mnie jako chrześcijanina pójście do Dahiyi jest bezpiecznie. O wiele bardziej niż wyjazd do Tripolisu; tam jest Daesh, wiesz o tym? Moja matka jeździ do centrum handlowego do Dahiyi i nigdy nie było problemów. Tyle że tam cię będą obserwować. Ludzie się będą na ciebie gapić. Ale jeśli ci to nie przeszkadza, to jedź. O, i żadnych zdjęć! Nie wchodź też w boczne alejki – informował mnie mój imiennik.

Po chwili przyjechał taryfiarz Eli, brat księdza Nadera, który promuje w Libanie kult św. Jana Pawła II. Promuje na tyle skutecznie, że nie wiem, czy w Libanie wiedzą o tym, że jest już inny papież – może wiedzą i dlatego o nim milczą?

Taksówki w Libanie to nie wielkopaństwo. To konieczność. Publicznego transportu (tak jak służby zdrowia, szkół, spółek skarbu państwa – oprócz kasyna) w Libanie nie ma. Są busiki, z reguły wożące syryjskich robotników (tak – tu uchodźcy muszą pracować, a i tak po wojnie zostaną „wykopani” do siebie), jednak one wloką się niemiłosiernie, a po drugie, nie ma żadnych przystanków – szoferowi trzeba powiedzieć, kiedy się chce wyjść, o ile się wie.

Jedziemy z Elim do Bejrutu. Podskórnie czuję, że nie zgodzi się na kurs do Dahiyi, a więc jedziemy pod Muzeum Narodowe (chrześcijański Bejrut), nie utykając wcale w wielkich korkach. Przed dojazdem do celu pytam Elego, czy nie może skręcić do Dahiyi. Przerażony szofer krzyczy po francusku, że nie, i dodaje łamanym angielskim, że tam jest problem, duży problem. Po czym rozemocjonowany stwierdza, żebym tam nie szedł i że tam może być wielkie „boom” i że trzeba mieć paszport.

Nic to. Płacę Elemu za kurs topniejącymi w zatrważającym tempie dolarami i siadam na chwilę w kafejce na wprost muzeum. Może to jest ostatnia placówka, gdzie można kupić zimne piwo – zastanawiam się, pałaszując lahmajoun – tzw. pizzę ormiańską – i popijając ją zimną colą.

Jest przed 10 rano, a słoneczko podkręca niemiłosiernie swoje grzejniki. Przed muzeum skwerek, trawnik i chodnik. Cieszy to po surowej Junyje. Wchodzę do muzeum w celu uzyskania darmowej mapy miasta i zatrzymuję się przy suwenirach. W tym kraju znalezienie takiego ustrojstwa to niełatwa sprawa. Ale wszystko drogie! – myślę sobie, przeglądając jakieś plastiki, chorągiewki i inne badziewie.

– Skąd jesteś? – pyta mnie ekspedientka, urodziwa, loczkowana blondynka po czterdziestce, z wielkim krzyżem w obfitym miejscu. – Polska! Jaki to wspaniały kraj! – stwierdza. –Byłam dwa razy w Polsce! Piękni ludzie. Zielonoocy, wysocy, postawni. Bardzo mi się Polska podoba. – A mnie Liban – odpowiedziałem zgodnie z prawdą – tylko są problemy z lotami tutaj. – No tak, a ile płaciłeś za bilet? – 300 USD. Jej reakcja, że to tanio, przypomniała mi o tym, że funkcjonujemy w innych obszarach płatniczych i w innej rzeczywistości ekonomicznej.

Zapytałem, jak dojść do Dahiyi, która powinna się zacząć zaraz za muzeum. Kobieta nie rozumiała, o co pytam. Kiedy powiedziałem magiczne w tym kraju słowo „Hezbollah”, speszona pokierowała mnie w przeciwną stronę, w kierunku Morza Śródziemnego – idź tam, my, chrześcijanie, chodzimy tam – zaznaczyła.

Zbyt wcześnie na przygody, więc posłuchałem miłej nieznajomej i poszedłem wzdłuż tzw. zielonej linii do centrum miasta. Dlaczego zielonej? Bo pas ziemi, dzielący chrześcijański i muzułmański Bejrut, porósł bujną roślinnością, kiedy to od 1976 do 1991 roku stanowił żelazną kurtynę libańskiej wojny domowej.

A któż tu nie wojował? Oficjalnie zaczęło się po zamachu na Kemala Jumbulatta, lidera druzyjskiego, kiedy to maronici, mający dość Palestyńczyków, wzięli się z nimi za łby. Palestyńczyków zaczęły popierać sunnickie frakcje panarabskie i komunizujące. Maronici przywołali na pomoc Hafeza Al-Asada, który w ogóle nie uznawał odrębności Libanu od Syrii. Po czym nastąpiła zmiana sojuszy. Lider pewnej frakcji maronickiej, tzw. Falangi, skumał się z Żydami, którzy od początku Izraela są zainteresowani w podziale Bliskiego Wschodu na małe, wiecznie zantagonizowane kantony, i przywołał – niczym Hieronim Radziejowski – nowe mocarstwo na libański grunt.

Czołgi Ariela Szarona wjechały do Bejrutu w 1982 roku, przegnały Jasira Arafata i załatwiły Baszirowi prezydenturę, która trwała trzy tygodnie, ponieważ „nieznani sprawcy” wysadzili libańskiego prezydenta w powietrze. I powstał ambaras. W Libanie Izrael wojował z Palestyńczykami i armią syryjską (która została w kraju do 2005 roku). Druzowie zaczęli boksować się z maronitami w Szouf. Następca Baszira, jego brat Amin, wycofał się z sojuszu z Żydami.

W szyickich enklawach w Dolinie Bekaa i tzw. Jabal Amal na południu kraju pojawili się irańscy krzewiciele rewolucji ajatollaha Chomeiniego. Libańska wojna domowa w drugiej połowie lat 80. zamieniła się w absurdalną jatkę wszystkich ze wszystkimi – szyicki Amal wojował z Hezbollahem, Druzowie – klan Jumbulatt z klanem Arslan, maronici z prawosławnymi, nacjonaliści z komunistami, sunnici z szyitami, chrześcijanie z Druzami… a innym razem z szyitami w sojuszu z Druzami.

Bałagan i chaos absolutny, w którym już nikt nie wiedział, co, po co i o co wojuje. Grunt, że w podzielonym Bejrucie raz w tygodniu pojawiała się furgonetka z dolarami jako żołdem dla wojaków. Koniec wojny nastąpił w 1991 roku dzięki mediacjom Saudów, którzy szczodrze opłacili pokój. Ale mieli w tym swój interes. Liban, a szczególnie chrześcijańskie enklawy stały się dla obywateli Zatoki Perskiej kasynami, burdelami i wszelakimi innym zakazanymi u nich przybytkami. Może stąd ta drożyzna?

Znalazłem się w końcu na chodniku i nie musiałem maszerować ulicą wzdłuż pomyj i śmieci. Niskie, niekiedy bardzo zadbane domki stały czasem obok ruder, z którymi nie wiadomo, co zrobić. Właściciele niektórych posesji zostali zabici lub uciekli i teraz toczą się jałowe sprawy spadkowe. Mijam cmentarz żydowski i w sumie już nie wiem, po której stronie miasta byłem. Raz był kościół, innym razem meczet. Ale przestrzeń zadbana, z śródziemnomorskim sznytem w nowobogackim wydaniu.

Docieram do wielkiego meczetu. Nosi on imię Rafika Haririego, bowiem obok niego ten libański premier został wysadzony w powietrze w 2005 roku. Hariri zasłużył się wielce dla kraju. Odbudował go, czyniąc przy okazji z siebie i swoich synów multimilarderów, ale to Bliski Wschód i jest to zrozumiałe.

Dziś premierem jest syn Rafika, Saad. Ważne, żeby wojny nie było, a gruzy zamieniły się znowu w domy i kawiarnie.

Co ciekawe, odbudowa Bejrutu była wzorowana na odbudowie Warszawy. Libańscy architekci przyjechali do naszej stolicy i konsultowali się z jeszcze żyjącymi polskimi notablami, którzy radzili, jak przywrócić miasto do życia. Oczywiście Bejrut powstał na nowo przy pomocy nie sowietów, lecz Saudów. I to widać. Tylko czy ktoś tutaj mieszka? Miałem wrażenie, że centrum finansowe, administracyjne i gospodarcze tego kraju jest wyludnione, tak jakby po godzinach pracy ludzie wracali do swoich dzielnic, które Allah im przypisał.

Przechadzam się po reprezentacyjnych uliczkach. Taki Berlin Zachodni. Kelnerki przy kawiarniach uśmiechają się i zapraszają do wejścia. Kraj pięknych ludzi, naprawdę. Ale bez natręctwa i targowania. Nie masz kasy? To przyjdź, jak będziesz ją miał! Takie to oczywiste.

Pod skromnym budynkiem parlamentu stoi wojsko, jest kościół i jakaś miejscowa wycieczka szkolna. Dziatwa na widok bladej twarzy krzyczy „Welcome to Lebanon!”, wedle instrukcji zakonnika. Pośród bachorów są też dziewczynki w czadorach. Lepiej, żeby nasi nadwiślańscy pieniacze od islamu tego nie widzieli, bo jeszcze głowy mogłyby ich rozboleć. Człowiek jest tylko człowiekiem, a jest miejsce i czas pokoju, jak i wojny.

Armia stoi pod parlamentem nie tylko, żeby strzec majestatu państwa przed zbirami salafickimi wałęsającym się bezkarnie po okolicy, ale przed własnymi grażdanami. Libańczycy, niezależnie od konfesji, poglądów czy zapatrywań, zgodnie ogłosili, że powywieszają cały parlament, jeśli ten w końcu nie uzgodni ordynacji wyborczej do i tak opóźnionych wyborów parlamentarnych. Samego prezydenta – Michela Aouna – wybrano z trzyletnią zwłoką! Wstyd, hańba, kompromitacja; co na to trybunały i komisję światowe?

Co więcej, libańscy parlamentarzyści rozważali przyznanie sobie dożywotnich pensji za służbę narodowi! Syn wspomnianego Baszira, Nadim, od 2009 roku zasiadający w parlamencie, publicznie stwierdził, że w młodości nienawidził skorumpowanych polityków, ale sam stał się jednym z nich, jak dorósł. Tylko z czego ci politycy kradną?

Największym posiadaczem ziemskim w Libanie jest Kościół maronicki. Kraj nie ma ropy i gazu (tzn. ma w Morzu Śródziemnym, traf chciał, że przy granicy z Izraelem, i złoża są jeszcze niewydobywalne), aparat państwowy jest niewielki, ponieważ praktycznie państwa nie ma. Surowców eksportowych poza wyśmienitą żywnością oraz ludnością brak. Są jedynie banki, a w nich pokaźne, jedne z największych na świecie zapasy złota.

Zmęczyło mnie słońce i marsze. Krajobraz monotonny. Banki, banki, banki, kawiarnia, luksusowe sklepy, samochody. Zajrzałem na chwilę do kawiarni, gdzie na pięcie zawróciłem, widząc cennik. Cola 4 dolce? Kawa 3? Chociaż tam, gdzie mieszkałem, o wiele taniej nie było.

Usadowiłem się w pobliżu jakichś apartamentowców, które dawały cień. Przeglądam mapę i w sumie wiem, że jestem między morzem a „zieloną linią”, ale to za mało. Pytam jakichś miejscowych przechodniów. Jeden nie mówi po angielsku, inny trzyma mapę i małpim wzorkiem patrzy na nią do góry nogami, a kolejny tradycyjnie mi mówi, żebym szedł prosto i w pewnym miejscu skręcił w prawo. Co robić? Busików, które wożą Syryjczyków, w tej elitarnej dzielnicy nie ma. Zostają taksówki. Po sekundzie zajeżdża z klaksonem do mnie pierwszy taryfiarz. – Dahiya, Shia – mówię mu. Zdziwiony taryfiarz mówi „la” – nie i odjeżdża. To samo drugi, trzeci i czwarty. Piąty, jak usłyszał tę nazwę, miał jakby obłęd w oczach.

Szóstego biorę fortelem – do Muzeum Narodowego proszę! Wsiadam i w zawijasach miejskich, których nie sposób spamiętać, dostaję się pod muzeum. Taksiarz za dopłatą 5 dolarów wjedzie do Dahiyi, ale tylko pod galerię handlową. Miast 15 dolarów, to koszt 20. Witamy w Bejrucie! Do tego kraju bez budżetu się nie przyjeżdża.

Taryfiarz, maronita, nie był zdziwiony tym, że wielu nie chce jeździć do Dahiyi. – Dzisiaj jest święto – tłumaczy. Tu w każdej chwili może Izrael zacząć bombardować. Zgodnie z umową przywiózł mnie pod centrum handlowe, które niczym nie różniło się od tych w naszych miastach. No, może nie było działu spożywczego i elektronicznego, za to więcej jubilerów, złotników, dywanów i potężne wesołe miasteczko dla dzieci. A dzieci szyici mają tyle, ile Allah da, a więc z reguły bardzo dużo.

Przespacerowałem się po tej galerii i zorientowałem się, że ludzie się na mnie patrzą. U jubilera udawałem zainteresowanego krzyżykami maronickimi. Trzeba sobie tworzyć legendę. Jakby co – przyjechałem do Dahiyi, bo mi w hotelu powiedzieli, że tu jest taniej i można zrobić zakupy. Zresztą chrześcijanie z szyitami żyją teraz bardzo zgodnie, w przyjaźni i w sojuszu. Co oczywiście nie jest trwałe, jak wszystko w tym regionie.

Z centrum handlowego skierowałem się na wschód i szedłem główną wielkomiejską arterią. 6-, 7-piętrowe bloki, obdrapane, na każdym balkonie suszy się garderoba, kalesony i pieluchy. Dużo pieluch. Tam, gdzie życie, są pieluchy, inaczej mogiła.

Mężczyźni leniwie siedzieli wzdłuż swoich kramików z asortymentem wszelakim. Kobiety – o dziwo – nie wszystkie opatulone zgodnie ze zwyczajem i tradycją, chociaż o krótkich spódnicach mowy być nie może. Pierwsze kilka metrów tej sławetnej Dahiyi wygląda ubogo, ale normalnie. Ludzie się gapią, ale to chyba naturalny odruch. Nie jest to wielkomiejski i bogaty chrześcijański Bejrut.

Zachodzę do cukierni i biorę pieroga oblepionego polewą cukrową, baklawę i kokosowe ciasteczko. Obsługa miła i cena znośna. U sąsiada kupiłem kawę i zasiadłem do przekąski. Ten Hezbollah nie taki straszny, myślę sobie, zerkając na okolicę. Nad moją głową spogląda brodaty grubas w czapeczce z daszkiem – Imad Mughniyeh. Chociaż co my, świat zewnętrzny, o nich wiemy? Nic lub same brednie.

Nie wiadomo, kiedy Hezbollah powstał, chociaż jego narodziny należy łączyć z przybyciem około 1000 irańskich Strażników Rewolucji do Doliny Bekaa w 1982 roku. Szyici mieli już wówczas swoją strukturę – Amal, ale Teheran zabiegał o stworzenie organizacji sobie lojalnej i zgodnej z ideą rewolucji islamskiej ajatollaha Chomeiniego.

Świat dowiedział się o nowym graczu na libańskiej i bliskowschodniej szachownicy w 1983 roku – zamachowcy-samobójcy z nieznanej z imienia organizacji wjechali ciężarówkami nafaszerowanymi ładunkami wybuchowymi w amerykańskie i francuskie koszary, ambasady, a także w izraelską kwaterę główną w okupowanym Tyrze. Tysiące ofiar śmiertelnych, a świat zapoznał się z koncepcją, że w imię Allaha człowiek jest w stanie poświęcić swoje życie, aby zabijać wrogów.

Hezbollah oficjalnie nie przyznaje się do tych zamachów, chociaż wszelkie ślady jawne (m.in. wypłacane renty dla rodzin zamachowców) i niejawne wskazują właśnie, że to była ich robota, a dokładnie Imada Mougniyeha, do 11 września 2001 roku najbardziej poszukiwanego terrorysty na świecie.

Mougniyeh zadziałał jeszcze kilkakrotnie – w Argentynie wysadził izraelską ambasadę i centrum żydowskie, w Arabii Saudyjskiej skutecznie raził żołnierzy amerykańskich oraz był jednym z ojców zwycięskiej wojny z Izraelem w 2006 roku. Został zabity przez „nieznanych” sprawców w Damaszku w 2008 roku, co też mogło być przygotowaniem do koszmaru, na który ten biedny kraj został skazany.

W latach 80. Hezbollah przeżywał swoją „naiwną młodość”, jak to określają eksperci bliskowschodni. Parał się porwaniami cudzoziemców, wojował z konkurencyjnym Amalem, Palestyńczykami, Druzami, maronitami. Na okupowanym przez Izrael południu sukcesywnie przeprowadzał rajdy na posterunki wojskowe i zamachy samobójcze na konwoje.

W 1992 roku Izraelczycy metodą „targeting killing” zlikwidowali przywódcę Hezbollahu Abbasa Musawiego. Sukces okazał się klęską. Na miejsce Musawiego powołany został Hassan Nasrallah, zdaniem wielu komentatorów najwybitniejszy przywódca arabski od czasów Nasera, chociaż słyszy się też porównania do Mohammeda Alego czy nawet Saladyna.

Nasrallah zreformował organizację do machiny niemalże idealnej. Stwierdził, że Hezbollah nie jest od tego, aby szerzyć islamską rewolucję. On jako szyita osobiście bardzo by chciał, aby taki ustrój zapanował, ale to obecnie w Libanie jest niemożliwe. Za Nasrallaha Hezbollah stał się organizacją mającą jeden cel – wyzwolenie południowego Libanu, niezależnie od konfesji ludzi tam żyjących (większości szyitów, ale też maronitów i Druzów). Hezbollah miast ideologii Chomeiniego zaczął promować libański patriotyzm, a więc twór abstrakcyjny dla większości mieszkańców kraju. Nie będziemy walczyć z Amalem, maronitami czy Druzami, grzmiał lider Partii Boga, naszym wrogiem – wszystkich muzułmanów i Arabów – jest Izrael i wspierająca go Ameryka, chociaż tę zwalczamy jedynie za jej politykę, a nie za sam fakt, że istnieje.

Taktyka wojskowa Partii Boga (ponieważ jest też skrzydło polityczne, biznesowe i charytatywne) od objęcia sterów przez Nasrallaha uległa zmianie. Zredukowano szkodliwe wizerunkowo zamachy samobójcze. Awangardą frakcji militarnej stali się doskonale wyszkoleni i wyposażeni żołnierze z klanów szyickich. Zdrada jednego z nich oznacza hańbę dla całego klanu – najlepszy kontrwywiad. Żołnierze Partii Boga muszą być żonaci, albowiem żonaty w kulturze arabskiej uchodzi za osobę poważną, odpowiedzialną. Rzecznik Hezbollahu Naim Qassim w jednym z nielicznych wywiadów powiedział:

– Wzrastaliśmy w latach 70. i 80., obserwując Palestyńczyków, którzy stracili swój kraj. Chcieli żyć po zachodniemu, pili alkohol, zażywali narkotyki, nie żyli moralnie, gwałcili kobiety. Kiedy Izrael ich zaatakował, nie byli dla nich żadnym przeciwnikiem. To nas nauczyło, że tylko droga islamska jest skuteczna nie tylko do życia, ale też do obrony swojego kraju.

W maju 2000 roku Izrael wycofał się z Libanu. Taktyka Partii Boga, która stała się niezniszczalna na własnym terenie, okazała się skuteczna. Domniemane szlaki narkotykowe, kradzież żyznych gleb i wody oraz testowanie najnowocześniejszej technologii wojskowej stały się nieopłacalne dla Żydów w związku z tym, że co kilka dni musieli pokazywać zdjęcia kolejnych zabitych rekrutów.

Nasrallah w chwili triumfu już szykował się na przyszłość. Kazał bojówkom Hezbollahu otoczyć maronickie wsie i miasteczka, żeby nie doszło do pogromów – duża część maronitów wspierała Izrael i służyła w kolaboranckiej Armii Południowego Libanu. Nie! – grzmiał lider Partii Boga – kto jest winny, tego skaże sąd niepodległego Libanu. My zrobiliśmy swoje. Ale walka nie ustała – dodał w przemówieniu dla telewizji Hezbollahu Al Manar. – Musimy wyzwolić Farmy Shebaa, a także nigdy nie zapomnimy krzywdy siedmiu szyickich wsi zniszczonych w Palestynie. I przede wszystkim, nasza walka nie skończy się, aż Palestyna i Jerozolima wróci do świata islamu.

Z cukierni mknę dalej na wschód. Niebo się chmurzy. Anomalia pogodowa w krainie, w której od maja do października nie znają deszczu (w Bejrucie i wzdłuż pasa nadmorskiego, albowiem w Libanie są góry, na których cały rok leży śnieg). Mijam tabuny otyłych bab opatulonych rodem z irackiego Nadżafu. Po kilkupasmowej drodze mkną pojazdy, dużo skuterów. Jak dotąd jest spokój i żaden to obszar „no–go”. Miejscowe shebab nie zaczepia, nie wypytuje, chociaż widać co po niektórych mocarną i umięśnioną sylwetkę. Hezbollah w swoich szkołach dba o kondycję fizyczną (i stawia na technologię, o polityce historycznej to jeszcze nie wiedzą). Od żłobka do nagrobka. Klan, mafia, sekta. Wyjścia z Hezbollahu nie ma. W nim są wszyscy i nikt, albowiem rodziny poległych bojowników z reguły dowiadują się, że ich syn/mąż/ojciec był w oddziałach bojowych, wraz z listem kondolencyjnym z partii i czekiem z odszkodowaniem. Chociaż od wojny w Syrii nawet i czeki potrafią nie przychodzić. Tak dużo szahidów, a taka niska cena perskiej ropy.

Mijam pierwsze wejście w uliczkę obarykadowaną posterunkiem wojskowym. Kto od czego chroni? Hezbollah od świata czy świat od Hezbollahu? Zresztą – na jakim żołdzie są przyglądający mi się żołnierze armii libańskiej? Tym oficjalnym czy nieoficjalnym? Więcej pytań niż odpowiedzi. Zerkam nieśmiało w oddzieloną przestrzeń, w której po oczach bije bieda i zbyt duże zasłony pilnie strzegące domowej intymności.

Rozglądam się po okolicy – może jedna lub dwie żółte chorągiewki. Żadnych portretów, zdjęć, bilbordów. Nic. Idę dalej i trafiam na szereg serwisów samochodowych. Normalna sprawa. Tych ludzi nie stać, tak jak maronitów, na dwa lub więcej aut – jedno do boksowania się za dnia, a drugie, ekskluzywne, do szpanu w nocy. Mijając szereg tych zakładów, skojarzyłem sobie, gdzie w Warszawie za okupacji magazynowano broń – ano w takich przybytkach. W końcu to i to jest metal, a w Dahiyi może on być potrzebny bardzo rychło, kiedy salafici lub Izraelczycy zrobią rajd. Już kilku z ISIS wysadziło się w tej dzielnicy.

Maszeruję dalej Dahiyą i widzę rozwalone budynki, niekiedy bez ścian, ze śladami po kulach. Z której wojny? Nie wiadomo – tyle ich było. W sklepie zoologicznym uśmiechnięty facet pijący herbatę z miętą trzyma w klatkach gołębie, papugi, ale też kota i psa. Dziwne to. Pies w muzułmańskiej części miasta? Przecież muzułmanie psów nie lubią i znęcają się nad nimi.

Nierówno rozlany asfalt prowadzi mnie przez okolicę, w której w nocy nie chciałbym się znaleźć. Kolejny posterunek, a pewną panią w czerwonej bluzce i dżinsach to już trzeci raz zobaczyłem. Czyli jednak jest porządek, pomimo zewnętrznego chaosu. Cały czas czuję czyjś wzrok na swym spieczonym u Charbela karku. Być może lepiej tak niż w rzekomym „cywilizowanym” świecie, gdzie bliźni wadzi i nikt go nie jest ciekawy.

Zatrzymałem się na rozstaju dróg. Za mną była najprawdopodobniej uliczka Amalu – zielone flagi tej partii oraz portrety Musy As-Sadra, zaginionego imama, który w 1978 roku wsiadł do samolotu w Rzymie, ale nie wysiadł w libijskiej stolicy, Trypolisie. Nie wiadomo, co się z nim stało. Dla szyitów zniknął.

Po upadku Kadafiego specjalna komisja udała się na poszukiwania, czy w jakichś czeluściach i lochach nie znajduje się blisko 90-letni As-Sadr lub jakiś ślad po nim. Nic nie znaleziono. To już nie pierwszy ich znikający imam. A nazwisko As-Sadr powinno być też znane nad Wisłą, albowiem krewniak Musy, Muqtada, był hersztem szyickiej insurekcji w Iraku w trakcie amerykańskiej okupacji.

Otwieram mapę, na której widzę Dahiyę vel Shia, vel Chia. Ta dzielnica jest nieopisana na żadnej mapie. Nie ma nazw ulic (zresztą jak prawie wszędzie w Libanie) ani rozrysowanych konturów i układu ulic. Nie ma takiej potrzeby. Tu każdy jest swój. Każdy wie o każdym wszystko. Każdy jest jakimś Abu i każdy ma jakiegoś Abu.

Stoję z tą mapą, a po chwili zagaduje mnie wesoły facet z dobrym angielskim akcentem – Potrzebujesz pomocy? – pyta. – Tak, chciałbym wiedzieć, czy to jest droga na lotnisko – mówię, dumny ze swego sprytu, albowiem droga z lotniska do Junyje prowadzi przez Dahiyę. Facet sprawnie wyjaśnia, gdzie i jak mam iść oraz jaki busik dla uchodźców złapać.

Z boku zauważyłem, tradycyjnie bardzo zadbany, kościół maronicki – Tu są same pogrzeby. Tu maronici już nie mieszkają, przenieśli się do lepszych dzielnic – stwierdza nieznajomy z uśmiechem, który nie wiadomo, czy był szczery. Wyznawcy Alego, a szczególnie ich dalsze, ismailickie odnogi, to urodzeni kłamcy, ale nie można na to się boczyć.

– Dlaczego do lepszych dzielnic? – spytałem naiwnie, sądząc, że może czegoś ciekawego się dowiem. – A chciałbyś tutaj mieszkać? – odparł ironicznie. – To biedna okolica i może być zawsze wielkie „boom”, to się przenieśli – tłumaczył racjonalnie. – A dlaczego ty się nie przeniesiesz? – Ja jestem szyitą i to jest moje miejsce.

Korzystając z niewielkiego ruchu drogowego, przeszedłem na drugą stronę jezdni. Oczywiście nie było żadnych pasów ani świateł. Po przejściu skrzyżowania znalazłem się w lepszej, bogatszej części Dahiyi. Szklane wieżowce, atrakcyjne witryny sklepowe, jednym słowem – nowoczesność. Czasami gdzieś pojawia się zdjęcie szejka Fadl Allaha, jednego z przywódców Hezbollahu, który dystansował się od ruchu.

Moją uwagę przykuł ekskluzywny golibroda. Wszak panowie z Hezbollahu to nie włochaci jak małpy wieśniacy w białych toyotach spod znaku ISIS czy Al-Kaidy! Szyici mają wyglądać schludnie, elegancko i godnie, takie ongiś wydano dyrektywy partyjne. Jednak idąc w głąb tego obszaru bogactwa, poczułem zmęczenie. Równać się to z Bejrutem Wschodnim nie może i nie po to tutaj przyjechałem. Pierwotnie wyobrażałem sobie Dahiyę jako skrzyżowanie Strefy Gazy z jakimś obozem dla uchodźców. A ja tu nawet nie widziałem zdjęcia Nasrallaha! Co jest?

Usiadłem w nowoczesnej kawiarence, która oferowała też wyszukane desery. Wow! Jest wi–fi, i to całkiem sprawne. Zamówiłem sok wyciskany z melona i przeglądam pierwszy raz od kilku dni internet. Jednak szybko to wyłączyłem. Mimo wszystko nawet ta bogata część Dahiyi jest ciekawsza niż ta cała mediokracja internetów. Sprawy pilne i ważne wydają się błahe i durne na prawdziwym odcinku tej wojny światowej.

Po chwili dosiada się do mnie menedżer tego przybytku – Mohammed. Dobry angielski, broda schludnie przycięta trymerem, koszula długa. Oczywiście bez krawata – ten, jako że ma krzyż, jest uznawany za symbol chrześcijański i zakazany wśród szyitów. Prosta rozmowa z uśmiechem na ustach. Już tyle razy to przeżywałem, ale zawsze miło rozmawiać z kimś, kto ma coś ciekawego do powiedzenia.

Chwalę Liban – szczerze, choć są ułomności (brak internetu czy chodników – bo ludzie nie chodzą, tylko jedzą). Mohammed pochodzi z południa, sławetnego Jabal Amal, który w Izraelu budzi przerażenie. Z moich bliskowschodnich pobytów i obserwacji wynika, że Żydzi lekceważą te wszystkie Al-Kaidy, Hamasy, Al-Nusry. Strach ich ogarnia na dźwięk słowa Iran i właśnie Hezbollah.

Nieroztropnie przyznaję się, że kiedyś chciałbym pojechać do Jezzine, Majnoun. Mohammed promienieje, słysząc komplementy o swoich rodzinnych stronach. Takie to piękne! Pomimo że los (obowiązek partyjny?) popchnął tego trzydziestokilkuletniego faceta do stolicy, to jednak dla niego rodzinna wieś to El Dorado. Zresztą nie spotkałem się jeszcze z kimkolwiek na Bliskim Wschodzie, kto nie byłby dumny ze swojej „małej ojczyzny”.

A w Polsce? Ilu jest przyjezdnych do „wielkiego miasta”, co po godzinie zapominają, skąd są? Obrzydliwe! Siła tkwi w regionalności, co wykazała Partia Boga w trakcie wojny 2006 roku, kiedy to najnowocześniejsza armia świata była bezradna wobec lokalnych oddziałów doskonale znających swój teren. Na co wam te czołgi, wozy pancerne, skoro my je zniszczymy w wąwozach? Czemu przychodzicie do naszych wsi, skoro i tak ich nie zdobędziecie, choć przygraniczny Bint Jibel był trzy razy szturmowany, a na gruzach miasteczka komandosi walczyli niekiedy na noże?

Mohammed taktycznie poszedł po gratisowe ciastko dla mnie, a ja się zastanawiałem, czy nie wygłupiłem się za bardzo z tym wymienianiem miejscowości w Jabal Amal. To tak jakby Murzyn w Warszawie chciał wiedzieć, jak jest w Radomiu czy Grudziądzu. Dostałem pierożki z twarożkiem o migdałowym posmaku. Merci, mówię, bo szukran tu mówią tylko Syryjczycy. Podarunek spełnił swoją powinność – trzeba mówić o sobie, jednak nie chwalę się tym, że jestem dziennikarzem. Po co?

Po chwili częstuję Mohammeda papierosem, odmawia. Dobry muzułmanin nie pali, a papierosy są jedyną naprawdę tanią rzeczą w tym kraju – 2 dolary za paczkę. Pytam mojego rozmówcę, gdzie powinna być parada, skoro dzisiaj jest święto? Mówi, że u niego na południu; tutaj w Dahiyi, nic nie ma. Dlaczego? Bo trzeba pracować, odpowiada pragmatycznie, co tylko pokazuje, jak Hezbollah traktuje historię – pamiętać, ale nią nie żyć, albowiem walka trwa i jej koniec jest daleki.

Po odpoczynku udałem się na skrzyżowanie przy kościele, na granicę pomiędzy nędzą i bogactwem Dahiyi. Oczywiście tylko na głównej ulicy. Po drodze widziałem dwóch panów w mundurach (które kojarzyłem ze zdjęć) jadących na skuterach. Uśmiechnięci, pewni siebie. Tak, bo człowiek kompetentny groźną miną czy bufonadą nie nadrabia braków.

W telefonie żadnych zdjęć. Chociaż ten zakaz wydaje mi się tylko skutecznym kontrwywiadem obywatelskim, o którym u nas mówi tylko Rafał Brzeski. I tak satelity, a być może Google to wszystko dokładnie namierzył i wymierzył. Ale robienie zdjęć jest czytelnym sygnałem do reakcji, tak żeby komuś z miejscowych nie zarzucono braku czujności. A po co szukać wrażeń?

Wsiadam do busika wypełnionego syryjskimi uchodźcami. Mężczyźni brudni, styrani, bezmyślni, o pustych wyrazach twarzy. Być może dla przeżycia muszą wysyłać swoje żony i córki na żebry lub do sprzedawania swoich ciał w chrześcijańskich enklawach.

Nie taka ta Dahiya straszna, myślę sobie w spokoju, kiedy przez brudną szybę dostrzegłem jakąś katolicką szkołę po przejechaniu serpentyn autostradowych. To, że tu nie ma ISIS, jest zasługą w dużej mierze Hezbollahu. A więc na tym „odcinku” to szyici są dobrzy, chociaż „cywilizowany” świat, miast zwalczać sponsorów i organizatorów salafickiego barbarzyństwa, wskazuje na Iran i ich sojuszników jako światowe zagrożenie. Albo jest to głupota, albo celowe działanie, myślę sobie, stojąc w korku obok banku rodem z Arabii Saudyjskiej.

Iran, wybory: wg sondaży Rouhani i Raeisi mają równe szanse. Ajatollahowie pojechali do świętego miasta Mashad po głosy

W piątek 19 maja odbędą się wybory prezydenckie w Islamskiej Republice Iranu; wg sondaży państwowych wśród 6 dopuszczonych kandydatów największe szanse na urząd mają Hassan Rouhani i Ebrahim Raeisi.

Czytaj więcej: Hassan Rouhani: Gwardia Rewolucyjna torpedowała porozumienie atomowe, wypisując antyizraelskie hasła na rakietach

[related id=”10878″]Na finiszu irańskiej kampanii wyborczej obaj najpoważniejsi kandydaci – obecny prezydent Hassan Rouhani i przedstawiciel „radykałów” Sayyed Ebrahim Raeisi – pojechali do Mashadu, świętego dla szyitów miasta na północnym wschodzie kraju. W Mashadzie znajduje się grób i sanktuarium ósmego imama, Ali Rezy, i jest to najświętsze miejsce dla irańskich szyitów. Obaj kandydaci są ajatollahami, a więc osobami duchownymi.

Prezydent Rouhani ma się spotkać z wyborcami na miejscowym stadionie piłkarskim. Portal presstv zaznacza, że główny kontrkandydat Rouhaniego Raeisi pewniej się czuje w Mashadzie, które jest jego rodzinnym miastem, dodatkowo pełni tam funkcję kustosza Sanktuarium Imama Rezy.

Czytaj więcej: Irański szef MON: Arabia Saudyjska, Turcja i Izrael wspierają terrorystów z ISIS i Al-Nusry i spiskują przeciwko Iranowi

Wedle portalu obaj kandydaci na finiszu kampanii kierują swoją uwagę na wyborców niezdecydowanych, tym samym na spotkaniach publicznych kładą nacisk na kwestie gospodarcze i ekonomiczne.

[related id=”16864″]Dotychczas w trakcie kampanii wyborczej Rouhani bronił porozumień ws. irańskiego programu atomowego z 2015, podkreślając, że to radykałowie, których reprezentuje Raeisi, torpedowali szanse wyjścia Iranu z międzynarodowej izolacji. Obecny prezydent w trakcie kampanii starał przedstawić się jako „silny człowiek” i obrońca interesów irańskich.

Portal aljazeera, chociaż przychylny Rouhaniemu, przypomniał, że prezydent ma problemy z wypełnieniem swoich obietnic wyborczych (m.in. w sprawie irańskich Kurdów) z poprzedniej kampanii.

Ebrahim Raeisi uchodzi za radykała, który kontestuje politykę zagraniczną obozu „liberalnego”, określając ją jako nieskuteczną i nieprzynoszącą korzyści Islamskiej Republice.

źródło:al-jazeera/presstv

Czytaj więcej: Irańskie media: Abu Bakr Al Baghdadi, „kalif” Państwa Islamskiego, szuka pomocy w „stolicy” dżihadystów, Rakce

Nie milkną działa na granicy Karabachu. Ormianie oskarżają Azerów o ostrzały artyleryjskie mające znamiona terroryzmu

Wedle doniesień ze Stepanakertu, stolicy nieuznawanej przez świat Republiki Górskiego Karabachu, Azerbejdżan nie zaprzestaje ostrzału pogranicza. Władzę w Stepanakercie domagają się reakcji od świata

Czytaj więcej:„Ludobójstwo Ormian już nigdy się nie powtórzy” – zapewnił prezydent Armenii w 102 rocznicę tureckiej rzezi Ormian

[related id=”18634″]David Babayan, rzecznik prasowy nieuznawanej na świecie Republiki, w rozmowie z armeńskim portalem news.am skarżył się na agresywną postawę Azerbejdżanu. W nocy z poniedziałku na wtorek na pozycje armii Górskiego Karabachu biły azerskie pociski artyleryjskie i rakiety SPIKE:

– Na szczęście Karabach nie odniósł żadnych strat w ludzkich i w sprzęcie – mówił Babayan. Jednak żalił się, że agresywna postawa Baku nie jest potępiana przez społeczność międzynarodową:

– Niestety, społeczność międzynarodowa nie czyni żadnych stanowczych i potępiających kroków wobec agresywnych działań azerskichł.

[related id=”14903″]Wedle Babayana zaczepne działania Azerbejdżanu, który jego zdaniem zaktywizował się na froncie karabaskim w zeszłym roku, ma związek z kryzysem ekonomicznym trapiącym państwo Alijewa.

– Azerbejdżan jest na krawędzi kryzysu ekonomicznego, co budzi niezadowolenie społeczne wobec klanu trzymającego władzę. Żeby odciągnąć ludzi od problemów dnia codziennego, reżim musi stworzyć zewnętrzne zagrożenie, dlatego czynią prowokację na granicy – objaśniał rzecznik.

Natomiast azerski portal news.az zamieścił oświadczenie Ministerstwa Obrony w Baku informujące o nocnych ormiańskich ostrzałach w okolicy historycznego miasta Agdam. Wedle komunikatu ostrzał nie przyniósł żadnych strat ludzkich ani poważnych materialnych, a armia azerska odpowiedziała stosownie na prowokację zza nielegalnie okupowanej rubieży.

Konflikt o Górski Karabach, który eksplodował w 1988 roku, nasilił się po ubiegłorocznych czterodniowych walkach (od 2.04 do 6.04).

źródło:news.am/news.az

Czytaj więcej: Marka „made in Azerbaijan” staje się co raz bardziej sławna na świecie – ogłosił prezydent Azerbejdżanu Ilham Alijew

Lepiej być dzisiaj Żydem w Iranie niż w Europie. Żydzi podlegają Torze i Talmudowi a nie syjonistom i ich imperializmowi

W wywiadzie dla irańskiego portalu Al-Alam, przewodniczący teherańskiej gminy żydowskiej i poseł do parlamentu Siamak Morasadegh, opowiadał o życiu żydowskim w Persji i ich stosunku do syjonizmu.

Czytaj więcej:Arabowie i Żydzi w Ziemi Obiecanej – recenzja Pawła Rakowskiego fenomenalnej książki nagrodzonej Pulitzerem w 1987 roku

Prawdę mówiąc, życie dla Żydów w Iranie zawsze było lepsze niż w Europie. W historii naszego kraju, nigdy nie było tak, że wszyscy w Iranie wyznawali tę samą religię, byli jednej rasy albo języka. Tak więc zawsze w naszym kraju była duża tolerancja. Żydzi i muzułmanie szanowali się nawzajem, przy pełnej świadomości, że pomiędzy nami były różnicę – mówił Morasadegh.

[related id=”9097″]Następnie przewodniczący gminy żydowskiej, zachwalał życie Żydów perskich w dzisiejszym Iranie, które jest znacznie lepsze niż wielu mogłoby sobie to wyobrazić. Żydzi są uznaną mniejszością i mogą praktykować swoją religię swobodnie. Co więcej w Teheranie jest 20 synagog i co najmniej 5 koszernych rzeźni – wyliczał.

Morasadegh zaznaczył, że Żydzi w Iranie są w pełni zintegrowaną z resztą mniejszością, która nie podlega żadnym szykanom i wyróżnieniom. Dodał również, że „pewne utrudnienia”, takie jak to, że zgodnie z prawem muzułmańskim Żyd nie może być np. sędzią, albo pełnić wysokich kierowniczych czy ministerialnych funkcji, jest pewną normą, którą oni jako mniejszość, w tym kraju rozumieją i szanują.

Przedstawiciel Żydów w irańskim parlamencie jednak zaznaczył, to że w ostatnich latach wywalczono to, żeby dzieci żydowskie mogły nie chodzić do szkoły w soboty, jak i że pracodawcy muszą zwalniać żydowskich pracowników na szabat i święta żydowskie.

[related id=”19184″]Dziennikarz portalu Al-Alam wypytywał się Siamak Morasadegha o rewolucję irańską, która zmieniła układ geopolityczny w regionie. Iran zerwał wtedy oficjalne i nieoficjalne stosunki z Izraelem i z największego regionalnego sprzymierzeńca, Teheran stał się oficjalnym głównym arcywrogiem dla Tel-Awiwu:

Wielu Żydów wtedy w 1979 roku wyjechało stąd, zresztą tak jak muzułmanów. Ale ja jestem Irańczykiem. Modlę się po hebrajsku, myślę po persku i mówię po angielsku. Myślę, że to jest niewłaściwe, aby było państwo tylko dla Żydów, ponieważ to by znaczyło, że jesteśmy inni od reszty narodów a tak nie jest – zapewniał.

Po czym wyjaśniał, że nie stanowi dla Żydów w Persji problemu zakaz kontaktowania się z Izraelem, albowiem wedle ich nauk religijnych, Żydzi muszą przestrzegać prawa kraju w którym żyją. Zaznaczył, że bycie Żydem jest wielce odmienne od bycia syjonistą. Bycie Żydem to znaczy posłuszeństwo wobec Tory i Talmudu, która stoi w sprzeczności wobec atakowania sąsiadów i mordowania cywili. Morasadegh dodał, że agresywna postawa Izraela nie wynika z religii żydowskiej tylko z doktryny politycznej i że Żydzi, jako ofiary największego ludobójstwa na świecie, powinni mieć więcej empatii wobec Palestyńczyków.

Żydzi w Iranie mieszkają od czasów biblijnych. Zgodnie z tradycją w mieście Hamadan w zachodnim Iranie znajduje się grób biblijnej Estery i Mordechaja, a w dawnej stolicy imperium Sousie jest grób proroka Daniela. Wedle danych irańskich obecnie w państwie ajatollahów mieszka około 9 tys. Żydów.

źródło:Al-Alam

Czytaj więcej:Hassan Rouhani: Gwardia Rewolucyjna torpedowała porozumienie atomowe, wypisując antyizraelskie hasła na rakietach

Waszyngton i Rijad są na finiszu negocjacji ws. zakupu przez Arabię Saudyjską uzbrojenia wartego ponad 300 miliardów USD

Wedle izraelskiego portalu timesofisrael, drugi w regionie „najwierniejszy” sojusznik Ameryki- Arabia Saudyjska przystępuje do szeroko zakrojonego programu zbrojeniowego o wartości 300 miliardów USD.

Czytaj więcej:Arabia Saudyjska: Nie będzie dialogu z Iranem! Teheran chce dominować w regionie wskutek swoich szyickich doktryn!

[related id=”18524″]Wedle przecieku z Białego Domu, na który powołuje się izraelski portal, administracja Donalda Trumpa przygotowuje kompleksowy pakiet nowoczesnego uzbrojenia dla Królestwa Saudów.

– Jesteśmy na finiszu tego interesu. Jest to korzystne dla Ameryki i naszej gospodarki, tworzy także nowe możliwości strategiczne w regionie – twierdzi informator z kręgów amerykańskiego biznesu wojennego.

Na liście zakupów dla Rijadu znalazł się m.in. system obrony powietrznej i antyrakietowej THAAD, który kosztuje 1 miliard dolarów. Wedle Reutersa, na Półwysep Arabski mają też trafić pojazdy bojowe Bradley, artyleria MI09 oraz pociski naprowadzane laserowo.

[related id=”19184″] Na zakupy musi wydać pozwolenie Kongres, co wydaje się formalnością, albowiem portal timesofisrael twierdzi, że transfer nowoczesnej broni do państwa arabskiego, które nie ma uregulowanych stosunków dyplomatycznych z Izraelem, nie jest blokowany przez Jerozolimę. Wedle portalu broń, którą kupują Saudowie, nie stanowi zagrożenia dla izraelskiej machiny wojennej i bezpieczeństwa.

Sprawa saudyjskich zakupów ma być poruszana w trakcie wizyty Donalda Trumpa w Królestwie 19 maja.

Armia Królestwa Saudów razem z rezerwami i oddziałami paramilitarnymi liczy 625 tys. żołnierzy. Od 1991 roku w państwie tym stacjonują wojska amerykańskie. Zdaniem „krytyków” jest bezzasadne, aby Królestwo wydawało fortunę na olbrzymie siły zbrojne (przy ludności około 35 mln), jeśli jest bezpośrednio chronione przez Amerykanów.

źródło:timesofisrael

Czytaj więcej:Arabia Saudyjska łagodzi restrykcje wobec kobiet. Nie trzeba „pozwolenia” męskiego opiekuna do zgodnych z islamem spraw

Wahabicka policja religijna traci szereg uprawnień w Arabii Saudyjskiej. Koniec z prowokacjami i tajniakami bez munduru

W Arabii Saudyjskiej za panowania króla Salmana następuje szereg reform: przesunięto porę modlitwy popołudniowej, aby handlarze nie musieli zamykać sklepów, a także zliberalizowano życie kobiet.

Czytaj więcej: Arabia Saudyjska łagodzi restrykcje wobec kobiet. Nie trzeba „pozwolenia” męskiego opiekuna do zgodnych z islamem spraw

[related id=”18524″]Reformy nowego króla nie omijają aparatu państwowego. Wedle źródeł saudyjskiego portalu arabnews.com, surowa policja religijna, nazywana przez Saudów hai’a, traci swoje dotychczasowe uprawnienia. Zdaniem portalu zmiany są konieczne i nieodwołalne.

Powstała w latach 80. XX wieku, za panowania króla Fahda, hai’ia pilnuje, aby mieszkańcy Królestwa nie mieli styczności z alkoholem i narkotykami, ubierali się stosownie do obyczaju, uczestniczyli w obowiązkowych modlitwach oraz nie wchodzili w niedozwolone interakcje międzypłciowe.

Informator portalu arabnews, będący wewnątrz saudyjskich struktur bezpieczeństwa zaznaczył, że po reformie policja religijna nie będzie mogła aresztować, przesłuchiwać i narzucać swoich doktryn niepokornym obywatelom. Hai’a musi przekonać co do słuszności zasad islamu, a nie represjonować – stwierdza źródło saudyjskiego medium.

Funkcjonariusze policji religijnej mają zgłaszać odpowiednim organom przestępstwa kryminalne. Pracownicy hai’a muszą okazywać również swoje identyfikatory służbowe w trakcie wykonywania swoich czynności służbowych – informuje arabnews.com.

źródło:arabnews.com

Czytaj więcej: Arabia Saudyjska: Nie będzie dialogu z Iranem! Teheran chce dominować w regionie wskutek swoich szyickich doktryn!