Porozumienie rządu z „Solidarnością”. Lewandowski: chcemy dać sygnał innym związkom, by były gotowe do negocjacji

Wypracowaliśmy nowe rozwiązania dla osób przechodzących na wcześniejszą emeryturę – mówi rzecznik Komisji Krajowej związku.

Wysłuchaj całej rozmowy już teraz!

Kamil Chomiuk: Gildia Scenarzystów Polskich wspólnie z Kołem Scenarzystów SFP organizuje pikietę przed KPRM

34 lata po okrągłym stole i reglamentowanych „niby wolnych” wyborach – 4 czerwca 1989, czyli nawiązania i interpretacje

6 lutego 1989 r. w Pałacu Namiestnikowskim w Warszawie rozpoczęły się obrady Okrągłego Stołu. Porozumienia między opozycją solidarnościową a władzą, podpisane 5 kwietnia 1989 r., znacząco wpłynęły na upadek systemu komunistycznego. Polacy poczuli się jednak zdradzeni przez elity Solidarności, bo do kłamstw PZPR i jej kacyków przywykli.

W roku kampanii wyborczej i wyborów do polskiego Sejmu i Senatu powracam do roku 1989.


Oto 7 kwietnia owego roku, na mocy porozumień Okrągłego Stołu, Sejm PRL przyjął ustawę zmieniającą ordynację wyborczą. Niektórzy nazywali to „demokracją kontrolowaną”. Inni „powolnym popuszczaniem kagańca opozycji”.

Ci którzy mówią, szczególnie dzisiaj pod niebem Warszawy 4 czerwca, o zewie wolności narodu polskiego i godzących się na demokratyczne zmiany gem. Jaruzelskiego, Kiszczaka i całej PZPRZ są po prostu w błędzie.

Rzadko coraz częściej wspomina się o tym, że w Magdalence z góry już zadecydowano o tym jak podzielone zostaną mandaty.

Przy Okrągłym Stole opozycja dostała z przelicznika, według jego postanowień, jedynie 161 mandatów do obsadzenia! Wszystko było już ustalone przed wyborami!

W maju 1989 roku wojna plakatowa i próba sił w publicznych mediach trwała w najlepsze. Powracam do tamtych czasów dlatego by stwierdzić, że z perspektywy tych lat transformacja po roku 1989 Polaków zniewoliła w sieci niemocy, straty złudzeń i nadziei.

Dziwię się, że Polska i Polacy w ogóle przetrwali pod ciosami bezdusznej reformy Leszka Balcerowicza. Młodym przypomnę, że owa reforma uczyniła z milionów biedaków i ubogich. Dzięki rabunkowej prywatyzacji garstka różowo (posolidarnościowej) – postkomunistycznej tzw. elity za symboliczną złotówkę uwłaszczyła się i stała posiadaczem zakładów przemysłowych, fabryk, przetwórni itp.

 

Czołg w kopalni Wujek podczas pacyfikacji | Fot. Archiwum Śląskiego Centrum Wolności i Solidarności

 

Jak do tego doszło

 

Schyłek socjalizmu, lata 1985 – 1989, nie charakteryzował się niczym niezwykłym. Ówczesne dzieci i młodzież żyły pośród kryzysu, kolejnych etapów reformy gospodarczej, strajków „wywołanych przez wywrotowe siły i wrogów socjalistycznej ojczyzny” i pustki w sklepach.

Jan Paweł II
Domena Pobliczna/ autor Rob Croes (ANEFO)

A potem wydarzyła się trzecia pielgrzymka Jana Pawła II do Ojczyzny. Ale zanim do niej doszło doszło do pewnego spotkania. Pod dachem nieba Watykanu styczniową porą 1987 roku z papieżem Janem Pawłem II spotkał się generał Jaruzelski.

Pod wpływem rozmowy, niewesoła już wówczas kamaryla Wojciecha Jaruzelskiego stwierdziła, że nie uda się uratować „awangardy  rządzącej klasy robotniczej”„przewodniej siły narodu”, czyli PZPR.

Budzące się strajki, których największa fala wylała w 1988 roku, przyśpieszyły decyzję o próbie przygotowania, a później przeprowadzenia operacji w stylu Okrągłego Stołu.

Był jeden haczyk! Jaruzelski i rządząca PZPR nawet nie chcieli słyszeć o rozmowach z Lechem Wałęsą i NSZZ Solidarność!

Wojciech Jaruzelski wierzył, że uda się tak sprytnie podejść Jana Pawła II i polskie duchowieństwo, że to świeccy katolicy wskazani przez episkopat będą współdecydować o zmianach w Polsce.

Wstępem do tego słabo skrojonego scenariusza było powołanie w listopadzie 1986 r. tak zwanej Rady Konsultacyjnej. Ale Jan Paweł II był nieugięty. Mimo wahań części duchowieństwa w tej sprawie, to papież Jan Paweł II wpłynął na to, że polski episkopat i prymas Józef Glemp nie podjęli tej propozycji.  

Jan Paweł II wciąż czuł, że Solidarność i Polacy, choć z przetrąconymi kręgosłupami stanem wojennym, chcą wolności.

Na fali rozmów z Janem Pawłem II i jego wizyty w 1987 roku, odwilży radzieckiej „Pierestrojki”, fali strajków, szczególnie młodzieży i studentów w roku 1988 roku, Jaruzelski został przekonany przez Mieczysława F. Rakowskiego, że z opozycją trzeba będzie jednak rozmawiać.

I tak narodziła się idea Okrągłego Stołu, którego jednym z postanowień końcowych były ustalenia dotyczące pierwszych częściowo wolnych wyborów do parlamentu w powojennej Polsce.

Obie strony ustaliły – nazwijmy to wprost – niedemokratyczny podział mandatów. 35 procent miejsc w sejmie miało przypaść opozycji, reszta zaś przedstawicielom PZPR, dwóch partii satelickich i paru stowarzyszeń i organizacji prorządowych.

 

Kornel Morawiecki, lider Solidarności Walczącej był największym przeciwnikiem porozumienia z komunistami przy Okrągłym Stole.

Pierwsze wybory po obradach Okrągłego Stołu śmiało można nazwać „apoteozą kreślenia”!

Wyborca nie miał lekko. Aby głos był ważny musiał wykreślić na karcie wyborczej nazwiska wszystkich kandydatów z wyjątkiem swojego faworyta (sic!). To jeszcze nie wszystko.

Cytując George’a Orwella z „Folwarku zwierzęcego” byli kandydaci „równi i równiejsi”. Oto bowiem 425 posłów wybierano w 108 okręgach wyborczych. Pozostałych 35 trzeba było wybrać ze specjalnej listy – „listy krajowej”.

W tym gronie znaleźli się najbardziej zaufani ówczesnemu rządowi politycy i działacze. Co ciekawe, aby kandydat z „listy krajowej” stał się posłem musiał otrzymać w skali całego kraju minimum 50 % poparcie.

Mieliśmy więc do czynienia podczas tamtych wyborów z pewnego rodzaju formą plebiscytu.

 

Anna Walentynowicz, Matka Solidarności / fot: Jake / CC 2.0

Wielu działaczy opozycyjnych uznało to za zdradę i sprzeniewierzenie się ideom „Solidarności”. Zdaniem Andrzeja Gwiazdy czy nieżyjącej Anny Walentynowicz solidarnościowe „elity dogadały się” z rządem wbrew nadziejom Polaków.

Tuż po ogłoszeniu dnia wyborów w całej Polsce ruszyła wielka kampania. Od tamtego czasu piosenka zespołu OMD „Enola Gay” na zawsze już kojarzyć mi się będzie z telewizyjną reklamą „4 czerwca – Idź na wybory”.

 

 

Telewizja Polska końca lat 80. była daleka od ideału, ale ze znakomitym Teatrem Telewizji, redakcją dokumentalną i misja edukacyjną, bo któż nie pamięta programu „Sonda”. Ech…

Na czas wyborów TVP zmieniła swój wizerunek i ramówkę. Po raz pierwszy wszystkie komitety wyborcze mogły skorzystać z przysługującego im czasu antenowego. Zapamiętałem szczególnie program wyborczy Komitetu Obywatelskiego, który prowadził znany satyryk i aktor Jacek Fedorowicz. Późniejszy autor satyrycznego „Dziennika Telewizyjnego” pokazywał z wrodzoną sobie flegmą i kabaretowym zacięciem jak skreślać wszystkich kandydatów z wyjątkiem „ludzi Lecha”.

Nikt nie przypuszczał, że Komitet Obywatelski odniesie tak wielki sukces.

Strona rządowa przegrała na całej linii w wyborach do Senatu. „Drużyna Lecha” wprowadziła do izby wyższej parlamentu 99 swoich kandydatów.

Polacy posłuchali liderów Solidarności i całkowicie zbojkotowali kandydatów z tak zwanej „listy krajowej”. W pierwszym rozdaniu wyborczym z tej listy do Sejmu dostali się jedynie Adam Zieliński (z ramienia PZPR) i Mikołaj Kozakiewicz ze Zjednoczonego Stronnictwa Ludowego (późniejszy marszałek Sejmu I kadencji).

Strona rządowa poniosła porażkę. Mieczysław Rakowski, ówczesny premier, nie dostał się do Sejmu. 4 lipca 1989 podał cały gabinet do dymisji. Oto co powiedział: „Nie wiem, czy dziś to nowa faza ustroju, czy mgnienie historii.”

Na koniec jedna uwaga. 4 czerwca 1989 Polacy przy urnach wyborczych nie wzięli udziału w wolnych wyborach tylko w plebiscycie: „za” lub „przeciw” władzy.

Nie popełnijmy tego samego błędu w najbliższych wyborach patrząc realnie na to, co dzieje się z Polską w ciągu ostatnich lat! Głosujmy na programy, dobre pomysły i ludzi, którzy świeżym spojrzeniem będą reprezentować nas – także rzeszę imigrantów.

Dlatego tym bardziej wierzę, że tegoroczne wybory poruszą serca i umysły! To dla mnie osobiście będą najważniejsze wybory w życiu.

Tomasz Wybranowski

Tutaj do wysłuchania program o polskiej duszy:

Zniszczono zorganizowaną przez „Solidarność” wystawę poświęconą św. Janowi Pawłowi II

Jan Paweł II podczas pobytu w Brazylii I Fot. José Cruz/Abr, CC BY-SA 3.0, Wikimedia Commons

To nie był zwykły akt wandalizmu. Zniszczeń dokonano z pełną premedytacją – mówi rzecznik związku Marek Lewandowski.

Wysłuchaj całej rozmowy już teraz!

Piotr Dmitrowicz:: ataki na św. Jana Pawła II uderzają w polską wspólnotę narodową. Próbujmy przekuć je w coś dobrego

Wywiad z Marine Le Pen w „Tygodniku Solidarność”. Krysztopa: francuskie związki chcą ograniczać naszą wolność wypowiedzi

Redaktor naczelny portalu tysol.pl odnosi się do zarzutów wobec w NSZZ „Solidarność” wywiadu. Podkreśla. że „Tygodnik” w żaden sposób nie podlega związkowi.

Cezary Krysztopa komentuje krytykę wobec związku zawodowego NSZZ „Solidarność” w związku z opublikowaniem w „Tygodniku Solidarność”  wywiadu z Marine Le Pen. Zwraca uwagę, że „Solidarność” jest krytykowana przez Europejską Federację Związków Zawodowych pod każdym możliwym pretekstem, m.in. za brak poparcia dla środowisk LGBT.

Zarzuty „Le Monde” i francuskich związków są absurdalne. Mówiąc, że nie mamy prawa czegoś publikować, odmawia się nam prawa do wolności słowa. Oskarżenia europejskiej centrali, w której dominują związki marksistowskie, są typowe dla zachodnich nurtów lewicowych.

Zdaniem Cezarego Krysztopy, pomimo istotnych różnic, należy kontynuować współpracę z europejskimi związkami zawodowymi.

Jak wskazuje publicysta, kwestie ideologiczne biorą górę nad prawami pracowniczymi. Rozmówca Adriana Kowarzyka podkreśla, że NSZZ „Solidarność” nie odpowiada za treść żadnych publikacji medialnych.

Prawo prasowe gwarantuje nam niezależność. Jak rozumiem, taki standard we Francji nie obowiązuje.

Cezary Krysztopa zapowiada, że „Tygodnik Solidarność” nie będzie zwracać uwagi na lewicową krytykę i zamierza nadal działać w typowy dla siebie sposób.

Wysłuchaj całej rozmowy już teraz!

A.W.K.

Pisarska-Umańska: są dwie sprzeczne opinie co do poczytalności oskarżonego o zabójstwo Pawła Adamowicza

Gościem „Poranka Wnet” jest Anna Pisarska–Umańska – pasjonatka historii Gdańska, Fundacja dla Gdańska i Pomorza, Zbigniew Sajnóg – pisarz, poeta oraz Andrzej Ługin – przedstawiciel FGiP.

Anna Pisarska-Umańska mówi o postępach w sprawie zabójstwa Pawła Adamowicza w 2019 roku – w dalszym ciągu brakuje dostatecznie silnych przesłanek, aby po tak długim czasie domknąć śledztwo. Członkini Fundacji dla Gdańska i Pomorza wspomina też o problemach z ustaleniem poczytalności oskarżonego, które są jednym z głównych powodów takiego opóźnienia w rozwiązaniu sprawy.

W tym momencie mamy dwie sprzeczne opinie co do poczytalności oskarżonego – jest to kluczowe dla każdego śledztwa, nie ulega zatem wątpliwości, że sąd stwierdzi konieczność przeprowadzenia trzeciej ekspertyzy.

Powolny przebieg procesu może być dla niektórych osób frustrujący, gdyż wina sprawcy wydaje się być oczywista. Gość „Poranka Wnet” zaznacza jednak po raz kolejny, że w tego typu sprawach najistotniejszą rolę odgrywa ustalenie faktów nt. jego zdrowia psychicznego.

Wiele ludzi twierdzi, że skoro zabił na oczach wszystkich, to jest winien, natomiast kwestią kluczową w każdej sprawie jest ustalenie poczytalności – zawsze, nawet jeśli dzieje się to na oczach ludzi.

[related id=68430 side=left]

Zbigniew Sajnóg mówi o wrzeszczańskich korzeniach „Solidarności” oraz o zapomnianych postaciach gdańskiego życia społeczno-kulturalnego. Pierwsza forma „Solidarności”, jaką znamy dziś, została założona w Gdańsku Wrzeszcz, lecz fakt ten został – mniej lub bardziej przypadkowo – wymazany z kart historii.

Ta pierwsza siedziba „Solidarności” została kompletnie wytarta z historii, po 1989 roku budynek został całkowicie przbudowany i nie ma tam śladu po tej historii.

Andrzej Ługin mówi o zainicjowanym przez Fundację dla Gdańska i Pomorza Uniwersytecie Trzeciego Wieku.

Fundacja ma różne dziedziny w których działa, jedną z nich jest właśnie Uniwersytet Trzeciego Wieku. Od tego roku przez 3 lata będą działać uniwersytety na terenach okolicznych miast.

Zapraszamy do wysłuchania całej rozmowy!

PK

Czy opłaca się być suwerennym, mimo ryzyka z tym związanego? / Jan Martini, „Kurier WNET” nr 78/2020–79/2021

Sprzedawczyków ci u nas dostatek – nigdy nie brakowało w Polsce ludzi działających przeciw polskim interesom narodowym bez względu na to, czy sprawowali władzę, czy znajdowali się w opozycji.

Jan Martini

Ile jest warta suwerenność?

Czy warta jest „ogromne pieniądze”? Może 100 miliardów? Czy opłaca się być suwerennym, mimo ryzyka z tym związanego?

My, Polacy, płaciliśmy wielokrotnie najwyższą cenę – cenę krwi, a i tak często nie udawało nam się utrzymać suwerenności. Dlatego bardzo cenimy sobie możliwość samodzielnego decydowania o naszych sprawach.

W XVIII wieku rządzili naszym formalnie niepodległym krajem ambasadorowie rosyjscy, w III RP sterowaniem nawą państwową zajmowali się usłużni politycy, ale decyzje podejmował koncert rezydentów zaprzyjaźnionych wywiadów. Gdy po 2015 roku przestaliśmy płacić w różnych formach „kryszę” zewnętrznym patronom, nagle się okazało, że pieniędzy jest całkiem sporo. Starczyło na wielkie programy społeczne, na śmiałe, wizjonerskie inwestycje i jeszcze można było stopniowo ograniczać deficyt budżetowy (gdyby nie pandemia, mielibyśmy budżet zrównoważony). I to jest najlepsza odpowiedź na pytanie o opłacalność suwerenności.

Żaden rząd III RP nie zrobił tyle dla Polaków, ile obecny, a w dodatku mamy największy zakres podmiotowości od 1939 roku. Jednak tyle samo, ile uzyskali Polacy, stracili inni – dlatego trudno tym innym tolerować naszą niezależność. Czy mają spokojnie czekać, aż dokończymy przekop Mierzei Wiślanej, tunelu do Świnoujścia, zbudujemy Centralny Port Komunikacyjny lub – co gorsza – zintegrują się wokół nas kraje Trójmorza?

Całkiem niedawno odbyło się spotkanie ambasadorów USA i Niemiec na temat „wolności mediów w Polsce”. Sprawa pluralizmu mediów w naszym kraju szczególnie „leży na sercu” zaprzyjaźnionym ambasadorom, bo wiedzą, że ustawa medialna jest niemal gotowa. Jest ona kopią francuskiej – już zatwierdzonej przez TSUE. Konsekwencją jej uchwalenia będzie ograniczenie wpływów zewnętrznych na opinię publiczną w Polsce. Z punktu widzenia graczy nieprzywykłych do istnienia samodzielnej Polski, sytuacja jest alarmująca, bo właśnie Orlen wykupił Polska Press (m.in. 20 dzienników). Najprościej byłoby przeczekać rządy PiS (w następnych wyborach prawdopodobnie naród powierzy władzę siłom „demokratycznym”), ale w 2022 r. kończy się umowa gazowa z Gazpromem. Potrzebny jest kolejny Pawlak, aby ją przedłużyć…

Dlatego istnieje pilna potrzeba zmiany władzy w Polsce na bardziej pragmatyczną, więc cała „opozycja demokratyczna” – demokraci, liberałowie, ludowcy, socjaliści, socjaldemokraci, antysystemowcy, wolnościowcy, ultrakatolicy i hurrapatrioci są zjednoczeni „ponad podziałami” w celu „wysadzenia” rządu. A czas właśnie dojrzał – ogromne protesty szalonych aborcjonistek spowodowały wzrost zakażeń i śmiertelności, nasilają się problemy gospodarcze – jest nadzieja na upragnioną destabilizację. Nasze sprzedawczyki już zacierają ręce, a sprzedawczyków ci u nas dostatek – nigdy nie brakowało w Polsce ludzi działających przeciw polskim interesom narodowym bez względu na to, czy sprawowali władzę, czy znajdowali się w opozycji.

Mimo wszystko jesteśmy w nieporównanie lepszej sytuacji niż nasi ojcowie w 1939 roku – raczej nikt do nas nie wjedzie na czołgach. Grozi nam tylko inwazja ideologiczna, przed którą mamy szansę się bronić. Najlepszą obroną przed wojną ideologiczną jest znajomość faktów.

Wszyscy wiedzą, że Unia Europejska „daje nam pieniądze”, co jest miłe. Niestety nie wszystko, co miłe, jest bezpieczne. W stanie wojennym pieniądze, które napływały z Zachodu od dobrych ludzi i związków zawodowych na pomoc Solidarności (były to miliony dolarów), przyniosły skutek fatalny – wręcz dewastujący solidarnościową opozycję. Kanały przerzutowe tych funduszy były kontrolowane przez SB i pieniądze te, krążąc wśród podziemnych struktur, posłużyły do dekonspirowania, korumpowania i szantażowania działaczy. Największą korzyść wynieśli funkcjonariusze SB nadzorujący operację i tu nastąpiła wstępna akumulacja kapitału, umożliwiająca wygenerowanie kapitalistów – „geniuszy gospodarczych” III RP. Całość była precyzyjnie zaprogramowana przez służby.

Kilka dni przed wprowadzeniem stanu wojennego władze Solidarności wysłały do Stanów Zjednoczonych delegację pod kierownictwem Jerzego Milewskiego. Milewski (TW „Franciszek”), „nie mogąc” wrócić do kraju, założył w Brukseli Biuro Koordynacyjne NSZZ Solidarność, które stało się rodzajem ambasady związku. Tu koncentrowała się cała działalność międzynarodowa Solidarności, tu spływały fundusze pomocowe, stąd wysyłano do kraju maszyny drukarskie i powielacze przemyślnie ukryte w transportach tirów. Powielacze miały zainstalowane nadajniki radiowe, dzięki czemu SB docierała do drukarzy jak po sznurku. Biuro brukselskie Solidarności pozostawało pod 24-godzinnym nadzorem SB.

Pieniądze woził do kraju Zdzisław Pietkun (TW „Irmina”) i przekazywał je do „Bankiera”, którym był Jacek Merkel – kolega Tuska, Lewandowskiego i tym podobnych, późniejszy biznespartner wysokich funkcjonariuszy SB. Merkel – specjalista od budowy okrętów – już wiedział, że w Polsce nikt nie będzie budował okrętów. Dlatego podczas internowania w Strzebielinku pilnie studiował niewątpliwie pasjonujące prawo bankowe. Opozycjonista Borusewicz nigdy nie rozliczył się z „podziemnych pieniędzy”, tłumacząc brak dokumentacji wymogami konspiracji.

Niewątpliwie istnieje związek między wysypem talentów politycznych z Trójmiasta a tymi pieniędzmi. Czy dzięki nim zaistniała także „mała Sycylia”? Bo Gdańsk to miejsce szczególne – tylko tu w pogrzebie prominentnego gangstera uczestniczył biskup, a człowiek tak skompromitowany, że nawet PO nie umieściło go na swoich listach, został uroczyście pochowany w katedrze.

Z tematem „podziemnych pieniędzy” łączy się ok. 100 niewyjaśnionych zgonów działaczy Solidarności średniego szczebla w latach dziewięćdziesiątych. Temat ten do bezpiecznych nie należy – dziennikarze interesujący się sprawą okazywali się ludźmi słabego zdrowia i szybko umierali. Zaś sam konfident Milewski (TW „Franciszek”) został szefem Biura Bezpieczeństwa Narodowego u prezydenta Wałęsy (TW „Bolek”) i następnie u prezydenta Kwaśniewskiego (TW „Alek”).

Otrzymywane pieniądze były nieszczęściem Solidarności i właściwie zlikwidowały ten wielki ruch społeczny i narodowo-wyzwoleńczy. Miejmy nadzieję, że unijne pieniądze nie przyniosą nam aż takiego pecha, zwłaszcza że dostawać ich będziemy relatywnie mniej.

„W 2021 r. Polska ma wpłacić do wspólnotowego budżetu aż 28,5 mld zł. To duży skok w porównaniu z 2019 r., gdy nasza składka wynosiła 21,7 mld zł. Polska rozwija się szybciej niż pozostałe państwa członkowskie. Rośnie więc nasz udział w unijnej gospodarce, a przez to – także udział w finansowaniu unijnych wydatków. Ciekawostką jest też to, że im lepsze efekty uszczelniania VAT, tym więcej musimy oddać na rzecz wspólnego budżetu”. („Rzeczpospolita”)

Wzruszająca jest troska brukselskich urzędników o nasz kraj, o prześladowanych gejów i gnębionych sędziów, ale paradoksem jest, że w trosce o naszą praworządność jaskrawo narusza się praworządność unijną, łamiąc traktaty.

Wchodząc do Unii zgodziliśmy się zrezygnować z jasno określonej części naszej suwerenności, ale nie wzięliśmy pod uwagę ewolucji tej organizacji w kierunku coraz większej integracji.

Często mówi się: „wchodziliśmy do innej Unii” i rzeczywiście – dziś jest to diametralnie inna organizacja, bo bez Wielkiej Brytanii! Wątpię, czy do takiej UE wstępowalibyśmy równie entuzjastycznie, zdając sobie sprawę, że bez Anglików Unia stać się może niemieckim folwarkiem. Jest sporo faktów przemawiających za tezą, że wypchnięcie z UE Wielkiej Brytanii odbyło się za cichą aprobatą Niemiec, a z pewnością w tym kierunku działało wielkie lobby rosyjskie na wyspach. Donald Tusk także odegrał w tym procesie swoją rolę.

Mówiąc o unijnych funduszach dla Polski, często mówi się, że „z każdego euro pomocy 80 centów WRACA do Niemiec”. To błąd. Niemcy, choć są największym płatnikiem netto, nie wpłacają 80 procent składki unijnej. Powinno się zatem mówić o transferowaniu czy „przepompowywaniu” pieniędzy innych płatników netto do najsilniejszego kraju Unii, którego mieszkańcy mają głowę do interesów.

W 2001 roku było w Polsce 76 cukrowni. W ciągu dwóch lat koledzy „bankiera” i „Franciszka” sprzedali 49 z nich. Nabywcami (po okazyjnej cenie) byli głównie Niemcy, którzy intuicyjnie wyczuli (?), że prawo unijne zostanie zmienione. I rzeczywiście – w 2006 r. Unia wprowadziła przepis, który w przypadku całkowitego demontażu urządzeń produkcyjnych, za każdą wycofaną tonę nakazywał wypłacić rekompensatę z funduszu restrukturyzacyjnego w wysokości 730 EUR. Po zdemontowaniu wszystkich cukrowni przepis przestał działać, pomysłowi Niemcy zarobili ok. miliard euro, Mercosur bardzo sobie chwali polski rynek cukru, a z 76 polskich cukrowni zostało 18. Tego typu akcji było mnóstwo (np. z cementowniami).

Dla mnie zaś mistrzostwem świata było 200 mln z funduszy pomocowych dla ubogich krajów na promocję sklepów Lidla w Polsce.

Na razie cieszymy się z obecności w UE nie tylko z powodu niewątpliwych korzyści ekonomicznych i swobody podróżowania, ale mamy też poczucie więzi kulturowych z innymi Europejczykami, z którymi łączy nas wspólne dziedzictwo. Oprócz korzyści są jednak uciążliwości – musieliśmy wygasić nasz przemysł stoczniowy, musimy zaprzestać wydobycia węgla, co oznacza koniec suwerenności energetycznej. Wprawdzie na fuzję Orlenu z Lotosem w końcu wyrażono zgodę, ale pod warunkiem sprzedaży części stacji benzynowych. Uciążliwością już dość zapomnianą było zatrzymanie budowy obwodnicy Augustowa pod pretekstem ochrony zasobów przyrodniczych doliny Rospudy. Niektórzy uważają, że chodziło raczej o utrudnianie komunikacji Polski z Litwą. Musieliśmy także bezsilnie patrzeć, jak niszczeje wielka część Puszczy Białowieskiej i gniją ogromne ilości drewna. Decyzję o tym skandalu wydała trzyosobowa „wysoka komisja” UE o porażających kompetencjach – poeta, socjolog i aktywista Zielonych. Minister Szyszko domagał się odszkodowań za gigantyczne straty, ale zmarł.

Nie da się przeliczyć na pieniądze strat demograficznych, jakie poniosła Polska w wyniku emigracji do krajów unijnych.

Ci, co wyjechali, raczej już nie wrócą, a z pewnością nie wrócą ich dzieci. Szczególnie niekorzystna jest emigracja do Niemiec, o której Angela Merkel powiedziała: „Polacy w Niemczech są przykładem udanej polityki integracyjnej”. Inne zdanie miał Jarosław Kaczyński: „Nie jest w naszym interesie wzmacnianie demograficzne Niemiec”.

Niewątpliwie bilans korzyści i strat naszego członkostwa w Unii jest dla nas dodatni, ale nie powinno nas to zwalniać z czujności, bo sytuacja może się zmienić. Wstępując do Unii Europejskiej wiedzieliśmy, jaki będzie kierunek ewolucji tej organizacji, bo nie było to tajemnicą. Przewodniczący Komisji Europejskiej Romano Prodi (wg Mitrochina – agent KGB) w 1999 roku powiedział: „Budowanie federalnej Europy ma być celem samym w sobie (…) w procesie integracji europejskiej rozpoczął się nowy rozdział, w którym dotychczasowy kształt państwa narodowego nie ma racji bytu”. Przewodniczący Parlamentu Europejskiego Martin Schulz w 2010 roku oznajmił, że za 10 lat Unia będzie zintegrowaną federacją. Wygląda na to, że są opóźnienia, stąd nerwowe ruchy prezydencji niemieckiej.

„Do Europy” wprowadzali nas pryncypialni komuniści Kwaśniewski i Miller, którzy w ciągu 2 dni (27–31 stycznia 1990 r.) przekonwertowali się na miłośników demokracji, wartości europejskich i praw człowieka.

Popularne powiedzenie głosi, że „dawanie daje więcej satysfakcji niż branie” i nie dotyczy to bynajmniej tylko kociąt – na dawaniu można nieźle zarobić. Darowane pieniądze zaś mogą być narzędziem zniewolenia.

Artykuł Jana Martiniego pt. „Ile jest warta suwerenność?” znajduje się na s. 6 grudniowo-styczniowego „Kuriera WNET” nr 78/2020–79/2021.

 


  • Świąteczny, grudniowo-styczniowy numer „Kuriera WNET” (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Jana Martiniego pt. „Ile jest warta suwerenność?” na s. 6 grudniowo-styczniowego „Kuriera WNET” nr 78/2020–79/2021

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Cena wypełnienia misji/ Wywiad Grzegorza Kaczorowskiego z Michałem Gulgowskim, „Wielkopolski Kurier WNET” nr 77/2020

Uderzał mnie egoizm tych, którzy nagle weszli na szczyty władzy i odwrócili się plecami do społeczeństwa, które wywalczyło im pozycje. Tragiczne było to brutalne przejście w system kapitalistyczny.

Grzegorz Kaczorowski, Michał Gulgowski

Byłem przede wszystkim dziennikarzem

25 września 2020 r. w wieku 74 lat zmarł redaktor Michał Gulgowski, wieloletni działacz Wielkopolskiego Oddziału SDP. Publikował na łamach wielu gazet Wielkopolski i ogólnopolskich. Prezentujemy obszerne fragmenty wywiadu przeprowadzonego z red. Gulgowskim przez Grzegorza Kaczorowskiego w 2008 r.

Gdzie Pan pracował przed stanem wojennym?

Byłem dziennikarzem „Słowa Powszechnego”. Miałem sporo niezależności i kiedy powstawała Solidarność, momentalnie włączyłem się w ten ruch. To było spełnione marzenie naszego pokolenia.

Redaktor Michał Gulgowski | Fotografia archiwalna

W marcu 1968 r., kiedy rozeszła się wieść, że studenci w Warszawie są bici, ja również włączyłem się w to dosyć mocno, tak jak większość studenterii. Byłem jednym z nielicznych, którzy brali udział w wieczornym wiecu pod Mickiewiczem. Był chyba 12 marca, staliśmy na schodach Iuridicum i krzyczeliśmy: gestapo!, gestapo! Dostaliśmy wszyscy pałami, 40–50 osób. Dużo później dowiedzieliśmy się, że to były wewnętrzne walki w KC i że ta cała historia i antysemickie nastroje to były przylepione historie, którymi potem obciążano ludzi.

Na czym polegała Pana działalność po powstaniu Solidarności i w stanie wojennym?

Nie byłem żadnym wielkim działaczem Solidarności. Rzecz polegała na tym, że wcześniej byłem dziennikarzem w „Gazecie Poznańskiej”, wówczas „Zachodniej”, i „Ziemi Nadnoteckiej”. Odmówiłem wstąpienia do partii. Ponieważ te propozycje się powtarzały, złożyłem wypowiedzenie, co było wówczas czymś niewyobrażalnym. To był rok 1979, kwiecień. I trochę się zagalopowałem, ponieważ zostałem bez pracy. Ale dzięki mojemu koledze, adwokatowi Czesławowi Masianisowi, dowiedziałem o możliwości podjęcia pracy w „Słowie Powszechnym”, w Oddziale Wojewódzkim PAX-u w Pile. Szczęśliwie udało się. Niemniej wyczuwałem, były takie sygnały, że jestem pod kreską.

Pamiętam, że przez pierwsze pół roku nie wychodziłem na miasto, bo różne wieści krążyły o tym, jak się rozprawiano z niepokornymi. Byłem zadowolony, że pracuję. Mogłem wreszcie spokojnie pójść do kościoła, mówić to, co myślałem. Moja sytuacja, w porównaniu z dziennikarzami, którzy pracowali w RSW Prasa, była komfortowa.

Szukałem ciekawych ludzi, dużo pisałem o Kościele. Księża się połapali, że jestem człowiekiem, któremu można zaufać. Zresztą byłem dosyć znany w Pile. Kiedy powstała Solidarność, zostałem (mam dokumenty) wydelegowany jako przedstawiciel związku do Warszawy na spotkanie, na które przyjechał również Drzycimski, dotyczące tego, co się działo w Stoczni Gdańskiej. To było 12 września. Pojechałem z już gotową deklaracją członkowską Solidarności. Zebranie było burzliwe. Wielcy tego świata, którzy się tam przypadkowo znaleźli, prawie mdleli.

Wszedłem w środowisko, które tworzyło Solidarność. Dowiedziałem się, że władze miejskie i wojewódzkie w Pile nie chcą nam dać lokalu na zebranie założycielskie Międzyzakładowego Komitetu Założycielskiego Solidarności. Mieliśmy tylko niewielką salkę konferencyjną na góra 50 osób. Tam zorganizowaliśmy pierwsze spotkanie, chyba 25 września. Zjechali się z całego województwa przedstawiciele wszystkich zakładów, chyba 150 osób. Jeden siedział na drugim. Ale wszystko odbyło się przepięknie, błyskawicznie się zorganizowaliśmy, MKZ się ukonstytuował. Teraz tylko trzeba było wywalczyć siedzibę dla Solidarności. To była taka moja osobista cegiełka, z której byłem bardzo dumny.

Jakie miał Pan stanowisko w nowo powstałej Solidarności?

Byłem zwykłym członkiem i przede wszystkim dziennikarzem. Uwielbiałem pisanie. To był mój konik: szukanie ludzi, sytuacji. Potem rozpocząłem informowanie, poprzez „Słowo Powszechne”, o tym, co się dzieje w Pile.

Stałem się również korespondentem „Tygodnika Pilskiego Solidarność”, który prowadził Jarosław Gruszkowski, wspaniały technik, a jednocześnie dusza wszystkich mediów. To wszystko było niesłychanie ciekawe. Zrozumiałem, że tworzy się coś absolutnie nowego, wchodzimy na nowy ląd i jako dziennikarza szalenie mnie to interesowało.

Przejdźmy zatem do stanu wojennego. Mieszkał Pan w tym czasie w Pile.

Tak, ale może dodam, że w międzyczasie opublikowałem wywiad-spotkanie z głównymi działaczami Solidarności w Pile – materiał dotyczący demokracji w związku. Ludzie nie bardzo wiedzieli, jak się za to wszystko zabrać – zapewnić demokrację w państwie totalitarnym, które nie zezwalało na demokrację. I udało mi się to wszystko opisać. Wypowiedzi były świetne, ale sądziłem, że prowincjonalną Piłę zlekceważą w redakcji „Tygodnika Solidarność” w Warszawie. A tu artykuł ukazał się w lipcu, na pierwszej stronie pod winietą, ze zdjęciami itd. Zadowolenie w Pile było ogromne. Jednocześnie zostałem wciągnięty na listę korespondentów „Tygodnika Solidarność”, co mnie bardzo ucieszyło.

Kontynuowałem pisanie o Solidarności i w ogóle wsiąkłem w to środowisko. Tyle, że my się tak za bardzo nie przedstawialiśmy. Cześć, cześć, znaliśmy się z twarzy, pamiętało się jakieś imię. I niestety kiedy kilka lat temu zjawiłem się w Pile w siedzibie Solidarności, nowi ludzie zupełnie nie wiedzieli, kim jestem.

Stan wojenny to dla mnie bolesna historia. 12 grudnia zbierałem materiały dotyczące nagonki mediów na Solidarność. Byłem umówiony z redaktorem naczelnym, że 13 w niedzielę rano dostarczę mu ten materiał do Zarządu. Telefonowałem, stawiałem pytania dotyczące głównie tego, jakie jest nastawienie załóg, opinia o wszystkim, co się dzieje, o oszczerstwach rzucanych na Solidarność. Otrzymywałem wspaniałe odpowiedzi. Dwa razy mnie połączono z komitetem PZPR. Jeden z sekretarzy był zachwycony, że Solidarność walczy. Może tak mówił ze strachu. Drugi natomiast był za, ale głównie przeciw. Wił się i kręcił. W każdym razie usiadłem wieczorem i napisałem artykuł.

Trzynastego rano kasza w telewizorze, nic nie słychać, idę, dowiaduję się od ludzi, że jest stan wojenny. Z artykułu nici. W bloku niedaleko znajdowała się prawdopodobnie centrala dowodzenia milicją. Mieszkałem na 10 piętrze, patrzyliśmy co się dzieje. A tam mrowie tej milicji kręciło się wokół budynku, samochody. Już wiedziałem, że coś jest nie tak.

Organizowaliście pomoc dla rodzin internowanych. Czy robiliście to w ramach jakiegoś komitetu?

Wiedziałem, że trzeba zorganizować jakąś pomoc dla ludzi. Organizowaliśmy ją przez Kościół, ale inicjatywa była moja. Ludzie troszkę się bali, że z karabinów ich usieką. Ale wszystko bardzo dobrze się potoczyło. Przyszedł do mnie nowo narzucony (albo nowo przybyły) szef oddziału Stowarzyszenia PAX, pod pozorem spaceru z dziećmi. Ostrzegł mnie, że Służba Bezpieczeństwa rozpytuje się, co robię, gdzie przebywam itd. Dało mi to do myślenia. I nagle wybucha między ludźmi wieść, że będzie drugi rzut aresztowań.

Nie wiedziałem, co robić. Siedzieć w domu, czy uciekać? W każdym razie trzeba się było pozbyć z mieszkania prawie 100 kg zakazanych książek. Zanieśliśmy to z żoną do znajomych, ale zaniesienie dwóch waliz i dwóch toreb nie było proste. Przechodziliśmy przez most obstawiony przez huczące czołgi. Sprawdzali ludzi, ale udało nam się przejść.

Potem zapadła cisza. PAX i „Słowo Powszechne” zostały zawieszone. 31 marca 1982 r. dowiedziałem się, że „Słowo Powszechne” rozwiązuje ze mną umowę o pracę. To było silne uderzenie. Szef, który chciał jakoś zaistnieć politycznie i został później szefem PRON w Pile, nie chciał mnie zwalniać, bo zależało mu na opinii. A u nas w parafii Świętej Rodziny proboszczem był ks. dr Stanisław Styrna, potrafił z ambony powiedzieć kilka mocnych słów. Moim szefem był ten sam człowiek, który ostrzegł mnie przed SB. Na razie dał mi spokój, ale już w ’83 r., w wyniku (jestem o tym przekonany) interwencji SB, zaczął mi dokuczać. Nie dawał mi żadnych poleceń, przesunął mnie do działu ekonomicznego. Mówię: daj mi jakąś pracę!, a on na to: sam powinieneś wiedzieć, co robić. Byłem też świadkiem, jak kilkakrotnie przychodził do szefa człowiek ze SB i wychodził roześmiany, widać, że po kielichu. Sytuacja stawała się coraz bardziej nieprzyjemna. Coraz więcej uwag, że nic nie robię, że inni za mnie pracują itd. Szef chciał mnie wypchnąć na siłę. Z chwilą, kiedy zostałem usunięty ze „Słowa Powszechnego”, zrozumiałem, że jest to preludium do usunięcia mnie z PAX-u.

W 1983 r. dowiedziałem się, że istnieje Polski Związek Katolicko-Społeczny, jest możliwość przejścia do tej organizacji. PZKS cieszył się poparciem Kościoła i miał dobrą opinię. Jego przewodniczącym był w tym czasie Janusz Zabłocki. Zgłosiłem się do niego, odbyliśmy utajnione trzykrotne spotkania w Warszawie. Uzgodniliśmy, że 1 kwietnia ’84 r. podejmę pracę w PZKS-ie jako przewodniczący Oddziału w Pile. Już nie mogłem wytrzymać w PAX-ie. Gdzieś tam jeździłem, coś sobie wymyślałem, ale to było jedno wielkie cierpienie i byłem szczęśliwy, że mogę zmienić firmę. 28 marca Janusz Zabłocki wyjechał do Watykanu, do Ojca Świętego. W tym dniu odbyło się w Warszawie zebranie, na którym pozbawiono go członkostwa. Usunięto z PZKS-u wszystkich poważnych ludzi. Zostałem na lodzie. Sytuacja była tragiczna. Żona była w ciąży z naszym drugim dzieckiem. Jakoś przetrwałem jeszcze kilka miesięcy, ale sytuacja była tak zaogniona, że 15 sierpnia złożyłem wymówienie. Myślałem, że pojadę do rodziców, do Bydgoszczy, tam podejmę jakąś pracę, ale okazało się, że nic z tego.

Jak Pan potem dawał sobie radę?

Był to czas upokorzeń, psychicznie bardzo dla mnie niszczący. Zacząłem szukać pracy w szkolnictwie – byłem polonistą. Dyrektorzy owszem, bardzo chętnie, proszę bardzo, bo mężczyzna itd. Proszę się zgłosić jutro. Następnego dnia słyszałem, że niestety etat już został zajęty.

Żona nie pracowała, była w ciąży. Dowiedziałem się, że jest praca w PZU, ale w Wałczu. Przyjęto mnie i za 350 zł jeździłem po wioskach i ubezpieczałem rolników od nieszczęśliwych wypadków. To trwało trzy miesiące. Oczywiście rolnicy się nie ubezpieczali. Nic nie zarabiałem w tym czasie, prócz tych trzystu ileś złotych. Pamiętam, że żona wymyślała, jak zrobić z niczego coś do jedzenia. I pamiętam ten stres.

Wtedy znajomy, śp. Krzysztof Korbicki, historyk z muzeum, powiedział mi, że może w muzeum Staszica w Pile będzie praca. Poszedłem do pani dyrektor Stefanii Porbadnik, która w pierwszej chwili nie była sympatyczna, ale wyczułem, że chce mi pomóc. Otrzymałem pracę instruktora za niewielką, ale prawdziwą pensję. Zacząłem żyć normalnie. W muzeum przepracowałem pół roku. Tam zainteresowałem się Staszicem. Udało mi się opublikować w „Ładzie” PZKS-u – który był prowadzony jeszcze przez ludzi dawnej formacji, więc to nie był żaden wstyd – pracę naukową na temat Staszica.

Wiedziałem jednak, że wciąż jestem na celowniku, że jestem śledzony. Byłem profesjonalnym dziennikarzem, który współpracował z Solidarnością.

Mało kto zdaje sobie sprawę, czym były media dla komunistów, dla PRL-u – świętością. Ktoś był albo podporządkowany, albo nie istniał. Oczywiście w Pile działało podziemie. Kiedyś rozmawiałem z pewnym księdzem, że chętnie bym pisał, ale wiem, że jestem obserwowany. Zresztą jak przychodziłem z kimś do domu, to wyskakiwali jak kukiełki. I ten ksiądz powiedział: jeśli uważasz, że możesz komuś zaszkodzić, to zrezygnuj. Więc trzymałem się na dystans.

Potem przeniósł się Pan do Poznania…

Dostaliśmy przydział na mieszkanie w Poznaniu, po 15 latach czekania. Wcześniej rodzice ufundowali nam tak zwany wkład. Byłem zadowolony, ale opuszczałem Piłę i wchodziłem w nieznane środowisko. W Poznaniu podjąłem pracę w Wydawnictwie Rolniczym i Leśnym. Dosyć szybko dyrektor zorientował się, że nie żyję dobrze z władzami i przerzucił mnie do zwykłej korekty książkowej. Tam przepracowałem dwa lata. Dowiedziałem się, że w Warszawie powstaje Fundacja Laborem Exercens, która będzie wydawała pismo. Zgłosiłem się i zostałem przyjęty. Moim szefem został dawny człowiek „Ładu”, który opublikował mój 25-stronicowy artykuł o Staszicu.

We wrześniu 1987 r. rozpocząłem pracę. To były dwa pełne lata działalności dziennikarskiej, która dała mi wiele satysfakcji. To było pismo opozycyjne w pełnym tego słowa znaczeniu. Byłem zdziwiony, że jest aż taka swoboda. Ale w końcówce lat 80. można było sobie na więcej pozwolić. Jako pierwszy opublikowałem materiał o budowie elektrowni atomowej w Klempiczu, na podstawie technologii radzieckiej, co zagrażało wszelkiemu życiu naokoło. To była rozmowa z biologiem, który ujawnił to straszliwe zagrożenie. Jak mówił mi naczelny, w Warszawie aż huczało, a sam Jaruzelski się wściekł, kiedy to przeczytał, ale nie wiem, czy to prawda. I nagle po dwóch latach wszystko się zawaliło – podobno z powodów finansowych. Ale ja w to nie wierzę.

To był rok 1989?

Tak, 1989. 4 czerwca wybory. Zwycięża Solidarność. To najpiękniejszy moment, jaki przeżyłem.

Ale jednocześnie zacząłem chorować, jakby odezwało się całe dotychczasowe napięcie. Miałem problemy głównie z sercem.

W tym czasie dostałem pracę w pierwszym niezależnym dzienniku w Polsce – „Dzisiaj”. Mocno przyczyniłem się do tego, aby wywalić z Komitetu Wojewódzkiego wszystkich aparatczyków. Powstał tam Instytut Historii. To też była taka moja cegiełka. To wszystko mam udokumentowane. Pracowałem w „Dzisiaj” przez rok. Ale ponieważ zdrowie zaczęło mi bardzo poważnie nawalać – poszedłem na uniwersytet. Myślałem, że tam znajdę się między światłymi ludźmi, którzy należeli wyłącznie do Solidarności. Ale się pomyliłem! Wcale tak nie było. Pracowałem jako tzw. pracownik administracyjno-naukowy. Zacząłem dochodzić do siebie, chciałem napisać doktorat, ale po niecałych dwóch latach ucięto mi połówkę administracyjną. Nie mogłem utrzymać rodziny, pracując na pół etatu. Przeszedłem do szkolnictwa. Zacząłem dawać sobie radę. Uczyłem polskiego i angielskiego. Raz jeszcze chciałem wrócić do zawodu dziennikarskiego.

W każdym razie sądziłem, że świat się zmienił – to było bardzo naiwne spojrzenie – i że już mogę się czuć swobodnie. Tymczasem wszystkie te stare kadry, które przetrwały, trzymały bardzo mocno władzę w garści. Stąd te wszystkie zawirowania w dojściu do pełnej niepodległości.

Które z doświadczeń lat 80. uważa Pan za najcięższe?

To był niewątpliwie stan wojenny – zbrodnia. Runęły wszystkie nasze nadzieje na to, że będzie lepiej. A poza tym utraty pracy, nieustanne zmiany, niepewność – powodowały, że nie mogliśmy się zakorzenić. Najgorsze było to, że jeśli się chciało być dziennikarzem, trzeba było być w partii, bo inaczej było się eliminowanym. Najcięższy był okres, kiedy zostałem wyrzucony ze „Słowa Powszechnego”. Traktowano mnie w sposób uwłaczający ludzkiej godności.

Czy odczuwa Pan skutki ówczesnych represji?

Oboje z żoną nerwy mamy w strzępach. Wychowywanie dzieci odbywało się w nieustannym stresie. Cały czas się nam przyglądano. W pracy trzeba było uważać na każde słowo. Żyłem w nieustannym napięciu psychicznym i ciągłym oczekiwaniu na uderzenie. To było destrukcyjne.

W 1989 czy 90 r. zostały opublikowane pierwsze informacje o tym, jaki jest stan psychiczny społeczeństwa polskiego, jak potwornie wzrosła ilość ludzi leczących się na choroby psychiczne. Wielu moich kolegów, którzy byli w różny sposób prześladowani, musiało podjąć tego typu leczenie.

Czy jakieś doświadczenia z tego czasu wspomina Pan dobrze? Znajomości, przyjaźnie?

Nie. Cały czas walczyliśmy o życie, żeby w miarę dawać sobie radę. Żadnych przyjaźni nie zawierałem. Utkwiła mi w duszy nieufność. Nie mamy specjalnie znajomych. Kiedyś byłem niesłychanie towarzyski, serdeczny. Potem się wszystko zmieniło. Nie ufam ludziom.

Jak ocenia Pan zmiany, które nastąpiły po 1989 r.?

Przypominam sobie Zjazd Solidarności Wielkopolskiej w Poznaniu, kiedy wszyscy spotkaliśmy się na Arenie. Trudno wyrazić tę radość. Zwyciężyliśmy! To było wspaniałe uczucie. Potem przyszła szara rzeczywistość. Ja byłem dziennikarzem, polonistą. Znam angielski, więc mogłem również uczyć angielskiego. Dawałem sobie radę z utrzymaniem rodziny, mimo że było bardzo cienko. Ale widziałem los innych ludzi, tę tragedię, która się rozgrywała już od pierwszych lat dziewięćdziesiątych. W 1990 r. zostało zwolnionych z pracy 300 tysięcy ludzi. Po roku prawie milion ludzi nie miało pracy. Potem trzy miliony, cztery, pięć, sześć milionów. Niewyobrażalna tragedia. Ja wiedziałem, co to znaczy stracić pracę, być bez środków do życia.

To, co rozgrywało się na poziomie decyzji rządu, przyjmowałem z mieszanymi uczuciami i uważałem, że Solidarność postępuje zbyt łagodnie. Uderzał mnie egoizm tych (już pomijam komunistów, których po prostu totalnie nie cierpiałem), którzy nagle weszli na szczyty władzy i odwrócili się plecami do społeczeństwa, które wywalczyło im te ich wspaniałe pozycje i możliwości. Tragiczne było to brutalne przechodzenie w system kapitalistyczny, deptanie ludzkiej godności.

Nomenklatura pleniła się na wszelkie możliwe sposoby, obrosła w siłę. Upadanie firm, sprzedawanie za grosze było obrzydliwe. To była ta skaza, straszliwa rysa na pięknym obliczu tego, co powstawało. Mieliśmy wiele ufności. Tymczasem tragedia społeczeństwa polskiego była potężna, a właściwie nic na ten temat się nie mówi, nie pisze. To tak jakby gdzieś bokiem sobie przeszło.

Czy ubiegał się Pan o jakieś odszkodowanie z tytułu zwolnień z pracy, represji?

Zwróciłem się do IPN o znalezienie mojej teczki, bo to wszystko, co mnie dotknęło, nie wzięło się znikąd. Zapomniałem powiedzieć, że byłem wydelegowany przez Zarząd Regionu w Pile do zaopatrzenia w urządzenia typu linotypy mającej powstać drukarni. Jeździłem do Warszawy, Katowic, Łodzi, Krakowa, żeby kupić potrzebny sprzęt. Esbecy chyba się domyślali, musiał być jakiś przeciek. Uważam, że to również było powodem tego, że byłem obiektem tak silnej inwigilacji. Przywoziłem z Warszawy materiały dla powstającej Solidarności, druki itd. Plątali się za mną dziwni ludzie. Myślałem więc, że jest jakaś dokumentacja na ten temat. Zwróciłem się do IPN, a IPN odpowiedział, że badali w Pile, w Bydgoszczy, w Gdańsku i nic nie znaleźli. Nie chce mi się wierzyć. Czesław Masianis (obrońca zagrożonych przez władzę) opowiadał mi, że kiedy się raz spotkaliśmy i poszliśmy do piekarni, złożono na mnie donos, że byliśmy widziani i rozmawialiśmy o czymś, co być może było nielegalne. Liczyłem, że ten donos się znajdzie. Niestety nie. Ale z drugiej strony dowiedziałem się, że esbecy w 1989 r. spalili w lesie prawie dwie tony akt prawdopodobnie dotyczących stanu wojennego.

Jak sobie Pan dzisiaj radzi?

Jest niełatwo, ale walczymy o przetrwanie. Niedługo przejdę na emeryturę, więc sytuacja się pogorszy. Ale liczę na to, że dostanę jakąś dodatkową pracę w szkole i dorobię. Żadnym działaczem nie byłem, internowany nie byłem itd. Trudno samego siebie oceniać. Działania esbecji polegały głównie na tym, aby w sposób cichy, niedostrzegalny niszczyć ludzi, którzy się nie poddawali. Takich jak ja były miliony. I wszyscy podlegaliśmy tym samym prawom, tej samej presji, stałemu poczuciu zagrożenia.

Co jest piękne, co temu pokoleniu nigdy nie zostanie odebrane? Poczucie wypełnienia misji. Ono zareagowało prawidłowo. Ten entuzjazm tysięcy ludzi. Ta odwaga wielu i nielicznych. To było coś fantastycznego. Ale to było naszą główną zbrodnią.

Społeczeństwo się odradza, jednak uważam, że teraz w jakimś stopniu jest chore. To jest kwestia moralności. To jest kwestia godności narodowej, poczucia godności osobistej, spokojnego bytu. To w te wartości uderzył stan wojenny.

Wywiad powstał w ramach projektu EACEA Fundacji KOS i Archiwum Akt Nowych „Ostatnie ofiary stalinizmu w Polsce w okresie stanu wojennego 1981–1983 i ich obrońcy”.

Wywiad Grzegorza Kaczorowskiego z Michałem Gulgowskim pt. „Byłem przede wszystkim dziennikarzem” znajduje się na s. 6 listopadowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 77/2020.

 


  • Z przykrością zawiadamiamy, że z powodu ograniczeń związanych z pandemią ten numer „Kuriera WNET” można nabyć wyłącznie w wersji elektronicznej (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) w cenie 7,9 zł pod adresem: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
  • Od lipca 2020 r. cena wydania papierowego „Kuriera WNET” wynosi 9 zł.
Wywiad Grzegorza Kaczorowskiego z Michałem Gulgowskim pt. „Byłem przede wszystkim dziennikarzem” na s. 6 listopadowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 77/2020

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

18 października br. zmarł w Gliwicach wybitny działacz Solidarności jawnej i podziemnej, lek. med. Władysław Kostrzewski

W nocy z 12 na 13 grudnia 1981 r., dostrzegając nietypowe zdarzenia, już przed północą postanowił zgromadzić w szpitalu ważniejszych działaczy związkowych. Przywoził ich karetkami pogotowia.

18 października 2020 r. zmarł w Gliwicach wybitny działacz Solidarności jawnej i podziemnej – lek. med. Władysław Kostrzewski. Bezpośrednią przyczyną śmierci był COVID-19, który dodał się do innych niedomagań zdrowotnych. W. Kostrzewski urodził się 15 września 1948 w Gliwicach. W roku 1974 ukończył studia na Wydziale Lekarskim Śląskiej Akademii Medycznej w Katowicach, a trzy lata później uzyskał specjalizację z anestezjologii.

Wśród wielu działań, podejmowanych przez doktora Kostrzewskiego i opisanych w Encyklopedii Solidarności, na uwagę zasługują dwie akcje o szczególnym znaczeniu.

Już w roku 1980 przewodził grupie działaczy, którzy doprowadzili do przekształcenia budowanego właśnie w Gliwicach gmachu PZPR w szpital położniczy, a domu szkoleń ZSMP – w przedszkole.

Natomiast do historii całej polskiej Solidarności przeszła przeprowadzona indywidualnie przez doktora Kostrzewskiego akcja w nocy z 12 na 13 grudnia 1981. Dostrzegając nietypowe zdarzenia, już przed północą postanowił zgromadzić w szpitalu ważniejszych działaczy związkowych. Przywoził ich karetkami pogotowia, co pozwoliło o świcie 13 grudnia utworzyć konspiracyjną strukturę o nazwie „Drugi Garnitur Gliwickiej Delegatury NSZZ Solidarność”. Już 13 grudnia przystąpiono do druku ulotek, a w następnych dniach, miesiącach i latach tak powołany Drugi Garnitur przewodził konspiracji w Gliwicach, obejmując swym oddziaływaniem kilka sąsiednich miast.

Władysław Kostrzewski został internowany 5 marca 1982. Zwolniono go w lipcu po 29-dniowej głodówce. Po powrocie uczestniczył w półjawnych działaniach grupy udzielającej pomocy rodzinom internowanych i aresztowanych działaczy. Od roku 1983 związał się z Solidarnością Walczącą, kontynuując współpracę z nurtem związkowym Solidarności. W roku 1989 znów organizował struktury „S” w gliwickiej służbie zdrowia.

W roku 2013 przeszedł na emeryturę, nie przestając kierować medyczną działalnością związkową. W roku 2000 został odznaczony Złotym Medalem Solidarności Śląsko-Dąbrowskiej, a w 2007 – krzyżem Semper Fidelis.

W Zmarłym tracimy niezłomnego patriotę i związkowca. Tracimy dzielnego kolegę i odważnego organizatora, od którego zaczęła się antykomunistyczna konspiracja stanu wojennego w Gliwicach.

Pogrzeb odbędzie się w sobotę 24 października 2020 r. Rozpocznie się o godz. 12.00 mszą świętą w kościele św. Antoniego w Gliwicach-Wójtowej Wsi.

Janusz Kowalski o Zielonym Ładzie: Postulaty Solidarnej Polski znajdują poparcie w części PSL i w całej Konfederacji

Co w sprawie LGBT chce zrobić Solidarna Polska? Czemu służy unijny Nowy Zielony Ład? Dlaczego należy zablokować Nord Stream 2? Odpowiada Janusz Kowalski.

Sekretarz stanu w Ministerstwie Aktywów Państwowych mówi o walce z ideologią LGBT. Partia Zbigniewa Ziobry chce zablokować możliwość finansowanie skrajnie lewicowych organizacji.

Wygramy za trzy lata wybory tylko jeśli będziemy konsekwentnie realizować swój program.

Zaznacza, że zatrzymanie lewicowej ofensywy popiera także Jarosław Kaczyński. Podkreśla, że środowiska radykalnie lewicowe są zainteresowane „wchodzeniem do szkół, pewnego rodzaju totalitaryzmem”.

Jesteśmy zwolennikami dokonania korekt będących odpowiedzią na ofensywę środowisk LGBT.

Tęczowe środowiska powinny mieć zakaz otrzymywania finansowania ze środków publicznych. Rozmówca Łukasza Jankowskiego zauważa, że

NCBiR finansował wielokrotnie w otwartych konkursach projekty związane z gender. Na to nie ma zgody.

Narodowe Centrum Badań i Rozwoju realizuje m.in. zadania zlecone przez Ministra Nauki i Szkolnictwa Wyższego, którym do niedawna był Jarosław Gowin. Janusz Kowalski stwierdza, że dotychczasowe postępowanie Centrum wynikało ze „zbyt wolnościowego” podejścia niektórych polityków, niedostrzegających zagrożeń ideologicznych. Wskazuje na wyrzucanie ludzi z uniwersytetów ze względu na poglądy.

Dla pana Zbigniewa Ziobro kwestie wartości, walki o polską duszę to najważniejsza rzecz.

Solidarna Polska nie zgadza się również z Nowym Zielonym Ładem. Wobec tego nie popiera neutralności klimatycznej, a jest za postulatem, ażeby nasz kraj opierał bezpieczeństwo energetyczne na swoich surowcach. Poseł Solidarnej Polski stwierdza, że jego partia popiera w tej mierze stanowisko przewodniczącego NSZZ „Solidarność” Piotra Dudy, który wzywa do reformy europejskiego systemu handlu emisjami.

Nie chodzi o żadną ochronę środowiska, tylko o chodzi o to, żeby polska gospodarka stała się mniej konkurencyjna, a żeby zyskały niemieckie firmy.

Obecny system handlu emisjami jest, jak ocenia, ideologiczny. Należy go zmienić na taki, który miałby wymiar merytoryczny. |Wskazuje na polityków, którzy podzielają tą wizję i działają na rzecz niej. Dziękuje europarlamentarzystom PiS-u i zauważa, że w polskim Sejmie:

Postulaty Solidarnej Polski znajdują poparcie w części Polskiego Stronnictwa Ludowego i w całej Konfederacji, ponieważ jest to racjonalny, dobry dla Polski program.

Janusz Kowalski krytycznie odnosi się do rosyjsko-niemieckiego projektu Nord Stream 2 w kontekście uchwały, którą proponuje Solidarna Polska. Projekt uchwały wzywającej niemiecki rząd do zaprzestania budowy gazociągu Nord Stream 2 przedstawili w czwartek. Tekst wzywa Niemcy, które obecnie sprawują prezydencję w Unii Europejskiej, do zaprzestania budowy rurociągu. Nasz gość podkreśla, że

Taka uchwała powinna być wyjęta spod sporu politycznego w Polsce.

Przypomina wyrok zmuszający Gazprom do zapłaty PGNiG 1,5 mld zł za zawyżone ceny gazu. Gdy rosyjski koncern nie chciał zapłacić jego europejskie aktywa zostały zablokowane, co skłoniło go do podporządkowania się decyzji sądu. Tymczasem ukraiński Naftohaz czekał dwa lata na realizację zwycięskiego dla siebie wyroku w analogicznej sprawie.

Rząd federalny Niemiec powinien porzucić ten szkodliwy dla wszystkich projekt Nord Stream 2.

Posłuchaj całej rozmowy już teraz!

K.T./A.P.

Wyszkowski: Zakończenie strajków było słodko-gorzkie. Szybko zrozumieliśmy, że to tylko wyłom w murze

Krzysztof Wyszkowski, Lech Zborowski i dr hab. Sławomir Cenckiewicz mówią o zakłamanej przeszłości Lecha Wałęsy i szkodliwych działaniach Europejskiego Centrum Solidarności,

Krzysztof Wyszkowski komentuje uroczystości z okazji 40. rocznicy porozumień sierpniowych. Pozytywnie ocenia przemówienia prezydenta Andrzeja Dudy i premiera Mateusza Morawieckiego:

Wielkie wrażenie zrobił na mnie wielki hołd władz państwowych i podkreślenie tego, że „Solidarność była dziełem ogólnonarodowym.

Były opozycjonista wspomina zakończenie strajku sierpniowego:

Był to moment słodko-gorzki. Przez chwilę cieszyliśmy się z tego oddychania wolnością. Wkrótce jednak uświadomiliśmy sobie, że to tylko wyłom w murze. Nastroje spadły, gdy tylko na teren stoczni zaczęli wchodzić agenci.

Gość „Popołudnia WNET”  mówi o alternatywnych obchodach Europejskiego Centrum Solidarności:

ECS to bunkier kłamstwa, dzieło bandy Tuska. Mam nadzieję, że gdańszczanie oprzytomnieją i wybiorą inne władze.

Lech Zborowski mówi o agenturalnej przeszłości Lecha Wałęsy:

W latach 80. zapewniał nas, że nie współpracował. Byliśmy naiwni i wierzyliśmy. Teraz wszyscy, którzy chcą znać prawdę, wiedzą jak było. Pozostawiam plugastwa Wałęsy jemu samemu. Niech tonie w błocie, które wytwarza.

Jak mówi Zborowski:

Jestem zdumiony talentami, jakie wykazaliśmy w trakcie strajków.

Dr hab. Sławomir Cenckiewicz tłumaczy, że zbudowanie jednej opowieści o „Solidarności” nie jest możliwe:

Historia zawsze jest polem bitwy i sporów. Trudno, żeby ludzie tworzący Sierpień zbudowali wspólną narrację, skoro zaangażowali się politycznie po różnych strojach. Transformacja ustrojowa, a później także Smoleńsk, rzutują na historyczne oceny.

Historyk negatywnie ocenia działalność Europejskiego Centrum Solidarności:

Organizują popkulturowe i polityczne imprezy, które nie mają podłoża historycznego. Próbują uzasadnić, że walka o prawa mniejszości seksualnych ma solidarnościowe źródła.

Prof. Cenckiewicz przypomina, że wśród osób decydujących o wyborze władz ECS, jako jedyny sprzeciwiał się kandydaturze Basila Kerskiego:

Zrobił z ECS tubę propagandową Platformy Obywatelskiej.

Dyrektor Wojskowego Biuro Historycznego porusza temat Lecha Wałęsy:

Nie ma z nim przestrzeni do debatowania. O czym dyskutować z człowiekiem, który wszystkich obraża?

W opinii prof. Cenckiewicza Wałęsa z wygody wpisał się w spór pomiędzy PiS a PO:

Lech Wałęsa sam siebie niszczy, fałszując swój życiorys.

Wysłuchaj całej rozmowy już teraz!

M.K / A.W.K.