Joanna Miziołek: Wiele osób, które będą w przyszłym rządzie mogłoby mieć zakaz pełnienia funkcji publicznych

Featured Video Play Icon

Fot: Joanna Miziołek, Facebook

Dziennikarka tygodnika Wprost zauważa wciąż narastającą groźbę ze strony Rosji – wymienia incydenty z przeszłości, które powinny być dokładnie zbadane, aby uniknąć powtórzenia błędów.

Zachęcamy do wysłuchania całej audycji już teraz!

Ponadto, Joanna Miziołek zwraca uwagę na konieczność dbania o bezpieczeństwo Polski i unikania zbliżania się do Rosji.

Komisja ds. rosyjskich wpływów została zlikwidowana bo wiele osób, które będą w przyszłym rządzie mogłoby mieć zakaz pełnienia funkcji publicznych – tłumaczy rozmówczyni Krzysztofa Skowrońskiego.

Posłuchaj także:

Rafał Bochenek: chcemy, by komisja śledcza objęła swoją kontrolą również działania służb za rządów PO

Stop Fake Polska. Przykłady i skutki fake newsów. Nie tylko my jesteśmy poddawani presji info- i dezinformacyjnej

Zakaz seksu, cudowne lekarstwa i Afryka jako poligon doświadczalny dla koncernów farmaceutycznych. To tylko niektóre z dezinformacji dotyczących pandemii koronawirusa, krążących po Czarnym Lądzie.

Wojciech Mucha

W Afryce popularnym „fejkiem” jest taki: pandemia koronawirusa to celowy zabieg, który ma na celu wymazanie populacji tego kontynentu po nieudanych próbach, jakie miały miejsce w przypadku wirusa Ebola. Podobną sensację wzbudza plotka, jakoby Czarny Ląd miałby być ze względu na swoje zaludnienie i ubóstwo poligonem doświadczalnym dla koncernów farmaceutycznych, które testują tam lekarstwa na SARS-COV-2 przed dopuszczeniem ich do użytku w świecie zachodnim. I tak w RPA pojawiła się teoria spiskowa, według której prezydent tego kraju pozostaje w związku konspiracyjnym z Billem Gatesem i planuje wprowadzenie w Afryce programu pilotażowych szczepionek przeciwko SARS-COV-2. Czy podobnych, zmodyfikowanych na „krajowy rynek” teorii nie słychać także w Polsce?

Ale to także pozornie zabawne sprawy, jak ta z Kenii, gdzie gubernator Nairobi Mike Sonko włączył do paczek z żywnością dla biednych butelki z koniakiem. Twierdził (jak i niektórzy z naszych rodaków na początku epidemii), że alkohol skutecznie zwalcza COVID-19.

Ileż to i my nasłuchaliśmy się „dobrych rad”, by profilaktycznie „szczepić” się a to wódką z pieprzem, a to wysokoprocentowym bimbrem. Cóż, w Polsce nie rozpowszechniali tego wysocy urzędnicy państwowi. Co nas jeszcze różni, to m.in. to, że w Polsce nie słyszeliśmy takich plotek jak w Ugandzie, gdzie spekulowano, iż w celu zapobiegania rozprzestrzenianiu się wirusa władze zakazują seksu.

Jednak najciekawszą i cóż – egzotyczną – narracją była ta krążąca po Sudanie Południowym. W tym kraju dość popularne było używanie „kart do usuwania wirusów”.

Te przypominające identyfikator etykiety zapina się na piersi, a zawarte w nich środki dezynfekujące (o potencjalnie niebezpiecznym dla układu oddechowego składzie) mają rzekomo wytwarzać wokół użytkownika specyficzną „bezpieczną strefę” rzekomo zapobiegającą zakażeniu.

Rzecz brzmi niepoważnie, jednak – jak się okazuje – nie zabrakło wysokich rangą polityków Sudanu, którzy eksponowali karty podczas oficjalnych spotkań. Z tym „antycovid ID” widziana była np. minister obrony Angelina Teny czy wiceprezydent Riek Machar, który założył ją nawet na spotkanie z ambasadorem USA.

Ciekawostką jest także „rosyjski ślad” w narracjach z Afryki. Na Madagaskarze wybuchła sensacja związana z napojem Covid-Organics, który miałby rzekomo leczyć z koronawirusa. Rzecz stała się głośna, ponieważ prezydent tego kraju, Andry Rajoelina, sam zaapelował o stosowanie tego specyfiku, twierdząc, że istnieją potwierdzone przypadki uzdrowień. Przywódca propagował napój na konferencjach prasowych i podczas oficjalnych wydarzeń. I choć istotnie prowadzone są badania nad tym, czy ekstrakt z piołunu może pomóc w leczeniu ciężkich przypadków COVID-19, a Światowa Organizacja Zdrowia (WHO) zatwierdziła protokół dotyczący testowania afrykańskich leków ziołowych jako potencjalnie skutecznych w zakażeniu koronawirusem, nie ma na to dostatecznych dowodów. Tak jak brak potwierdzenia fantastycznych teorii, jakoby prezydent Rosji Władimir Putin osobiście zamówił miliony butelek Covid-Organics dla obywateli Federacji Rosyjskiej.

Więcej podobnych informacji znajdą Państwo na stronie stopfake.org/pl.

Cały artykuł Wojciecha Muchy pt. „Gdzieś już to słyszałem” znajduje się na s. 17 grudniowo-styczniowego „Kuriera WNET” nr 78/2020–79/2021.

 


 

  • Świąteczny, grudniowo-styczniowy numer „Kuriera WNET” (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Wojciecha Muchy pt. „Gdzieś już to słyszałem” na s. 17 grudniowo-styczniowego „Kuriera WNET” nr 78/2020–79/2021

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Kto panuje i pracuje nad polskim przekazem dla zagranicy? / Andrzej Jarczewski, „Śląski Kurier WNET” nr 58/2019

Nie chodzi o przeciwstawienie historii i prawdy, ale o obecność naszej prawdy w cudzych mediach, gdzie jest i historia, i prawda, ale dotyczy nie tego, co dla nas jest w historii najważniejsze.

Andrzej Jarczewski

Historia czy prawda

Od czasów krzyżackich nasi wrogowie zakłamują wiedzę o Polsce i fałszują prawdę historyczną. Polscy historycy publikują wyniki własnych badań, ale niewiele z tego wynika, bo skupiają się na historii. Tymczasem antypolska walka z prawdą historyczną polega nie tylko na kwestionowaniu naszej wersji historii, ale na habermasowskim unieważnianiu prawdy jako prawdy! Na zagłuszaniu prawdy czarną narracją. Musimy więc pracować nie tylko nad historią, ale i nad samym pojmowaniem prawdy.

Gdy w roku 2003 przystępowałem do tworzenia muzeum w historycznej Radiostacji Gliwice, byłem przekonany, że mam tylko usunąć maszyny i instalacje fabryczne, które tam dodano w PRL, a następnie przywrócić stan z roku 1939. Przez kilka miesięcy czyściłem obiekt z późniejszych naleciałości, a celem mojej pracy było skompletowanie oryginalnych urządzeń nadawczych i udostępnienie tego miejsca zwiedzającym.

Jako inżynier elektronik dysponowałem taką wiedzą o prowokacji gliwickiej, jaką wyniosłem ze szkoły. Byłem święcie przekonany, że ówczesna narracja o tym wydarzeniu jest prawdziwa. Mieliśmy przecież kilkadziesiąt lat na badania, a nawet w PRL nie było ideologicznych zakazów dociekania prawdy o stosunkach polsko-niemieckich. Co innego na Wschodzie. Nasza wiedza o Polakach mordowanych w ZSRR była szczątkowa, ale usprawiedliwialiśmy historyków warunkami obiektywnymi. Tam ich po prostu nie wpuszczano i nie dało się oprzeć prawdy na dowodach. Tym bardziej więc wierzyliśmy, że historia zachodniej granicy jest zbadana rzetelnie. Nic bardziej błędnego!

Propaganda zamiast historiografii

W PRL-u niczego nie badano rzetelnie! Historycy, którzy chcieli utrzymać standard naukowy, uciekali w mediewistykę, bo wiedzieli, że w pracy nad historią najnowszą prędzej czy później natrafią na cenzurę, zostaną pozbawieni awansu, wyrzuceni z roboty, a może nawet trafią do więzienia. Bezpieczniej było zająć się średniowieczem, najlepiej – obcym. Stąd też mogliśmy w PRL dowiedzieć się wszystkiego o paryskich prostytutkach z XV wieku, a niczego o ludobójczej Operacji Antypolskiej w ZSRR z lat 1937–38. Nie mówiło o tym nawet Radio Wolna Europa.

Polskiej historii średniowiecznej też nie badano solidnie. O Pawle Włodkowicu podawano tylko, że taki był i gdzieś tam bronił polskich interesów przed Krzyżakami. Nie pisano natomiast, że był to genialny myśliciel, który nie ograniczał się do stawiania polskiej prawdy przeciw krzyżackim kłamstwom. Tym nic by nie osiągnął. Paweł Włodkowic – na setki lat przed Grocjuszem i innymi – sformułował (opartą na dowodzeniu prawdy) metodę prawa międzynarodowego i podstawy praw człowieka. Niestety Włodkowic był księdzem, a argumentował przed papieżem, który uznał polskie racje…

W PRL historiografię zastąpiono propagandą. Wszystko co sowieckie było dobre, a o Niemcach mówiono tylko najgorsze rzeczy. Nie próbuję tu bronić Niemców, bo na opinię o sobie stokrotnie zasłużyli w czasie wojny. Chodzi mi tylko o to, że propagandowe podejście nie wymagało badań naukowych. „Wiadomo, że źli, więc nie ma czego badać!”.

Tymczasem ci, którzy „wiedzieli” powoli wymierali, a następnym pokoleniom potrzebne są dowody. Pamięć nie wystarcza. Potrzebne są naukowe opracowania każdego ważnego wydarzenia. A tych opracowań nie było.

Badanie prowokacji gliwickiej

Pierwszy rok w Radiostacji upłynął mi na pracy inżynierskiej i porządkowaniu różnych zaniedbanych kwestii na trzyhektarowym terenie, zabudowanym chaotycznie budynkami, garażami, ogródkami, parkingami itd. Stał tam również (i stoi zdrowo od roku 1935 do dziś) fenomenalny obiekt radiotechniczny – najwyższa na świecie, 111-metrowa drewniana wieża antenowa, wykorzystywana nadal przez różnych nadawców.

Muszę tu dopowiedzieć, że przedwojenna zabudowa niemiecka jest bardzo porządna, a obecne władze polskie utrzymują obiekt w dobrym stanie. Bałagan – to spadek po PRL. Zawsze protestuję, gdy ktoś z Niemców próbuje zrobić idiotów lub choćby marnych inżynierów. Owszem, Niemcy w czasie wojny okazali się strasznymi zbrodniarzami, ale zawsze budowali porządnie i odmawianie im ogólnej solidności jest historycznym zakłamaniem.

Po wojnie Radiostacja była wykorzystywana do różnych tajnych celów, m.in. w latach 1952–56 pełniła rolę zagłuszarki ośmiu zagranicznych stacji nadających w języku polskim. Całą posesję otoczono wtedy podwójnym ogrodzeniem, między drutami kolczastymi biegały psy, a na poddaszu siedział żołnierz z karabinem. By dotrzeć do głównego budynku, trzeba było pokonać cztery bramy! Nie wiem, czy historycy próbowali te bramy sforsować. Wiem tylko, że przez 70 lat od prowokacji gliwickiej, czyli od roku 1939 do 2009, Radiostacji nie odwiedził w celach badawczych żaden zawodowy historyk! Pierwszą książkę opartą na badaniach naukowych napisał inżynier elektronik w roku 2008 (Provokado).

Rzecz jasna – mój warsztat historyka jest niedostateczny, ale i tak udało mi się obalić bzdury publikowane na ten temat przez dziesiątki lat, w tym powtarzany przez Normana Daviesa, uniemożliwiający zrozumienie istoty rzeczy mit, jakoby napastnicy działali w polskich mundurach, a po nadaniu komunikatu zostali zabici.

Niemcy przyjeżdżają

W maju 2003 główny budynek Radiostacji został na tyle „odgruzowany”, że można było przyjmować pierwsze wycieczki z gliwickich szkół, a niewiele dni później zaczęły przyjeżdżać autokary z dalszych stron Polski i z Niemiec. Nie spodziewałem się takiego najazdu, poza tym – zajęty sprzątaniem i naprawami – nie miałem czasu na jakiekolwiek badania własne. Opowiadałem więc gościom to, co sam przeczytałem (w kilkudziesięciu książkach powtarzano te same mity).

Z każdym tygodniem można było udostępniać zwiedzającym kolejne uporządkowane pomieszczenia. Ale ja sam wyczuwałem, że w mojej narracji coś się nie zgadza. Przecież tu nie było wejścia, tam nie było schodów, obok mieszkali pracownicy… Jeszcze nie wątpiłem w prawdziwość opisów książkowych, ale w moich wykładach pojawiało się coraz więcej zastrzeżeń. Zacząłem więc z coraz większym zainteresowaniem słuchać tego, co mówili przybysze.

Latem roku 2003, a później już systematycznie miałem do czynienia z prawdziwym najazdem gości z Niemiec. Początkowo byli to bardzo starzy gliwiczanie, którzy dowiedzieli się, że Radiostacja jest dostępna i koniecznie chcieli ją zwiedzić. Niektórzy – jako dzieci – w styczniu 1945 uciekali przed zbliżającą się Armią Czerwoną, inni wyjechali krótko po wojnie. Na ogół byli to Niemcy, choć ten i ów deklarował narodowość polską. Spotkania z Niemcami w Radiostacji oceniam jednoznacznie pozytywnie. Owszem, w każdym niemal autobusie znalazł się jakiś kryptonazista, który usiłował głosić swoje poglądy, ale szybko był wygaszany przez pozostałych. Dowiadywałem się od nich wielu szczegółowych informacji o życiu w niemieckich miastach przed wojną i w czasie wojny. To były spotkania fascynujące, nierzadko wzruszające, a zawsze pouczające.

Narracje inkubowane

Po otwarciu Radiostacji publikowałem liczne informacje prasowe i internetowe (w ośmiu językach), co systematycznie zwiększało zainteresowanie nowym muzeum. Zaczęli się pojawiać goście z różnych krajów. W ciągu kilkunastu lat naliczyłem przedstawicieli ponad 80 państw! I teraz dopiero zaczynają się spotkania niezwykłe. O ile Niemcy przyjeżdżali z gruntowną wiedzą i więcej mi opowiadali, niż ja mogłem im przekazać, to turyści z Teksasu, Zimbabwe, Nowej Zelandii czy Japonii mieli w głowach taki chaos, że wyjaśnienie najprostszych rzeczy zajmowało całe godziny. Pisząc „godziny”, mam na myśli takich (nierzadkich) gości, którzy potrafili spędzić w Radiostacji dwie, a nawet cztery bite godziny, fotografować różne detale i wypytywać o najdrobniejsze szczegóły radiotechniczne i historyczne.

Od takich właśnie turystów dowiadywałem się, że „polscy naziści są winni, bo pierwsi przystąpili do wojny, a później mordowali Żydów w Dachau, wypędzali Niemców do Auschwitz, gazowali Rosjan w Katyniu, a kto wie, czy nie spuścili atoma na Hiroszimę i World Trade Center itd., itp.”. W szczegółach brzmiało to oczywiście jakoś inaczej, ale sens był podobny.

Opisałem to zjawisko w Provokado (2008), proponując stosowanie czcionki przekreślonej, gdy cytuje się oczywiste bzdury. Chodzi o to, że obecnie na najzacniejszych nawet uczelniach dają studentom kserokopie wybranych stron, a wiedza młodej inteligencji składa się z odosobnionych wysepek informacji, które później łączą się w zadziwiające archipelagi narracji dowolnych. Spotkałem się z kserowaniem takich idiotyzmów, że głowa boli. Stąd też we własnych książkach dbam o przekreślanie tego rodzaju przekłamań. Ktoś jednak te bzdury gdzieś namnaża, a optymalne warunki inkubacji stwarzała trwająca wiele dziesięcioleci bierność, wręcz antypolska aktywność polskiej dyplomacji. Zwłaszcza w USA.

National Remembrance Day of the Poles Who Saved Jews under the German occupation

„Narodowy Dzień Pamięci Polaków ratujących Żydów pod okupacją niemiecką” obchodzimy 24 marca od roku 2018, z godną sprawy czcią i z udziałem najwyższych władz państwowych. Polscy dziennikarze podają całą tę długą nazwę, bo już wiedzą, że każdy element tam jest ważny, że każde pominięcie ktoś uzupełni antypolskim fałszem. Szukam wzmianek na obcojęzycznych portalach internetowych i… nic nie znajduję. Może nieumiejętnie szukam?

25 marca 2019 sprawdzam, co w tej sprawie podano na stronie prezydent.pl. Ani słowa w serwisie anglojęzycznym (po polsku jest komunikat, jest też wzmianka po angielsku, ale z roku 2018). Sprawdzam na stronie msz.gov.pl – to samo. Tylko na stronie premier.gov.pl jest porządny komunikat po angielsku, ale tylko po angielsku. Na polskich stronach rządowych nie występują inne języki! Nawiasem mówiąc, na stronie premiera też najważniejsza część komunikatu, czyli nazwa samego Dnia, pojawia się tylko wewnątrz tekstu, a nie jako wyraźny punkt odniesienia z linkami do odpowiednich rozszerzeń w wielu językach, do opowieści o konkretnych zdarzeniach, o życiorysach, o bohaterach i o warunkach, w jakich Żydzi i Polacy żyli pod niemiecką okupacją. Bez tego już nikt nic nie zrozumie! Ci, co rozumieli… wymarli.

Wpisuję do wyszukiwarki znalezioną u premiera nazwę: „National Remembrance Day of the Poles Who Saved Jews under the German occupation”. Okazuje się, że wyszukiwarka nie znajduje ani jednej takiej pełnej frazy w całym internecie. Biorę więc inną anglojęzyczną nazwę tego Dnia ze strony ipn.gov.pl: „Polish National Day of Remembrance of Poles Rescuing Jews under German occupation”. Taka fraza jest już obecna na aż… dziewięciu stronach, ale większość z nich to podstrony IPN-u (bardzo dobre), dwie na Twitterze i na tym koniec. Polska Fundacja Narodowa na swojej stronie dużo pisze o ufundowanej przez siebie wycieczce żeglarskiej, ale ani słowa o omawianym teraz Dniu Polaków. Czyżby tam zapomnieli, po co PFN istnieje?

Bezhołowie

Kto panuje nad polskim przekazem dla zagranicy? Kto nad tym pracuje!?

Wygląda na to, że masa urzędników przychodzi codziennie do biura, raz na miesiąc pobiera wynagrodzenie i nie interesuje się, co Polska ma z ich pracy.

Jedno z najważniejszych wydarzeń, wokół którego można było rozpisać całą symfonię na rzecz polskiego dobrego imienia. I medialna cisza na całym świecie. Nie stać nas nawet na jednolitą translację kluczowej nazwy na angielski, a o innych językach w ogóle nie wspominam, bo w MSZ chyba ich nie znają.

Wciąż popełniamy ten sam błąd. Przekonujemy przekonanych, czyli polskich patriotów, a ci, którzy nas szkalują, po prostu korzystają z naszej nieudolności i – skoro nie mogą prawdy zanegować – unieważniają informacje o Polakach ratujących Żydów, nie udostępniając na te rzeczy miejsca na swoich portalach. Teraz tytuł niniejszego artykułu staje się jasny. Nie chodzi o przeciwstawienie historii i prawdy, ale o obecność naszej prawdy w cudzych mediach. W obcych mediach jest i historia, i prawda, ale prawda dotyczy nie tego, co dla nas jest w historii najważniejsze, a historia nie dotyczy prawdy o Polsce, systematycznie zagłuszanej medialnym śmieciem.

W kolejnych latach obowiązkiem polskich władz i dziennikarzy powinno być upowszechnienie polskiej prawdy na całym świecie. Jeśli zagraniczne media nadal nie będą chciały zauważać tego tematu, polski rząd po prostu powinien zamówić minutowe filmiki, emitować je w internecie i wykupić czas antenowy w głównych telewizjach. Zresztą nie moją rolą jest wymyślanie posunięć medialnych i edukacyjnych. Ograniczam się do wskazania i wykazania kompletnego bezhołowia w tej dziedzinie. I żądam poprawy!

Metoda Włodkowica

Polacy zapomnieli o swoim pierwszym wielkim filozofie, więc świat się o nim do dziś nie dowiedział. Musimy do niego wrócić, by dowiedzieć się, ile pracy (i kosztów) trzeba włożyć w przygotowanie do obrony dobrego imienia Polski. Ilu mądrych ludzi trzeba zatrudnić, jak dalekie i do kogo podróże zaplanować. A na końcu zobaczyć, jak cały ten trud zaowocował dwoma wiekami najpomyślniejszego w naszej historii rozwoju.

Włodkowic korzystał ze świeżych osiągnięć średniowiecza w dziedzinie logiki i argumentacji. Dopóki nie znano Arystotelesa, dominowało odwołanie się do tradycji i autorytetu. W XII–XIII wieku wypracowano jednak metodę opartą na dowodzeniu prawdy. Odrzucono narrację (Ockham).

Po bitwie pod Grunwaldem, gdy działający na rzecz Krzyżaków krakowski profesor Jan Falkenberg obrzucał Polaków najgorszymi obelgami, Włodkowic po prostu zażądał dowodów i przedstawił swoją argumentację, nie cofając się przed groźbą postawienia Falkenberga przed sądem.

Działo się to na soborze w Konstancji, gdzie operowano ciężkimi oskarżeniami: Falkenberg stawiał Jagielle zarzut współpracy z poganami i schizmatykami, a znów Włodkowic oskarżał Falkenberga o herezję. Akurat stos się nie zapalił ani pod jednym, ani pod drugim, ale sprawa była delikatna i tylko geniuszowi Polaka zawdzięczamy sukces, przy którym bitwa pod Grunwaldem wygląda na drugorzędną potyczkę.

Prawda i dowody

Prowadząc przez kilkanaście lat muzeum w Radiostacji, stałem się z konieczności historykiem, wyspecjalizowanym w wydarzeniach z 31 sierpnia 1939 oraz w tym, co poprzedzało wybuch II wojny światowej. Nie będę więc pisał o Włodkowicu, bo do tego trzeba szerszej wiedzy i dobrego warsztatu. Zachęcam tylko specjalistów, by przywrócili Polsce i światu tę wspaniałą postać.

Dla mnie jednak Włodkowic stanowi ważny punkt metodologicznego odniesienia. Przez wiele lat – na miarę prowincjonalnego muzeum – spotykałem się i potykałem z antypolskim fałszem. Musiałem mocno przepracować samo zagadnienie prawdy, czego rezultatem jest książka Prawda po epoce post-truth (2017). Doszedłem do wniosków takich jak Włodkowic: prawda nie wynika z tego, że ktoś tak powiedział, nawet jeżeli tym kimś jest osoba obdarzona nadzwyczajnym autorytetem, nawet jeżeli dany pogląd jest utrwalony w tradycji i w przekonaniach całego narodu.

Prawda musi być oparta na dowodach! W Radiostacji wystarczyło przywrócić stan z roku 1939 i przejść trasę napastników krok po kroku, centymetr po centymetrze, sekunda po sekundzie. Już to wystarczyło, by obalić połowę branej z sufitu narracji. Druga połowa wymagała zwykłej pracy badawczej, której przede mną nikt nie wykonał, i wydania książki. Dziś już na temat prowokacji gliwickiej żaden poważny historyk ani w kraju, ani za granicą nie powtarza bredni obowiązujących powszechnie do roku 2008. To rezultat kilkunastu lat działalności nowego muzeum.

Piszę to w kontekście kolejnej narracji, ciążącej na polskim dobrym imieniu. Oto prokurator krajowy podjął decyzję o nieprzystąpieniu do badań archeologicznych w Jedwabnem, argumentując to brakiem nowych okoliczności, które by uzasadniały takie działanie.

Nie komentuję decyzji prokuratora, ale proponuję ustalić, jakie przyszłe okoliczności zostaną uznane za uzasadniające podjęcie pracy naukowej na miejscu w Jedwabnem. Proponuję, by za takie uzasadnienie przyjąć pierwsze kłamstwo, wypowiedziane na temat rzekomych „polskich win” przez miarodajne czynniki izraelskie, niemieckie czy amerykańskie.

A wtedy będzie można przedstawić światu historyczną prawdę, opartą na dowodach. Bez względu na pozorne autorytety i fałszywą tradycję.

Artykuł Andrzeja Jarczewskiego pt. „Historia czy prawda” znajduje się na s. 4 kwietniowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 58/2019, gumroad.com.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Andrzeja Jarczewskiego pt. „Historia czy prawda” na s. 4 kwietniowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 58/2019, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego