„Bolszewicki bakcyl dżumy”. Sytuacja w Europie po traktacie brzeskim. Dalsze sponsorowanie bolszewizmu przez Niemcy

Mirbach proponował dyskretne montowanie rządu proniemieckiego, ale już z niebolszewickiej ekipy. Oznaczałoby to zaprzestanie sponsorowania Lenina i zarazem wydanie go i jego ekipy na pewną śmierć.

Mirosław Grudzień

3 listopada[1918 r.] wybuchł bunt niemieckich marynarzy z bazy w Kilonii. W dniach 5-6 listopada rząd stracił kontrolę nad portami. 7 listopada oderwała się Bawaria, 9 listopada rewolucja dosięgła Berlina. Wojskowa ekipa Hindenburga-Ludendorffa zezwoliła na tę „spontaniczną” rewolucję, usunęła się, zgrzytając zębami, w cień, ponieważ lepiej niż zaślepiony cesarz dostrzegała, że nie ma innego wyjścia niż „przefarbowanie” całych Niemiec na miłe Wilsonowi kolory republikańskie, demokratyczne, stuprocentowo cywilne i „ludowe”. (…)

Jak w tej sytuacji zachowywała się leninowska ekipa rządząca Rosją? Usiłowała przekonać opinię publiczną, że stała się nieszczęsną ofiarą, na której wymuszono olbrzymie koncesje terytorialne, polityczne i ekonomiczne, spychające ją do rzędu wasalnych niemieckich półkolonii, rzekomo wbrew jej woli.

W tę wersję zdawali się chętnie wierzyć Anglicy i Wilson, który nader niechętnie podejmował decyzje o wysłaniu amerykańskich oddziałów interwencyjnych do Rosji (Murmańsk) i próbował się z bolszewikami dogadać. Wysyłał do nich pojednawcze orędzia, na które odpowiedziano mu wręcz bezczelnie. Co do Anglików – jeszcze przed podpisaniem traktatu brzeskiego Lenin wysłał do nich na rozmowy Kamieniewa, który taką właśnie wersję im „sprzedawał”. Zachęciło to Anglików do interwencji w Murmańsku. Jednak kiedy wylądowali, ekipa leninowska zabroniła lokalnym organom bolszewickim współpracy z nimi, mimo że oferowali pomoc żywnościową, co było wtedy w Rosji absolutnie nie do pogardzenia. (…)

Układ z Ukrainą przewidywał oderwanie i przekazanie jej sporych terenów przygranicznych od „Królestwa Polskiego”, restytuowanego przez Niemcy i Austro-Węgry aktem 5 listopada 1916 r. i formalnie z nimi sprzymierzonego. Zamierzano wykroić z Królestwa powiaty tomaszowski i hrubieszowski w całości, prawie cały powiat zamojski wraz z Zamościem, prawie cały powiat chełmski, połowę biłgorajskiego i część krasnostawskiego, a następnie w całości powiaty włodawski i bialski oraz prawie w całości powiaty radzyński i konstantynowski – podaje Wikipedia. Do negocjacji pokojowych nie dopuszczono delegacji Królestwa Polskiego.

Miało to m.in. takie konsekwencje, że 15 lutego 1918 r. brygadier (pułkownik) Józef Haller, protestując przeciwko postanowieniom traktatu brzeskiego, wraz z podległą mu II Brygadą Legionów Polskich i innymi oddziałami polskimi przebił się przez front austriacko-rosyjski pod Rarańczą i połączył się z polskimi formacjami w Rosji. 10 marca została tam sformowana 5 Dywizja Strzelców Polskich, która weszła w skład II Korpusu Polskiego na Ukrainie. Haller, awansowany do stopnia generała, został dowódcą najpierw pierwszego, potem drugiego z tych wojskowych ugrupowań. Próby wyjścia ze strefy działania wojsk niemieckich na wschód (tereny sowieckie) wymagały zgody władz sowieckich, które zignorowały starania gen. Hallera. Generał nie zdecydował się na przejście Dniepru i radykalne oderwanie się od wojsk niemieckich. W nocy z 10 na 11 maja 1918 przeważające liczebnie oddziały niemieckie zaatakowały bez uprzedzenia jednostki polskie rozlokowane w okolicy Kaniowa i zażądały ich kapitulacji. Po całodziennej walce i wyczerpaniu się zapasów amunicji II Korpus Polski został zmuszony do złożenia broni.

Z kolei na Białorusi już od 24 lipca 1917 r. istniał utworzony za zgodą republikańskich władz Rosji (po obaleniu cara) I Korpus Polski pod dowództwem generała Józefa Dowbora-Muśnickiego. Nie skierowano go na front przeciw Niemcom. Gen. Dowbor deklarował neutralność wobec spraw wewnętrznych Rosji i próbował podjąć rozmowy z władzami sowieckimi, spełzły one jednak na niczym i Korpus został na początku lutego zaatakowany przez oddziały bolszewickiej Gwardii Czerwonej. W walkach z siłami sowieckimi Korpus odniósł kilka zwycięstw, z których najważniejsze to zdobycie 29.01.1918 r. twierdzy w Bobrujsku, obsadzonej przez 7-tysięczną załogę. 19 02.1918 r. Polacy zdobyli Mińsk Litewski. Walki polsko-bolszewickie w tym czasie toczono również pod Tatarką, Osipowiczami i w wielu innych miejscach. Po zawarciu traktatu brzeskiego Korpus został zmuszony do kapitulacji i rozbrojony przez oddziały niemieckie w twierdzy w Bobrujsku 21.05.1918 r.

Po kapitulacji generał Haller udał się na północ, wzywając pozostałych na wolności żołnierzy polskich na Murmań (Półwysep Kola nad Morzem Barentsa). Pojawiły się jednak przeszkody ze strony władz sowieckich. Bolszewicy, zgodnie ze zobowiązaniem przyjętym wobec niemieckiego ambasadora hrabiego von Mirbacha i na wyraźny rozkaz sowieckiego ludowego komisarza wojny, Lwa Trockiego, zaczęli wyłapywać przedzierających się żołnierzy i rozstrzeliwać ich bez sądu. Zakonspirowane polskie placówki zaczęły więc Polaków kierować na południe, w rejon Kubania, na północ od Kaukazu nad Morzem Czarnym.

 

(…) Jeszcze przed traktatem brzeskim Rosja Sowiecka usuwała sprzed wojsk niemieckich ewentualne przeszkody, aby mogły przerzucać oddziały na front zachodni, na potrzeby ludendorffowskiej ofensywy wiosennej. W tym celu należało usidlić, trochę omamić, a ostatecznie związać i uwikłać oddziały polskie i czechosłowackie. Wszystko wskazuje na to, że czyniono to w ścisłej koordynacji z planami niemieckimi. Szczególnie intrygująco wygląda postępowanie władz bolszewickich wobec Polaków ─ oczywiście nie socjalistycznych renegatów z SDKPiL i PPS-Lewicy, którzy doszlusowali do bolszewików, lecz tych deklarujących chęć walki po stronie Ententy.

Jak już wspomniano, zabijano bez sądu polskich żołnierzy udających się do Murmańska. Później okazało się, że w p. 3. tajnego protokołu do traktatu brzeskiego rząd sowiecki zobowiązał się, że rozbroi oddziały polskie i nie dopuści do formowania nowych. Ale od „rozbrajania” do mordowania jest jednak daleka droga…

W przerzut polskich żołnierzy do Murmańska zaangażowani byli w Rosji bracia Lutosławscy. Kazimierz Lutosławski był od 1917 roku członkiem Rady Polskiej Zjednoczenia Międzypartyjnego w Moskwie, kierował komisją wojskową zajmującą się przerzucaniem polskich żołnierzy do Murmańska. Jego bracia Józef i Marian wykradli tekst traktatu brzeskiego i przekazali do Warszawy, do arcybiskupa Aleksandra Kakowskiego, członka Rady Regencyjnej Królestwa Polskiego. Wszyscy trzej zostali aresztowani 23.04.1918 r., uwięzieni w Moskwie i 5.09.1918 r. rozstrzelani bez sądu… około miesiąca przed końcem wojny.

Sam Lenin chętnie widział Polaków, oczywiście o orientacji socjalistycznej, ale w Rosji, gdzie wcielał ich (jak i innych cudzoziemców) do bolszewickiej elity władzy, dla przeciwwagi wobec Rosjan i innych silnych grup w bolszewickiej kaście: żydowskiej i zakaukaskiej. Był także gotów zapewnić Polakom w państwie sowieckim autonomię, głównie kulturalną. Jednak Polacy, chcący walczyć o swoją ojczyznę na terenie, który uważał za swój, byli mu tylko zawadą.

Zarzut udziału w skoordynowanej akcji niemiecko-bolszewickiej dotyczy też I Korpusu Polskiego gen. Dowbora-Muśnickiego, którego dowódca w sytuacji bez wyjścia zadeklarował podporządkowanie się wasalnemu wobec Niemiec Królestwu Polskiemu, co oznaczało wprawdzie wymuszone, ale opowiedzenie się po stronie państw centralnych.

Wygląda na to, że władze bolszewickie wysługiwały się Niemcom na rzecz ich zwycięstwa nad Ententą. Czyniły to zamian za ciągle (już po bolszewickim przewrocie) otrzymywane od Niemców pieniądze, które przechodziły przez ręce hrabiego Wilhelma von Mirbacha, niemieckiego ambasadora w Moskwie.

18 maja 1918 r., dwa dni przed spotkaniem z Leninem, złożył on w Berlinie telegraficznie zapotrzebowanie na 40 mln marek, „aby utrzymać bolszewików przy władzy”. 3 czerwca telegrafował o kolejne 3 mln marek. Suma 40 mln została wypłacona przez Skarb Rzeszy jeszcze w czerwcu. W swoim ostatnim liście do Richarda von Kühlmanna (niemieckie MSZ) Mirbach przewidywał, że Lenin, mimo niemieckich pieniędzy, nie utrzyma się przy władzy i proponował dyskretne montowanie rządu proniemieckiego, ale już z niebolszewickiej ekipy. Oznaczałoby to zaprzestanie sponsorowania Lenina i skierowanie strumienia niemieckich pieniędzy w inną stronę. Byłoby to zarazem wydanie Lenina i jego już niepopularnej ekipy na pewną śmierć.

Być może przeciek tej informacji przyczynił się do śmierci ambasadora w zamachu, która nastąpiła 6 lipca 1918. Zamachu dokonano w okolicznościach dość zagadkowych, przy jakby umyślnej ślepocie bolszewickich służb specjalnych i ochronnych. (…)

Hrabia Mirbach zginął, bo za dużo wiedział ─ stwierdza rosyjski historyk Edward Radziński. Na dodatek chciał on zatamować strumień niemieckich pieniędzy płynący do bolszewików. To zapewne przesądziło sprawę. Zginął akurat w momencie przesilenia, gdy załamała się niemiecka ofensywa na froncie zachodnim. W perspektywie zwycięstwa Ententy bolszewicy postanowili czym prędzej zmienić swój image płatnych agentów niemieckich i ostatniego sojusznika państw centralnych.

Cały artykuł Mirosława Grudnia pt. „Bolszewicki bakcyl dżumy. Po traktacie brzeskim” znajduje się na s. 15 kwietniowego „Kuriera WNET” nr 46/2018, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z regionalnymi dodatkami, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Mirosława Grudnia pt. „Bolszewicki bakcyl dżumy. Po traktacie brzeskim” na s. 15 kwietniowego „Kuriera WNET” nr 46/2018, wnet.webbook.pl

Od tajnych spotkań niemiecko-bolszewickich w Bernie do traktatu brzeskiego 1918 r. Bolszewicki „bakcyl dżumy” (II)

Gdy Lenin po wahaniach, potajemnie wrócił do Rosji, z wyrachowaniem podjudzał do powstania robotniczego w Petersburgu. Z pełną świadomością, że słał ludzi na rzeź z perspektywą nieuchronnej klęski.

Mirosław Grudzień

30 września 1915 roku niemiecki „poseł” (ambasador) w szwajcarskim Bernie, Gisbert von Romberg, poinformował kanclerza Cesarstwa Niemieckiego, Bethmanna-Hollwega, o spotkaniu i rozmowie znanego nam już Estończyka Kesküli z Leninem. Estończyk pytał o warunki, na jakich bolszewicy byliby gotowi zawrzeć pokój po dojściu do władzy.

W odpowiedzi Lenin zaakceptował pokój separatystyczny ─ co oznaczało złamanie wewnątrzsojuszniczego porozumienia w obrębie Ententy, które wykluczało zawieranie przez jego członków separatystycznych umów z którymkolwiek z przeciwników. Po drugie, Lenin zaakceptował w tych negocjacjach oderwanie się zachodnich „peryferii” Imperium Rosyjskiego. Łączyło się to z ładnie brzmiącym „daniem prawa do wolności” pewnym historycznym ludom nierosyjskim.

Ponieważ jednak rozmowa dotyczyła sytuacji podczas toczącej się wojny ─ było oczywiste, że przy tej okazji niechybnie duża zachodnia część Imperium Rosyjskiego przypadłaby Niemcom – wrogiemu mocarstwu, które bez najmniejszych skrupułów rozpętało tę wojnę i ze szczególną determinacją dążyło do zaboru cudzych ziem. Ich łaska, ile zamieszkałe tam narodowości otrzymają swobody… pod zwierzchnictwem niemieckim.

Wyrażona przez Lenina zgoda była więc w praktyce akceptacją niemieckiego planu Mitteleuropa ─ hegemonii niemieckiej w środkowej i wschodniej Europie, z łańcuszkiem wasalnych półkolonii od strony wschodniej. (…)

Było jednak całkiem jasne, że ta „pożądana” klęska Rosji oznaczałaby także zgodę na zabory na Zakaukaziu, utratę Gruzji i Armenii, a także azerbejdżańskiej ropy – a to za sprawą Turcji, sojusznika Niemiec, atakującej wtedy Rosję od południowego zachodu i rządzonej przez reżim okrutnych ludobójców-młodoturków (to oni dokonywali wtedy ogromnych rzezi Ormian, a także Asyryjczyków i Greków).

Ideologią ekipy młodotureckiej był panturkizm ─ idea zjednoczenia pod berłem Osmanów wszystkich ludów turkijskiego pochodzenia i języka ─ od Tatarów Krymskich i Azerbejdżan poprzez Turkmenów, Kazachów, Uzbeków, Kirgizów do obecnego chińskiego Sinciangu. Tak więc i apetyty ogromne, i w perspektywie dalsze, ogromne koncesje terytorialne.

To wszystko jakoś wtedy Lenina nie martwiło. Ani fakt, że takie zwycięstwo Niemiec i ich sojuszników przedłużyłoby koszmar wojny światowej, w tym cierpienia ludności cywilnej.

Jak nazwać przywódcę, który oficjalnie i głośno potępia wojnę, a w rozmowach prywatnych uznaje ja za „pożyteczną”, ba! życzy zwycięstwa wrogiemu, agresywnemu mocarstwu i jego – już wtedy oczywistym – wojennym zbrodniarzom? A śmiertelnie zmęczonych żołnierzy własnego kraju chciałby podjudzić do obrócenia go w krwawy chaos?

Przy tej okazji należy zdemaskować sowiecki mit głoszący, jakoby Lenin „był przeciwnikiem bezsensownej walki bez nadziei na zwycięstwo”. Cofnijmy się do roku 1905, roku pierwszej, nieudanej rosyjskiej rewolucji antycarskiej.

W listopadzie tegoż roku, gdy Lenin wreszcie po wielu wahaniach, potajemnie wrócił do Rosji, ostro, cynicznie i z wyrachowaniem podjudzał do powstania robotniczego w Petersburgu. Z pełną świadomością, że słał ludzi na bezsensowną rzeź z perspektywą nieuchronnej klęski i represji. Zwycięstwo? Zupełnie nie o to nam chodzi. Nie powinniśmy mieć żadnych złudzeń […] Niech nikt sobie nie wyobraża, że musimy zwyciężyć. Na to wciąż jesteśmy za słabi.

Przy tej okazji wyzywał od tchórzy tych, którzy odradzali tę walkę. W rzeczywistości to właśnie Lenin miał tchórzliwy charakter i unikał bezpośredniego narażania własnej osoby.

(…) W końcu 3 marca podpisano w Brześciu tzw. traktat brzeski między Rosyjską Federacyjną Republiką Sowiecką i militarnym blokiem Trójprzymierza: Cesarstwem Niemieckim, Monarchią Austro-Węgierską, Królestwem Bułgarii i Imperium Osmańskim. Nieco wcześniej (9 lutego) osobny traktat podpisały państwa centralne ze specjalnie zaproszoną delegacją Ukraińskiej Republiki Ludowej.

Delegacja Państw Centralnych na rozmowy w Brześciu Litewskim 1917/1918: generał Max Hoffmann, minister spraw zagranicznych Austro-Węgier Czernin, Talaat Pasha (Turcja) i minister spraw zagranicznych Niemiec Kühlman | Fot. Bruckmann, F., domena publiczna, Wikimedia.com

(W historii Polski ten właśnie lutowy traktat z Ukrainą zapisał się zdradzieckim oderwaniem od Królestwa Kongresowego Chełmszczyzny i innych obszarów wschodniego pogranicza, które przyznano URL ─ co spowodowało znany bunt pułkownika Józefa Hallera 15 lutego 1918 roku, który wraz z podległą mu II Brygadą Legionów Polskich i innymi oddziałami przebił się przez front austriacko-rosyjski pod Rarańczą).

Zgodnie z warunkami marcowego traktatu brzeskiego, Rosja była zmuszona zrezygnować z większości swoich terytoriów na kontynencie europejskim. Polska (tj. okrojona „Kongresówka”), Litwa, Kurlandia, Estonia i Finlandia z Wyspami Alandzkimi otrzymały nominalną niepodległość pod niemieckim protektoratem, Rosja traciła też zachodnią Białoruś i całą Łotwę oraz ─ na rzecz Turcji ─ zakaukaskie okręgi Karsu, Ardahanu i Batumi. Wojska sowieckie miały zostać ewakuowane z Ukrainy. Cała armia Republiki Rosyjskiej miała zostać zdemobilizowana.

Według podanych przez brytyjskiego historyka i sowietologa Orlanda Figesa szacunkowych obliczeń, Republika Sowiecka została zmuszona do rezygnacji z 34% ludności (w sumie 55─60 milionów obywateli), 32% terenów rolniczych, 54% sektora przemysłowego oraz 89% kopalń węgla ─ w porównaniu ze stanem Imperium sprzed wojny. W rękach Niemców i ich sojuszników znalazło się 400 tysięcy mil kwadratowych ziemi.

Ukrainę zajęło natychmiast pół miliona niemieckich i austriackich żołnierzy. Miała ona wysyłać „wyzwolicielom” 300 wagonów zboża dziennie ─ zgodnie z lutowym układem z URL miał to być rodzaj daniny w zamian za niemiecką ochronę niepodległości Ukrainy przed zakusami Rosji.

Pokój brzeski oznaczał także oddanie Turkom wspomnianych już okręgów Zakaukazia ─ dotychczas zamieszkali tam ormiańscy obywatele Rosji zostali wydani w ręce tureckie, po prostu na rzeź ─ jako że młodoturcy uważali Ormian za śmiertelnych wrogów, przeznaczonych do wytępienia. Potem jeszcze, tuż przed zakończeniem wojny, miała miejsce turecka inwazja jednego z młodotureckich „triumwirów”, Envera-paszy, na Armenię i Azerbejdżan.

Wojska niemieckie także zresztą skierowały się z Ukrainy na Kubań, potem na Zakaukazie, wkroczyły do Tbilisi… Pod ich kontrolą znalazła się część terytoriów Gruzji, Armenii i Azerbejdżanu.

Wewnątrz Rosji traktat gwarantował uprzywilejowaną pozycję niemieckim interesom ekonomicznym. Niemiecka własność nie podlegała nacjonalizacji ─ niemieccy właściciele mogli nawet odzyskać ziemie i przedsiębiorstwa skonfiskowane po roku 1914. Zgodnie z warunkami traktatu, Niemcy mieli także możliwość skupowania rosyjskich majątków, a tym samym wyłączania ich z obszarów objętych bolszewickimi dekretami o nacjonalizacji. W ten sposób sprzedano Niemcom setki rosyjskich przedsiębiorstw, dając im tym samym kontrolę nad sektorem prywatnym – dodaje Orlando Figes.

Cały artykuł Mirosława Grudnia pt. „Od spotkań w Bernie do traktatu brzeskiego. Bolszewicki »bakcyl dżumy« II” znajduje się na s. 14 lutowego „Kuriera WNET” nr 44/2018, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z regionalnymi dodatkami, czyli 36 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Mirosława Grudnia pt. „Od spotkań w Bernie do traktatu brzeskiego. Bolszewicki »bakcyl dżumy« II” na s. 14 lutowego „Kuriera WNET” nr 44/2018, wnet.webbook.pl

W 1917 roku powstał organizm polityczny niewidzianego dotychczas typu – który zaciążył nad historią całego świata

3 (16) kwietnia 1917 r. w Piotrogrodzie zjawił się szef bolszewików Włodzimierz Uljanow. Przyjazd tego człowieka do Rosji angielski mąż stanu Winston Churchill porównał do wtargnięcia „bakcyla dżumy”.

Mirosław Grudzień

Bolszewicki przewrót przypadł na ważny moment I wojny światowej. W 1917 r. początkowy rozmach pierwszych ofensyw państw sojuszu militarnego, tzw. centralnych (Cesarstwo Niemieckie, Monarchia Austro-Węgierska, Imperium Tureckie, Carstwo Bułgarii), utknął w okopach. Morska blokada gospodarcza stosowana przez marynarkę brytyjską odcinała dowóz wszystkiego. Wyniszczała państwa centralne (głównie Niemcy) gospodarczo. Głód i brak wszelkich artykułów pierwszej potrzeby doprowadzały ludność tych państw do nędzy i głodu. Zajęcie w 1916 r. Rumunii, zagarnięcie jej zasobów żywnościowych i ropy naftowej osłabiło tylko na krótko koszmar „blokady głodowej”, wyczerpania się surowców i środków technicznych prowadzenia wojny. A właśnie Anglicy zaczęli wprowadzać na froncie zachodnim się nowy rodzaj broni − czołgi. Gospodarczy organizm Niemiec zaczął wtedy wykazywać cechy zawałowe.

Niemcy starały się na to mściwie i niemądrze odpowiedzieć totalną wojną prowadzoną przez łodzie podwodne, także przeciwko statkom pasażerskim i handlowym. Doprowadziło to jednak tylko do drastycznej, niekorzystnej dla państw centralnych zmiany w układzie sił walczących. Oto bowiem 6 kwietnia dotychczas neutralne Stany Zjednoczone przystąpiły do wojny po stronie Ententy − która była sojuszem przeciwników państw centralnych, a jej trzon stanowiły Wielka Brytania, Francja i Imperium Rosyjskie. (…)

Właśnie wtedy, 9 kwietnia o godzinie 15.10 z Zurichu wyjechało 32 rosyjskich emigrantów-rewolucjonistów. Asystowali im dwaj oficerowie niemieckiego Sztabu Generalnego – rotmistrz rezerwy von Planitz i podporucznik von Buhring jako tłumacz.

Dotarli do pogranicznej niemieckiej stacji Gottmandingen i przesiedli się do wagonu pociągu, który przewiózł ich bezpiecznie i bez kontroli przez terytorium Cesarstwa Niemieckiego do portu Sassnitz na bałtyckiej wyspie Rugia, skąd po podróży szwedzkim promem kolejowym Drottning Victoria wylądowali w Szwecji, w porcie Trelleborg, i udali się do miasta Haparanda przy granicy z Wielkim Księstwem Finlandii, stanowiącym wówczas część Imperium Rosyjskiego.

3 (16) kwietnia 1917 r. w Piotrogrodzie zjawił się najważniejszy z tych ludzi, szef bolszewików Włodzimierz Uljanow. Przyjazd tego człowieka do Rosji angielski mąż stanu Winston Churchill porównał do wtargnięcia „bakcyla dżumy”.

Człowiek ten jako nowy szef państwa rosyjskiego oddalił od państw centralnych ostateczną klęskę o rok i 5 miesięcy. (…)

Latem 1912 r. w Krakowie pojawia się dwóch ludzi. Jeden z nich to JAKUB „HANECKI” (właściwe nazwisko Fürstenberg), działacz Socjaldemokracji Królestwa Polskiego i Litwy, a zarazem członek wierchuszki bolszewickiej – leninowskiego odłamu Socjaldemokratycznej Partii Robotniczej Rosji. Pochodził z zamożnej rodziny kupieckiej, spolszczonej, o korzeniach niemieckich bądź żydowskich, studiował w Berlinie, Heidelbergu, Zurichu… Drugi z tych jegomościów – niewysoki, o nieco mongolskich rysach − to przybysz z Paryża, szlachcic rosyjski WŁADIMIR ULJANOW, szef bolszewickiej frakcji rosyjskich socjaldemokratów. Pochodzenie bardzo mieszane: po ojcu kałmuckie, po matce żydowsko-szwedzko-niemieckie. „Rosyjskimi idiotami” pogardza jako zbyt miękkimi do robienia skutecznej rewolucji, dlatego od dawna otacza się inoplemiennikami – ludźmi nierosyjskiego pochodzenia.

Uljanow zasłynął już w środowiskach socjalistycznych Europy pod pseudonimem Lenin. Zostanie przywódcą państwa „robotników i chłopów”. Na razie jednak na emigracji zagłębia się w dyskusje teoretyczne z kolegami-rewolucjonistami po kawiarniach, pozuje na głębokiego marksistowskiego myśliciela. Jest przy tym mocno oderwany od życia swojego kraju, obce mu jest wyczucie tego, co nurtuje jego macierzyste społeczeństwo, a zwłaszcza tzw. lud – no, robotnicy to jeszcze pół biedy, ale np. od chłopów dzieli go ściana obcości. (…)

J. Felsztyński twierdzi, że Hanecki już wcześniej był „kontaktem operacyjnym” wywiadu austro-węgierskiego w ramach wielkiej operacji wywiadowczo-dywersyjnej wykorzystania Polaków z rosyjskiej Kongresówki do celów wywiadowczo-dywersyjnych przeciwko Rosji − w obliczu zbliżającej się wojny, z którą c.k. tajne służby liczyły się bardzo realnie. Dotyczyło to także innych poddanych rosyjskich, o ile byli mocno skonfliktowani z swoim państwem, a tacy byli właśnie rewolucjoniści-emigranci z różnych odłamów rosyjskiej socjaldemokracji oraz spośród wyznających idee terroru eserowców. (…)

Lenin liczył na wojnę Rosji z Austro-Węgrami, chociaż nie bardzo w nią wierzył. Wojna między Rosją a Austrią byłaby dla rewolucji rzeczą niesłychanie pożyteczną − powiedział Gorkiemu w 1913 r. − ale szanse, że (…) sprawią nam taką przyjemność, są nikłe. Sądził, że będzie to wojna ograniczona i zlokalizowana, podobnie jak niedawna wojna rosyjsko-japońska. Rzekomo genialny Lenin nie przewidział wojny Rosji z Niemcami ani tym bardziej wojny światowej, kiedy to Rosja zmuszona byłaby do walki z armiami Niemiec, Austro-Węgier i Turcji.

Gdy już Rosja walczyła z trzema wrogami, Lenin utrzymywał wśród swoich, że porażka Rosji byłaby „mniejszym złem” niż porażka lepiej rozwiniętych Niemiec… W dysputach z Trockim i Aleksandrą Kołłontaj dowodził, że uruchomiłaby ona wybuchowy potencjał ludów ujarzmionych i tym samym pogrążyłaby w upadku znienawidzone carskie imperium. Musiał zdawać sobie sprawę, że w warunkach zwycięskiej dla Niemiec wojny te zbuntowane ludy nie miałby innego wyjścia, jak schronić się pod skrzydła „wyzwolicielskiej” armii Cesarstwa Niemieckiego. Niebawem rozwinie się z tego myśl o oddaniu Niemcom – przynajmniej tymczasowo – peryferyjnych narodowości Imperium, stęsknionych za wolnością i nienawidzących rosyjskiej niewoli. (…) Co ciekawe, bardzo podobny plan opracował wtedy sztab wojskowo-polityczny cesarskich Niemiec. Nazwano go Planem „Mitteleuropa” − przewidywał on dominację Niemiec od czubka Danii po Zatokę Perską… i wieniec państw wasalnych od południa i od wschodu. (…)

Równoległe w polu działania wywiadu niemieckiego pojawia się inna postać. To doktor ALEKSANDER PARVUS, emigrant z Rosji, wtedy już obywatel Niemiec i socjaldemokrata, a do tego biznesmen, milioner z rodziny rosyjskich Żydów. Właściwe nazwisko: Izrael Helphand i pod takim pojawił się początkowo w dokumentach niemieckiego wywiadu. W styczniu 1915 r. Parvus spotyka się z niemieckim ambasadorem w Istambule Hansem von Wangenheimem. Wykłada mu swoją autorską koncepcję wywołania w Rosji rewolucji.

Ambasador informował swoje MSZ, że znany rosyjski socjalista, dr Helphand, jeden z liderów ostatniej rosyjskiej rewolucji [1905 r.], od początku wojny zajmuje stanowisko jawnie proniemieckie. I oto ten „lider” przekonuje niemieckiego posła o zbieżności interesów Cesarstwa Niemieckiego i rosyjskich rewolucjonistów. Dodaje też ciekawą myśl, że rewolucjoniści mogą osiągnąć swoje cele pod warunkiem… podziału rosyjskiego Imperium na mniejsze państwa, według szwów etnicznych.

Na prośbę von Wangenheima w marcu tegoż roku Parvus skierował do rządu niemieckiego szczegółowy plan zorganizowania w Rosji rewolucji, znany jako Memorandum dra Helphanda. Wtedy też przedstawił sekretarzowi stanu w niemieckim MSZ von Jagowowi projekt „przygotowania masowego strajku politycznego w Rosji”.

W maju 1915 r. Helphand-Parvus spotkał się z Leninem. Jak wspomina, powiedział wodzowi bolszewików: Teraz rewolucja jest możliwa tylko w Rosji, gdzie może wybuchnąć… jako skutek zwycięstwa Niemiec. (…)

Z raportów ówczesnego niemieckiego ambasadora w Kopenhadze Ulricha von Brockdorff-Rantzau wynika, że w 1915 r. doszło do kolejnych kontaktów z Parvusem, który „postawił kwestię niezbędności doprowadzenia Rosji do stanu chaosu poprzez wsparcie najradykalniejszych elementów”. W memorandum na temat rozmów z Parvusem poseł von Brockdorff-Rantzau pisał: Uważam, że z naszego punktu widzenia to sprawa priorytetowa − wesprzeć ekstremistów i w ten sposób najszybciej doprowadzi to nas do określonych rezultatów. Jego zdaniem, w przeciągu najwyżej trzech miesięcy można liczyć na tak daleko posuniętą dezintegrację, że będziemy mogli złamać Rosję siłą wojskową. (…)

3 kwietnia kanclerz złożył w Skarbie Rzeszy zapotrzebowanie na 2 miliony marek na „propagandę w Rosji”. Wtedy też upełnomocnił niemieckiego ambasadora w Bernie do zaproponowania rosyjskim emigrantom przejazdu do Rosji przez Cesarstwo Niemieckie.

Cały artykuł Mirosława Grudnia pt. „Bolszewicki »bakcyl dżumy«” część I znajduje się na s. 16 styczniowego „Kuriera WNET” nr 43/2018, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z regionalnymi dodatkami, czyli 36 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Mirosława Grudnia pt. „Bolszewicki »bakcyl dżumy«” na s. 16 styczniowego „Kuriera WNET” nr 43/2018, wnet.webbook.pl

Bolszewicki przewrót 1917 roku – wielki mit w świetle faktów / Mirosław Grudzień, „Wielkopolski Kurier WNET” 42/2017

Większość sił broniących pałacu udała się do domu, jeszcze zanim rozpoczął się atak. Jedyną rzeczywistą szkodą wyrządzoną carskiej rezydencji był odłupany gzyms i stłuczona szyba na trzecim piętrze.

Mirosław Grudzień

Bolszewicki przewrót październikowy 1917 roku – wielki mit w świetle faktów

Mit o „Wielkim Październiku”

My widim gorod Pietrograd
W siemnadcatom godu.
Bieżit matros, bieżit sołdat,
Strieliajut na chodu.

Raboczij taszczit pulemiot,
Siejczas on wstupit w boj.
Wisit płakat: DOŁOJ GOSPOD!
POMIESZCZIKOW DOŁOJ!

Gdy byłem uczniem podstawówki, na lekcjach rosyjskiego uczono nas takiego wierszyka o „Wielkiej Socjalistycznej Rewolucji Październikowej” w Rosji 1917 roku. Jako aktorów tego wydarzenia pokazywano w nim marynarza, żołnierza i jakiegoś dźwigającego ciężki karabin maszynowy robotnika, „który zaraz rozpocznie walkę”…

Jednym słowem − wierszyk sugerował jakąś wielką zadymę, zamieszanie, bieg, strzały – wtedy, dnia 25 października (7 listopada) na ulicach ówczesnej rosyjskiej stolicy, znanej poprzednio pod niemiecką nazwą Sankt-Pietierburg, po polsku: Petersburg. Tuż przed I wojną światową na fali nastrojów antyniemieckich nazwę te zmieniono na czysto rosyjską Pietrograd (Piotrogród).

Tymczasem… jak pisze brytyjski historyk Orlando Figes − większość mieszkańców stolicy tego wiekopomnego przewrotu w ogóle NIE ZAUWAŻYŁA. Były otwarte restauracje, sklepy, teatry i kina, „normalnie kursowały tramwaje i taksówki, po Newskim Prospekcie tłumy przechadzały się jak zawsze”… Żadnych barykad, walk ulicznych, pozamykanych na głucho okien… czego moglibyśmy oczekiwać po ogarniętym rewolucją mieście.

„Dmuchał jak zawsze wiatrami październik (…) / Idą kronsztadcy na Zimowy (…) / Zimowemu się nie ostać / przed szturmem / kronsztadzkich”. Tak opiewał obalenie rosyjskiego rewolucyjnego Rządu Tymczasowego bolszewicki (znakomity zresztą) poeta Władimir Majakowski. W czasach mojej młodości te wersy widniały na okolicznościowych tablicach szkolnych i były wygłaszane przez recytatorów podczas obowiązkowych akademii rocznicowych, organizowanych dla wyrażenia hołdu Rewolucji Październikowej – jednemu z najbardziej tragicznych w skutkach faktów w historii Rosji, Polski, Europy i świata.

Karmiono nas wtedy także obrazami przestawiającymi jakieś uzbrojone tłumy pod czerwonymi sztandarami, łuny i ogniste tory pocisków – a na tle pomroczniałego nieba „złowrogi” symbol przeklętej burżuazji, dawny carski Pałac Zimowy, w danym momencie siedziba Rządu Tymczasowego Rosji. Sceneria iście piekielna, jak przystało na rodzaj bezreligijnego Armagedonu, którym miała być ta rewolucja, starcie bolszewickich sił dobra ze złymi siłami starego świata.

Jednym słowem, sugerowano prawdziwą bitwę w tonacji heroicznej. Jej bohaterami mieli być dzielni zrewoltowani marynarze Floty Bałtyckiej z bazy marynarki wojennej w Kronsztadzie. Dodawano tu też żołnierzy i robotników. Ci ostatni mieli symbolizować znany z Międzynarodówki „wyklęty lud ziemi”, wies’ mir gołodnych i rabow (jak głosi jej rosyjska wersja). Do takich obrazów dołączano propagandowy film „Październik” (Oktiabr’) utalentowanego sowieckiego reżysera Siergieja Ajziensztiejna (lub Eisensteina, jak kto woli). Do dziś pamiętam z tego filmu obraz osamotnionego, groteskowo-demonicznego premiera Kierenskiego, którego w tym filmie, jak i w oficjalnej bolszewickiej propagandzie posądzano dążenie do osobistej dyktatury i knucie wojskowego puczu. Dzisiaj wiemy, że to był świadomie sfabrykowany mit, jedna z największych mistyfikacji XX wieku.

Nie podawano wtedy, że ten paskudny Rząd Tymczasowy, wyłoniony po obaleniu cara w „rewolucji lutowej”, był wtedy reprezentacją koalicji stronnictw sił demokratycznych, między innymi socjalistycznych − wchodzili doń m.in. dawni rewolucyjni towarzysze broni bolszewików, socjaldemokraci-mienszewicy i socjaliści-rewolucjoniści (eserowcy). Sam szef rządu Aleksander Kierenski był właśnie eserowcem.

A głodujących wtedy jeszcze, mimo toczącej się wojny, nie było. Obrazy wielu, bardzo wielu umierających z głodu ludzi można było zaobserwować dopiero po objęciu władzy przez bolszewików.

Tajemnicze kulisy przewrotu

Mały człowiek (…) rzekł:
− Gdzie człowiek mądry ukryje liść?
A ten drugi odpowiedział:
− W lesie.
(G.K. Chesterton, tł. M.G.)

Pamiętam też czytankę w podręczniku do języka rosyjskiego, jak to wódz proletariatu Lenin bohatersko ukrywał się nad jeziorem Razliw przed tymże Rządem Tymczasowym, który chciał go okrutnie aresztować i postawić przed sądem. Za co? Tego już nam nie mówiono. Pewnie po prostu dlatego, że ten rząd był taki z natury złowrogi… To i czynił złe rzeczy, bo niegodziwości były mu po prostu lube. Cóż tu wyjaśniać?

Dopiero w wiele lat później, i to z oficjalnych komunistycznych publikacji dowiedziałem się, że wydano wtedy nakaz aresztowania Lenina pod zarzutem agenturalnej działalności na rzecz Niemiec, państwa wrogiego, toczącego podówczas z Rosją krwawą wojnę. Wiedziano bowiem, że w kwietniu tegoż roku Lenin z grupą swoich rosyjskich towarzyszy-rewolucjonistów został starannie przetransportowany przez całe Niemcy aż do portu promowego na wyspie Rugii koleją, w słynnym „zaplombowanym wagonie”, pod troskliwą opieką oficerów niemieckiego Sztabu Generalnego.

Rządowi znane też były finansowe powiązania Lenina i jego bolszewickiej wierchuszki z podejrzanym niemieckim (wcześniej rosyjskim) obywatelem, socjalistą-biznesmenem Parvusem, działającym wtedy na terytorium Danii i podejrzewanym (słusznie) o to, że jest współpracownikiem niemieckiego wywiadu. Wielki wódz bolszewików był więc poszukiwany nie jako groźny wyraziciel woli mas, lecz jako postać zhańbiona, ktoś w rodzaju Judasza − ten, który zainkasował niemieckie srebrniki za wycofanie Rosji z wojny, wprowadzenie jej w stan chaosu i zawarcie z Niemcami korzystnego dla nich pokoju. Poświadczają to znane obecnie dokumenty ówczesnych władz Cesarstwa Niemieckiego.

Ale to już – pozwolę sobie tutaj sparafrazować Kiplinga − odrębna historia.

Co ciekawe, rozprawę przeciwko Leninowi z oskarżenia publicznego przygotowywano na koniec października − licząc według obowiązującego wówczas w Rosji kalendarza juliańskiego; według naszego gregoriańskiego kalendarza byłby to listopad. Do tej rozprawy nigdy nie doszło. Przeszkodził… wybuch zbrojnego bolszewickiego przewrotu, który usunął Rząd Tymczasowy i samo oskarżenie Lenina o agenturalność skazał na zapomnienie na długie dziesięciolecia.

W przeddzień

Skąd wzięli się żołnierze wśród uczestników przewrotu?

Żołnierze garnizonu piotrogrodzkiego, w porównaniu ze swoimi kolegami na froncie, żyli sobie wygodnie i wręcz bosko, spędzali czas na bezpiecznym próżnowaniu… i na nieustannym wiecowaniu. Prowadzona przez Rząd Tymczasowy demokratyzacja armii kompletnie oduczyła tych „obrońców ojczyzny” respektu dla jakiejkolwiek dyscypliny i hierarchii wojskowej − po prostu ich krańcowo zdemoralizowała i rozzuchwaliła.

Zamiast kadry oficerskiej wojskiem rządziły wybieralne sowiety dieputatow – „rady delegatów”. Premier Kierenski chciał się pozbyć tego niebezpiecznego, nieobliczalnego elementu i wysłać na front, w ogień prawdziwej walki. To wywołało przerażenie i bunt. Większość obecnych w Piotrogrodzie żołnierzy wypowiedziała po prostu posłuszeństwo dowództwu armii i zadeklarowała podporządkowanie piotrogrodzkiemu Komitetowi Wojskowo-Rewolucyjnemu, w nadziei, że uchroni ich to przed władzą socjalistycznej (i o wiele bardziej popularnej) partii eserowców. Komitet miał rzekomo służyć Radzie Piotrogrodzkiej do ochrony przed ewentualnymi próbami kontrrewolucji (którymi straszyli bolszewicy).

W istocie był to jednak to organ stricte bolszewicki, przygotowujący starannie zaplanowany, zbrojny pucz przeciwko rządowi − na oczach wszystkich, ale, co dziwne… w tajemnicy − nawet przed Radą Piotrogrodzką, współkolegami-eserowcami i wieloma członkami Komitetu Centralnego własnej, bolszewickiej partii.

Kierował nim swoisty – w tej chwili już właściwie niezależny od jakiegokolwiek wyższego autorytetu poza nieobecnym Leninem − triumwirat: Lew Trocki (wł. Bronsztiejn), Władimir Antonow (wł. Owsiejenko) oraz lider marynarzy Floty Bałtyckiej Pawieł Dybienko.

21 października KWR ogłosił swoją władzę nad garnizonem Piotrogrodu. 23 października rozszerzył zasięg swej władzy na Twierdzę Pietropawłowską, której działa wychodziły na Pałac Zimowy. Rząd Tymczasowy stracił rzeczywistą wojskową kontrolę nad stolicą dwa dni przed rozpoczęciem zbrojnego powstania – konstatuje Figes. Od tej pory nominalnie rządzący Rosją premier i jego ministrowie byli praktycznie bezbronni.

Zwykły, jesienny dzień

„Punkt kulminacyjny powstania przeszedł zasadniczo niezauważony” − pisze wspomniany już O. Figes. I przytacza wspomnienie naocznego świadka, który powracał wtedy pieszo do domu w odległości niespełna stu metrów od Pałacu Zimowego, około godziny 23.00, gdy bolszewicy szykowali się do ostatecznego natarcia na Pałac Zimowy. „Ulica świeciła pustkami − wspominał ten świadek, W. Awierbach. − Noc była cicha, miasto zdawało się wymarłe. Słyszeliśmy echo własnych kroków na chodniku”.

Głowa i koordynator przewrotu − był nim wtedy właśnie Lew Trocki − zaangażował do tego celu ogółem ok. 25 000–30 000 ludzi, ochotniczej robotniczej Czerwonej Gwardii, zrewoltowanych marynarzy i żołnierzy − czyli 5% wszystkich robotników i żołnierzy w Piotrogrodzie. Według Figesa wieczorem 25 października na placu Pałacowym kręciło się prawdopodobnie od 10 000 do 15 000 ludzi. Jednak nie wszyscy brali czynny udział w „szturmowaniu” Pałacu Zimowego.

„Nieliczne zachowane fotografie z październikowych wydarzeń wyraźnie pokazują skromne siły powstańcze. Widać na nich garstkę czerwonogwardzistów i marynarzy stojących na opustoszałych ulicach” – pisze wspomniany historyk.

A tymczasem… Czerwona Gwardia ustawiła blokady na licznych piotrogrodzkich mostach i patrolowała ulice opancerzonymi samochodami − tzw. broniewikami. Zajęła lokalne posterunki policji. Od rana przejęto kontrolę nad dworcami kolejowymi, pocztą i telegrafem, bankiem państwowym, centralą telefoniczną oraz stacją elektryczną. Rebelianci mieli więc kontrolę nad niemal całym miastem z wyjątkiem strefy centralnej wokół Pałacu Zimowego i placu św. Izaaka. Zamknięci wewnątrz Pałacu Zimowego ministrowie Kiereńskiego nie mieli nawet kontroli nad własnymi telefonami i prądem.

KWR spodziewał się ukończenia operacji zbrojnej przed południem. O godzinie 10 rano Lenin, który do tej pory ukrywał się i wrócił w przebraniu do Instytutu Smolnego (sztabu przewrotu), kończył już pisać manifest „Do obywateli Rosji”, ogłaszający obalenie Rządu Tymczasowego.

Przebieg puczu napotkał jednak na nieoczekiwane przeszkody. KWR stracił kontrolę nad harmonogramem przewrotu. Po pierwsze, spóźnili się marynarze – chyba najbardziej zdziczali, ale i najbardziej bojowi z puczystów.

Sygnałem do ataku miało być wciągnięcie na maszt twierdzy czerwonej latarni, która w tym przypadku nie oznaczała wezwania do rozpusty, lecz do „bohaterskiego” ataku na Pałac Zimowy. Latarnia zaginęła. Bolszewicki komisarz Błagonrawow zaczął jej szukać, wpadł po ciemku w błotniste bagienko. Jakąś lampę (nie czerwoną) znalazł, ale nie dało się jej wciągnąć na maszt, rebelianci nie otrzymali więc sygnału świetlnego.

Akustycznym preludium miały być z kolei salwy ciężkich dział polowych z Twierdzy Pietropawłowskiej, lecz w ostatnim momencie stwierdzono, że… są to zardzewiałe egzemplarze muzealne, z których strzelać się nie da. Przyciągnięto działa zastępcze, ale okazało się, że nie ma do nich odpowiednich pocisków. Ostatecznie dopiero o godzinie 18.50 KWR doręczył ultimatum do Pałacu Zimowego, żądając poddania się Rządu Tymczasowego.

Premiera już wtedy w Pałacu nie było, opuścił Piotrogród, udając się na poszukiwanie jakichś wiernych, względnie bojowych i zdyscyplinowanych oddziałów, które zechciałyby stanąć w obronie rządu.

Tymczasem w Pałacu inżynier Pałczynski, któremu powierzono obronę, nie mógł znaleźć choćby planu budynku ani nikogo, kto znałby jego topografię, wskutek czego jedne z bocznych drzwi pozostały niestrzeżone i bolszewiccy szpiedzy mogli swobodnie zakraść się do środka.

W tym krytycznym momencie do obrony rządu − poza dotychczasową garstką żołnierzy − dołączyły dwie kompanie kozaków, niewielka liczba młodych junkrów (podchorążych) z akademii wojskowych oraz 200 kobiet-żołnierek ze szturmowego Batalionu Śmierci. W sumie około 3000 żołnierzy.

O 21.40 dano wreszcie sygnał i z krążownika ,,Aurora” wystrzelono ślepe naboje. Huk był potężny, kobiety-żołnierki zaczęły wpadać w histerię… duch obrońców upadał. Po krótkiej przerwie na łaskawą ewakuację tych, którzy chcieliby opuścić Pałac, dowództwo puczystów nakazało prawdziwy ostrzał artyleryjski z Twierdzy Pietropawłowskiej, z „Aurory” i z placu Pałacowego. Większość pocisków wystrzelonych z twierdzy wylądowała w Newie, nie wyrządzając żadnych szkód.

„Legendarny »szturm« na Pałac Zimowy, w którym trwała ostatnia sesja gabinetu Kierenskiego, bardziej przypominał zastosowanie rutynowego aresztu domowego, jako że większość sił broniących pałacu udała się już do domu, głodna i zniechęcona, jeszcze zanim rozpoczął się atak. Jedyną rzeczywistą szkodą wyrządzoną carskiej rezydencji był odłupany gzyms i stłuczona szyba na trzecim piętrze” – pisze wspomniany historyk.

Gdy obrońcy zaniechali obrony i do Pałacu weszli bolszewiccy rebelianci, zobaczyli ministrów, którzy leżeli teraz wyciągnięci na kanapach albo garbili się w fotelach, oczekując końca. W momencie wejścia puczystów zerwali się z miejsc i − z jakiegoś osobliwego powodu − chwycili za płaszcze.

Owsiejenko-„Antonow” oznajmił: „Wszyscy jesteście aresztowani” – i… sprawdził listę obecności. Wiadomość o nieobecności Kierenskiego zdenerwowała napastników, jeden z nich krzyknął, że trzeba zakłuć sk…synów bagnetami. Aresztowanych zaprowadzono na piechotę do Twierdzy Pietropawłowskiej, której więźniami mieli zostać. Po drodze bolszewicka eksporta obroniła ich przed próbami linczu.

„Rejonowi komisarze policji, pytani w pierwszym tygodniu listopada, czy w październiku doszło do jakichś masowych ruchów zbrojnych, wszyscy bez wyjątku odpowiedzieli, że nic podobnego. »Na ulicach był spokój«, odparł szef policji dzielnicy Ochtyńskiej. »Ulice były opustoszałe«, dodawał komendant III Dystryktu Spasskiego”.

„Upajający” smak zwycięstwa

Po zdobyciu Pałacu Zimowego napastnicy „odkryli jedną z największych znanych piwnic winnych. W kolejnych dniach zniknęły stamtąd dziesiątki tysięcy wiekowych butelek. Bolszewiccy robotnicy i żołnierze raczyli się (…) ulubionym winem ostatniego z carów, wyprzedając wódkę tłumom na ulicach. Pijany motłoch demolował wszystko, co tylko napotkał na swojej drodze. (…) Marynarze i żołnierze krążyli po zamożnych dzielnicach, rabując mieszkania i zabijając ludzi dla rozrywki. Każda dobrze ubrana osoba stawała się oczywistym celem ataków (…). Nowe bolszewickie władze próbowały to powstrzymać, niszcząc zapasy alkoholu. Wypompowywali wino na ulicę – ale tłumy zbierały się i piły je prosto z rynsztoka”…

A inne „bohaterskie sukcesy”? Pisze o tym inny historyk Edward Radziński w swojej znanej biografii Stalina.

Bolszewicy tej nocy zwyciężyli kobiety − wspominała Maria Boczarnikowa, starszy kapral batalionu kobiecego. – „Kobiety też aresztowano i tylko dzięki pułkowi grenadierów nie zostałyśmy zgwałcone. Zabrano nam broń. (…) Była tylko jedna zabita. Zginie jednak wiele z nas, gdy bezbronne będziemy wracać do domów. Pijani żołnierze i marynarze łapali nas, gwałcili i wyrzucali na ulicę z najwyższych pięter kamienic”.

Antychrześcijańskie ostrze mitu

Późniejsza bolszewicka propaganda, a właściwie „czerwona religia” według pomysłu niejakiego Anatola Łunaczarskiego – na miejsce właściwej historycznej relacji z przebiegu tych wydarzeń stworzyła coś w rodzaju antychrześcijańskiej mitologii.

Nie zapomniano przy tym o wszelkich okultystycznych, nawet „lucyferycznych” akcentach. Wszak nazwa „Aurora” oznacza zorzę poranną, jutrzenkę, a właściwie Jutrzenkę – postać starożytnej mitologii. W Biblii upadły archanioł nazwany jest „Synem Jutrzenki” − łacińscy tłumacze Biblii przełożyli to, jak wiadomo, na Lucifer – „Niosący Światło”.

Bolszewicka rewolucja zaś miała przecież przynieść światło nadziei oraz racjonalnej, „naukowej” wizji rozwoju ludzkości – no i zarazem zgnieść reakcyjne „ciemne przesądy” starego porządku.

Czy te uderzające, symboliczne zbieżności to czysty przypadek?

Nadużywana później w sowieckiej propagandzie symbolika światła postępu pokonującego ciemność, te wszystkie wschodzące słońca w sowieckich godłach mają rodowód niewątpliwie wolnomularski. O innych − okultystycznych, nawet satanistycznych źródłach ideologii bolszewickiej, o ich demonicznej „mistyce” przelanej krwi, o gnostycznych i pogańskich nawiązaniach sowieckiej propagandy, symboliki i obrzędowości wiele napisano. Ten wątek wykraczałby jednak poza zamierzone ramy niniejszego artykułu. Może warto tu przypomnieć jedynie niepozorny, ale wymowny szczegół.

Orlando Figes podaje: Miejsce, w którym stał na kotwicy krążownik „Aurora”, znajdowało się przy malutkiej kapliczce obok mostu Mikołajewskiego. Kilka lat później bolszewicy zniszczyli kapliczkę, robiąc na jej miejscu miejski wychodek.

Niezamierzony czarny humor i ironia historii: w swoim antychrześcijańskim szale nowi władcy uznali, że do symboliki miejsca rozpoczęcia wiekopomnej Rewolucji Październikowej lepiej niż akcesoria „starej” religii będzie pasowało… ludzkie gówno.

I tak oto nadeszły dni nowej władzy, która jak zmora wisiała nad ludami dawnej Rosji i połowy Europy do 1991 roku, kiedy to Komunistyczna Partia Związku Sowieckiego definitywnie zeszła ze sceny.

Artykuł Mirosława Grudnia pt. „Bolszewicki przewrót październikowy 1917 roku – wielki mit w świetle faktów” znajduje się na s. 5 grudniowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 42/2017, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z regionalnymi dodatkami, czyli 36 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Mirosława Grudnia pt. „Bolszewicki przewrót październikowy 1917 roku – wielki mit w świetle faktów” na s. 5 grudniowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 42/2017, wnet.webbook.pl

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Historia życia Mikołaja Diaczyńskiego – najstarszego repatrianta z Kazachstanu/ Mirosław Grudzień, „Kurier WNET” 41/2017

Emerytury ma półtora tysiąca. Niedużo, ale dużo mu nie potrzeba. Cieszy się, że jest na starość w Polsce, między swoimi, słyszy polską mowę; jest kościół, ksiądz go odwiedza, rodzina, wnuki, prawnuki.

Mirosław Grudzień

Historia jednego życia
Wspomnienia najstarszego repatrianta z Kazachstanu

Mikołaj Diaczyński ma 90 lat. Jest najstarszym żyjącym repatriantem RP z Kazachstanu, a prawdopodobnie też najstarszym repatriantem z całej fali powrotnej, która napłynęła do kraju po rozwiązaniu Związku Sowieckiego i osiedliła się w już całkiem niepodległej Rzeczypospolitej Polskiej.

On i jego rodzina znaleźli się w sowieckiej republice Kazachstanu w 1936 roku. Był wtedy 9-letnim chłopcem. Nie znaleźli się tam dobrowolnie – zostali przesiedleni, wywiezieni z obszaru sowieckiej wówczas Ukrainy.

Urodził się w 1927 r. się we wsi Januszewka na Żytomierszczyźnie, niedaleko na wschód (ok. 100 km) od granicy przedwojennej Polski, w okolicach miasta Marchlewsk (dawniej i dzisiaj – Dołbysz). Rzeka tam była piękna, Słucz. Ich rejon to był Marchlewskij Polskij Nacjonajnyj Rajon – mówili tam na to „Marchlewszczyzna”. Biedny region. Długo nie było stacji kolejowej ani bitych dróg.

Słabo pamięta tamto życie w Januszewce – tylko piękną rzekę Słucz i piaski, lasy, bagna, rozlewiska – i tak bez końca, prawie połowa Marchlewszczyzny taka była. Tam już kończył się Wołyń, a zaczynało się Polesie.

Mikołaj Diaczyński | Fot. z archiwum rodziny Diaczyńskich

Ma na imię Mikołaj, ale z Marchlewszczyzny nie pamięta chodzenia Świętego Mikołaja z prezentami. Z tamtejszych polskich zwyczajów świątecznych w ogóle niewiele pamięta − oblewanie wodą, śmigusa-dyngusa na Wielkanoc. A potem to już nie było bezpiecznie obnosić się z polskimi zwyczajami, i to jeszcze katolickimi. W Kazachstanie już bezapelacyjnie nie było polskiego świętego Mikołaja, tylko rosyjski Died Moroz − on przychodził do dzieci, ale już nie do niego. I to na Nowy Rok, nie na Boże Narodzenie − tego święta już nie można było tam świętować, chyba że bardzo po cichu. W Kazachstanie cukierków nie było, przez wiele lat nie wiedział, co to jest. Dopiero po wojnie na święta dzieci zaczęły dostawać malutkie torebeczki z ciastkami.

Rodzina ze strony matki, Ewy, zamieszkiwała obszar Żytomierszczyzny od wieków. Natomiast ojciec, Józef, był z centralnej Polski, z Łodzi. Dobrowolnie się osiedlił na Żytomierszczyźnie jeszcze za carskich czasów, w ciągu pierwszej wojny światowej. Tam się ożenił z tamtejszą gospodarską córką, założył rodzinę, włożył w tę ziemię dużo pracy rąk, dużo potu.

Mikołaj pamięta, że przed wywózką jadali dużo owoców i warzyw, dobra tam ziemia była na sady i ogrody − melony, morele, buraków było mnóstwo. Kaszy jadł co niemiara. No i dużo jajek. Bo potem w Kazachstanie to jajka nie zobaczyłeś – wszystko trzeba było oddać państwu.

On tego nie pamięta, ale w jego rodzinie wspominali, że oni tam widzieli polskich ułanów tylko dwa razy w życiu, podczas wojny polsko-bolszewickiej: wiosną 1920 roku, kiedy wojsko polskie szło na Kijów, i jesienią, kiedy się wycofywało na ustaloną rozejmem granicę.

Szczególnie cieszył się dziadek, bo przecież pochodził z centralnej Polski, z Łodzi. Takie dwa krótkie mgnienia życia… a potem już tylko ciągle świat sowiecki.

Nie z własnej winy znaleźli się wtedy poza granicą Polski. Tak wykreślono granice. Teraz to mówią, że można było inaczej, można było przesunąć te polskie granice dalej na wschód, przygarnąć naszą Żytomierszczyznę do Ojczyzny… Bolszewicy byli wtedy gotowi na ustępstwa, ziemia jeszcze paliła się im pod nogami, nie byli pewni swego… Ale cóż, stało się inaczej.

Dziecinny świat przed katastrofą

Mikołaj jako mały chłopiec nawet nie przeczuwał, że nad tym dziecięcym szczęściem zbierają się chmury burzowe. Wie z tego tyle, co mu później bardzo ostrożnie opowiadała rodzina.

Większość miejscowych to byli Polacy, Ukraińców – gdzieś ponad trzy razy mniej. Było też trochę Niemców, chłopów niemieckich, co jeszcze carowie ich sprowadzili. Polacy tamtejsi to też już wtedy byli to przeważnie chłopi we wioskach. Wszyscy ci chłopi-Polacy byli katolikami – mówiono wtedy: „jak katolik, to Polak”. A bolszewikom się to nie podobało… bo oni wsi i chłopów nie lubili. Dla nich najważniejsi byli robotnicy z fabryk – proletarijat.

Z czasem większość wykształconych, miejskich Polaków z tego terenu bolszewicy powywozili albo rozstrzelali jako „polskich szpiegów”. Robotników było na początku niedużo – były tam dwie małe huty szkła i fabryka porcelany w Marchlewsku. Bolszewicy wybudowali jeszcze w Marchlewsku elektrownię, szpital i dwie nowe huty szkła – no to robotników przybyło, przywozili też tam polskich robotników z innych miast sowieckich, nawet z Rosji. W 30. roku dołączono do Rejonu jeszcze kilka wsi.

Były tam polskie szkoły i takie specjalne punkty nauki dla dorosłych, uczono ich czytać i pisać po polsku, wychodziła specjalna gazeta dla nich − dużo ludzi się tego uczyło. Na początku to gdzieś tak co drugi Polak umiał czytać i pisać; u Niemców było z tym lepiej, u Ukraińców gorzej. Potem się z tym poprawiło. No, ale z miłości do Polaków władze tego nie robiły – chodziło o to, aby mogli czytać bolszewicką propagandę, „uświadamiać się” tak, jak oni chcieli. Były nawet polskie sądy, polskie książki, polskie gazety.

Dopiero po rozwiązaniu Polskiego Rejonu w 1935 roku zaczęły się prześladowania nauczycieli i polskich urzędników – nawet polskich działaczy partii bolszewickiej, którzy stworzenie tego rejonu popierali, którzy nim kierowali. Bo w ogóle Polaków wtedy na Ukrainie, przed 1937 rokiem, było dużo, byli bardzo czynni, także w bolszewickich władzach było ich dużo.

No i była walka z katolickimi księżmi, coraz ostrzejsza… a najwcześniej właśnie na Marchlewszczyźnie. Kościołów i kaplic było już wtedy niewiele, ot, na palcach policzyć. A wszystkich księży z nich gdzieś zabrali – że niby to „polscy szpiedzy”, że robili „krecią robotę” przeciwko ludowi sowieckiemu. Po 1938 roku to już w ogóle w Związku Sowieckim nie było czynnego ani jednego katolickiego kościoła… Oni się tym chwalili, aby im dokuczyć (kiedy byli już daleko, w Kazachstanie).

Co mieli robić Polacy-katolicy bez księży? Zbierali się po cichu po domach na modlitwy, były kółka różańcowe. Różne babcie uczyły dzieci religii, prowadziły modlitwy na pogrzebach… przechowywały jak świętość książeczki do nabożeństwa. No i oczywiście po wywózce do Kazachstanu zachowali swoją wiarę.

Zaczął się okres, kiedy Sowieci postanowili budować przy zachodniej granicy taki obronny pas umocnień wojskowych, „linię Stalina”. Wtedy uznano Polski Rejon za pas przygraniczny… i że ten pas trzeba oczyścić z ludzi niepewnych, którzy mogą sprzyjać wrogowi. A ten wróg to była właśnie „pańska Polska”. A oni byli Polakami – wszyscy, co do jednego, potencjalni diwiersanty.

Pokój ryski z Rosją Sowiecką i podporządkowaną jej Ukraińską Republiką Sowiecką podpisany w Rydze przewidywał, że Polacy po stronie sowieckiej będą mogli przyjąć obywatelstwo Rzeczypospolitej Polskiej, o ile przedtem mieszkali w tzw. Kongresówce (oficjalna nazwa za ostatnich carów: Priwislinskij Kraj).

Ich ojciec Józef nie mógł wrócić, chociaż pochodził z Łodzi. Byli ludzie, którzy chcieli wyjeżdżać do Polski, nawet próbowali uciekać przez granicę. Nic z tego, nie pozwalali. Zresztą tam, we wsi Januszewka, ojciec miał wszystko, do czego się serce przywiązało. Został ze swoimi. Jak się później okazało − na własną zgubę.

Zaczęto go bowiem podejrzewać o niesłychane rzeczy, o tajną robotę przeciwko Związkowi Sowieckiemu. Jeszcze przed wywózką do Kazachstanu już go mieli na oku – najpierw OGPU, potem NKWD. Na razie w Januszewce ojca zostawiali w spokoju, ale po wywózce do Kazachstanu wkrótce zabrało go tamtejsze NKWD − i więcej go rodzina nie zobaczyła.

Przyczyny likwidacji „polskiej wyspy” i wysiedleń

Po śmierci Lenina głową państwa sowieckiego został Stalin. Ludzie nie spodziewali się tego, co on tam sobie po cichu uknuł… A tu – jeszcze pod koniec lat 20. z jego rozkazu zaczęto „rozkułaczanie” (wywożenie do łagrów bogatych gospodarzy). No i tworzenie kołchozów. U nich na Marchlewszczyźnie bardzo dużo gospodarzy uznali za „bogatych kułaków”, gdzieś tak co piątego… a drugie tyle za „średnich kułaków” i „podkułaczników”. To i prześladowania były tu większe, prawie połowy mieszkańców. Już w 1933 roku wywieziono kilkaset rodzin, innych przesiedlano do większych wsi.

Oni tam bardzo nie chcieli tych kołchozów, wykręcali się, jak tylko było można, to i tworzenie kołchozów bardzo wolno szło. Na początku lat 30. na wschodniej Ukrainie prawie wszyscy byli już w kołchozach, a na tej Marchlewszczyźnie – zaledwie trzecia część. Jeśli były, to tworzyli jej Niemcy i Ukraińcy − Polacy nie. Nie chcieli kołchozów, nie chcieli się też „rozkułaczać”. Ciągle mieli nadzieję, że władza sowiecka jest tu tylko chwilowa, że przyjdzie znowu polskie wojsko. Nawet szeptali ludzie, że były ukryte grupy „kułaków” w lasach i na bagnach… które próbowały przedrzeć się przez granicę do Polski.

Wtedy właśnie bolszewicka propaganda po raz pierwszy zaczęła mówić o „polskich tajnych organizacjach”, kierowanych z Polski i wrogich Związkowi Sowieckiemu. Bolszewicka wierchuszka tam, w Moskwie, była bardzo niezadowolona z Polaków. Wielki Głód (1930–33) złamał ludzki opór. Wiele wsi głodowało, ludzie ginęli z głodu, w tym dzieci umierały setkami… Ale u nich takiego wielkiego głodu nie było, jak na wschodniej Ukrainie, zwłaszcza nad Donem…

No i wtedy Politbiuro w Moskwie doszło do wniosku, że z Polaków nie da się zrobić prawdziwych „ludzi sowieckich” − więc lepiej będzie wywieźć wiele dziesiątek tysięcy Polaków z Marchlewszczyzny daleko, daleko… na gołe stepy Kazachstanu.

W październiku 1935 roku Polski Rejon Narodowy został rozwiązany i zlikwidowany. Represje – zsyłki do łagru i wyroki śmierci – dotknęły co czwartego mieszkańca.

Wysiedlenie i pierwsze lata w Kazachstanie

Najpierw była uchwała Politbiura bolszewickiego KC w Moskwie, ze stycznia 1935 r., o przesiedleniu 15 tysięcy rodzin polskich i niemieckich z Ukrainy do Kazachstanu. 28 kwietnia 1936 roku rząd sowiecki wydał pamiętny dekret nr 776-120 O wysielenii, czyli o deportacji. Mówił on o przewiezieniu chłopów polskich i niemieckich w całej masie do Kazachstanu i budowaniu tam nowych kołchozów na niezamieszkałym stepie.

To był ich pierwszy „eksperyment masowy” na taką skalę, z całą narodowością − robiony właśnie na Polakach. Polacy poszli wtedy na pierwszy ogień… przez to bolszewicy i NKWD się nauczyli, jak to robić najlepiej, nabrali dużej wprawy – w czasie wojny im się to przydało, gdy zaczęli przesiedlać Niemców Nadwołżańskich, Kaukaskich, Kałmuków, Tatarów z Krymu, Czeczenów z Kaukazu i wiele innych narodów…

Zgodnie z końcowymi raportami NKWD, wywózki na Syberię i do Kazachstanu objęły wówczas łącznie około 50 tysięcy Polaków, nie tylko z Marchlewszczyzny. Ale ci wywiezieni mieli szczęście. Potem było jeszcze gorzej – ludobójcza rzeź Polaków, których uznano − jakbyśmy to dzisiaj nazwali − za V kolumnę. Była to masowa „likwidacja polskich spiskowców i szpiegów” na mocy prikazu narkoma Jeżowa z 1937 r. W ramach tej właśnie „polskiej operacji” został zabity ojciec pana Mikołaja.

Na wiosnę 1936 roku ogłoszono dekret rządowy, a już we wrześniu zaczęły się wywózki. Jeszcze w sierpniu zapowiedzieli to ludziom i dali dwa tygodnie na spakowanie. Na kilkadziesiąt osób wypadał jeden „bydlęcy” wagon, do którego miał wejść też zapas żywności i zwierzęta domowe. Pozwolono im zabrać jedno zwierzę z gospodarstwa domowego. Większość wzięła krowę, niektórzy konia. Konie były do jazdy wierzchem, do ciągnięcia wozów, do transportu jucznego. Do orki na nowym miejscu trzeba było kastrować byki i orać wołami, jak za dawnych czasów.

Ta podróż koleją trwała gdzieś tak do trzech tygodni. Na początku października kolej przywiozła ich do północnego Kazachstanu i wyładowała w małej miejscowości, która się wtedy nazywała Tajncza, obecnie po kazachsku Tajanszy. Miejsce, które im wyznaczono na osiedlenie, nazywało się Odinnadcataja toczka posielenija – po polsku „Jedenasty Punkt Osiedlenia”. Taki napis widniał na słupie. Na 3 eszełony („rzuty”) Polaków wypadał 1 eszełon z Niemcami. Tak więc Polaków była tam ogromna większość.

Od gołego stepu do wzorowego kołchozu

Po dotarciu na miejsce… żal było patrzeć. Goły, suchy, „głodowy” step. Trawa i chaszcze stepowe − burzany, bez drzew… Stało tam tylko kilkanaście ogromnych namiotów żołnierskich z brezentu. Powitało ich też NKWD. Zapowiedziano im, że jako specpieriesielencom nikomu z nich nie wolno opuszczać wyznaczonego „punktu osiedlenia” bez specjalnego zezwolenia. Tamtejsi ludzie, specjalnie przywiezieni wcześniej, przygotowali saman – to takie miejscowe słowo, używane w Centralnej Azji − tak się tam nazywała ubita glina, albo nawet ziemia, wymieszana z drobno pociętą suchą trawą, stepowymi chaszczami, badylami dla umocnienia; robiono to w wielkich formach. W każdej były takie bloki samanu, kilka sztuk – i to słońce na stepie wysuszało, aż się zrobiło twarde i mocne.

Pisarz Anatol Diaczyński, syn Mikołaja, wspomina, że jeszcze wiele lat potem widział ogromne jamy, z których wybrano glinę i ziemię na saman.

Anatol Diaczyński, syn Mikołaja, członek ZLP w Rzeszowie

No a potem trzeba było z nich budować ziemianki. Jedna połowa na rodzinę, ale pierwszej zimy to w każdej takiej połówce mieszkało po dwie, trzy rodziny.

Co było robić? Trzeba było wybudować wieś i pomieszczenia dla bydła, zanim nadejdzie kazachstańska zima (a zimy są tam bardzo ostre i trwają do ośmiu miesięcy). Ściany ziemianek pomazać gliną, zrobić byle jakie dachy ze zdrewniałych badyli burzanów, bo przecież prawdziwego drewna nie było. Podłóg też nie było, bo z czego? Tylko ubita ziemia. Tak to było przez 20 lat, do czasów Chruszczowa…

Najważniejsze jadło, jakie pan Mikołaj pamięta z Kazachstanu, tak gdzieś do lat 70. – to ziemniaki, ziemniaki, ziemniaki, na wszystkie sposoby. Większość wszystkiego, co wyprodukowali – mięso, mleko, masło, jajka − im przecież zabierano. Ziarno – dla nich zostawało to gorszej jakości, odpadowe. Kur było mało. Jajka prawie wszystkie trzeba było oddać. Mięso było nie dla nich. Do picia? Ciepła woda, odtłuszczone mleko i przed długie lata – „herbata” z poziomek zbieranych w jarze. Prawdziwej herbaty nie było. Było tam słone jezioro, 12 km od wsi – woda parowała… a wtedy sól się osadzała, więc jeździli tam i łopatami zgarniali tę sól z brzegów jeziora do worków, i takiej używali w domu.

Z opieki medycznej pamięta jednego felczera na całą wieś i jego żonę – pielęgniarkę. Do tego jedną położną. Długo było tak, że chorowało i umierało dużo dzieci, zwłaszcza zimą.

Rodzina Diaczyńskich liczyła wtedy razem sześć osób − ojciec, matka i czwórka dzieci. Mikołaj był najstarszy z nich. Znajomi, krewni odnajdowali się długo potem, bardzo powoli, porozrzucani po innych punktach – bo przecież nie było wolno się swobodnie poruszać po tych toczkach posielenija − tylko za specjalnym zezwoleniem.

O wcześniejszych polskich zesłańcach tam nie słyszeli. Tacy byli raczej w kopalniach Karagandy albo na Syberii, już poza Kazachstanem. U nich nie, bo tam był goły step. Ale pan Mikołaj pamięta, że w ich wsi – Zielonym Gaju – było kilka rodzin z tych, których zesłali po wojnie 1939 roku. Potem większość z nich się gdzieś zapodziała, nie wiedzieli, gdzie. Może przenieśli się do innych miejscowości? Ale teraz myśli, że może oni dostali się do armii Andersa albo Berlinga – bo to do września 1939 roku byli obywatele Polski, więc mieli prawo wstąpić do polskiego wojska.

No a oni sami − nie bardzo mogli się rozglądać po terenie. Przecież nie wolno było się swobodnie poruszać, jeździć, nawet do sąsiednich wsi – chyba, że za specjalnym zezwoleniem… byli pod nadzorem, od początku była specjalna komiendantura NKWD, aby ich pilnować… żeby komuś nie przyszło do głowy uciekać. Nie mieli dokumentów – były trzymane wszystkie pod kluczem, a bez nich ani rusz, nie było co myśleć o zmianie miejsca. Tak było 20 lat, do połowy lat 50., kiedy to we wsi zlikwidowano komiendanturę 1 stycznia 1956 roku – już za czasów pierwszego sekretarza Kompartii, Nikity Chruszczowa.

Polacy na obcej ziemi

Tam byli nie tylko Polacy, od początku byli z nimi wysiedleni z Marchlewszczyzny chłopi niemieccy – dobrzy gospodarze. Sporo też rodzin mieszanych. W czasie wojny przesiedlono do nich kaukaskich górali, Czeczeńców. Tym to się źle żyło na stepowej równinie, bez gór. Nie mogli się z tym oswoić, klimat dla nich za ciężki − wymierali szybko. Byli nawet Koreańczycy z Dalekiego Wschodu, znad oceanu… Dla nich był lżejszy rygor, oni byli tymczasowo.

W domu każdy mówił do swoich w swojej mowie, a z tymi obcoplemieńcami mówili po ukraińsku, ale z domieszkami rosyjskimi, polskimi, niemieckimi… taka dziwna internacjonalna mowa. Większość zesłańców była z Ukrainy, wszyscy znali taką wołyńską odmianę ukraińskiego – a później i rosyjski.

Z zachowaniem polskiej mowy u młodych były kłopoty. Po wybudowaniu wsi i malutką szkołę tam postawiono, czteroklasówkę… Ale tam uczono po rosyjsku. A jako nauka „obcego” języka − tylko niemieckiego. O polskim nie było wcale mowy… Chcieli skazać ich polskie dzieci na obrusienje. A przecież trzon tej wsi – to byli Polacy, wieś się nazywała po polsku – Zielony Gaj. Na pamiątkę tych lasów, gajów, drzew, które pamiętali z Ukrainy.

Siedmioklasówka, całkiem w rosyjskiej mowie, powstała we wsi tuż przed Wielką Wojną… przed niemieckim napadem na Związek Sowiecki w 1941 roku. W Sojuzie mówili: „Wielka Wojna Ojczyźniana” i liczyli ją nie od 1939 roku, jak w Polsce, ale właśnie od 1941.

Wszystkich mężczyzn, jacy tylko mogli broń nosić, pod koniec wojny wzięli do Armii Czerwonej i prosto na front, nawet porządnie przeszkolić nie było jak. Wielu ich wtedy padło w bojach. Wioskowych Niemców-przesiedleńców też wtedy zabrano ze wsi, ale nie do armii, nie ufano im. Poszli do takiej specjalnej „armii pracy”.

Do roboty w kołchozie pozostały baby, staruszkowie i niedorostki, nawet dzieci musiały robić w gospodarstwie. Niemcy zabierali coraz więcej sowieckiej ziemi, kołchozy na Syberii i w Kazachstanie, na dobrym czarnoziemie, musiały żywić cały kraj i armię, był nacisk, aby było tego dużo… Nie było lekko. Plony i tak były nie za dobre, ale praktycznie wszystko szło przez kołchoz do państwa, ludziom zostawały marnej jakości ziarno oraz odpady.

Dom rodzinny w Kazachstanie | Fot. archiwum rodziny Diaczyńskich

To i co z tego, że była szkoła-siedmiolatka? Mikołaj zaczął do niej chodzić, ale dalej nie mógł, musiał pomagać rodzinie w robotach…

W przekazywaniu polskiej mowy dzieciom ogromną rolę odgrywała wiara i modlitwa. W domach modlili się po cichu − po katolicku, w polskiej mowie, nigdy w obcej. Jak już nic nie pomagało, to polska modlitwa przypominała młodym, że są dalej Polakami. Dzieci miały przykazane, aby trzymać język za zębami, bo przecież panowali nad nimi bezbożnicy, w szkole uczyli, że Boga nie ma. A po 1939 roku – że „panskoj Polszy” też już nie ma i że nigdy nie będzie…

Było tam kilka narodowości, prawdziwa mieszanka. Długo każdy naród trzymał się swoich, trochę z dala od obcych, ale trzeba było przecież razem pracować. O Polakach pan Mikołaj mówi, że żyli w zgodzie, po bratersku − obowiązywało solidarne działanie, współpraca, pomoc sąsiedzka. Ludzie byli dla siebie dobrzy, dzielili się tym, co mieli… mogli na siebie liczyć.

Polacy mieli tam najwięcej ze wszystkich humoru − życie bardzo trudne, ale okraszali wesołością, dowcipami, żartami. Tak szło łatwiej. Przy robocie dużo się śpiewało – oj, ile pieśni… To była prawdziwa osłoda. Bo cóż? Telewizji długo tam nie było… do lat sześćdziesiątych. Na początku przyjeżdżało do nich objazdowe kino, ale tylko raz na miesiąc, uruchamiane dynamem…

No, a kiedy potem syn sprowadził pana Mikołaja do Polski – to ku jego zdziwieniu okazało się, że tutaj Polacy prawie wcale nie śpiewają, jakby się wstydzili. To go strasznie dziwiło. Jakże tak, bez harmonii, bez pieśni?

Ku lepszemu

Po śmierci Stalina odczuli zmiany na lepsze… ale powoli, powoli… Od tamtej pory do przyjazdu tutaj – ponad 40 lat. Jak to ogarnąć w kilku zdaniach? Za Chruszczowa zlikwidowali im nadzor − tę komendanturę, o której była mowa wcześniej. NKWD poszło k czortu. Więcej swobody było w poruszaniu się po okolicy − chociaż dalej były ograniczenia. Jak młody człowiek miał szukać sobie żony poza kołchozem, zapoznać się z jej rodziną? Ciężko.

Potem było lepiej, gdy ich dzieci, te zdolniejsze, szły do szkół wyższego poziomu, na studia… no i pracę dostawały gdzieś w mieście. Anatol już pamięta te lepsze czasy. Za czasów pieriestrojki zaczęli organizować się Polacy w swoje narodowe organizacje, ich Anatol tam działał. No i zaczęli się razem starać o kościoły, o życie religijne, parafialne…

Polacy pokazali tam wszystkim, że są pracowici, gospodarni, po prostu dobrzy rolnicy. Podziwiali ich, potem zaczęli chwalić, wyróżniać – za wyniki, wydajność. A przecież więcej ich tam było w tej okolicy Polaków niż Rosjan i Kazachów. Ich kołchoz wyrósł przez ten czas na najlepszy w całej obłasti (obwodzie) − 1000 krów, 3000 świń, 200 koni. W czas wojny zaczęły pojawiać się u nich traktory, ich liczba urosła do 60, pod koniec, w latach 90., było ich o wiele więcej. Kołchoz powiększył się do 2 000 ludzi… 20 000 hektarów ziemi rolnej. Każda rodzina miała przy domu uczastok – to taka działka na własny użytek, dla siebie – powiększyli je potem do 8 arów. Tam głównie warzywa… Z tych działek się najbardziej cieszyli, bo to urozmaicenie… szło do rodziny, małych dzieci. Żeby one choć lepiej jadły.

Od Chruszczowa to wolno było już wierzyć w Boga – ale po cichu, nie obnosić się z tym, nie robić zgromadzeń religijnych, nie nawracać innych. Słuchy dochodziły, że byli tacy, co nawracali − to ich od razu do aresztu, i surowa kara – łagier.

Dopiero za późnych giensieków KPZR z tym się bardziej poprawiło − tak gdzieś od Andropowa wolno już to było robić bardziej na oczach władzy. Potem Gorbaczow, pieriestrojka. Pierwsze kościoły katolickie się pojawiły na początku lat dziewięćdziesiątych – w Tajanszy, Krasnoarmiejsku. W Zielonym Gaju − od 1993 r. Najpierw to była prosta wiejska chata przerobiona na kaplicę.

Nowy kościół w Zielonym Gaju | Fot. archiwum M. Diaczyńskiego

Teraz pan Mikołaj patrzy wstecz na całe swoje życie, podsumowuje trudne losy całej rodziny… Groby jego najbliższych rozrzucone są wszędzie, na ogromnym obszarze − pod Łodzią, na Żytomierszczyźnie, a potem i w Kazachstanie. Ale przede wszystkim na cmentarzu w kazachstańskim Zielonym Gaju.

Gdy znalazł się w Kazachstanie, był młodym chłopakiem. Ale potem dorósł, kandydatkę na żonę znalazł w innej wsi zesłańczej − Biełojarce. Oczywiście aby się spotykać, aby nawiązać kontakt między tymi wsiami, były potrzebne za każdym razem zezwolenia. No, ale ożenił się, urodziły się dzieci… Czworo było, ale została trójka, bo najstarszy zmarł w dzieciństwie. Anatol jako drugi z kolei, teraz najstarszy z trójki… córka i jeszcze młodszy syn. Anatol ukończył Instytut Literacki imienia Gorkiego w Moskwie – pełne studia wyższe. Córka ma wykształcenie pedagogiczne, po uczelni niższego szczebla. Młodszy syn skończył 8 klas.

Do Polski pomógł panu Mikołajowi się przeprowadzić syn Anatol, który był działaczem tamtejszego związku Polaków, a tu w Polsce − jest pisarzem, znanym przede wszystkim z tego, że pisze o losach polskich przesiedleńców. Jak to starali się o repatriację – opisał w swojej książce To my jesteśmy, Polsko – jej rozszerzone wydanie wyszło po rosyjsku O tiech pozabytych skażitie chot’ słowo (przetłumaczono ją też na ukraiński).

W Polsce przyjęto go normalnie, ze zrozumieniem − nie narzeka.

Emerytury razem ze wszystkimi dodatkami, w tym świadczenie kombatanckie i zasiłek opiekuńczy, zasiłek dla seniora − to wychodzi półtora tysiąca. Niedużo, ale dużo mu nie potrzeba. Cieszy się, że jest na starość w Polsce, między swoimi, słyszy polską mowę − jest kościół, ksiądz go odwiedza, rodzina, wnuki, prawnuki.

Prawnuki już jakby w innym świecie żyją, niewiele rozumieją z tamtych czasów. I pewnie tak musi być. Oby miały coraz lepiej, nie gorzej. I oby nie zaznały poniewierki, biedy. Tego wszystkim życzy.

Ale nie żałuje swojego życia, że było takie, a nie inne. Bywało ciężko i smutno, były i dobre chwile. Polak jest mocny, wytrzymały, nie dadzą mu łatwo rady. I zawsze jakoś, choćby najgorzej mu się żyło − zachowa nadzieję… i humor.

Co pozostało po dziadku − głowie rodu

Ojcem pana Mikołaja był − jak już była mowa − Józef Diaczyński (w Polsce jego nazwisko pisało się jeszcze wtedy: Dyjaczyński). Przypomnijmy: pochodził on z centralnej Polski, z Łodzi, rozstrzelano go już po przesiedleniu do Kazachstanu, co ma związek z ludobójczą rzezią sowieckich Polaków, znaną jako „operacja polska” NKWD. Przeprowadził ją w latach 1937–1938 narkom Nikołaj Jeżow na rozkaz Stalina. NKWD zabrało Józefa w 1938 roku, zaledwie półtora roku po przybyciu do Kazachstanu. Wtedy już „operacja polska” się kończyła, za kilka miesięcy sam Stalin miał nakazać jej wstrzymanie − i winą za jej „nadmierną srogość” obciążył… samego Jeżowa.

Ojciec był jedną z ostatnich ofiar tej rzezi Polaków (ogółem: ok. 200 000 rozstrzelanych). A po roku… w więzieniu NKWD znalazł się sam Jeżow.

Dodatkowa przyczyna „winy” ojca była taka, że pochodził z centralnej Polski, z Łodzi. Pod koniec I wojny światowej znalazł się na Żytomierszczyźnie. Dwóch jego kolegów później wróciło do Polski, a on zakochał się w matce Mikołaja i pozostał na tamtej ziemi. Skazano go i rozstrzelano, ale rodzina nie wiedziała ani jaki wyrok, ani gdzie, ani kiedy… gdzie pogrzebano zwłoki. Takie były wtedy przepisy – nie mówić rodzinie.

Dziadek Józef Diaczyński | Fot. archiwum rodziny Diaczyńskich

Ksiądz przed rozstrzelaniem, spowiedź, komunia? A gdzieżby! Nawet pytać nie było wolno, bo strach… Długo nie wiedzieli, że nie żyje, myśleli, że ciągle przebywa w łagrze. Dopiero jak umarł Stalin, nastały czasy Chruszczowa, dostali urzędową wiadomość, że niby ojciec już dawno „umarł w łagrze na chorobę brzucha” (dyzenterię). Ale ciągle był liczony jako wrag. No i dopiero wiele lat potem − Anatol, już w niepodległym Kazachstanie, przed samym wyjazdem do Polski (1995 r.) dostał inne urzędowe pismo: że ojciec został rozstrzelany jako polski szpion… ale niewinnie, i że dlatego go już zrehabilitowano.

Na jakiej podstawie go rozstrzelano? No cóż – byli rodziną, która miała (właśnie przez Józefa) „krewnych za granicą”. Takich moskiewskie Politbiuro już w 1935 roku kazało wywozić w pierwszej kolejności, jako podejrzanych o wrogość do bolszewickiego ustroju (ukaz z 17 stycznia następnego roku).

Dla dziadka to już wtedy był gotowy gwóźdź do trumny. Po przywiezieniu do Kazachstanu dano mu jeszcze trochę czasu, aby pobudował dom dla rodziny. A potem – przyszli po niego. Paragraf do skazania − prikaz narkoma Jeżowa 00485. Tam trzeci punkt mówił, że trzeba aresztować wszystkich tych, co przybyli z Polski – bo mieli być wszyscy oni „nasłani jako dywersanci i szpiedzy”, aby szkodzić w ramach „tajnej polskiej organizacji”. No i – surowo ukarać. A kara za takie okropne rzeczy była tylko jedna. Kto by tam dokładnie dochodził winy pojedynczego człowieka? Znęcano się tylko, aby wymusić zeznania, aby biedak obciążył innych Polaków i żeby potem wykazać, jaka to była straszna polska siatka dywersyjna…

Pan Mikołaj nie wie, gdzie pogrzebano ojca. Na pewno byle gdzie, może gdzieś w rowie… Tak jak i mnóstwo innych podobnych zastrzelonych… bez oznakowania.

Jak teraz wiedzą, wyroki wydawała wtedy specjalna trojka, to byli zarazem oskarżyciele i sędziowie, bez żadnego obrońcy. I tak było z jego ojcem. Wtedy państwo sowieckie notorycznie kłamało rodzinom, że taki aresztowany „zmarł po chorobie”. Rodzina modliła się za niego w domu, w tajemnicy, po cichu… podczas świąt, głównie Zaduszek.

Gdy enkawudziści przyszli go zabrać, to w domu było tylko kilka małych zdjęć na ścianie. Zdarli ze ściany i cisnęli do pieca, spalić. Żeby śladu nie zostało w pamięci. Mikołaj jako dorastający syn długo nosił potem portki i robocze buty ojca. Ale się zdarły, nie zostało śladu. Zresztą została tylko po nim malutka książeczka po polsku – modlitewnik z początku XX wieku.

Józef umiał dobrze czytać i pisać po polsku, oni już z tym mieli kłopoty – mówili po polsku, znali trochę liter – ale lepiej znali ruskie bukwy, tego alfabetu ich tam uczono. No, ale niektóre modlitwy z tej książeczki znali na pamięć – pan Mikołaj pamięta, jak mama bardzo lubiła śpiewać „Lulajże, Jezuniu” i inne dawne i dobre polskie kolędy. Jego najstarsza siostra przechowuje ten modlitewnik do dziś, jest on tam u niej, w Kazachstanie.

Ostatnio z synem Mikołaja, Anatolem, skontaktowała się kuzynka z Łodzi. Szukała czegoś w domowych albumach i przypadkowo znalazła – małe, stare zdjęcie Józefa, ojca Mikołaja i dziadka Anatola, zrobione pod koniec I wojny światowej, chyba ostatnie zrobione w Łodzi. Na tym zdjęciu dziadek ma ciągle około 20 lat.

Wnuk trzyma fotografię u siebie jak skarb… ale udostępnia ją czytelnikom „Kuriera WNET”. Patrzy na nie z czułością i wyraźnie dostrzega swoje podobieństwo do dziadka.

Artykuł Mirosława Grudnia pt. „Historia jednego życia. Wspomnienia najstarszego repatrianta z Kazachstanu” znajduje się na s. 14 i 15 listopadowego „Kuriera WNET” nr 41/2017, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z regionalnymi dodatkami, czyli 36 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Mirosława Grudnia pt. „Historia jednego życia. Wspomnienia najstarszego repatrianta z Kazachstanu” na s. 14 i 15 listopadowego „Kuriera WNET” nr 41/2017, wnet.webbook.pl

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego