„Być może najlepsza płyta Kultu jest jeszcze przed nami.” Z Piotrem Wieteską rozmawia Sławek Orwat

Po latach zacząłem tęsknić do grania. Dlatego powstał Buldog, w którym z pomocą kolegów mogłem się ponownie zrealizować artystycznie.

Czy Novelty Poland był na początku waszej wspólnej drogi artystycznym punktem wyjścia, czy też przeciwnie – powołując do życia Kult, postanowiliście wraz z Kazikiem Staszewskim pójść w zupełnie innym kierunku?

Novelty Poland był reaktywowany po rozpadzie Polandu. Ja w Novelty Poland nie grałem (o ile dobrze pamiętam to chyba Jeżyk tam grał).

 

Co spowodowało twoje odejście z Kultu w roku 1986?

Wspólnie z ówczesnym klawiszowcem Kultu (Jackiem Szymoniakiem) zdecydowaliśmy się zostać Świadkami Jehowy, a ponieważ byliśmy wówczas kawalerami nie obciążonymi obowiązkami rodzinnymi, to czas jakim dysponowaliśmy, postanowiliśmy przeznaczać na głoszenie o Królestwie Bożym, a nie na muzykowanie.

 

Połączenie instrumentów klawiszowych i dętych plus zaangażowane społecznie teksty, czy zupełnie inny powód? Na czym twoim zdaniem polega fenomen od lat niesłabnącej popularności zespołu Kult?

Bardzo dobre teksty – przede wszystkim te z pierwszej połowy istnienia Kultu, charakterystyczny styl Kultu (niespotykany również w muzyce światowej), charyzma Kazika, charakter pozamuzyczny kapeli, stabilny skład i różne afery, które co jakiś czas się pojawiały (śmiech)

 

Jako basista spędziłeś w Kulcie 4 lata. W tym roku mija 25 lat kierowania zespołem. Jak oceniasz oba te okresy i jak wytrzymałeś 9 lat bez Kultu?

Te 4 lata grania w Kulcie wspominam miło. Granie w kapeli było spełnieniem moich marzeń, w dodatku ten okres był czymś więcej niż tylko granie kapeli – był w tym również parowątkowy przekaz (m in. światopoglądowy, nasz stosunek do polityki, mody młodzieżowej lub tzw. szołbiznesu). Po latach zacząłem tęsknić do grania. Dlatego powstał Buldog, w którym z pomocą kolegów mogłem się ponownie zrealizować artystycznie. Kiedy w 1995 roku rozpocząłem pracę managera Kultu, był to już inny zespół – bardziej urockowiony, gitarowy. Jednak od tego czasu moja rola w Kulcie nie polega już na tworzeniu lub nagrywaniu muzyki.

 

Kazik Staszewski, Jacek Szymański, Wojciech Jabłoński, Adam Swędera, Janusz Zdunek, Tomasz Glazik. Wszyscy wyżej wymienieni w jakimś stopniu byli wcześniej związani z Kultem. Czy Buldog miał być Twoją odpowiedzią na przerwanie działalności KNŻ?

Nieee, Buldog nie miał nic wspólnego z działalnością KNŻ (lub jej brakiem). Skąd przyszło ci to do głowy ? (śmiech) Buldog był po prostu zaspokojeniem potrzeb wyrazu artystycznego. Ten zespół nie powstał dlatego, bo KNŻ się rozpadł. Zresztą Kazik doszedł dopiero po 2 latach naszego muzykowania.

 

Po odejściu Kazika z Buldoga jego teksty zastąpiliście wierszami Tuwima. Czy można zaryzykować stwierdzenie, że obaj podobnie postrzegają rzeczywistość i że w kwestiach społecznych nic nie zmieniło się u nas od czasów przedwojennych?

Tak, zgadzam się z tym.

 

 Pomimo plejady znakomitych autorów, jacy przewinęli się przez polską scenę rockową w ciągu ostatnich 30 lat,  chyba tylko Grzegorzowi Ciechowskiemu, Kasi Nosowskiej, Grabażowi i właśnie Kazikowi udało się przełożyć ambitny autorski repertuar na sukces medialny. W czym twoim zdaniem należy upatrywać przyczyn tego zjawiska?

W dobrych tekstach, dobrych kompozycjach oraz aktywnej działalności koncertowej.

 

W 2009 roku około 200 osobowa grupa mieszkańców Kłodzka zrywając plakaty, domagała się odwołania koncertu zespołu Kult podając kuriozalny powód, iż zespół gra muzykę alternatywną i psychodeliczną oraz że teksty utworów „Religia Wielkiego Babilonu” i „Post” obrażają ich uczucia religijne. Czy wspominasz więcej takich momentów, czy był to jednorazowy przypadek?

Nie pamiętam więcej takich przypadków, no może poza pozwaniem Kazika przez posła Szafrańca (chyba z ZChN)

 

Czy Kult jest w stanie stworzyć jeszcze album, który dorówna popularnością takim krążkom jak Spokojnie, Mój Wydafca, czy Tata Kazika?

Absolutnie tak! Być może najlepsza płyta Kultu jest jeszcze przed nami. Po dojściu Wojtka Jabłońskiego i Jarka Ważnego ten zespół zdecydowanie odżył i uważam, że jest to bardzo kreatywny skład.

 

 Jesteś współautorem „Krwi Boga”. Czy uważasz tę kompozycję za swój największy przebój, jaki stworzyłeś czy masz sentyment do zupełnie innego kawałka?

“Krew Boga” muzycznie nie odzwierciedla dokładnie mojej osobowości. Zdecydowanie bardziej utożsamiam się z “Do generałów”, “Chrystusem Miasta”, “Piosenką Młodych Wioślarzy”, „Udana Transakcja” (Kult), „Wódka” (Kult), „Ostatnia Wojna” (Kult), „Elita” (Buldog) i „V Rozbiór Polski” (Buldog) lub “Konsumentem” – te utwory wyrażają mój świat muzyczny. A “Krew Boga” to taki wczesny The Cure (śmiech).

 

 W ostatnim 20-leciu o wiele częściej uczestniczyłem w koncertach Kultu w Londynie niż w Polsce. Czy w ojczyźnie na waszych koncertach jest podobna atmosfera, czy jest coś, co wyróżnia londyńską publiczność?

Wszędzie raczej jest podobnie, no może w skali 1-5 o ten 1 punkt w Londynie jest bardziej żywiołowo (śmiech) . Szczególnie przy “Polsce” granej i śpiewanej w Londynie mam ciarki.

„Każdy z nas śpiewając podczas koncertu swoją piosenkę, jest frontmanem.” Z Piotrem Selimem rozmawia Sławek Orwat

Na początku tej mojej ścieżki rozgraniczałem muzykę klasyczną od estradowej, a teraz i klasyka i ta moja piosenkowa twórczość w pewnym momencie zeszły się w jedno.

Sławek Orwat: Często w wywiadach wraz z Janem Kondrakiem i Markiem Andrzejewskim podkreślacie, że Lubelska Federacja Bardów nie ma lidera, a wszystkie decyzje zapadają demokratycznie. Kto w takim razie posiada głos decyzyjny o finalnym kształcie aranżacji poszczególnych piosenek wnoszonych do wspólnego repertuaru przez trzy uznane artystyczne osobowości.

Piotr Selim: Ten zespół faktycznie jest szczególny i wyjątkowy. Każdy z nas jest tu indywidualnością, przynosi swoje własne utwory do opracowania i ma jakiś pomysł na każdy z nich, jak ma on brzmieć i w jakiej formie, jak te chórki powymyślać. Pracujemy na zasadzie partnerstwa i działamy tak już prawie od dwudziestu lat. Lidera w sumie nie ma. Każdy z nas śpiewając podczas koncertu swoją piosenkę, jest frontmanem. Jeśli na przykład ja śpiewam swoją piosenkę solową, to wtedy ja jestem solistą, a koledzy śpiewają chórek. Jeśli śpiewa Janek jako solista, wtedy my zamieniamy się w chórek, natomiast bazą dla każdego wykonawcy zawsze jest instrumentarium i czuć tę potęgę, jeśli ma się te pięć czy sześć głosów koło siebie.

 

Sławek Orwat: Jakie kryteria decydują o tym, że utwór któregoś z was zaczyna być federacyjny?

Piotr Selim: Na koncertach federacyjnych tych piosenek każdy z nas śpiewa kilka. W przypadku naszej czwórki mamy więc koncert składający się z kilkunastu piosenek, które rozkładają się na przykład tak: pięć – pięć – pięć – trzy czy dwie, czyli utworów w naszym indywidualnym wykonaniu nie jest tak dużo. To jest tak, że tych piosenek mamy stworzonych dużo więcej, ale w federacyjnym repertuarze dajemy tylko jakieś wybrane utwory i staramy się, aby zawsze były to utwory najlepsze, czyli takie, żeby był to bardzo dobry tekst, żeby była bardzo dobra muzyka, żeby nie zrobić sobie krzywdy i nie zrobić krzywdy kolegom, tylko po prostu nieść zespół do góry. Natomiast w indywidualnych projektach możemy ryzykować.

 

Sławek Orwat: Piosenki o miłości to spore wyzwanie. Jest to temat oklepany i wyeksploatowany niemal do znudzenia. Twoje nie tylko, nie nudzą, ale portrafią nawet uzależnić. Gdzie leży tajemnica?

Piotr Selim: O teksty trzeba by zapytać autorki Hani Lewandowskiej, z którą już od ponad dwudziestu pięciu lat współpracuję i większość tekstów to są jej piosenki. A są to teksty, które nie przemijają i jestem wręcz przekonany, że jak już nawet nas kiedyś nie będzie, to te piosenki będą zawsze aktualne. To jest – wydaje mi się – wielka siła tekstów, które pisze Hania, bo one dotykają każdego z nas. Każdy z nas, każdy ze słuchaczy coś nowego odkrywa w tych tekstach.

 

Sławek Orwat: „Specjalista od wzruszeń” to arcydzieło nie tylko dla mnie.

Piotr Selim: Takie piosenki, jak „Specjalista od wzruszeń” są w obiegu od wielu i to jest niesamowite, że co jakiś czas dostajemy głosy od naszych znajomych i przyjaciół, którzy po kolejnym wysłuchaniu tego samego utworu odkrywają w nim coś nowego i często mówią: miałem taką, a taką sytuację i teraz zupełnie inaczej już na nią patrzę i na przykład w „Specjaliście od wzruszeń” dziś coś innego mnie dotyka i to jest takie, takie… wielkie!

 

Sławek Orwat: Jak narodziła się wasza współpraca?

Piotr Selim: To jest historia dosyć ciekawa, bo myśmy się poznali i w pewnym momencie Hania podeszła do mnie i powiedziała, że teraz będzie ze mną pisała piosenki, a ja odpowiedziałam, że przecież ja tego nie umiem. No to się nauczysz – odparła. Przyniosła mi tekst. Muzykę napisałem w ciągu dwóch dni, ale w szufladzie trzymałem ją przez dwa miesiące i nikomu nie pokazywałem tej piosenki. Dopiero po dwóch miesiącach ją ujawniłem i tak to się zaczęło.

 

Sławek Orwat: Jako wykształcony muzyk klasyczny, aż tak bardzo rozdzielasz tożsamościowo oba nurty swojej działalności, że postanowiłeś przyjąć pseudonim artystyczny?

Piotr Selim: To nie jest tak, bo widzisz… był taki czas, kiedy dużo jeździliśmy po konkursach i festiwalach i… Andrzejewski ma dobre nazwisko, bo łatwe do przeczytania i do tego na A.

 

Sławek Orwat: Ale za to jako jeden z pierwszych był w szkole wołany do tablicy (śmiech).

Piotr Selim: U mnie za to często była taka sytuacja, że wychodzisz i ktoś cię zapowiada: teraz wystąpi przed państwem Piotr Chhhh…oniuk! I już wszyscy się cieszą. I to był jakby pierwszy powód, żeby coś z tym zrobić, a drugi był taki, że jako muzyk klasyczny na Akademii Muzycznej trochę jednak chciałem rozgraniczyć to wszystko.

 

Sławek Orwat: Czyli to Hania popchnęła cie w stronę estrady?

Piotr Selim: Tak.

 

Sławek Orwat: Bez Hani zostałbyś tylko w muzyce klasycznej?

Piotr Selim: Bez Hani na pewno.

 

Sławek Orwat: Ale i tak od tego nie uciekasz. Płyta W rytmie bolera jest przecież pełna odniesień do muzyki klasycznej. 

Piotr Selim: Na tym albumie znajdziesz piosenki, które inspirowane są muzyką Fryderyka Chopina, jest tam Nokturn, jest jedna piosenka inspirowana Etiudą Rewolucyjną i to jest we mnie. Gram i ćwiczę klasykę od ponad trzydziestu lat. Ja od tego nie chcę uciekać, tylko ja z tego po prostu czerpię i wykorzystuję to w kompozycjach i w graniu na fortepianie. To jest też dla mnie fajna sytuacja, że na początku tej mojej ścieżki rozgraniczałem muzykę klasyczną od estradowej, a teraz i klasyka i ta moja piosenkowa twórczość w pewnym momencie zeszły się w jedno i obecnie kiedy mam koncerty z orkiestrą symfoniczną i z chórami, to w jednej części np. gram repertuar klasyczny, a za chwilę śpiewam swoje piosenki. Nie znam takiego drugiego wykonawcy.

 

Sławek Orwat: Gdybyś miał wymienić swoje najpiękniejsze momenty z życia artystycznego, to co by to było?

Piotr Selim: Najpiękniejszy moment to przede wszystkim poznanie Hani Lewandowskiej i to, ze dała mi pierwszy tekst, że pokazała mi ile radości i szczęścia może przynieść tworzenie, komponowanie, śpiewanie i że nadal cały czas piszemy i mam nadzieję pisać dalej będziemy. Pamiętam jak w roku 2012 odbyła się premiera kantaty „Z ziemi wiernej”. To był nasz pierwszy koncert w pełni symfoniczny. Siedziałem przy fortepianie i w pewnym momencie przestałem grać, tylko zacząłem słuchać orkiestry, chórów. I przyszła taka niespodziewana myśl! Przecież to NASZE!!! Ale to już nie było tylko nasze, tylko tych wszystkich, którzy to wykonywali i tych wszystkich, którzy słuchali tego, co… zaczęło żyć własnym życiem i poszło do innych ludzi. I to jest piękne i dzieje się tak coraz częściej.

 

Rolą barda jest komentować rzeczywistość. Z Markiem Andrzejewskim rozmawia Sławek Orwat

LFB jest to rodzaj piwnicy artystycznej opartej na składce repertuarowej. Składamy się bowiem swoim repertuarem na program.

Zaczynałeś w roku 1988 od orkiestry św. Mikołaja.

– Ja ten okres wspominam jako okres pasjonacki. Myśmy wtedy dużo chodzili po górach i ja Bogdana [Brachę – przyp.red] po raz pierwszy spotkałem w jakiejś stodole, gdzie nocowaliśmy i gdzie on także jako wędrowiec akurat dotarł, chociaż wcale nie był na nocleg zapowiedziany ani zabukowany (śmiech). Trafił po prostu swój na swego i wtedy też po raz pierwszy usłyszałem jak on fantastycznie śpiewa i gra na gitarze. Dużo też rozmawialiśmy, bo byłem wówczas początkującym muzykiem, bardzo zafascynowanym piosenką ludową. Zgadaliśmy się więc dość szybko, po czym pojechałem na pierwszą próbę zespołu, który wtedy jeszcze nawet nie miał swojej nazwy. Grałem tam na bałałajce, na basach podhalańskich i na gitarze, a Bogdan miał pomysł, żeby śpiewać piosenki łemkowskie.

 

 Miałeś także swój udział w kultowym Teatrze Gardzienice Włodzimierza Staniewskiego oraz w Teatrze Grupa Chwilowa śp. Krzysztofa Borowca.

 

Kiedy już trochę popracowaliśmy w Orkiestrze, kilkoro z nas dostało propozycję, żeby wziąć udział w warsztatach Teatru Gardzienice. Teatr ten organizował warsztaty teatralno-muzyczne od wielu, wielu lat i nadal to robi. Pojechaliśmy więc i już tam zostaliśmy. Wsiąknęliśmy na dobre, ja na chwilę, Marcin Mrowca na stałe.

 

Czym różnił się Teatr Gardzienice od Teatru Grupa Chwilowa?

 

To są dwa zupełnie różne światy. Teatr Gardzienice to teatr, który wywodzi się z pieśni. Dla nas, dla których pieśń i muzyka stanowiły pasję życia, wszystko to było bardzo po drodze. W tym Teatrze zresztą cały ruch sceniczny wywodzi się z pieśni. To jest trochę tak, jak opowiadanie tańcem o architekturze, bo tak naprawdę trzeba ten teatr zobaczyć, żeby wiedzieć, o co w nim chodzi. Jest to teatr niezwykły, który wywarł na mnie olbrzymie wrażenie, teatr niezwykle profesjonalny, w którym spotkałem się z bardzo wysoce postawioną poprzeczką artystyczną. Był to też teatr reżyserski i autorski Włodzimierza Staniewskiego. On miał w ogóle taki pomysł, że przeniósł go na grunt – jakbyś ty to powiedział – czysty, bo przeniósł go na grunt pod-lubelskiej wsi do Gardzienic, a jest to miejsce, gdzie – uwierz mi – diabeł mówi dobranoc.

 

 A Teatr Grupa Chwilowa?

 

– Porównując Teatr Gardzienice do Teatru Grupa Chwilowa, to w tym drugim przypadku teatru było znacznie mniej. Robiliśmy tam coś, co właściwie należałoby nazwać śpiewogrą. Otóż Krzysztof Borowiec nosił przez wiele lat w swojej torbie „Album Rodzinny”. Jest to poemat, który napisał Michał Bronisław Jagiełło, a napisał go na podstawie zdjęć z własnego albumu rodzinnego. Są to zdjęcia, które przedstawiają jego rodzinę w momentach bardzo przełomowych dla całej naszej polskiej tradycji, czyli tuż przed II Wojną Światową, podczas II Wojny Światowej i zaraz po II Wojnie Światowej, kiedy – jak to pokazane jest właśnie w tym albumie – jego rodzina przejeżdżała pociągiem z Polski do Polski przez granicę, a miejscem akcji była Wileńszczyzna, czyli Wilno i okolice Wilna, a bohaterami były postacie, które występują na tych zdjęciach i które opisane są za pomocą prostych, ale jednocześnie niezwykle pięknych i wzruszających wierszyków. To, że mogłem brać udział w tworzeniu „Albumu Rodzinnego”, było dla mnie niezwykle ważnym doświadczeniem. Wszystkie te wiersze składające się na całość tego poematu opatrzyliśmy muzyką i wykonywaliśmy jako pieśni siedząc przy stolikach między publicznością, a Krzysztof Borowiec jako reżyser był… kelnerem, spektakl był osadzony w przestrzeni kawiarnianej. Krzysztof miał też taką bardzo brzęczącą tacę, którą w momentach najbardziej wzruszających niespodziewanie upuszczał. Piosenki z „Albumu Rodzinnego” są bardzo kameralne, spokojne i wydaje mi się, że piękne… Ten moment, kiedy następowało upuszczenie tacy przez Krzysztofa Borowca, był czymś, jakby nagle spadała bomba i było w tym coś tak potwornego, coś tak nieludzkiego, jak ta wojna.

 

 Jako solista zacząłeś występować w 1993 roku. Wystarczył ci zaledwie rok, żeby zostać laureatem I nagrody Studenckiego Festiwalu Piosenki w Krakowie oraz nagrody im. Wojtka Bellona dla śpiewających autorów. Przyznasz sam, że w zadziwiającym tempie stałeś się artystą znanym?

 

Wiesz co? Wtedy wcale mi się nie wydawało, że dzieje się to tak szybko. Jak się ma… ile to ja miałem wtedy lat? No… ileś tam. Byłem sobie małą dziewczynką (śmiech) i wtedy rok to jest naprawdę dramatyczny i wielki okres czasu. To dopiero teraz ten czas się dla nas zmienił i dopiero teraz nam te lata biegną o wiele szybciej, niż wtedy. W roku 1993 to ja byłem zupełnie inną dziewczynką niż w roku 1994, kiedy zostałem laureatem i był to długi i owocujący w wiele wydarzeń rok i wtedy wcale mi się nie wydawało, że wszystko jest za szybko i nagle, natomiast na pewno spowodowało to wtedy u mnie jedną ważną rzecz. Kiedy na Studenckim Festiwalu Piosenki dostałem nagrodę im. Wojtka Bellona dla śpiewających autorów, bardzo mnie to zmobilizowało do dalszej pracy.

 

Skąd wzięła się Grupa Niesfornych?

 

Zespół powstał dlatego, że chciałem swoje piosenki pokazać w trochę innym świetle. Chciałem trochę odejść od poezji śpiewanej.

 

 I dlatego na moment związałeś się z jazzem?

 

Powiedziałbym, że chciałem te moje piosenki ubogacić, dodając im troszeczkę koloru do formuły poetyckiej. Nie zamierzam tu oceniać, że muzyka poetycka jest niekolorowa, bo ona już wtedy miała wielu świetnych aranżerów i dużo fajnych, kolorowych pomysłów, jak na przykład Wolna Grupa Bukowina i przede wszystkim te ich świetne aranże wokalne. Ja w tym wszystkim próbowałem znaleźć swoją własną drogę, żeby pokazać swoją piosenkę w mniej oczywistym świetle, chciałem też, żeby była ona rozpoznawalna i żeby była inna. W związku z tym pojawili się muzycy z Akademii Jazzowej w Katowicach, czyli pojawił się saksofon, trąbka, gitara basowa, bębny i granie bardziej funkujące, albo tak, jak mówisz jazzujące. I tak powstała Grupa Niesfornych i tak nagraliśmy płytę Trolejbusowy batyskaf.

 

 Wielokrotnie występowałeś na Festiwalu Polskiej Piosenki w Opolu.

 

Tak, a pierwszy raz miałem wystąpić w Opolu jako ten, który przeszedł kwalifikacje Debiutów. Tylko że w międzyczasie – i to znów jest ten słynny długi rok pomiędzy 1993 a 1994 – dostałem te nagrody na Festiwalu Studenckim w Krakowie, a jednym z jurorów opolskich Debiutów i Festiwalu w Krakowie był ten sam człowiek – Jan Poprawa, który stwierdził, że festiwal krakowski ma dłuższą tradycję, czyli jest festiwalem, który jest starszy. I on nie bardzo by chciał, żeby laureat Studenckiego Festiwalu Piosenki w Krakowie był weryfikowany jeszcze przez inny festiwal. W związku z tym zaśpiewałem w Opolu już jako laureat Studenckiego Festiwalu Piosenki w Krakowie, a w Debiutach już nie brałem udziału. I bardzo dobrze, bo wtedy Debiuty wygrała Justyna Steczkowska (śmiech).

 

 

Niewątpliwie twoim najważniejszym „dzieckiem” jest Lubelska Federacja Bardów. Z formacją tą wiąże się o tyle ciekawa historia, że oprócz tego, że jesteście zespołem stricte muzycznym, jesteście też dla Lublina czymś podobnym, jak Piwnica Pod Baranami dla Krakowa.

 

Bardzo ładnie to wychwyciłeś. Tak, jest to rodzaj piwnicy artystycznej opartej na składce repertuarowej. Składamy się bowiem swoim repertuarem na program, bo jest wśród nas wielu piszących, wielu komponujących, wielu wokalistów.  Taka zresztą była nasza idea od początku, kiedy to w Lubelskiej Federacji Bardów było trochę więcej wokalistów i trochę więcej piszących bardów niż obecnie i z różnych powodów się to potem zmieniało. Odszedł z naszego świata Marcin Różycki, wyemigrował w dalekie strony Igor Jaszczuk i tak to wszystko się jakoś potoczyło, że w tej chwili zamiast wielu autorów, jest ich paru, za to skład zespołu jest bardziej zelektryfikowany. W tej chwili ze składu założycielskiego zostało tylko nas czworo: Jan Kondrak, Piotr Selim, Jola Sip i ja.

 

 Jola Sip jest postacią arcyciekawą w nurcie piosenki poetyckiej, ponieważ jak powszechnie wiadomo wykonuje dwie – wydawałoby się – skrajnie różne czynności: z jednej strony jej życie to Kraina Łagodności, z drugiej natomiast jest…

 

…brązową medalistką Mistrzostw Polski Tae-Kwon-Do (smiech).

 

 Niewątpliwie sztandarowym utworem LFB jest wykonywany przez Jana Kondraka „Ataman”. 

 

– To jest piosenka ludowa, która z pochodzenia tak naprawdę jest piosenką rosyjską i rzeczywiście jest to utwór niezwykły, bo w tej chwili na Ukrainie, tam gdzie jest wojna, śpiewa się tę piosenkę po jednej i po drugiej stronie. Jan często o tym mówi i ja też podobnie czuję, że tak naprawdę jest to piosenka o żołnierzu pozostawionym na śmierć przez swojego dowódcę. W niechlubnej historii świata zdarza się to nieustannie: dowódcy, wodzowie, politycy, wysyłają na śmierć w swoim imieniu ludzi młodych, zaślepionych jakimiś bałamutnymi hasłami, czy jakąś dziwną ideologią.

 

„Wstań przyjaciółko moja” z wyraźnymi odniesieniami do „Pieśni nad pieśniami” ze Starego Testamentu to drugi po „Atamanie” klasyk Jana Kondraka.

 

Tak, zdecydowanie Jan napisał „Wstań przyjaciółko moja” i jeszcze parę innych utworów na podstawie „Pieśni nad pieśniami”. Są tam nawet pewne zwroty użyte dosłownie z tłumaczenia Czesława Miłosza, a część jest parafrazowana i dlatego to tak pięknie i nieoczekiwanie brzmi. Mało tego, trzeba też pamiętać, że do tego wzniosłego stylu pisania odwoływał się swego czasu także Edward Stachura, który jest mistrzem Jana Kondraka. Stachura jest także – co tu ukrywać – naszym mistrzem i jest to jeden z najwybitniejszych nie tylko poetów, ale pisarzy polskich.

 

Zgodzisz się, że muzykę Lubelskiej Federacji Bardów można nazwać muzyką oczyszczającą?

 

Nie wiem, czy jest ona oczyszczająca, ale na pewno w jakiś sposób jest czysta. My najczęściej używamy instrumentów akustycznych, przez co jesteśmy ekologiczni. Ekologiczni w myśleniu oraz  ekologiczni w sposobie pisania piosenek i ich wykonywania. Jest w tym coś czystego przynajmniej w zamyśle i nie chcemy, aby nasza muzyka była zafarbowana, zamotana fotoshopem, wyretuszowana.

 

Czystość waszej muzyki opiera się też na szczerości przekazu.

 

No tak! To jest w ogóle podstawowa sprawa, że trzeba pokazać coś prawdziwego. Najczęściej są to właśnie emocje, osobiste przemyślenia czy jakaś własna obserwacja świata. Taka jest też rola barda, żeby komentować rzeczywistość, a nie tylko śpiewać proste piosenki o miłości.

 

 Co powiesz na temat swojego ostatniego albumu solowego?

 

Hasztagi to – jak na razie – płyta życia. Jest zwieńczeniem mojej wieloletniej pracy i zdobytego doświadczenia. W roku jej wydania obchodziłem ćwierćwiecze pisania i śpiewania piosenek. Postanowiłem więc nagrać album zawierający wszystkie elementy, które sprawdziły się w tej mojej dwudziestoparoletniej drodze artystycznej. Otóż sprawdziła się współpraca z Grupą Niesfornych, czyli z sekcją jazzowo-funkującą, na którą składają się: trąbka, saksofon, puzon, mocne bębny, bas i gitara elektryczna. Sprawdził się też pomysł na absolutnie „koszerny” skład z Katarzyną Wasilewską i Jakubem Niedoborkiem pod nazwą „Akustycznie”. Sprawdziła się współpraca z Jagodą Nają. Wszyscy ci wspaniali muzycy spotkali się na płycie Hasztagi. Tak jak na nagrywanej 23 lata temu płycie Trolejbusowy batyskaf wymieszały się żywioły, znów kipiało, wrzało od dzikich pomysłów i znów wzajemnie się inspirowaliśmy.  Efektem nie jest zatem prosty wynik dodawania talentów dwunastu muzyków lecz raczej uzyskaliśmy efekt mnożenia! Wrócił młodzieńczy zapał, udało nam się odrestaurować nasze współbrzmienie. W ten cały jazz wspaniale wpasował się mój syn Michał – bardzo zdolny, młody pianista. Zagrał wszystkie partie instrumentów klawiszowych na płycie. I to jak zagrał! Starałem się zrobić ten album najlepiej jak tylko się da. Piosenki zaaranżowaliśmy bardzo precyzyjnie, z dużym namysłem i dokładnym przygotowaniem. Prawie wszystkie utwory były grane rok wcześniej na koncertach. Mieliśmy je „ostrzelane w boju”. Nawet części improwizowane dokładnie zaplanowaliśmy: kto w danym miejscu i z jaką energią. Zaśpiewaliśmy i nagraliśmy żywe instrumenty w doskonałych warunkach studia Laboratorium Dźwięku CSK w Lublinie. Całość brawurowo zmiksował we Wrocławiu Robert Szydło. Wszystko wyszło moim zdanie wspaniale!

 

„Piosenki nasze są albowiem różne”. Z Janem Kondrakiem z Lubelskiej Federacji Bardów rozmawia Sławek Orwat   

Przez cały rok 1998 już się spotykaliśmy i graliśmy co miesiąc wspólne programy. Nazwa LFB jeszcze wówczas nie funkcjonowała.

Sławek Orwat: Poezja… 

Jan Kondrak: …to słowo za często dziś używane. Poezja jest wtedy, kiedy najpierw to napisał poeta, a potem zostało to wydane w książce i ocenione przez polonistów, czyli przeze mnie jako rzecz wartościowa literacko, czyli oryginalna i dopiero potem zaśpiewana przez Grechutę, Niemena, Demarczyk czy kogoś innego. To jest poezja śpiewana. Na ogół nazywacie poezją śpiewaną piosenkę o nieco większych ambicjach literackich, ale to jest piosenka literacka. To nie jest poezja.

Sławek Orwat: Był taki czas, kiedy twój image był lustrzanym odbiciem Freddiego Mercury.

Jan Kondrak: Ja lata młodzieńcze spędziłem z gitarą i spędziłem je w takich mediach jak Wolna Europa. Tam zaczynałem publikować swoje utwory. W związku z tym nie miałem wejścia na oficjalną polską estradę. Musiałem krążyć gdzieś tam po obrzeżach i w drugim obiegu, w szarej strefie funkcjonować i kiedy wyszedłem z niej w latach dziewięćdziesiątych, kiedy Polska odzyskała suwerenność, postanowiłem założyć Zakon Muzyczno Literacki. Chciałem prowadzić artystyczny model życia, który niejako nastąpił, ale trochę później. Chciałem móc się zamykać na całe miesiące i pracować studyjnie i bardzo rzetelnie. Szukałem ludzi do współpracy i nie znalazłem ich. Na moment, na parę lat udało mi się współpracować z Piotrem „Miki” Mikołajczakiem, który zamieszkał po prostu u mnie w domu i to był taki zakon. Dwóch zakonników, którzy zajmowali się głównie piciem koniaku.

Sławek Orwat: W regułę takiego zakonu to i ja bym się mógł śmiało wpisać (śmiech).

Jan Kondrak: Naprawdę tak było. Cohen też zamykał się w klasztorze i na koniec przyznał, że głównie nauczył się tam pić koniak. O sobie też mogę to powiedzieć, tylko, że myśmy mistrza nie mieli, tylko ścigaliśmy się w mistrzostwie, kto więcej wypije. Ja na przykład zakąszałem, a Mikołajczak nie. W związku z tym była to tak silna różnica, że musieliśmy się rozstać. On został w rezultacie filmowcem, a ja zostałem w tym, co robię do dziś. To był Zakon Muzyczno Literacki, który przez wiele lat zrealizował wiele projektów, a że ja byłem wówczas absolutnie zafascynowany Freddie Mercurym, starałem się osiągnąć coś w wokalistyce idąc jego tropem, czyli pokazywać bardzo dużo skomplikowanych technik wokalnych, mniej koncentrując się na pracy kompozytora, czyli w ogóle się nie koncentrując i trochę koncentrując się na pracy autora tekstów, ale nieco innych, niż wcześniej. Pisząc dla siebie jako wokalisty zacząłem bowiem pisać z rozrzedzonym sensem i bardziej dźwięcznie. Czyniłem tak po to, żeby można było moje walory wokalu uzewnętrznić, bo kiedy pisze się gęsto, bezkompromisowo, to polszczyzna zaczyna szeleścić, zgrzytać i zaczyna przeszkadzać w śpiewaniu i wtedy wokaliści polscy przechodzą szybko na angielski i z punktu widzenia Warszawy i Pałacu Kultury stają się w rezultacie nie wiadomo kim, ale mimo wszystko osiągają pewne efekty. Ja nie chciałem rezygnować z polszczyzny, ale zmieniłem się jako pisarz i zacząłem pisać teksty krótkie, bardziej okrągłe, bardziej otwarte na „o” i „e”, bo te dźwięki mi wychodziły lepiej i dlatego zrobiliśmy wtedy naprawdę sporo śnie, cmateriału, głównie telewizyjnego. Wyszła jedna płyta, która płytą się nawet nie okazała, bo w międzyczasie wydawnictwo wydało kasetę i zbankrutowało. Zbankrutowało głównie przez nas. Nazywało się Pol Mar i dziesięć tysięcy tej kasety poszło w świat. Był to ważny epizod w moim życiu. Pomyślałam wtedy, że się już nic więcej w moim życiu nie stanie, więc napisałem „Piosenkę w samą porę” i chciałem popełnić samobójstwo (śmiech), ale że nie umiałem tego zrobić, to zaangażowałem się w Lubelską Federację Bardów.

Sławek Orwat: Właśnie, co takiego wydarzyło się w roku 1999, że w pełni ukształtowani, niezależni i świadomi swej wartości artyści postanowili połączyć siły pod szyldem Lubelska Federacja Bardów?

Jan Kondrak: Przez cały rok 1998 już się spotykaliśmy i graliśmy co miesiąc wspólne programy. Nazwa LFB jeszcze wówczas nie funkcjonowała, ale myśmy już jako środowisko istnieli. Pomysł był mój. Po prostu zaprosiłem wszystkich, których lubiłem, i których… (uwaga, to jest bardzo ważne) przynależność do ekipy była na podstawie „paszportu”. Tym paszportem było zwycięstwo w jakimś ogólnopolskim festiwalu piosenki artystycznej, literackiej, kabaretowej. Tędy nabór szedł. Jeśli ktoś wygrywał przegląd, był przeze mnie zapraszany do współpracy w ramach tak zwanej kotłowni biesiadnej i to trwało równiutko rok.

 

Sławek Orwat: Czy LFB posiada lidera, czy też panuje u was całkowita demokracja?

Jan Kondrak: Tak, demokracja u nas panuje, bo istnieje między nami demokratyczny układ federacyjny. Relacje tego typu są także wtedy, kiedy idzie o sprawy organizacyjne. Jeśli ktoś ma pomysł, gdzie mamy zagrać i na jakich warunkach, to po prostu od początku do końca ten koncert robi, pilotuje go i potem się z niego rozlicza. Często jest tak, że ktoś jeden ma pomysł na koncerty, a potem ktoś kolejny daje mu zmianę i organizuje w innym miejscu Polski szereg kolejnych koncertów i znowu reszta mu się nie wtrąca do spraw organizacyjnych, bo lepiej jest, jeśli są one w jednym ręku.

 

Sławek Orwat: Piosenki Lubelskiej Federacji Bardów z jednej strony pełne są zadumy, głębokich metafor i skłaniają do refleksji. Od czasu do czasu można jednak znaleźć w waszym repertuarze utwory zabawne, ironiczne, a czasami nawet taneczne…

Jan Kondrak: Piosenki nasze są albowiem różne na przestrzeni dziejów. Na przykład „Specjalista od wzruszeń” Piotra to tekst piosenkowy. Tam nie ma żadnej poezji śpiewanej. To jest bardzo rzetelna robota tekściarska, a Hania Lewandowska prezentuje w tych tekstach klasę Agnieszki Osieckiej. Natomiast w „Kobietach mojego życia” Ta sama autorka stara się przekroczyć barierę piosenkowości i wchodzi w sferę poezji. Próbuje tam sposobu budowania metafor na bardzo odległych skojarzeniach co przynależy raczej do poezji i tu jeszcze trzeba powiedzieć jakiej – surrealistycznej. Podobnie jak jest w okresie surrealistycznym u Boba Dylana.Na przykład „Mr Tambourine Man” to jest utwór, kiedy Dylan jest surrealistyczny, kiedy odlatuje i kiedy wszystko mu się ze wszystkim kojarzy. W tym czasie na przykład piszą również inni poeci amerykańscy i wcale nie stosują metafor. Allen Ginsberg jest w stanie na przykład napisać poemat prozą, czyli selekcjonuje rzeczywistość tak, jakby szedł po ulicy i rejestrował fragmenty rzeczywistości. To jest tak stylizowane. I nie znajdziesz tam metafor, tylko będziesz śledził losy bohatera jego oczyma. Powiedzmy: Idę ulicą. Zarzygana. Tu leżą pety, a tam dociska pedała do muru jakiś gruby koleś… i tak to się toczy u Allena Ginsberga. I co? To jest całkowicie inna technologia wytworzenia tekstu stylizowana na obserwację bezpośrednią. W przypadku Dylana i „Mr Tambourine Man” on nagle ma wizję! On ma wizję kolesia, który zaprosi go na swój statek, gdy on sam idzie przez nocne miasto. I to, co on pisze należy do nurtu poezji surrealistycznej (sennej, onirycznej), gdzie we śnie narkotycznym wszystko z wszystkim możesz połączyć. Hanka pisząc tekst „Kobiety mojego życia” przekracza normalne ramy piosenkowości, wchodzi w sferę poezji i wtedy można się zastanawiać, czy jest to poezja śpiewana czy piosenka. Posłużyłem się przykładami. To dotyczy wszystkich autorów federacyjnych. Ta różnorodność technik pisarskich.

Sławek Orwat: Czy można was porównać do Piwnicy Pod Baranami?

Jan Kondrak: Oczywiście, że można.

 

Sławek Orwat: Tylko kto w takim razie pełni u was rolę Piotra Skrzyneckiego? 

Jan Kondrak: Dosłownie nikt dlatego, że Piotr Skrzynecki był na etacie w mieście, a my wszystko robimy na zasadzie pospolitego ruszenia. Kto chce, ten robi i bardzo często jest tak, że ktoś prowadzi koncert. Na początku wymyślaliśmy sobie konferansjerów, potem ja przejąłem rolę takiego powiedzmy, Skrzyneckiego, bo wprowadziłem do naszych występów narrację. Teraz już nam się to znudziło i w związku z tym koledzy i koleżanki tez się odzywają i zaczyna być współprowadzenie. Są tez i takie koncerty, kiedy w ogóle nie ma żadnego „Skrzyneckiego” i rządzi tylko muzyka. Różnie to bywa. My mamy tak obszerny dorobek, że nie da się o nas powiedzieć, że stosujemy jakiś jeden szablon na wszystkie nasze zachowania sceniczne, ponieważ są to różne materiały muzyczne. Kiedy np. śpiewamy Stachurę i kiedy język Stachury jest tak odrębny od języka codzienności, bo są to poematy, a nie piosenki, to tam nie da się słowa powiedzieć, żeby nie bolało. Zwykłe konferansjerskie słowo w zderzeniu ze Stachurą boli, więc tam nic się nie mówi, tylko się gra. I dlatego Lubelską Federację Bardów trudno określić jednym zdaniem, a skoro nas trudno jest określić jednym zdaniem, to znaczy, że my nie jesteśmy towarem. My jesteśmy niehandlowi. Nas właściwie nie sposób sprzedać, ponieważ nie wiadomo do końca, kim my jesteśmy. Bardzo trudno jest nas obanderolować i wystawić na sprzedaż, bo dla nas to, co robimy, jest życiodajne. I teraz wracam do pytania, dlaczego to może tak trwać. Dlatego, że każdy się tutaj realizuje, każdy ciągnie w swoją stronę ile wlezie, ile uciągnie i za każdym razem dostanie pomoc od koleżeństwa. Psychologicznie rzecz ujmując, to my przejęliśmy model funkcjonowania Budki Suflera, która zaprosiła sobie na zakończenie kariery z obcych zespołów nie będących rodziną tylko nas dlatego, że my przejęliśmy ich model nie bycia kumplami na siłę. Co to znaczy w praktyce? To, że nie obchodzimy razem Świąt, nawet Wielkanocnych, które są fantastyczne, bo żałobne i nadawałyby się medialnie. Dużo się w nich dzieje. Ktoś kogoś zabija, ktoś kogoś pożera i z tego się robi nadzieję. Chrzciny z rzadka, bo tylko Piotrek jest ojcem chrzestnym jednego z dzieci Marka, ale to są rzeczy przygodne, które nas prywatnie łączą i nie ma w tym żadnego planu, tak jak często jest  w młodych zespołach rockowych, że oni wszystko robią razem. Jedzą razem, śpią z tymi samymi dziewczynami itd. itd. Tutaj nigdy czegoś takiego nie było i nie ma. Po prostu spotykamy się w pracy i jesteśmy na tyle kolegami, na ile jest to możliwe. Jak trzeba się pokłócić, to robimy to, ale zawsze znajdujemy drogę do siebie. Więc tych kłótni jest naprawdę stosunkowo niewiele, można nawet powiedzieć, że ich nie ma i że bezkolizyjnie to wszystko przebiega. Trzeba mieć wspólne zainteresowania, żeby się pokłócić, a my ich nie mamy (śmiech).

 

Sławek Orwat: Jak LFB radzi sobie z promocją i ze „sprzedażą” swojej twórczości w komercyjnym świecie współczesnego show-biznesu?

Jan Kondrak: My nie jesteśmy w stanie udźwignąć wszystkiego zwłaszcza, że nam dosłownie nikt w niczym nie pomaga i ani media się specjalnie za nami nie uganiają, ani urzędy. Musimy o wszystko walczyć i generalnie musimy odwoływać się do publiczności. Przecież co najmniej połowa z naszych piosenek ma cechy przeboju i to nie dlatego, że ścigamy się z Zenonem Martyniukiem, tylko dlatego, że musimy tak robić. U nas też można spotkać absolutnie tandetne zwroty melodyczne i tandetne pochody harmoniczne po to, żeby za bardzo nie odbiegać od powszechnego gustu, gdyż my będąc trubadurami czy truwerami i uprawiając dworną muzykę moglibyśmy nagle znaleźć się w muzeum i grać koncerty dwa razy w roku. Dzięki temu, że jakiś czas temu zaczęliśmy adresować naszą muzykę do szerszego kręgu widzów, to mamy tę widownię nieco szerszą i możemy (ja i Marek) utrzymywać się z biletów. Reszta koleżeństwa nie ufa temu i poszła na etaty. Tak się sprawy mają. To tyle a propos tradycji. Myśmy opuścili tradycję dworu rycerskiego, dworu pańskiego i tradycję rycerską i pomieszaliśmy ją z tradycję dziadów wędrownych, lirników, którzy dla ludu prostego wymyślali coś, co potem stało się muzyką ludową. My bardzo mocno czerpiemy z nurtu ludowego i ludycznego. Zobacz, nasze piosenki są bardzo ludyczne. „Raz na walcu” jest przecież piosenką ludyczną, „Misie” są piosenka ludyczną, ku zabawie i my musimy to stosować. Dlaczego? Dlatego, że jednak nie jesteśmy Piwnicą pod Baranami i u nas nikt nie jest na etacie. Skrzynecki był na etacie, był hodowany przez Kraków, a my musimy się po prostu utrzymać z rynku, czyli jak dziad wędrowny, który przyszedł do karczmy i śpiewał. I jak śpiewał odpowiednio, to mu dali jeść, a jak nieodpowiednio, to mu nie dali i zdychał pod płotem. My jesteśmy w tej samej sytuacji. Jesteśmy małą, wędrowną orkiestrą, która musi utrzymać się z rynku, z biletów i o tym też trzeba pamiętać, kiedy słucha się tych piosenek.

 

Sławek Orwat: Piosenka literacka potrafi być czasem zwyczajnie nudna zawierając przy tym ważne treści i głębokie metafory. Wasza muzyka jest nie tylko świetna treściowo. Wasza twórczość nie nudzi!

Jan Kondrak: Sławku, my jeszcze jedną rzecz robimy, o którą ja zadbałem w opisie na naszej stronie internetowej. My jesteśmy energetyczni. Co to znaczy? My śpiewamy z naddatkiem ekspresji, podczas gdy te teksty nie wymagają aż takiej ekspresji scenicznej. My je podajemy w taki sposób po to, żeby zainteresować nimi was siedzących na widowni. Zachowujemy się z pewną przesadą. Piwnice artystyczne tego nie robią. My jesteśmy gorętsi od Baranów. My śpiewamy bardziej gorąco, a czerpiemy tutaj z tego całego oszołomstwa rockowego.

 

Sławek Orwat: Lubelska Federacja Bardów to dość złożona instytucja artystyczna, przez co chyba nie jest łatwo ją lansować?

Jan Kondrak: O nas nie da się powiedzieć jednym zdaniem. Jest to zjawisko wielopłaszczyznowe, które z trudem poddaje się jakimkolwiek klasyfikacjom i którego nazwa jest za długa. Próbowaliśmy ją nawet zmieniać ale to się nie przyjęło choć na paru płytach widnieje nazwa Federacja.

Ręce mam mokre rosą, A oczy mokre deszczem… Igor Jaszczuk w Muzycznej Polskiej Tygodniówce WNET Tomasza Wybranowskiego

Igor Jaszczuk to człowiek instytucja i lubelska legenda, tak poetycka jak i muzyczna. W zaciszu sal i sceny Akademickiego Centrum Kultury w Lublinie zapalał młodych ku pasji tworzenia i miłości poezji

Igor Jaszczuk jest laureatem niezliczonej ilości nagród i wyróżnień, w tym m.in. Studenckiego Festiwalu Piosenki w Krakowie (w latach 1991 i 1992) i Zamkowych Spotkań z Poezją w Olsztynie (1992), oraz Grand Prix TALENT’91 w Kielcach.

W 1998 roku, w Myśliborzu, podczas Spotkań Młodych Autorów i Kompozytorów „SMAK” otrzymał nagrodę Ministra Kultury za teksty piosenek dla Bazi Szot.

 

 

Dwukrotnie meldował się w finale Festiwalu Muzyków Rockowych w Jarocinie, z legendarnym lubelskim zespołem BBK (w 1992 roku, na Małej Scenie, a w 1994 na Dużej). Solowo i z zespołami zagrał ponad pięćset koncertów w Polsce i za granicą.

 

Wydał albumy: „Underground” z zespołem Igor & BBK Acoustic Sound (1994) , zaś jako solista „Bard Rock Cafe” (1999), oraz trzy krążki „Na Żywo w Hadesie”, „Miłość Mi Wszystko Wyjaśniła” i „Kazimierzowi Grześkowiakowi” z Lubelską Federacją Bardów.

 

 

Na początku XXI wieku zamieszkał w Warszawie, obecnie mieszka w Berlinie. Zrezygnował z aktywności scenicznej. Przez wiele lat dyrektor artystyczny w jednej z wiodących wytwórni fonograficznych. Teraz zajmuje się pisaniem piosenek dla siebie i innych wykonawców.

Jego piosenki śpiewali min.: Justyna Steczkowska, Staszek Soyka, Marek Torzewski, Violetta Villas, Michał Wiśniewski, Ivan Komarenko, Jagoda Naja, Dawid Koczy.

opr. /wyt/