Przełomowe chwile najnowszej historii Polski oczami jej protagonisty. Wywiad Jana Olszewskiego dla „Kuriera WNET”

Zdawałem sobie sprawę, że stoimy wobec zadania, które będzie bardzo trudno wypełnić, bo ono się, krótko mówiąc, sprowadzało do zanegowania układu Okrągłego Stołu, który bardzo się umocnił.

Katarzyna Adamiak-Sroczyńska
Jan Olszewski

Rozmowa odbyła się 5 czerwca 2013 roku.

Jaka jest Polska dwa tysiące trzynastego roku? Czy to jest post-PRL, czy wolna, demokratyczna Polska?

Myślę, że mamy do czynienia z ustabilizowanym układem, który po dwudziestu latach przejawia już pewne objawy skostnienia. Prawie ćwierć wieku minęło i ten układ powinien być już pogrzebany. Używam tego określenia w odniesieniu do stanu rzeczy, jaki się wytworzył wśród polskich elit władzy po roku ʼ89 i który jest konsekwencją umowy Okrągłego Stołu. Sens tego porozumienia polegał na tym, że elity PRL-u dopuściły do udziału w przekształconym systemie część elit Solidarności. Społeczeństwo polskie, czyli ta jego część, która 4 czerwca 1989 roku poszła do urn wyborczych, zgodnie wystawiła negatywne świadectwo tej umowie. Zostało wyraźnie powiedziane: mamy dość PRL-u i nie zgadzamy się na reformy. Chcemy zasadniczej zmiany. Ta zmiana niestety nie nastąpiła. Układ odegrał zasadniczą rolę i przeżywa apogeum.

Nie powiem, żebym od początku był zdecydowanym przeciwnikiem Okrągłego Stołu, jak część ludzi Solidarności, którzy zachowali całkowicie przytomną, pozbawioną jakichkolwiek złudzeń ocenę.

Sądziłem, że mimo wszystko trzeba spróbować, zobaczymy, jak się rzeczy potoczą, ale byłem na tyle zdystansowany, że nie przyjąłem propozycji wejścia do zespołu reprezentującego Solidarność w trakcie rozmów. To byli ludzie, których znałem od lat, bardzo wielu z nich broniłem jako adwokat w okresie PRL-u, tak że oświadczyłem, że mogę być ekspertem przy podstoliku dotyczącym wymiaru sprawiedliwości. Ale po dwóch dniach obecności na obradach, przynajmniej tej sekcji, widząc, jak przebiegają rozmowy, jak wygląda oprawa medialna i przekaz społeczeństwu, doszedłem do wniosku, że nie mam prawa występować wobec kamer – bo to wszystko przecież było nagrywane – ze znaczkiem Solidarności w klapie. Że ja mogę tam reprezentować tylko siebie.

A dlaczego?

Bo było oczywiste, że mamy do czynienia z wielką medialną manipulacją, na którą my nie mamy wpływu, którą kieruje całkowicie druga strona.

I że gospodarzem formalnym, ale także osobą kierującą przebiegiem rozmów jest generał Kiszczak. Występowałem w poprzednich latach jako obrońca i jako doradca Sekretariatu Episkopatu Polski. Z tego tytułu bardzo często musiałem uczestniczyć w rozmowach z generałem. I miałem świadomość, że będziemy mieli do czynienia z całkowitym przeprowadzeniem założeń drugiej strony i że w tych warunkach moja obecność ze znaczkiem Solidarności w klapie byłaby po prostu nadużyciem. Dlatego zdjąłem ten znaczek jako jedyny członek naszej delegacji.

A jaka atmosfera panowała w kuluarach? Czy po odejściu od stolików były jakieś rozmowy z drugą stroną? Bo pojawiły się informacje o niepotrzebnym brataniu się Solidarności, o wódce pitej razem itd. Czy to była prawda?

Demonstracyjnej wrogości nie było, ale nie było też szczególnych aktów braterstwa. Równolegle odbywały się pewne spotkania zespołu kierowniczego, właśnie tego, w którym odmówiłem udziału, w Magdalence, gdzie atmosfera była, powiedzmy, bardziej familijna. Zresztą są z tego nagrane relacje, dokumentacja. Odbicie, że tak powiem, tego, co tam się działo, znajdowało swój wyraz w spotkaniach tak zwanych podstolików, a zwłaszcza w tym, w którym ja występowałem jako ekspert.

Byłem pesymistą co do końcowego wyniku, ale uważałem – co wydawało się oczywiste – że zawieramy to porozumienie na bardzo określony czas, bo zmiana warunków w Polsce i wokół Polski bardzo szybko zdezawuuje to porozumienie. Jednak stało się inaczej.

Ale jednak został Pan premierem Polski, stanął Pan na czele rządu kilka lat później…

To było po dwóch latach. Cały czas uważałem, że porozumienia są tylko aktem przejściowym. Zwłaszcza że 4 czerwca 89 roku był dla mnie bardzo przyjemnym zaskoczeniem. Ja byłem zasadniczym przeciwnikiem układu o reglamentowanych wyborach. I nie byłem w tym odosobniony, bo wtedy podobne stanowisko zajmował także Strzembosz, Mazowiecki: że to są wybory na prawach drugiej strony i tak dalece przez nią kontrolowane, że jest to wprowadzanie w błąd wyborców. I w związku z tym ja w tych wyborach nie brałem udziału. Ale nie doceniłem Polaków. Była prawie 70% frekwencja i Polacy zachowali się niesłychanie przytomnie.

Ta ustawiona, taka trochę afrykańska ordynacja wyborcza zawierała dwie, z punktu widzenia jej twórców, luki, z których wyborcy natychmiast skorzystali. Po pierwsze – wybory do senatu, który był instytucją zaplanowaną jako pewnego rodzaju dekoracja, ale wybieraną w wyborach w zasadzie wolnych. I Solidarność ze stu mandatów uzyskała dziewięćdziesiąt dziewięć, i to z ogromną przewagą. I był drugi punkt, którego twórcy tej bardzo szczególnej ordynacji wyborczej nie przewidzieli, mianowicie tak zwana lista krajowa, na której znalazły się najbardziej prominentne nazwiska strony rządowej i która w całości została przez wyborców odrzucona. I od tego momentu już było wiadomo, że decydująca większość polskiego społeczeństwa nie przyjmuje tego rozwiązania, które jest PRL-em, w którym władze dopuszczają łaskawie pewną opozycję. I rozpoczęła się po naszej stronie, po stronie opozycji walka, czy respektować porozumienie Okrągłego Stołu, czy przyjąć stanowisko wyborców, jednoznaczne przecież, które upoważnia nas do tego, żebyśmy powiedzieli stronie rządowej, że my panom już dziękujemy. To było związane z pewnym ryzykiem, ale moim zdaniem niedużym. Z dzisiejszej perspektywy widać, że wyrażane wtedy obawy, że np. bezpieka dokona przewrotu – to były rzeczy odległe od rzeczywistości. (…)

Czy mieliśmy szanse? Myślę, że gdyby się udało przetrwać jeszcze pół roku, być może dałoby się uzyskać przełom w ówczesnym procesie zmian. Niestety tego czasu zabrakło.

Czy żałował Pan, że się podjął misji tworzenia rządu w tak trudnych warunkach?

Nie, nie żałowałem. To rzeczywiście się nie udało, w zasadniczym punkcie, mianowicie w kwestii zagospodarowania majątku narodowego. To był zasadniczy punkt różniący nasze stanowisko od rozwiązań milcząco przyjętych przy Okrągłym Stole: my uzyskujemy dostęp do władzy politycznej, a sprawy gospodarcze pozostawiamy do załatwienia ludziom z układu postkomunistycznego. Te dwa lata pozwalały mniej więcej ocenić, jak proces transformacji ustrojowej będzie wyglądał, chociaż jeszcze nie było żadnych konstytutywnych aktów dotyczących rozstrzygnięcia problemu zagospodarowania majątku narodowego.

Wysuwano różne hasła powszechnego uwłaszczenia. Było to wtedy bardzo nośne. Koncepcje były różne. Nie wszystkie były realne, ale faktem jest, że w Polsce nie wprowadzono żadnej.

Mimo że brak było podstaw ustawowych do dysponowania majątkiem, jeszcze rząd Mazowieckiego właściwie rozpoczął prywatyzację Wedla, pierwszą, można powiedzieć – pokazową. I już było wiadomo, w jakim kierunku i z jakim założeniem idzie proces przejmowania majątku narodowego. Dlatego pierwszą decyzją naszego rządu było zatrzymanie procesu prywatyzacji do momentu przyjęcia przez Sejm ustawy reprywatyzacyjnej, a później ustawy rozstrzygającej formułę powszechnego uwłaszczenia. I to był punkt, w którym musiało dojść do konfrontacji. Chodziło tylko o czas, żeby umocnić rządową bazę i zaplecze polityczne, które by pozwoliło później przeprowadzić przebudowę gospodarki według naszej koncepcji.

Od początku groziły nam różne ataki. Ale przez trzy, cztery miesiące mieliśmy pewien okres spokoju; przede wszystkim sytuacja finansów publicznych była tak fatalna, że strona przeciwna uważała, że rząd się na tym po prostu wyłoży.

Kiedy 23 grudnia został powołany rząd, którego byłem premierem, zaprezentowano mi przygotowany jeszcze przez Balcerowicza projekt prowizorium budżetowego. Nie mieliśmy czasu, żeby cokolwiek zmienić, bo za parę dni już musieliśmy według jakichś zasad gospodarować budżetem. W związku z tym to prowizorium trzeba było przyjąć. A było ono tak skonstruowane, że uniemożliwiało racjonalne działania. Mimo wszystko jakoś sobie poradziliśmy. W ciągu trzech miesięcy został przygotowany i złożony w sejmie projekt budżetu. Nastąpiła pewna stabilizacja gospodarki. Udało się przeprowadzić zasadniczy wtedy punkt, będący skandalem w dotychczasowym planie reformy gospodarczej – sztywny kurs złotego w stosunku do dolara, co pozbawiało polską gospodarkę szans. Pierwszym zadaniem z naszej strony było zdewaluowanie złotego. Cały czas była obawa, że dewaluacja zakończy się uruchomieniem galopującej inflacji.

Na początku drugiego kwartału ʼ92 roku po raz pierwszy od roku ʼ89 zatrzymał się spadek dochodu narodowego brutto, a zaczął się bardzo powolny co prawda, ale wzrost. Od tego momentu było wiadomo, że druga strona ma już ściśle obliczony czas na rozprawienie się z rządem.

Cały wywiad Katarzyny Adamiak-Sroczyńskiej z Janem Olszewskim pt. „Zabrakło nam czasu, aby unieważnić układ Okrągłego Stołu” znajduje się na s. 11 marcowego „Kuriera WNET” nr 57/2019, gumroad.com.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Wywiad Katarzyny Adamiak-Sroczyńskiej z Janem Olszewskim pt. „Zabrakło nam czasu, aby unieważnić układ Okrągłego Stołu” na s. 11 marcowego „Kuriera WNET”, nr 57/2019, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Artykuł prof. Włodzimierza Klonowskiego„PANtonomia” opiera się na fałszywych przesłankach i nieznajomości przepisów

Artykuł obraża nie tylko dyrektorów, ale też rady naukowe, porównywane do KC PZPR. Obraża też i instrumentalizuje „szarych” pracowników, sugerując, że powinni zostać objęci zwolnieniami grupowymi.

Anna Zielińska

W lutym 2019 w dziale Opinie ukazał się artykuł Włodzimierza Klonowskiego zatytułowany PANtonomia, odnoszący się do sytuacji w instytutach Polskiej Akademii Nauk. Tekst opiera się na fałszywych przesłankach i nieznajomości przepisów, zasad i zwyczajów panujących w PAN. Stąd pojawiła się potrzeba sprostowania nieprawdziwych stwierdzeń tam zawartych.

Autor buduje opozycję między dyrektorami i radami naukowymi instytutów PAN a „szarymi” pracownikami naukowymi. W jego opinii pracownicy są celowo pozbawiani wiedzy o sytuacji w instytutach, dostępu do finansowania badań i innych należnych im dóbr. Dyrektorzy i rady naukowe tworzą w czarnej wizji autora korupcjogenny „układ”, który pozwala na czerpanie korzyści kosztem pracowników. Jest to obraz nieprawdziwy z kilku powodów. (…)

Funkcja dyrektora jest kadencyjna, więc to „szary” pracownik zostaje dyrektorem, a dyrektor po zakończeniu sprawowania funkcji staje się „szarym” pracownikiem.

Prezes PAN powierza funkcję dyrektora osobie, która wygra konkurs. Konkursy są organizowane co 4 lata. Zatem każdy, kto spełnia warunki formalne i merytoryczne, może zostać dyrektorem. Przeciwstawienie dyrektorzy/pracownicy, które kreuje autor tego artykułu, jest sztuczne i absurdalne.

Równie niedorzeczny jest pomysł, że rady naukowe znajdują się pod silnym wpływem dyrektorów i służą do „przyklepywania” ich decyzji. W przypadku kierowanego przeze mnie Instytutu Slawistyki PAN w skład rady wchodzą wszyscy samodzielni pracownicy nauki (a więc „szarzy” pracownicy), uczeni spoza Instytutu, którzy stają się członkami rady w drodze tajnego głosowania, akademicy wskazani przez wydział IPAN, przedstawiciele niesamodzielnych pracowników – wybrani przez adiunktów i asystentów w zorganizowanych przez nich wyborach – oraz przedstawiciel doktorantów. W sumie 50 osób. Skład rady naukowej określa Ustawa o PAN i statuty instytutów.

Czy autor naprawdę wierzy, że dyrektor manipuluje takim zbiorowym organem, że pracownicy będący członkami rady naukowej sami działają na swoją niekorzyść? (…)

Włodzimierz Klonowski zadaje retoryczne pytanie, czy muszą wymrzeć dwa pokolenia naukowców, żeby sytuacja w PAN się zmieniła. Ponieważ nie chce czekać tak długo, proponuje, aby… wszystkich pracowników zwolnić i ewentualnie jakaś międzynarodowa komisja zatrudni wybrańców na nowo. Trudno nazwać to propracowniczym rozwiązaniem, co więcej, kryje się za tym pogarda dla polskich naukowców.

Autor widzi duże związki PAN z elementami dawnego systemu (z Pałacem Stalina włącznie), ale to, co proponuje i jakim językiem się posługuje, jest w istocie wyjęte z myśli dawnego systemu i stoi w opozycji do nowoczesnego modelu uprawiania nauki. Chciałby, aby instytuty zostały pozbawione autonomii (co już – warto dodać – miało miejsce w czasach PRL), ale nie tłumaczy, jakie z tego mają wyniknąć korzyści dla podnoszenia jakości nauki w Polsce. (…)

Prof. dr hab. Anna Zielińska jest Dyrektorem Instytutu Slawistyki PAN.

Cały artykuł Anny Zielińskiej pt. „Polemika z artykułem prof. Włodzimierza Klonowskiego” znajduje się na s. 19 marcowego „Kuriera WNET” nr 57/2019, gumroad.com.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Anny Zielińskiej pt. „Polemika z artykułem prof. Włodzimierza Klonowskiego” na s. 19 marcowego „Kuriera WNET”, nr 57/2019, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Z czym tak naprawdę mamy do czynienia w związku z trwającą już ponad pół roku Benallagate? Rodzi się coraz więcej pytań

Kolejne tygodnie i miesiące przynoszą nowe, spektakularne odsłony afery, która została uznana przez komentatorów i ekspertów nad Sekwaną za jedną z największych w całej historii V Republiki.

Zbigniew Stefanik

18 lipca 2018 roku francuski tygodnik „Le Monde” opublikował na swoim portalu amatorski film nakręcony przez działaczy partii Jean-Luca Mélenchona La France insoumise. Na tym filmie można zobaczyć, jak 1 maja 2018 roku mężczyzna w policyjnym ekwipunku atakuje fizycznie uczestników manifestacji w Paryżu. Mężczyzną tym był wysokiej rangi współpracownik prezydenta Francji Emmanuela Macrona, 27-letni Alexandre Benalla. Tak rozpoczęła się Benallagate, która trwa po dziś dzień. (…)

W kontekście wydarzeń związanych z Alexandrem Benallą pojawiło się również we francuskich mediach drugie nazwisko: Vincent Crase. To były przełożony Alexandra Benalli, kiedy ten służył w ochotniczej rezerwie francuskiej żandarmerii narodowej, a następnie jego współpracownik w ochronie Emmanuela Macrona podczas kampanii wyborczej 2017 roku. (…)

24 lipca 2018 roku na zamkniętym spotkaniu z parlamentarzystami należącymi do La République en marche prezydent Macron poinformował, że bierze na siebie całą odpowiedzialność za Benallagate. (…)

Alexandre Benalla pozostawał formalnie pod nadzorem francuskiego wymiaru sprawiedliwości od 22 lipca 2018 roku, co zasadniczo nakładało na niego obowiązek nieopuszczania terytorium francuskiego. Media poinformowały jednak, że „były(?) współpracownik prezydenta Francji” bardzo często w sposób absolutnie nieskrępowany podróżuje za granicę. 5 września 2018 roku miał się spotkać na terytorium Wielkiej Brytanii z islamistą zaszeregowanym nad Sekwaną jako S, czyli „związany z działalnością terrorystyczną”.

Tego samego dnia Benalla spotkał się ponoć, także na terytorium brytyjskim, z przemytnikiem broni i pośrednikiem Muammara Kadafiego Alexandrem Djouhrim. Alexandre Djouhri jest głównym świadkiem oskarżenia francuskiego wymiaru sprawiedliwości przeciwko Nicolasowi Sarkozy’emu, podejrzanemu o przyjęcie w gotówce około 50 mln euro z Libii, ówcześnie rządzonej przez Muammara Kadafiego.

Według francuskiej prokuratury były prezydent miał spożytkować te środki podczas prezydenckiej kampanii wyborczej z 2007 roku. Alexandre Djouhri pośredniczył ponoć w negocjacjach między Sarkozym i Kadafim, miał także dostarczać walizki z gotówką do francuskiego ministerstwa spraw wewnętrznych, do współpracowników Sarkozy’ego, kiedy ten był jeszcze ministrem. Nieoficjalnie mówi się, iż dokumentował on wszystkie transakcje i czynności, które wykonywał dla swoich klientów, a do rangi niemal legendy urósł tzw. notes Djouhriego. (…)

Media doniosły, iż Alexandre Benalla w swych zagranicznych podróżach posługuje się aż czterema francuskimi paszportami dyplomatycznymi. Jednego z nich użył ponoć na początku grudnia ub. roku w podróży do Czadu, gdzie spotkał się z synem prezydenta tego kraju. Benalla przyznał, że faktycznie udał się do Czadu na zlecenie przedsiębiorstwa, dla którego pracuje jako konsultant. 22 grudnia ub. roku z wizytą w Czadzie przebywał Emmanuel Macron.

Czy  Benalla, którego wizyta w Czadzie poprzedziła o kilkanaście dni wizytę prezydenta Francji w tym kraju, prowadził w imieniu Macrona rozmowy z władzami Czadu? Przecież francuski pałac prezydencki podobno rozstał się z Benallą kilka miesięcy wcześniej. (…)

31 stycznia tego roku Benallagate nabrała nowego tempa. Portal informacyjno-śledczy Médiapart opublikował nagranie rozmowy Alexandra Benalli i Vincenta Crase’a z 26 lipca 2018 roku, które dowodzi, iż Benalla i Crase nie przestrzegają sądowego zakazu wzajemnych kontaktów. W nagraniu Benalla twierdzi, że zarówno on, jak i Crase mają pełne poparcie Emmanuela Macrona. Według Benalli miał on dostać od prezydenta smsa w tej sprawie. Jednak głównym tematem rozmowy Benalli i Crase’a okazał się temat współpracy z pewnym rosyjskim oligarchą. Mieli oni pośredniczyć w uzyskaniu przez niego zlecenia w zakresie ochrony i bezpieczeństwa we Francji. Rosyjski wątek pojawił się już wcześniej w kontekście Benallagate, kiedy to francuskie media doniosły, iż firma ochroniarska Vincenta Crase’a miała zostać utworzona na podstawie rosyjskiego kapitału, a sam Crase jest w niej tylko tzw. słupem, podczas gdy w rzeczywistości firma jest własnością rosyjską.

Cały artykuł Zbigniewa Stefanika pt. „Benallagate ciąg dalszy” znajduje się na s. 13 marcowego „Kuriera WNET” nr 57/2019, gumroad.com.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Zbigniewa Stefanika pt. „Benallagate ciąg dalszy” na s. 13 marcowego „Kuriera WNET”, nr 57/2019, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

„Polska semidemokracja. Dylematy oddolnej demokracji w III Rzeczpospolitej”. O możliwościach poprawy ustroju Polski

Krytyki sposobu rządzenia III Rzeczpospolitą nie brakuje! Mało kto podaje jednak receptę na sprawniejsze, lepsze i skuteczne funkcjonowanie polskiego systemu polityczno-decyzyjnego.

Mirosław Matyja

Profesor Polskiego Uniwersytetu na Obczyźnie (PUNO) w Londynie, Mirosław Matyja, w swojej najnowszej publikacji nazywa rzeczy po imieniu, podając konkretne przykłady nieudolnosci funkcjonowania państwa polskiego. Przedstawia jednocześnie pragmatyczne sposoby uzdrowienia chorego systemu politycznego w Polsce, a to dzięki wprowadzeniu wybranych instrumentów demokracji oddolnej na wzór szwajcarski: referendum, inicjatywy obywatelskiej i weta obywatelskiego.

W Polsce obywateli przekonuje się, że możliwość wrzucenia raz na kilka lat do urny kartki do głosowania jest podstawą demokracji. Ale czy polscy obywatele, dzięki udziałowi w wyborach i głosowaniu na określone partie i ugrupowania polityczne, mają rzeczywisty wpływ na stanowione w polskim państwie prawo?

Podstawą obowiązującego prawa w naszym kraju jest przestarzała i niedostosowana do dzisiejszych potrzeb konstytucja. Poza tym można stwierdzić, że w Polsce istnieje obstrukcja poważnego traktowania obywateli przez wybranych przez nich do parlamentu przedstawicieli.

Książka prof. Matyi analizuje namiastki demokracji bezpośredniej w III Rzeczypospolitej, a więc tego typu demokracji, w której rzeczywistym suwerenem powinien być obywatel. Celem publikacji jest pokazanie Czytelnikowi, że aktualna „demokracja oddolna” w Polsce jest niestety fikcją i w praktyce jest sterowana odgórnie. Monografia powinna pomóc Czytelnikowi w zrozumieniu złożonej problematyki ciągle jeszcze młodej polskiej (semi)demokracji i odpowiedzieć na coraz częściej zadawane w społeczeństwie pytanie – co i jak należałoby zmienić w polskim państwie, aby obywatele stali się jego rzeczywistym suwerenem?

Czytając książkę, nie zapominajmy o jednym: współrządzenie państwem przez obywateli dla obywateli to nie jałmużna od rządzących dla rządzonych, lecz demokratyczne prawo suwerena, czyli obywateli.

Publikacja Polska semidemokracja jest w pewnym sensie kontynuacją poprzedniej książki Mirosława Matyi pt. Szwajcarska demokracja szansą dla Polski? (Warszawa 2018). Jednak w przeciwieństwie do tamtej publikacji, autor nie tylko analizuje szwajcarski system polityczny, ale wskazuje przede wszystkim na istotne wady ustrojowe polskiej demokracji połowicznej, którą nazywa semidemokracją i podaje konkretną receptę na uzdrowienie systemu polityczno-decyzyjnego w naszym państwie.

Książkę warto przeczytać! Choćby dlatego, aby uzmysłowić sobie, że może być w Polsce lepiej… i tak niewiele do tego potrzeba.

Link do książki: matyja.edu.pl

Artykuł Mirosława Matyi pt. „Polska semidemokracja. Dylematy oddolnej demokracji w III Rzeczpospolitej” znajduje się na s. 17 marcowego „Kuriera WNET” nr 57/2019, gumroad.com.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Mirosława Matyi pt. „Polska semidemokracja. Dylematy oddolnej demokracji w III Rzeczpospolitej” na s. 17 marcowego „Kuriera WNET”, nr 57/2019, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Niewyjaśnione do dziś morderstwa w Dratowie w czasie II wojny światowej / Wojciech Pokora, „Kurier WNET” nr 57/2019

1.10.1947 r. Sąd Okręgowy w Lublinie skazał Andrzeja Sadowego na karę śmierci. Prezydent Bierut nie skorzystał z prawa łaski. Wyrok przez powieszenie został wykonany na Zamku w Lublinie 16.04.1948 r.

Wojciech Pokora

Nie ma już we wsi Marciniaków
część 2

W 1945 r. w Lublinie rozpoczął się proces Andrzeja Sadowego – byłego wójta gminy Ludwin, który wg relacji mieszkańców, bezpośrednio uczestniczył w zbrodni na rodzinie Marciniaków i terroryzował okolicę wraz z niemieckim żandarmem Danielem Schulzem, o czym opowiadała m.in. Lucyna Jaszczuk. Zgłaszam się do Oddziałowej Komisji Ścigania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu w Lublinie. Spotykam się z prokuratorem Dariuszem Antoniakiem, który z ramienia IPN prowadził śledztwo w tej sprawie w 2014 r., a faktycznie zamykał je po tym, jak na nowo otwarta sprawa została mu przekazana. Z dokumentów, które mi udostępnił, wynika, że zbrodnię w Dratowie badano kilkakrotnie, wliczając w to niemieckie śledztwo prowadzone przez prokuraturę w Wurzburgu.

Komunista z OUN

Za pierwszym razem zbrodnia znalazła się na wokandzie w 1945 r. Wówczas sądzony był Andrzej Sadowy, a oficerem śledczym Wojewódzkiego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego, prowadzącym jego sprawę, był Teodor Maksymiuk, mieszkaniec Dratowa, który podczas wojny został przez Niemców wysłany do obozu na Majdanku

W tej sprawie w 1948 r. sądzony był sołtys Dratowa Mikołaj Łuczeńczyk, któremu zarzucono, że w okresie okupacji niemieckiej, idąc na rękę władzy państwa niemieckiego, jako sołtys działał na szkodę osób prześladowanych ze względów politycznych przez wskazanie władzom niemieckim mieszkańców Dratowa, a w szczególności Teodora Maksymiuka i innych, jako podejrzanych o działalność polityczną, w wyniku czego osoby te zostały aresztowane, a następnie osadzone w obozie koncentracyjnym na Majdanku.

Maksymiuk przeżył obóz, w 1944 r. wstąpił do Milicji Obywatelskiej, a rok później do UB. W 1945 r. był już oficerem śledczym Wojewódzkiego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego w Lublinie, którego siedziba mieściła się na rogu Krótkiej i Jasnej w Lublinie, a w którego piwnicach brutalnie przesłuchiwano i więziono tysiące ludzi. Co ciekawe, w tym samym budynku do 1945 r. siedzibę miał pierwszy na ziemiach polskich Komunistyczny Resort Bezpieczeństwa Publicznego. Maksymiukowi przydzielono mieszkanie w budynku naprzeciwko, pod adresem Jasna 5/5. Podaję te fakty nie bez przyczyny. Maksymiuk pojawia się w wielu zeznaniach z czasu wojny jako ten, który był prześladowany we wsi przez władze niemieckie i pomagających im Sadowego i Łuczeńczyka. W jego aktach personalnych z 1944 r. znajduje się jeszcze narodowość ukraińska, jednak podczas przesłuchań w 1947 r. podaje narodowość polską.

W sprawie Łuczeńczyka zeznaje, że został wytypowany do obozu na Majdanku za swoją działalność polityczną – był członkiem Komitetu Obywatelsko-Patriotycznego (organizacji, która działała w latach 1939–1943 i powołana została w Lublinie przez majora Bolesława Studzińskiego po tym, jak Wilhelm Orlik-Ruckemann rozwiązał podległe sobie oddziały Korpusu Ochrony Pogranicza. KOP po 1943 r. przekształcił się w Polską Armię Ludową, która podkreślała negatywny stosunek do rządu londyńskiego i kładła specjalny nacisk na konieczność dobrosąsiedzkich stosunków z ZSRR). Jednak zgodnie z tym, co ustalił Krzysztof M. Kaźmierczak w swojej książce Tajne spec. znaczenia,

Teodor Maksymiuk został w 1952 r. zwolniony ze służby po tym, gdy lubelski informator bezpieki ps. Marian doniósł, że podczas okupacji oficer był (wraz ze swoim ojcem Włodzimierzem) członkiem współpracującej z okupantami Organizacji Ukraińskich Nacjonalistów – która była nie tylko antypolska, ale też antysowiecka!

Jak czytamy u Kaźmierczaka, „dochodzenie wszczęte w oparciu o donos potwierdziło bliskie związki Maksymiuka z OUN. Miał on uczestniczyć w wyrzucaniu przez Ukraińców z gospodarstw osób związanych z Kościołem greckokatolickim. Na jaw wyszły także inne fakty z okresu okupacji. Kiedy w 1942 r. późniejszy śledczy trafił do obozu w Dębicy, wysługiwał się tam Niemcom (był tzw. grupowym), prześladując Polaków. Prawdopodobnie za takie zasługi został w 1943 r. wypuszczony na wolność. Sprawdzono także, że do oddziałów partyzanckich Armii Ludowej wstąpił dopiero »po klęskach hitlerowskich na froncie wschodnim, krótko przed wyzwoleniem«”.

Wróćmy jednak do Andrzeja Sadowego. Teodor Maksymiuk jeszcze się w tej historii pojawi.

Wyrok śmierci na A. Sadowego | Fot. Archiwum IPN w Lublinie

Opowieść oskarżonego o zbrodnię

Zeznania, które w śledztwie złożył były wójt gminy Ludwin, rzucają światło na stosunki społeczne panujące w gminie, a przede wszystkim w Dratowie. Wiemy już, że żyli tam obok siebie Ukraińcy, Żydzi i Polacy, ale też patrząc z innej perspektywy, katolicy (także grekokatolicy), obywatele wyznania mojżeszowego i prawosławni. Byli to też obywatele Rzeczpospolitej pokładający swoje nadzieje na przyszłość w rządzie londyńskim (członkowie AK i organizacji podziemnych) i ZSRR (członkowie KOP, przedwojenni komuniści, jak np. Piotr Stachański, ukraiński rolnik skazany przez Sąd Okręgowy w Lublinie w r. 1937 z art. 93 i 97, które brzmią kolejno: „kto usiłuje pozbawić Państwo Polskie niepodległego bytu lub oderwać część jego obszaru” oraz „kto w tym celu wchodzi w porozumienie z innymi osobami”, podlega karze więzienia), ale jak się okazuje na przykładzie Maksymiuka i jego ojca, także członkowie OUN. Może po tych liniach należy szukać rozwiązania konfliktów, które się tam nawarstwiły?

Andrzej Sadowy zeznawał dwa razy. Pierwszy raz, w śledztwie, przesłuchiwany był przez Teodora Maksymiuka. Jego zeznanie jest bardzo krótkie.

Na pytanie: „Co obywatel robił z ludnością cywilną, będąc wójtem gminy Ludwin, ile osób zabił, ile oddał do obozu?”, Sadowy odpowiada: „Z ludnością cywilną wsi Dratów znęcałem się w brutalny sposób, zabiłem 8 osób, to jest: Marciniak Jan, Marciniak Józef, Marciniak Feliks, Malesza Mikołaj, Maleszówna Olga, dwie żydówki z imienia nie pamiętam, Jakóbowska Anna – zaznaczam, że była już siedem miesięcy w poważnym stanie”. Dalej Sadowy zeznaje, kogo wysłał do obozu Dębica i Majdanek, wymieniając w pierwszej kolejności por. Maksymiuka Teodora – pracownika WUBP Lublin i ppor. Maksymiuka Mikołaja.

Następnie śledczy pyta, z czyjego polecenia zabił te osiem osób. Wójt odpowiada, że z polecenia Niemców i wyznaje, że na ludzi donosił mu m.in. sołtys wsi Dratów, Mikołaj Łuczeńczyk. Kończy zeznania mówiąc, że dla ludności cywilnej był bardzo surowy i stanowczy i wzorowo wykonywał polecenia niemieckie, tym samym będąc współpracownikiem Niemców.

Gołym okiem widać więc, że zeznania musiały być dyktowane, a zapewne wymuszane, bo skąd oskarżony wiedziałby, gdzie pracują akurat Maksymiukowie i jakie mają stopnie wojskowe. W całym zeznaniu ważne jest jednak coś innego. Sadowy przyznał się do zabójstwa Maleszy – proboszcza dratowskiej parafii prawosławnej – i jego córki. Co prawda nie zgadza się imię Maleszy, bo zabity ksiądz nazywał się Stefan, jednak można tę pomyłkę wytłumaczyć. Malesza był proboszczem parafii św. Mikołaja. W dostępnych w internecie materiałach opisujących parafię w Dratowie zbrodnia ta przypisana jest gestapo. Jednak z toku dalszych zeznań Sadowego, a już szczególnie z zeznań Racheli Rajs wynika, że Sadowy osobiście zabił prawosławnego duchownego i jego córkę. Motyw sam wyjaśni za chwilę.

Kto jest sprawcą, a kto ofiarą?

Po otrzymaniu aktu oskarżenia przebywający w areszcie Sadowy opisał swoją historię z prośbą o dołączenie jej do akt. Zaznaczył, że podczas przesłuchań przez funkcjonariuszy WUBP w Lublinie, które wyryły się w jego pamięci jako piętno niezasłużonej krzywdy, przyznał się do winy. Jednak oświadcza, „że nie lęk ani stchórzenie przed wymyślnymi sposobami badania stosowanymi wobec mnie przez funkcjonariusza UB zniewalały mnie do chwilowego przyznania się, a wola, aby zachować swe życie, aby móc stanąć przed wysokim sądem i światem”.

Jednym słowem Sadowy potwierdza to, czego można się spodziewać, czytając protokół z jego przesłuchania w kwietniu 1945 r.: zeznania są wymuszone.

Zeznania byłego wójta Ludwina zaczynają się od sensacyjnego wyznania. Gdy mieszkał w Bychawie, zgłosili się do niego ludzie z konspiracji, w tym Tadeusz Chwostyk „Grom” i Stanisław Szacoń „Pałka”, by wypełnił obowiązki Polaka i zgodził się objąć funkcję wójta w gminie Ludwin. Jego zadaniem było meldować podziemiu o wszystkim, co zobaczy. Następnie charakteryzuje gminę, co daje obraz jego stosunku do ludzi ją zamieszkujących. Jak czytamy: „żeby wyrobić sobie odpowiednie pojęcie o nastrojach i stosunkach, jakie tam panowały, wystarczy przytoczyć takie fakty, jak np. pogrzeb symboliczny Polski, urządzony przez opętaną zgraję Ukraińców ze wsi Rogóźno przy współudziale wsi Dratów wśród ogólnej wesołości i zabawy, dalej – zagarnięcie kościoła pounickiego, o który starała się także polska ludność, a której staranie Ukraińcy udaremnili. Szczytem zaś bezczelności było, że pop ukraiński domagał się od sekretarza gminy, aby personel urzędu gminnego uczył się ukraińskiego, twierdząc, że tereny tutejsze Hitler obiecał Ukraińcom. Wreszcie trzeba sobie przypomnieć, że Ukraińcy zabronili dzieciom polskim uczenia się w publicznej 7-klasowej szkole powszechnej, którą również dla siebie zagarnęli we wsi Dratów, wskutek czego dzieci polskie musiały chodzić na naukę do odległej wsi sąsiedniej, gdzie była tylko 4-klasowa szkoła powszechna”.

W związku z powyższym Sadowy miał dostać zadanie stania na straży interesów ludności polskiej. Dlatego nakazano mu obecność na każdej niemieckiej akcji, aby zapobiegał gwałtom i łagodził represje. Przy okazji dostarczał organizacjom podziemnym broń i amunicję. Wszystko to działo się „za niewiedzą i z pominięciem miejscowych placówek podziemia, a to celem uniemożliwienia ewentualnego zdekonspirowania”. I to bardzo przewrotne wyznanie zamknąć miało zapewne sprawę tego, że operujące na terenie gminy oddziały podziemia znały go, ale jakby z innej strony niż konspiratora.

Dzielę się tym spostrzeżeniem z dyrektorem lubelskiego oddziału IPN Marcinem Krzysztofikiem, który doradza zajrzeć do pamiętnika „Uskoka” (Zdzisława Brońskiego). Sadowy przewija się w nich kilkakrotnie, ale szczególnie istotny jest jeden fragment. Broński, opisując rok 1943, zauważa:

„Utrapienie gminy ludwińskiej, wójt Sadowy, przeniósł się na stałe do Lublina, a w gminie bywał tylko dojazdami przy licznej eskorcie. […] Był on w ogóle bardzo ostrożny i choć parokrotnie na niego polowałem, nie udało mi się złowić tego ptaszka”.

Zatem konspirator Sadowy był na celowniku prawdziwego podziemia. W wydanym przez IPN w 2015 r. pamiętniku znajduje się redakcja naukowa Sławomira Poleszaka. Opisuje on proces Sadowego, zwracając uwagę, że śledztwo w jego sprawie prowadził Teodor Maksymiuk, jednak historyk charakteryzuje go jako członka Komunistycznej Partii Polski, nie OUN czy KOP. W dokumentach z późniejszej sprawy Łuczeńczyka fakt przynależności miejscowej ludności do KPP przed wojną jest częściej uwypuklany.

Sadowy bronił Żydów przed Marciniakami

W zeznaniach wójta gminy Ludwin ważny jest opis wydarzeń z lutego 1943 r. w Dratowie. Znamy oficjalny przebieg wydarzeń, który opisałem w pierwszej części reportażu. Teraz czas, żeby przemówił Sadowy:

„Co do zarzutu rzekomego zabójstwa Gołdy i Rajzy Rajs wyjaśniam, że wymienione Żydówki zostały wydane żandarmerii przez Jana Marciniaka, u którego się ukrywały. Aresztował je żandarm Schulz, celem odtransportowania ich do getta, odstąpiwszy od pierwotnego zamiaru zastrzelenia ich, od czego je uchroniłem. Dopiero w drodze, kiedy żandarm Schulz zatrzymał się u sołtysa, z czego korzystając Żydówki usiłowały zbiec, zostały one zastrzelone przez Schulza, który wybiegł za nimi na skutek alarmu, jaki zrobił furman. Stwierdzą to świadkowie Mikołaj Łuczeńczyk i jego córka […].

W związku z rzekomym zorganizowaniem ekspedycji karnej w Dratowie, […] powołując się tu na świadków Józefa Podleckiego i Mikołaja Łuczeńczyka wyjaśniam: niejaki Mieczysław Pudełko oskarżył przed żandarmerią Jana Marciniaka – jak się potem okazało – o to, że wydał ukrywające się u niego Żydówki, by zagarnąć ich majątkiem ruchomym. Kiedy Schulz w obecności posterunkowego Mazura oraz powołanego tu świadka obrony Mikołaja Łuczeńczyka i mojej wszedł do stodoły w poszukiwaniu za pozostawionymi przez Żydów rzeczami, jakiś nieznany osobnik, na którego Schulz przypadkowo się natchnął ukrył się w kryjówce pod koniczyną i wystrzelił stamtąd dwukrotnie do Schulza. W odpowiedzi Schulz rzucił do kryjówki granat ręczny zabijając nieznanego osobnika.

Porzucony przez zabitego karabin oddał w prędkości mnie, zwracając się jednocześnie do Jana Marciniaka, którego zastrzelił na miejscu, wymyślając, że powinien to był już dawno zrobić, wtedy kiedy mu zameldował, że przyszły do niego Żydówki, aby się u niego ukryć, które teraz już dawno u siebie ukrywał i że dawno to podejrzewał, że jest bandytą.

Następnie wybiegł pociągając za sobą obecnych za uciekającym Józefem Marciniakiem, którego zastrzelił. W pościgu rozkazywał aby także strzelać, wtedy ja dałem dwa strzały ostrzegawcze […]. Kobiety, tj. Annę Jakubowską i Klementynę Marciniak wraz z jej dzieckiem chciał Schulz również na miejscu zastrzelić, jednak obroniłem je tłumacząc, że jako kobiety nie mają z tym nic wspólnego i z pewnością nic o tym nie wiedzą. Zabrał je jednak ze sobą i zamknął w areszcie.

Tego samego dnia popołudniu pojechaliśmy po raz wtóry do Dratowa aby zabezpieczyć opustoszałe gospodarstwo Marciniaków. […] Podczas naszej obecności we wsi pojawił się Feliks Marciniak […] odgrażając się i wymyślając Niemcom. W czasie pościgu za nim wywiązała wzajemna strzelanina, w wyniku której zraniony Marciniak sam się zastrzelił z rewolweru. Podczas tego zajścia znajdowałem się w mieszkaniu sołtysa […]. Następnego dnia pojechałem do Lublina a w czasie mojej nieobecności jeden z żandarmów wyprowadził zamknięte w areszcie kobiety i zastrzelił je”.

3 kg cukru za głowę Żyda

W toku postępowania wyszło na jaw, że świadków zajścia u Marciniaków było jednak więcej niż wskazani przez wójta. Przede wszystkim znaleźli się świadkowie zamordowania Rajzy i Gołdy Rajs. Przebieg wydarzeń był zupełnie inny niż przedstawiony przez Sadowego.

Śmierć sióstr widziała Rachela Rajs: „ W listopadzie 1942 r. ukrywałam się wraz moją siostrą Surą w stodole Stanisława Wójcika, a siostry Gołda i Rajza były u Marciniaków. W pewnym momencie usłyszałam strzał i wyjrzałam ze stodoły. […] widziałam jak Sadowy prowadzi przed sobą Rajzę na pole, gdzie leżała zabita Gołda i po doprowadzeniu jej na miejsce kazał jej się odwrócić i strzelił do niej. […] W tym czasie w Dratowie było więcej Żydów, ale się ukrywali. O tym, że Sadowy zabił u Marciniaków jakiegoś plennego słyszałam tylko i o tym, że zabrał ich rzeczy na trzy wozy. […] Opowiadała mi Rajza, że jak pewnego dnia pasła krowę koło budynku gminnego, to widziała, jak Sadowy własnoręcznie zastrzelił za posterunkiem Surę Erlich. Ludzie okoliczni opowiadali, że Sadowy zabił prawosławnego księdza i 9 czy 7 kobiet z Kolonii Dratów”.

W podobnym tonie zeznawała druga siostra zamordowanych Żydówek, Sala: „Rajzę Sadowy znalazł ukrytą w śniegu między ulami, wyprowadził ją więc stamtąd i doprowadził do miejsca, gdzie leżała już zabita Gołda. Widziałam i słyszałam, jak Rajza prosiła Sadowego: »Panie wójcie daruj mi życie« i całowała go po rękach. Później słyszałam strzał i krzyk Rajzy. Wypadek ten miał miejsce koło domu Marciniaków. W tym miejscu później, tj. w 1943 r. Sadowy wybił Marciniaków. […] O tym żeby Marciniak zameldował Schulzowi, że my u niego jesteśmy nie słyszałam. Od małego dziecka znam Marciniaków i wierzyć mi się nie chce, by oni kogoś na śmierć wydali”.

Potwierdzenie wykonania wyroku śmierci na Andrzeju Sadowym | Fot. Archiwum IPN w Lublinie

Przerażają zeznania córki zastrzelonej przez Sadowego Sury Erlich, Ryfki: „Widziałam jak Sadowy rozstrzelał matkę moją i dwie żydówki Alusiowe. Wyprowadził on je za stodołę […] gdzie był wykopany dół i strzelił do matki. Matka moja upadła i wołała »oj, oj«. Ja stałam wtedy w odległości 15–20 metrów i widziałam wszystko. […] Słyszałam, że za głowę Żyda Sadowy dawał 3 kg cukru. Błaszczuk Kazimierz mówił mi, że on dostarczył Sadowemu Żyda i otrzymał za to 3 kg cukru i że Sadowy obiecał mu podwyższyć nagrodę”.

1 października 1947 r. Sąd Okręgowy w Lublinie skazał Andrzeja Sadowego na karę śmierci. Prezydent Bierut nie skorzystał z prawa łaski. Wyrok przez powieszenie został wykonany na Zamku w Lublinie 16 kwietnia 1948 r.

Ile tajemnic kryje Dratów?

Ale to nie koniec dratowskiej historii. W sprawę Marciniaków zamieszanych było więcej osób niż wójt Sadowy. Wiemy, że w akcji udział brali m.in. żandarm z posterunku w Piaskach Daniel Schulz i sołtys Dratowa Mikołaj Łuczeńczyk. Schulz wojnę przeżył, jego los nie jest znany. Ale znane są ofiary jego zbrodniczej działalności na Lubelszczyźnie.

Mikołaj Łuczeńczyk po wojnie był sądzony. Wieś wstawiła się za nim. Dlaczego? Czy mógł być ofiarą pomówień i działań Sadowego? Czy też sprawnie potrafił zrzucić z siebie odpowiedzialność?

Okazuje się, że nie ja jeden jestem zainteresowany jego historią. Po publikacji pierwszej części reportażu skontaktowała się ze mną jego prawnuczka, która bada historię swojej rodziny. Może wspólnie uda nam się dojść prawdy. A rodzina Marciniaków? Los tych, którzy przeżyli wydarzenia z 1943 r. też jest godny opisania. Za kilka dni pochowany zostanie, prawdopodobnie w obecności Premiera RP, Stanisław Marciniak „Niewinny”, żołnierz wyklęty z oddziału Edmunda Taraszkiewicza „Żelaznego”, od którego tak naprawdę zaczęła się ta historia, gdy odnaleziono jego szczątki na cmentarzu przy ul. Unickiej w Lublinie i zaczęto szukać rodziny, by potwierdzić jego tożsamość. Czy to możliwe, że donosił na niego ktoś z bliskiej rodziny? To też jest obecnie badane.

Do sprawy Dratowa wrócimy zatem niebawem na naszych łamach.

Artykuł Wojciecha Pokory pt. „Nie ma już we wsi Marciniaków” (II) znajduje się na s. 6 marcowego „Kuriera WNET” nr 57/2019, gumroad.com.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Wojciecha Pokory pt. „Nie ma już we wsi Marciniaków” (II) na s. 6 marcowego „Kuriera WNET”, nr 57/2019, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

„NIE SKLEJAĆ NA SIŁĘ!”. Rewelacyjna propozycja felietonisty „Kuriera WNET” Henryka Krzyżanowskiego na rok wyborczy

Zamiast nieszczerych apeli o jedność i zakończenie wojny polsko-polskiej, lepiej zastanowić się, jak dokonać separacji w sposób kulturalny. Oba plemiona mają już swoją prasę i media elektroniczne.

Henryk Krzyżanowski

O separacji plemion

„To co nas podzieliło – to się już nie sklei”, napisał Wieszcz Rymkiewicz. A poetów trzeba słuchać, bo widzą lepiej i dalej. Zamiast nieszczerych apeli o jedność i zakończenie wojny polsko-polskiej, lepiej zastanowić się, jak dokonać separacji w sposób kulturalny. Jako wolnościowiec receptę widziałbym w istnieniu odrębnych i równoległych instytucji. Początek już został zrobiony – taki system z powodzeniem działa w mediach. Oba plemiona mają swoją prasę i media elektroniczne.

Z oświatą nie powinno być problemu. Szkoły dadzą się podzielić bez większej trudności. „Nasze” dzieci będą poznawać dzieje Polski w ich wymiarze chwalebnym i walecznym, a „ich” dzieci jako ciąg niegodziwości i szwejkowskich idiotyzmów.

U nas przygotowanie do życia w rodzinie, u nich seksedukacja z lateksem na bananie.

Wbrew obawom, nie będzie też wcale trudno z sądami. System równoległy funkcjonował przecież w średniowieczu – były osobne sądy dla szlachty, Żydów i duchowieństwa. W procesach cywilnych strony najpierw się ugodzą, czy iść do sądu ziobrystów, czy nadzwyczajnej kasty; przy braku ugody rzut monetą. W procesach karnych oskarżony sam wybierze – jak średniowieczny żak, który mógł ocalić życie, odwołując się do sądu biskupiego.

System podatkowy i socjalny również nie będzie problemem. Oni niech sobie pracują do 67 roku życia, my tak jak teraz; u nich nie ma 500 plus, u nas jest. Za to ich emeryci z SB powracają do dotychczasowego wymiaru emerytury.

Zaletą proponowanego rozwiązania jest dobrowolność – każdy zadeklaruje, do którego plemienia należy i bierze cały pakiet. Zmieniać można by tylko co jakiś czas, nie za często.

W miarę upływu czasu wykształci się zapewne jakaś forma separacji przestrzennej – oba plemiona będą dobrowolnie skupiać się na swoich ulicach i dzielnicach. Gdy to już się dokona, będzie można pomyśleć o imigrantach, czyli, jak my mówimy, nachodźcach. My nie będziemy protestować, kiedy oni będą w swoich dzielnicach lokować kontyngenty wyznaczone w Brukseli czy Berlinie. Ale z drugiej strony, proszę nie wymagać od nas, byśmy pilnowali czy wręcz łapali tych nachodźców, którzy, nie dbając o kontyngenty, będą wiać do krainy szczęśliwości za Odrą. Co to, to nie – sami ich sobie łapcie!

Mamy rok wyborczy i myślę, że ten pomysł skromnego felietonisty może być podchwycony przez wszystkie partie. Wraz z hasłem: „NIE SKLEJAĆ NA SIŁĘ!”.

Felieton Henryka Krzyżanowskiego pt. „O separacji plemion” znajduje się na s. 1 marcowego „Kuriera WNET” nr 57/2019, gumroad.com.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Felieton Henryka Krzyżanowskiego pt. „O separacji plemion” na s. 1 marcowego „Kuriera WNET”, nr 57/2019, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Moje amerykańskie marzenie. Rzecz będzie o naszych i amerykańskich interesach/ Jan A. Kowalski, „Kurier WNET” nr 57/2019

To skandal większy niż Amber Gold, że przez 30 lat Polska nie rozwiązała problemu zadośćuczynienia/zwrotu mienia wywłaszczonym przez komunistów polskim właścicielom; także tym pochodzenia żydowskiego.

Jan A. Kowalski

Moje amerykańskie marzenie

Przedstawię je wbrew niemałej liczbie malkontentów, zwłaszcza w kontekście słynnej Ustawy 447 i jednak blamażu naszej dyplomacji na zakończenie warszawskiej Konferencji Bliskowschodniej. Uprzedzam też: jestem zdecydowanym orędownikiem współpracy ze Stanami Zjednoczonymi. I wcale nie chodzi o robienie Amerykanom „łaski” (wypowiadamy na sposób przedwojenny, jak Radek Sikorski, tak między l a ł). Rzecz będzie tylko i wyłącznie o naszych interesach. I o interesach amerykańskich również.

Pierwsza zaleta USA to odległość. Nie graniczymy ze Stanami, jak z Niemcami lub Rosją.

I w interesie amerykańskim w żadnej mierze nie leży zrobienie z Polski swojego 51. stanu, a nawet terytorium zależnego. Po negatywnym doświadczeniu z Portoryko, które ani nie chce stać się 51. stanem – bo przyjęłoby wspólne obowiązki – ani państwem niepodległym – bo straciłoby amerykańskie przywileje, Amerykanie bardzo sceptycznie myślą o powiększaniu swojego terytorium. Amerykanie też nie chcą nikomu robić „łaski”.

Druga zaleta USA – to status militarnego Imperium Wolności. Najsilniejsze państwo świata dla zapewnienia swojej światowej dominacji nawiązuje współpracę ze słabszymi państwami. A zwłaszcza z państwami o strategicznym dla Imperium położeniu na kuli ziemskiej. Za współpracę przy utrzymaniu Pax Americana oferuje pomoc militarną i zapewnia bezpieczeństwo terytorialne współpracującego państwa. Oczywiście nie rozwiąże żadnego wewnętrznego problemu danego państwa. W odróżnieniu od Niemiec, Rosji lub Unii Europejskiej. Zatem jeżeli chcemy być niepodległym państwem wolnych obywateli, wybór ścisłej współpracy z USA powinien być naszym priorytetem.

Niestety z drugiej zalety amerykańskiej wynika też pewna niedogodność. To obywatele amerykańscy (a nie my) wybierają swojego prezydenta. W dodatku dysponuje on dużą samodzielną władzą kreowania polityki. Dlatego amerykańska polityka podlega ustawicznym modyfikacjom. Półtora roku temu amerykański prezydent Donald Trump docenił nasze bohaterstwo i umiłowanie wolności w swoim przemówieniu w Warszawie. Od tego momentu stało się jasne, że Amerykanie chcą z nas zrobić swojego sojusznika w naszej części świata. I w oparciu o nas stworzyć sojusz Trójmorza. Po to, żeby szachować Niemcy i Rosję i żeby utrzymać swoją dominację nad światem.

Warszawska gwarancja bezpieczeństwa wygłoszona przez Donalda Trumpa spadła nam jak manna z nieba, w czasie ustawicznych brukselskich gróźb. Powinniśmy ją szybko pozbierać, żeby nie zamieniła się we wstrętne robaki.

Żeby tak się nie stało, nie możemy obrażać się na Marka Pompeo w wyimaginowanym poczuciu doznanej krzywdy. Bo przecież to skandal większy niż Amber Gold, że przez 30 lat Polska nie rozwiązała problemu zadośćuczynienia/zwrotu mienia wywłaszczonym przez komunistów polskim właścicielom; tym pochodzenia żydowskiego również. Bo przecież to skandal, że na wszystko znajdują się pieniądze (od kiedy władzę zdobył Obóz Dobrej Zmiany), ale na odszkodowania nie. Nie dziwi anty-reprywatyzacyjna rozgrywka Obozu Okrągłego Stołu, bo dzięki niej byli komuniści uwłaszczyli się na majątku narodowym, nie oddając niczego byłym właścicielom (z wyłączeniem mienia kościelnego; trochę skandal). To dzięki niej Henryk Stokłosa, właściciel 10 000 hektarów, przebił o 4000 hektarów największego posiadacza ziemskiego II Rzeczypospolitej, księcia Sapiehę.

Tak, brak przyjęcia ustawy reprywatyzacyjnej za czasów Obozu Dobrej Zmiany to powód do wstydu, którego nie sposób wytłumaczyć nawet socjalistycznymi ciągotkami Prawa i Sprawiedliwości. Bo zostaliśmy chyba ostatnim państwem byłego komunistycznego Obozu (poza Bułgarią?), który nie zadośćuczynił byłym właścicielom.

Co oczywiście nie oznacza, że mamy cokolwiek oddawać obywatelom innych państw, a tym bardziej wypasionym holokaustowym przedsiębiorstwom. Niemniej nie krzyczmy w amoku, jeżeli ktoś przypomina prawdę oczywistą, jak Mark Pompeo.

Tym, co powinniśmy zrobić dla naszego narodu, jest wykorzystanie tej amerykańskiej zmiany polityki w odniesieniu do Europy. Zmiany, oby nie chwilowo, tak korzystnej dla naszego państwa. Wykorzystać to możemy w sposób dwojaki, a w zasadzie jeden. Bo państwo, pomimo różnorakich sfer swojego funkcjonowania, jest spójną całością i nie da się zmienić jednego bez zmiany wszystkiego.

Po pierwsze, musimy zreformować polską armię. Ale nie w taki harcersko-biurokratyczny sposób, jak zaczął to robić Antoni Macierewicz z pomocą Bartka Misiewicza, a kontynuuje minister Błaszczak. W dzisiejszych czasach wojnę można prowadzić bez jej wypowiadania, co widzimy na Ukrainie. Można również, dysponując przewagą technologiczną, punktowo, precyzyjnie zniszczyć centra dowodzenia przeciwnika. O cyberprzestrzeni nie wspominając. A potem po prostu zająć dane terytorium, pozbawione dowodzenia i koordynacji obrony. Dlatego Polska, mając takie a nie inne położenie geograficzne i będąc technologicznie/militarnie słabsza od swoich sąsiadów, musi kompletnie zrewidować swoją doktrynę obronną. Amerykańskie wsparcie militarne i obecność amerykańskiego wojska wykorzystać do odbudowy powszechnej, obywatelskiej armii.

Wojskami obrony terytorialnej w obecnym kształcie nie zwiększymy naszego bezpieczeństwa. Musimy wzorem I Rzeczypospolitej, wzorem wykorzystanym we współczesnej Szwajcarii, z każdego sprawnego obywatela uczynić potencjalnego obrońcę ojczyzny. Prawie 50% obywateli (wszyscy mężczyźni) Szwajcarii posiada broń, którą umie się posługiwać po ukończonym obowiązkowym przeszkoleniu wojskowym. I taki system musimy zastosować w Polsce.

Sprawna i rzeczywista obrona terytorialna to uzbrojeni mieszkańcy danej wsi, gminy, doliny. Znający doskonale teren i nie potrzebujący specjalnych rozkazów wyższego dowództwa. Niech tylko wejdą zielone ludziki z jakiejkolwiek armii świata i spróbują przeżyć dłużej niż tydzień. Oczywiście taką ochotniczą armią nie da się podbić jakiegokolwiek państwa, nawet sąsiedzkiego. Ale chyba nie zamierzamy nikogo podbijać?

Po drugie, musimy zreformować polskie państwo. Państwo czyli struktury organizacyjne polskiego narodu. Odrzucić ze wstrętem tego potworka zmajstrowanego przy Okrągłym Stole, który hamuje rozwój polskiego narodu. Musimy wyeliminować wszystkie obecne patologie. Strukturalne patologie, które opanowały nasze życie społeczne w każdym jego przejawie. Bo gdzie nie poskrobać, to patologia. Niezależnie czy to szkoła, szpital czy armia. I zbudować silne państwo, tworzone i zarządzane przez wolnych obywateli – V Rzeczpospolitą, o której pięknie rozpisuję się od długiego czasu. Tylko takie państwo zapewni nam rozwój. Zachęci do powrotu miliony Polaków z zagranicy. Pozwoli nam wszystkim się bogacić, cieszyć wolnością dzieci bożych… a w razie czego obronić. Tylko taka, obywatelska organizacja naszego życia zbiorowego pozwoli nam przetrwać w bezwzględnym globalnym świecie sprzecznych interesów. Dokonajmy tego szybko, póki mamy amerykańskie poparcie.

Takie mam amerykańskie marzenie. Piękne, prawda?

Artykuł Jana A. Kowalskiego pt. „Moje amerykańskie marzenie” znajduje się na s. 4 marcowego „Kuriera WNET” nr 57/2019, gumroad.com.


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Jana A. Kowalskiego pt. „Moje amerykańskie marzenie” na s. 4 marcowego „Kuriera WNET”, nr 57/2019, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Historia tych, którzy współpracują z represyjnym reżimem Chin i karmią bestię, jaką jest KPCh, nie wygląda dobrze

W interesach z państwem jednopartyjnym nie wolno zapominać o słowach Mao Zedonga, założyciela KPCh: „praca polityczna jest źródłem życia dla całej pracy ekonomicznej” i: „komunizm nie jest miłością”.

Peter Zhang

We wrześniu 2013 roku podczas wizyty państwowej w Kazachstanie sekretarz generalny Komunistycznej Partii Chin (KPCh) Xi Jinping zaproponował strategię Ekonomicznego Pasa Jedwabnego Szlaku. W październiku 2013 roku, w przemówieniu na Ludowym Zgromadzeniu Konsultacyjnym Republiki Indonezji, przedstawił przedsięwzięcie Morskiego Jedwabnego Szlaku XXI wieku. (…)

Banki chińskie mają pozyskać prawie 1 bilion dolarów na budowę dróg, torów, mostów, lotnisk i portów w wybranych bardzo biednych krajach. To doprowadziło do ogólnoświatowej spekulacji na temat motywów Pekinu.

Według „Financial Times” agencja ratingowa Fitch ma poważne wątpliwości w kwestii zdolności Pekinu do przeprowadzenia rzetelnej analizy ryzyka inwestycji zagranicznych z powodu jego fatalnych wyników w zarządzaniu rentownymi projektami w kraju w ostatnich latach – szczególnie w świetle powiększającej się sumy kredytów zagrożonych.

Autorzy raportu Fitch Ratings sugerują, że geopolityczne interesy związane z BRI biorą górę nad korzyściami handlowymi. W przeciwieństwie do poprzednich zagranicznych inwestycji Pekinu, które skupiały się przede wszystkim na pozyskiwaniu energii i zasobów naturalnych, BRI pozwala Pekinowi rozwiązać problem nadmiaru krajowych mocy produkcyjnych praktycznie we wszystkich sektorach przemysłu – niektóre zakłady produkcyjne przeniosły się nawet do krajów uczestniczących w projekcie.(…)

Politycy z Zachodu wyrażają także obawy i zastrzeżenia dotyczące wielu zdumiewających operacji, jakie Pekin przeprowadza na całym świecie za pośrednictwem swojego agresywnego BRI. Finansowanie infrastruktury w ponad 60 krajach, przy jednoczesnym ogromnym ryzyku finansowym, jest dość ambitnym przedsięwzięciem. Ryzyko takie pojawia się w kontekście niebezpiecznego i rosnącego zadłużenia. (…)

Chiny przez lata czerpały olbrzymie korzyści z nadwyżki handlowej na świecie i grabieży technologicznego know-how z Zachodu, ale sytuacja ulega zmianie z powodu powiększającego się systemu ceł ochronnych w wielu krajach, m.in. w Stanach Zjednoczonych. W ubiegłym miesiącu Pekin zmuszony był wyciągnąć 116 mld USD z rezerw banku centralnego, aby ustabilizować i pobudzić swoją gospodarkę.

Według raportu Instytutu Finansów Międzynarodowych (IIF), całkowity stosunek zadłużenia Chin do PKB przekroczył 300%, podczas gdy stosunek zadłużenia przedsiębiorstw do PKB wyniósł u nich 160,3%. Suma tych długów – na Zachodzie nie można jej z niczym porównać – jest alarmująca w przypadku dużej gospodarki, której rząd występuje w roli pożyczkodawcy i pożyczkobiorcy, a co dziwniejsze, również organu regulującego. (…) Chiński system banków państwowych pełniących rolę pożyczkodawców oraz przedsiębiorstw państwowych będących pożyczkobiorcami nie jest już zrównoważony i ostatecznie doprowadzi do powstania strat większych niż to, co może zostać wchłonięte, to z kolei doprowadzi do niewypłacalności, być może nawet kolejnego kryzysu finansowego, podobnego do tego w Grecji. (…)

W międzyczasie spadający wskaźnik urodzeń i starzejąca się populacja wywołały dodatkowe obawy: o kurczącą się siłę roboczą oraz rosnące koszty i tak już nadwyrężonego systemu opieki zdrowotnej.

W 2016 roku Pekin zlikwidował politykę jednego dziecka, ale działanie to podjęto prawdopodobnie za późno, ponieważ jeszcze przez kilka pokoleń dane demograficzne nie wykażą znaczącej poprawy, co doprowadzi do spadku standardu życia, a to stanie się polityczną odpowiedzialnością dla KPCh. (…)

Dyplomacja prowadzona przy użyciu pułapki zadłużeniowej – wartej miliardy dolarów na inwestycje infrastrukturalne w biorących w nich udział krajach z Azji Środkowej, Europy, Azji Południowej i Afryki – kupiła KPCh kilku przyjaciół na całym świecie. To pozwoliło jej, przynajmniej tymczasowo, zyskać pewne znaczenie i wywierać wpływy geopolityczne. Jednakże biorcy niekoniecznie są zadowoleni z długów, na które nie mogą sobie pozwolić, i czują się uwięzieni. Projekt rozwoju portu Hambantota na Sri Lance może być przykładem rujnującej pułapki zadłużeniowej. Sri Lanka musiała przekazać Chinom swój port – oddała go w dzierżawę na 99 lat – w zamian za anulowanie przez Chińczyków długu wartego 1,4 mld USD.

W Afryce Kenijczycy stoją w obliczu podobnej sytuacji, gdyż trwają rozmowy na temat przekazania Chinom strategicznych aktywów w zamian za długi, jakie są winni Pekinowi. W skład majątku, który prawdopodobnie zostanie oddany, wchodzą m.in. dochodowy port w Mombasie i linie kolejowe Kenya Standard Gauge Railway. Niektóre kraje afrykańskie narzekają po cichu, że BRI często przyznaje firmom z Chin wykonanie zagranicznych projektów infrastrukturalnych. Zatem pożyczone pieniądze trafiają ostatecznie do chińskich kieszeni. Ponad połowa pomocy zagranicznej ze strony Pekinu trafia na kontynent afrykański za pośrednictwem chińskich towarów zalewających tamtejsze rynki. Stanowi to część polityki zagranicznej ukierunkowanej na biorące udział w głosowaniach państwa członkowskie Organizacji Narodów Zjednoczonych w celu uzyskania ich wsparcia w sprawach międzynarodowych. (…)

Krytycy zarzucają Pekinowi angażowanie się w neokolonializm poprzez projekty BRI w Afryce. Wysiłki Pekinu zmierzające do zbudowania „nierozerwalnej przyjaźni między Chinami a Afryką” wydają się teraz napięte, ponieważ zadłużenie tamtejszych krajów, jednego po drugim, gwałtownie rośnie. Wnikliwi sinolodzy rozumieją, że każda strategia lub inicjatywa KPCh ma na celu wyłącznie utrzymanie jej władzy, niezależnie od kosztów ekonomicznych i politycznych. BRI jest klasycznym tego przykładem.

Partia totalitarna nie musi ubiegać się o zgodę swoich obywateli na szastanie pieniędzmi po całym świecie, chińscy obywatele nie muszą też czerpać korzyści z tych zagranicznych przygód.

Peter Zhang zajmuje się ekonomią polityczną Chin i Azji Wschodniej. Jest absolwentem Pekińskiego Uniwersytetu Studiów Międzynarodowych, Fletcher School of Law and Diplomacy, ukończył także Harvard Kennedy School. Oryginalna, angielska wersja jego tekstu została opublikowana przez „The Epoch Times” 17 lutego br.

Cały artykuł Petera Zhanga pt. „Fałszywe obietnice Chin” znajduje się na s. 2 marcowego „Kuriera WNET” nr 57/2019, gumroad.com.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Petera Zhanga pt. „Fałszywe obietnice Chin” na s. 2 marcowego „Kuriera WNET”, nr 57/2019, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Antoni Macierewicz o śp. Janie Olszewskim: Był przyjacielem wiernym, lojalnym, mądrym, zawsze gotowym do rady i wsparcia

Jan Olszewski to była postać, której idee i działania były atakowane, ale to nie ma nic wspólnego z polską racją stanu, tylko z obcymi wpływami. Dla nich był kontrowersyjny. Dla Polaków – nie.

Łukasz Jankowski
Antoni Macierewicz

Kiedy i w jakich okolicznościach poznał Pan Jana Olszewskiego?

Lata temu, między rokiem 1972 a 1974. Okoliczności były związane z naszą działalnością antykomunistyczną, która szła trochę odrębnymi torami, bo byliśmy z różnych pokoleń. Jan Olszewski był starszy ode mnie o osiemnaście lat. Opieraliśmy się jednak na tym samym przeświadczeniu, że trzeba szukać wszelkich dróg, żeby Polska odzyskała niepodległość spod okupacji sowieckiej. Ja działałem w środowisku 1. Warszawskiej Drużyny Harcerzy, a Jan Olszewski w środowisku opozycyjnym, które wyrosło jeszcze z Szarych Szeregów, z Armii Krajowej, później ze wsparcia PSL-u jako emanacji polskiego ruchu wolnościowego i różnych działań konspiracyjnych, półjawnych i jawnych. Towarzyszyła mu zawsze bardzo silna wola znajdywania najróżnorodniejszych narzędzi, byleby wspomagały one odzyskanie niepodległości. Podobnie myślały środowiska, z którym ja współpracowałem. To mieliśmy zawsze wspólne.

Dzisiaj różne media próbują uczynić z Jana Olszewskiego zwolennika i uczestnika rozmów Okrągłego Stołu. Ale diagnoza jego i całej formacji niepodległościowej była jasna: mamy do czynienia z wielką manipulacją, której uczestnicy – jeżeli ktoś się zdecydował na uczestniczenie – muszą sobie zdawać sprawę, że szanse, żeby przeprowadzić korzystne dla Polski rozwiązania, są minimalne albo żadne, bo dominacja strony esbeckiej, która organizowała to, z panem Kiszczakiem na czele, była tak wielka, że tylko naiwni mogli sądzić, że z tego może się urodzić coś dobrego. I dlatego Jan Olszewski odmówił uczestnictwa, mimo że proponowano mu kierownictwo „podstolika” prawnego. Był nie tylko człowiekiem uczciwym, ale bardzo dobrze rozumiał naturę komunizmu i manipulacji, jakie komunizm uprawia wobec narodu polskiego.

Był świadom, że komunizm, przepoczwarzając się, nigdy nie pozbył się swego antypolskiego ostrza, tak charakterystycznego zwłaszcza dla jego rosyjskiej i postrosyjskiej wersji, nawet wtedy, jeżeli pisana jest językiem angielskim czy niemieckim.

(…) Spotkali się Panowie na początku lat siedemdziesiątych. Potem była ścisła współpraca w ramach KOR-u.

Nie tylko w ramach KOR-u, chociaż KOR był bardzo ważną częścią naszego działania. Jan Olszewski współorganizował KOR, był współautorem apelu do społeczeństwa, który zapoczątkował istnienie Komitetu Obrony Robotników. Inicjował także szereg późniejszych i wcześniejszych działań.

Trzeba tutaj przywołać fakt, o którym mało się wie i mało mówi. Jan Olszewski był pod olbrzymim wpływem postaci i działań księdza kardynała Wyszyńskiego. Był chyba na wszystkich mszach, gdy kardynał Wyszyński wygłaszał tak zwane kazania świętokrzyskie w kościele Św. Krzyża, gdzie podsumowywał katolicką naukę społeczną właśnie w aspekcie niepodległościowym.

Działo się to w czasie komunistycznych prób pogorszenia i tak już sowieckiej i dla Polski niekorzystnej tzw. konstytucji PRL-u. (…)

To musiało być trudne, kiedy towarzysze walki z komuną z dnia na dzień stają się politycznymi przeciwnikami.

To oczywiście personalnie bywało trudne, ale u Jana Olszewskiego zawsze dominował punkt odniesienia, którym była niepodległość Polski. On oczywiście starał się nie zrywać więzi personalnych, ale też nigdy nie pozwalał, by sprawy personalne w jakikolwiek sposób zagroziły podstawowemu kierunkowi niepodległościowemu. W ogóle był bardzo ostrożny w ferowaniu wyroków i nadużywaniu ocen moralnych do spraw politycznych. Pamiętam taką scenę, którą warto przywołać, bo mówi się tak dzisiaj wiele o mowie nienawiści. Ten wielki wysyp mowy nienawiści zaczął się, od razu z wielkim natężeniem, po zrealizowaniu przeze mnie, oczywiście we współpracy z Janem Olszewskim jako premierem ówczesnego rządu, uchwały lustracyjnej. Otóż podczas jednego z wielu takich ataków, które spadły na niego, na mnie, na całą formację w ogóle, ze strony SLD, ale także Unii Demokratycznej – tak to się chyba nazywało – i posłów z innych partii politycznych; straszliwe wyzwiska – Jan Olszewski wstał i powiedział: „Panowie, nie nudźcie, nie nudźcie, wy od ʼ45 roku powtarzacie te same frazesy, już mam tego dosyć, nawet się oburzać na was nie warto, wy po prostu nudzicie”. I to była jego najmocniejsza polemika z tymi, którzy byli po prostu pionkami w rozgrywce rosyjskiej przeciwko Polsce. (…)

Nadszedł moment, kiedy Jan Olszewski, chcąc nie chcąc, stał się liderem polskiej prawicy. Bo do funkcji premiera, o ile wiem, wcale się nie rwał.

Jan Olszewski miał pełną świadomość tego, że aby Polskę odbudować, trzeba skupić siły sejmowe i pozasejmowe, które reprezentują kierunek niepodległościowy. (…) A będąc w pełni świadom, jakie są intencje przeciwników, rozumiejąc, że rząd, który tworzy, być może będzie musiał działać w sytuacji de facto mniejszościowej, wykorzystał ten moment, w którym różnym ludziom zależało na uczestnictwie, w tym także ludziom z Kongresu Liberalno-Demokratycznego, którzy aby się uwiarygodnić, nie mogli od razu wystąpić przeciwko Janowi Olszewskiemu. I dzięki temu ten rząd powstał i mógł zarysować program niepodległościowy, który towarzyszy nam do dnia dzisiejszego.

Bo to, co dobrego zrealizowała Dobra Zmiana, zwłaszcza w latach 2015–2018, wywodzi się z programu zarysowanego wówczas przez Jana Olszewskiego, czyli oparcia odbudowy państwa polskiego i niepodległości państwa polskiego na sprawiedliwości społecznej, na zablokowaniu złodziejskiej tzw. prywatyzacji, czyli po prostu grabienia majątku narodowego. Z prywatyzacją ani z reprywatyzacją nie miało to nic wspólnego.

Program ten przewidywał także powstrzymanie niszczenia i odbudowę polskiego rolnictwa. Przypominam, że Okrągły Stół zniszczył polskie rolnictwo. Otworzył wrota dla napływu taniej żywności, która rujnowała polskich rolników. Jan Olszewski wprowadził ceny minimalne na płody rolne, co zahamowało destrukcję polskiego rolnictwa, doprowadził do powiększenia się polskiego eksportu i zrównoważenia polskiego budżetu, a także zablokował możliwość usytuowania na trwałe rosyjskiej agentury w dawnych bazach sowieckich na terenie Polski. W pełni zaaprobował uchwałę lustracyjną, którą ja wykonywałem, i związane z nią działania, które doprowadziły do ujawnienia przynajmniej części agentury w Sejmie i w ówczesnym aparacie władzy. Od spraw społecznych przez sprawy geopolityczne po sprawy prawno-karne myśl niepodległościowa Jana Olszewskiego miała na celu odbudowę silnej Polski. (…)

Krzysztof Wyszkowski zaapelował o postawienie w Warszawie pomnika śp. Janowi Olszewskiemu.

Myślę, że powstanie niejeden pomnik Jana Olszewskiego, bo ta postać uosabia najbardziej szlachetny wymiar idei niepodległościowej, najbliższy naszej tradycji narodowej. To mu się należy. Był mężem stanu, twórcą polskiego ruchu niepodległościowego.

Powinniśmy kształtować zewnętrzną przestrzeń wizualną, w której porusza się każdy polski obywatel, także przywołując oblicze Jana Olszewskiego, to co robił i co symbolizuje. To jest dla mnie oczywiste. A jak będzie? Dzisiaj jedna z dziennikarek w wywiadzie powiedziała do mnie: to taka kontrowersyjna postać… Odpowiedziałem: rzeczywiście, on był postacią kontrowersyjną dla przeciwników Polski. Nie ma co do tego cienia wątpliwości. Tak, to była postać, której idee i działania były atakowane, ale to nie ma nic wspólnego z polską racją stanu, tylko z obcymi wpływami. Dla nich był kontrowersyjny. Dla Polaków – nie.

Cały wywiad Łukasza Jankowskiego z Antonim Macierewiczem pt. „Mąż stanu zawsze wierny” znajduje się na s. 10 marcowego „Kuriera WNET” nr 57/2019, gumroad.com.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Wywiad Łukasza Jankowskiego z Antonim Macierewiczem pt. „Mąż stanu zawsze wierny” na s. 10 marcowego „Kuriera WNET”, nr 57/2019, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

„Sztuka wojenna opiera się na przebiegłości i stwarzaniu złudzeń”. Tę zasadę Sun Tzu przejął Dżyngis Chan, potem Rosja

Kupcy mogli podrzucać nowe tematy, mylić tropy, odwracać uwagę. Jeśli wielu kupców pojawiało się jednocześnie w wielu miastach z tymi samymi informacjami, mogli wręcz narzucić nową wizję świata.

Zbigniew Berent

W dawnych czasach rolę środków masowego przekazu pełniły bazary. Odpowiednikami współczesnych liderów opinii publicznej byli kupcy. Targ był nie tylko miejscem handlu, ale i wymiany poglądów, centrum informacyjnym. Kupcy mogli podrzucać nowe tematy, rozpalać wyobraźnię, mylić tropy, odwracać uwagę. Jeśli zatem dostatecznie wielu kupców pojawiało się jednocześnie w wielu miastach z tymi samymi informacjami, mogli wręcz narzucić nową wizję świata. I to postanowił wykorzystać Dżyngis Chan.

Mongolski wódz, zanim przystępował do podboju nowych krajów, wysyłał do nich wywiadowców. Najczęściej pojawiali się oni jako kupcy na czele wielkich karawan, zaopatrzonych w tanie i dobre towary.

Wcześniej uczono ich pracy wywiadowczej. Sporządzali np. szkice, na które nanosili każdy zagajnik, bród czy łąkę na popas. Kiedy później hordy przystępowały do ataku, wykorzystywały znajomość terenu. Działalność „kupców” polegała także na rozpoznaniu stosunków społecznych, ekonomicznych, politycznych i religijnych. Wykorzystując tę wiedzę, manipulowali informacjami, aby wzbudzać waśnie wyznaniowe i plemienne. W ten sposób doprowadzano przyszłego przeciwnika do osłabienia wewnętrznego. Zarazem członkowie karawan niby dyskretnie rozpowiadali o wielkich dobrodziejstwach, jakie przynoszą wojska Złotej Ordy. Stanisław Swianiewicz, jeden z najwybitniejszych sowietologów II Rzeczpospolitej, napisał: „Dżyngis Chan miał doskonale zorganizowany aparat szeptanej propagandy, który osłabiał wolę oporu zaplanowanej ofiary”. (…)

Dżyngisydzi starali się prowadzić swe podboje tak, aby odwaga i bohaterstwo nie były potrzebne. Ich wojska były niezwyciężone, gdyż wkraczały do akcji – jak pisał rosyjski generał Iwanin w 1875 roku – „dopiero w końcowym etapie, dopiero wówczas, gdy na rzecz armii spadał względnie łatwy obowiązek ostatecznego spacyfikowania kraju przeznaczonego na opanowanie”. O prawdziwym sukcesie decydowała podjęta znacznie wcześniej długotrwała akcja rozpoznawcza, dywersyjna i niszcząca morale społeczności danego terytorium. Rosyjski historyk Paweł Milukow pisał, że gdy skończyła się mongolska niewola, wielcy książęta moskiewscy nie byli w stanie „rozwinąć innego programu, oprócz tego dawnego, tradycyjnego, który stał się instynktem: jeszcze więcej zabiegać i zbierać, oszukiwać i gwałty czynić – z jednym celem – zdobycia jak największej władzy i jak największej ilości pieniędzy”. Znacznie później, w XX wieku, Dzieło Sun Tzu stało się „biblią” sowieckich służb specjalnych. (…)

Lenin, a za nim bolszewicy, uważali intelektualistów za „użytecznych idiotów”. Jak zauważył emigracyjny znawca problemów ZSRS Michał Heller, „specyfika sowieckiej dezinformacji polega na tym, że czerpie ona swe soki żywotne z postawy Zachodu, który po otrzymaniu impulsu z Moskwy, dezinformuje się już sam”.

(…) Zawrotną karierę w terminologii postmodernistycznej robi dziś słowo ‘simulacrum’. Najkrócej mówiąc, oznacza ona kopię bez oryginału. Takimi kopiami były wielkie medialne spektakle związane z tzw. Jesienią Ludów w 1989 roku, np. Okrągły Stół w Polsce, Rewolucja Grudniowa w Rumunii czy obrona Białego Domu w Moskwie w sierpniu 1991 roku. Wszystkie one były pomyślane wyłącznie jako wielkie widowiska telewizyjne. Okrągły Stół odwoływał się do polskiej tradycji polityki symboli, a jego celem – by znów użyć sformułowania Jadwigi Staniszkis – było to, by „przełom służył zakamuflowaniu ciągłości”. Zdjęcia z bohaterskim Borysem Jelcynem na wieżyczce czołgu w obronie moskiewskiego Białego Domu były jedynie faktem wirtualnym, gdyż nie było żadnego szturmu na Biały Dom. Wydarzenie to zaistniało jedynie na dziesiątkach milionów ekranów telewizyjnych na całym świecie.

Dzięki badaniom Radu Portocala wiemy dziś dużo więcej o kulisach obalenia rządów Nicolae Caeucescu w Rumunii. Quasi-rewolucję zorganizowano po to, by nowa ekipa uzyskała legitymację społeczną. Jej centrum znajdowało się w głównym gmachu państwowej telewizji w Bukareszcie, była to bowiem „rewolucja telewizyjna”. A rozegrano ją z iście hollywoodzkim rozmachem. 21 grudnia 1989 roku chrzęst pancernych gąsienic był emitowany z wielkich głośników na dachach domów, toteż wystarczyło kilkunastu wmieszanych w tłum agentów, którzy krzyknęli „czołgi jadą!”, by ludzie wpadli w panikę. Telewidzowie mieli wrażenie autentyczności wydarzenia, ponieważ demonstranci byli naprawdę przerażeni. Z głośników również puszczano odgłosy serii karabinów maszynowych. Żołnierze wierni Frontowi Ocalenia Narodowego odpowiadali ogniem, w wyniku czego zginęło więcej ludzi niż za panowania Ceaucescu. Zachód przymknął oczy na mord sądowy na byłym dyktatorze po tym, jak francuska telewizja nadała reportaż o tysiącach ofiar Ceaucescu, których zbiorową mogiłę odkryto w Timisoarze. Znów mieliśmy do czynienia z simulacrum, gdyż trupy (ze śladami sekcji zwłok) zwieziono z różnych kostnic i prosektoriów. Spektakl się jednak udał, gdyż telewidzowie weń uwierzyli. (…)

„Aksamitna rewolucja” w Czechach rozpoczęła się 17 listopada 1989 roku od brutalnie rozpędzonej przez milicję studenckiej demonstracji w Pradze. O jej terminie funkcjonariusze StB wiedzieli wcześniej niż jej oficjalni organizatorzy.

Władimir Bukowski dowiódł, że proces upadku komunizmu był zaplanowany w Moskwie i przebiegał według scenariuszy zależnych od specyfiki danego kraju. Te plany całkowicie zawiodły jedynie w NRD i Czechosłowacji, gdzie przeprowadzono dekomunizację.

Na przykład w byłej NRD musiało pożegnać się z „pracą” ponad 70% sędziów. Wyniki swojej kwerendy w kremlowskich archiwach zawarł Bukowski m.in. w książce Moskiewski proces. Jej polskie wydanie zostało w 1999 roku ostro skrytykowane na łamach „Gazety Wyborczej”. Recenzent radził Bukowskiemu, aby zajął się raczej „pisaniem thrillerów politycznych w stylu Roberta Ludluma”. Owym recenzentem był Lesław Maleszka, zdemaskowany dwa lata później jako wieloletni płatny agent SB. W swoim tekście obśmiewał m.in. przedstawioną przez Bukowskiego wersję „aksamitnej rewolucji” w Czechach. Tymczasem wystarczy wejść na oficjalne strony internetowe czeskiej policji, by w katalogu Urzędu Dokumentacji i Badania Zbrodni Komunizmu odnaleźć szczegóły operacji KLIN.

Cały artykuł Zbigniewa Berenta pt. „Mechanizmy łowienia ludzkich dusz” znajduje się na s. 12 marcowego „Kuriera WNET” nr 57/2019, gumroad.com.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Zbigniewa Berenta pt. „Mechanizmy łowienia ludzkich dusz” na s. 12 marcowego „Kuriera WNET”, nr 57/2019, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego