Poważnie, z przymrużeniem oka albo ironicznie, a zawsze zajmująco: Telegraf „Kuriera WNET”, jedyny taki w Polsce

Po trzyletnim procesie Komisja Europejska przegrała z Polską proces ws. konieczności otwarcia biegnącej przez RFN lądowej odnogi gazociągu Nord Stream (OPAL) na gaz innego pochodzenia niż rosyjski.

Maciej Drzazga

  • Dzięki zaangażowaniu rządu i wojska miliony ton ścieków przestały płynąć z Warszawy do Wisły i Bałtyku.
  • Sąd Okręgowy w Warszawie nie zgodził się zwolnić z tajemnicy służbowej generałowej Magdaleny Fitas-Dukaczewskiej, zaufanej tłumaczki z języka rosyjskiego premiera Donalda Tuska.
  • Krajowa Rada Sądownictwa poinformowała, że liczba skarg obywateli na pracę sędziów dalej rosła i wzrosła w ub.r. do poziomu ponad 8 tysięcy.
  • Pod hasłem: Czyń dobro – donoś Google rozpoczęło akcję reklamową aplikacji, która ułatwia utrwalanie i przesyłanie na policję wydarzeń o potencjalnie przestępczym charakterze.
  • 30 tysięcy ludzi podpisało list w obronie prof. Aleksandra Nalaskowskiego, który po swoim prasowym felietonie wymierzonym w ruch LGBT otrzymał 3-miesięczny zakaz wykonywania zawodu na Uniwersytecie Mikołaja Kopernika w Toruniu.
  • Odeszli od nas: polski orzeł Kornel Morawiecki oraz Jan Kobuszewski, aktor.
  • 13 października zakończy się ponad 4-letnia permanentna kampania wyborcza w Polsce. Albo i nie.

Zapraszamy do przeczytania całego „Telegrafu” Macieja Drzazgi na s. 2 październikowego „Kuriera WNET” nr 64/2019, gumroad.com.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

„Telegraf” Macieja Drzazgi na s. 2 październikowego „Kuriera WNET” nr 64/2019, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Fakt, że w jakichś państwach rządzą politycy odwołujący się do tradycyjnych wartości, skazuje te państwa na wykluczenie

Żadne wyjaśnienia składane przez Beatę Szydło czy Mateusza Morawieckiego nie zostaną przyjęte, bo burzyłoby to system aksjomatyczny, na którym opiera się obowiązujący w Unii Europejskiej ład.

Krzysztof Skowroński

Niemieckie media podały informację, że Donald Tusk jest kandydatem i faworytem na lidera Partii Ludowej. Nie zaskoczyło to osób, które śledzą politykę europejską i rozwój kariery Donalda Tuska. Skoro został przewodniczącym Rady Europy dzięki poparciu Angeli Merkel, to i teraz z niemieckiego poręczenia może być szefem Partii Ludowej.

Przyzwyczailiśmy się, że w dyskusji europejskiej niektóre słowa odbiegają od tradycyjnego znaczenia. Tak też się stało z europejską Partią Ludową, która zgodnie ze swoją genezą, powinna reprezentować wartości chrześcijańsko-demokratyczne, a właściwie konserwatywne. Gdybyśmy żyli w normalnym świecie, liderem tej partii zostałby ktoś o poglądach zbliżonych do tych, jakie głosi prof. Ryszard Legutko. Chrześcijański demokrata to człowiek gotowy bronić tradycji, życia od poczęcia do naturalnej śmierci, rodziny; dla którego pojęcia wolnej woli, łaski, miłosierdzia, rozróżnienie dobra i zła są fundamentem ładu europejskiego.

Cynizm byłego premiera Polski pozwoliłby mu na objecie przywództwa dowolnej europejskiej partii politycznej. Nie jest on przywiązany do wartości, tylko do stanowiska, które może zajmować.

Zaproponowanie Tuskowi funkcji przewodniczącego Partii Ludowej możemy potraktować symbolicznie; uznajmy, że Tusk pełni rolę granicznego słupa europejskiej debaty.

Wszystko, co dzieje się między lewą stroną sceny politycznej a Donaldem Tuskiem, należy do europejskiego mainstreamu, gdzie obowiązuje zasada poprawności politycznej. Wszystko, co z prawej strony przekracza te granice, to dzikie pola, na których nie rosną żadne pożyteczne rośliny i na których nie można znaleźć żadnego dobrego owocu. Nieprzypadkowo te dzikie pola pokrywają się z dużą częścią chrześcijańskiej i katolickiej myśli politycznej i społecznej. Na dzikich polach koczownicy w swoich prymitywnych namiotach rozważają tak dziwne sprawy jak ochrona życia, małżeństwo, rodzina, a przecież wszystko zostało już na zachodnich uniwersytetach wyjaśnione. Taka jest ewolucja europejskiego mainstreamu.

Dlatego, gdy europoseł Andrzej Halicki zadaje przyszłemu komisarzowi europejskiemu pytanie o to, jaka będzie jego postawa wobec krajów łamiących zasady praworządności, sprawiedliwości, wolności – nikt nie próbuje się dowiedzieć, w których krajach te prawa są łamane i czy rzeczywiście tak jest.

Sam fakt, że w jakichś państwach rządzą politycy odwołujący się do tradycyjnych wartości, skazuje te państwa na wykluczenie. Dlatego żadne wyjaśnienia składane przez Beatę Szydło czy Mateusza Morawieckiego nie zostaną przyjęte, bo burzyłoby to system aksjomatyczny, na którym opiera się obowiązujący teraz w Unii Europejskiej ład.

Dlaczego piszę tutaj o Donaldzie Tusku, a nie o wyborach parlamentarnych w Polsce? Z dwóch powodów. Po pierwsze dlatego, że gdy piszę ten wstępniak, do wyborów pozostało jeszcze 10 dni, a „Kurier WNET” jest miesięcznikiem i nie chcę bawić się we wróżkę ani podsumowywać kampanii wyborczej, bo ona się jeszcze nie skończyła. Po drugie dlatego, że ruch wokół byłego premiera jest wstępem do następnej kampanii, równie ważnej jak wybory parlamentarne, czyli do wyborów prezydenckich.

Pozostaje mi tylko wyrazić nadzieję, że czytelnicy „Kuriera WNET” obudzą się 14 października w dobrych humorach. Tego Państwu i sobie życzę.

Artykuł wstępny Krzysztofa Skowrońskiego, Redaktora Naczelnego „Kuriera WNET”, znajduje się na s. 1 październikowego „Kuriera WNET” nr 64/2019, gumroad.com.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł wstępny Krzysztofa Skowrońskiego, Redaktora Naczelnego „Kuriera WNET”, na s. 1 październikowego „Kuriera WNET” nr 64/2019, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Henryk Sławik – zamilczany bohater, którego powinien znać cały świat / Zbigniew Kopczyński, „Kurier WNET” 63/2019

Antall z miejsca zatrudnił Sławika w swoim urzędzie, by wspólnie opiekować się polskimi uchodźcami. Współpraca zamieniła się w przyjaźń. Dołączył do nich Henryk Zvi Zimmermann – uciekinier z obozu.

Zbigniew Kopczyński

Opowieść o Sławiku

Życie i ofiara Henryka Sławika pozostaje ciągle ogromnym, niewykorzystanym potencjałem. Jest on, wraz z wieloma innymi Sprawiedliwymi, naszym narodowym argumentem w wielu toczących się dziś sporach. Czas ten potencjał wykorzystać.

Życie i działalność Henryka Sławika to temat na dużą, wielowątkową powieść, wręcz cykl powieści, jako że los każdego jego podopiecznego to osobna historia. To opowieść o losach tysięcy ludzi w czasie II wojny światowej, o Polakach i Żydach tułających się po obcych krajach w poszukiwaniu możliwości przeżycia i walki, opowieść o mało znanych kartach ostatniej wojny. To opowieść o węgierskiej pomocy dla wielu Polaków, żołnierzy i cywilów, również dla polskich Żydów. To też opowieść o tym wielkim człowieku, a raczej dziesiątkach lat zapomnienia, a później trudnego przywracania pamięci o nim. To w końcu opowieść o polskiej niemożności, może niechęci do pokazania światu tej niezwykłej postaci.

To ostatnie jest najtrudniejsze do zrozumienia, bo dzieło Sławika to poważny argument w toczącej się dyskusji o stosunkach polsko-żydowskich w czasie ostatniej wojny, a jego życie stanowi ciąg pasjonujących wydarzeń godnych jak najszerszego rozpowszechniania. Dlaczego nikt nie nakręcił o nim hollywoodzkiego filmu, choć jego dzieje to gotowy scenariusz superprodukcji, a pewnie i serialu? Wiele wydarzeń z jego życia mogłoby się stać kultowymi scenami filmowymi. I niczego nie trzeba tam ubarwiać, jedynie pokazać to, co się naprawdę wydarzyło. Tak jest również z wieloma wydarzeniami z historii Polski. Kiedy pójdziemy w ślady Niemców, którzy wysupłali odpowiednie kwoty – prawda, że z bogatszego budżetu – by przekonać świat, że to właśnie oni ratowali Żydów (Lista Schindlera) i walczyli z Hitlerem (Walkiria)? A my nie musimy niczego poprawiać ani ubarwiać.

Henryk Sławik to typowy self-made man; tacy ludzie cenieni są szczególnie za oceanem. Urodzony w śląskiej wiosce, ukończył jedynie szkołę podstawową, a mimo to został redaktorem naczelnym „Gazety Robotniczej”, radnym Katowic, członkiem Rady Naczelnej Polskiej Partii Socjalistycznej i delegatem do Ligi Narodów.

Prosty chłopak robi taką karierę, a w czasie próby pomaga dziesiątkom tysięcy rodaków i ratuje co najmniej pięć tysięcy Żydów (to liczba udokumentowana), przypłacając swą działalność życiem. Nic, tylko brać go na sztandary ruchu ślązakowskiego. Rdzenny Ślązak, ratujący tysiące Żydów, w przeciwieństwie do wielu Polaków, którzy, jak to w Jedwabnem… itd.

Życiorys Sławika ma jednak dwie poważne rysy. Pierwsza to udział we wszystkich trzech powstaniach śląskich, w których, jak inni powstańcy, bił się o Polskę, a nie jakąś autonomię, wprowadzoną wskutek politycznych targów. Poza tym Sławika zabili Niemcy, w obozie niekwestionowanie niemieckim, bo leżącym w Austrii. Gdyby dokończył żywota w którymś z komunistycznych obozów na powojennym Śląsku, zwanych przez ślązakowców „polskimi”, byłby wysławiany jako śląski męczennik, ofiara polskiego nacjonalizmu. A tak, trudno się dziwić, że rządząca do niedawna w województwie śląskim koalicja Platformy z Ruchem Autonomii Śląska niezbyt dynamicznie popularyzowała postać Henryka Sławika, tym bardziej że RAŚ w tej koalicji odpowiadał za edukację i kulturę. Podejmowano wprawdzie pewne działania, zabrakło jednak rozmachu i skali ponadlokalnej. Były wiceprezydent Katowic – Michał Luty zadeklarował swego czasu publicznie wypłatę nagrody pieniężnej temu, kto wskaże choć jeden artykuł Michała Smolorza czy Kazimierza Kutza, najpopularniejszych śląskich felietonistów otwarcie sympatyzujących z autonomistami, właśnie o Sławiku. Ryzyko uszczuplenia portfela Michała Lutego było zerowe, jako że w wieloletniej twórczości tych publicystów temat Sławika nie istnieje.

Mógłby Sławik zostać ikoną lewicy, bo był socjalistą i antyklerykałem. Zresztą krótko po wojnie towarzysze uhonorowali go, nazywając obecną ulicę Zabrską jego imieniem. Uhonorowanie trwało cztery dni, do momentu, gdy do towarzyszy dotarło, że Sławik nie z tych socjalistów, nie przyjechał na sowieckim czołgu. Co gorsza, reprezentował w Budapeszcie rząd londyński, więc wysługiwał się reakcyjnej sanacji. A że ówczesny rząd RP, a tym bardziej Sławik, z sanacją mało mieli wspólnego? Cóż, nie wymagajmy zbyt wiele od tych, dla których „nie matura, lecz chęć szczera”… Teraz, gdy i na Śląsku, i w całej Polsce rządzi opcja poważniej podchodząca do polityki historycznej, można mieć nadzieję na szerszą popularyzację tego bohatera. Niestety czas biegnie, a wszelkie inicjatywy mają charakter raczej lokalny i zwykle docierają do tych, którym postać Sławika jest już znana.

Ciągle czekamy na superprodukcję, o jaką aż prosi się jego życiorys. Autor scenariusza nie musi nic wymyślać, wystarczy pozbierać z istniejących opracowań autentyczne relacje, a same ułożą się w pasjonującą fabułę, pełną poruszających scen. Można zrealizować również serial rozwijający wiele ciekawych, choć mało znanych wątków.

Ot, choćby węgierska pomoc dla polskich uchodźców – ewenement na skalę światową. Niewielki kraj, sojusznik hitlerowskich Niemiec, przyjął, lekko licząc, sto tysięcy Polaków, żołnierzy i cywilów, udzielając im wszechstronnej pomocy i chroniąc przed swym sprzymierzeńcem. Jednym z tych uchodźców był Henryk Sławik.

I tutaj, w obozie internowanych polskich żołnierzy, miała miejsce filmowa scena. Do jeńców przyjeżdża József Antall – komisarz rządu Królestwa Węgier do spraw uchodźców, by zorientować się w ich sytuacji i potrzebach. Wtedy Sławik informuje go o pilnej konieczności zmiany sytuacji internowanych. Otóż okoliczni chłopi upijali ich i karmili jak indyki, co zaczynało być niebezpieczne dla tych młodych ludzi. Należałoby – zdaniem Sławika – zająć czymś żołnierską młodzież, najlepiej nauką. Antall z miejsca zaproponował Sławikowi pracę w swoim urzędzie, by wspólnie opiekować się polskimi uchodźcami. Intensywna i zgodna współpraca zamieniła się z czasem w przyjaźń. Później dołączył do nich Henryk Zvi Zimmermann – Żyd z Krakowa, uciekinier z obozu w Płaszowie, którego postać zasługuje na osobną opowieść.

Sławik pełnił nieoficjalnie funkcję reprezentanta rządu Rzeczypospolitej przy urzędzie Antalla. I tu pojawia się ciekawy temat stosunków polsko-węgierskich w czasie ostatniej wojny. Oba państwa, będące w przeciwnych, śmiertelnie wrogich obozach, utrzymywały ze sobą mniej lub bardziej nieoficjalne kontakty, których charakter wymagał wysokiego stopnia zaufania. Antall i Sławik, oprócz opieki nad przebywającymi na Węgrzech obywatelami polskimi, co było ich głównym i oficjalnym zajęciem, ułatwiali Polakom wyjazd do krajów alianckich, przede wszystkim do polskiego wojska, a Żydom wyrabiali dokumenty aryjskie, czyli przepustki do życia. O skali ich działalności świadczy co najmniej pięć tysięcy uratowanych Żydów. Polaków, którym pomogli, było kilkakrotnie więcej.

W miasteczku Vác Sławik zorganizował sierociniec dla blisko setki żydowskich dzieci, oficjalnie nazwany Domem Sierot Polskich Oficerów. By uniknąć podejrzeń wynikających z niezbyt słowiańskiego wyglądu podopiecznych, dzieci uczone były katolickich modlitw, a co niedzielę ostentacyjnie prowadzone do miejscowego kościoła. Ale w zaciszu sierocińca uczyły się religii swojego narodu. Po wkroczeniu Niemców na Węgry zorganizowano wyjątkowo skuteczną ewakuację. Wszystkie dzieci przeżyły wojnę.

Dzięki pomocy Antalla udało się Sławikowi sprowadzić na Węgry przebywające w Warszawie żonę i córkę. Sposób, w jaki obie, na węgierskich papierach, lecz bez choćby elementarnej znajomości języka, przejechały przez kilka granic i punktów kontrolnych, to temat na osobny odcinek sensacyjnego serialu. Radość z bycia razem nie trwała długo, zaledwie pół roku. Po rozpoczęciu niemieckiej okupacji Węgier Henryk Sławik musiał się ukrywać, choć nie zaprzestał swej działalności. Miał paszport szwajcarski, mógł swobodnie wyjechać do Szwajcarii. Mógł również znaleźć schronienie w Rumunii, tak jak Henryk Zimmermann. I tu pojawia się mało znany temat rumuński.

Rumunię postrzegamy zwykle jako sojusznika, który nie do końca wywiązał się ze swoich zobowiązań. Internowanie polskich władz spowodowało zaburzenia w koordynowaniu działań walczących wojsk i umożliwiło przejęcie władzy przez gen. Sikorskiego. Z drugiej strony, Rumuni, choć przeszli na stronę Niemców, gdy przykład Polski pokazał, ile warte są angielskie gwarancje, do końca wojny chronili internowanych Polaków przed Niemcami, swoim sojusznikiem. Wiele tysięcy internowanych w Rumunii i na Węgrzech żołnierzy wymknęło się obozów i zasiliło Polskie Siły Zbrojne na Zachodzie. Nie mogło się to stać bez co najmniej życzliwej neutralności władz obu tych krajów.

Sławik zdecydował się jednak zostać na Węgrzech, a żona nie chciała wyjeżdżać bez niego. W ukryciu udało mu się spotkać z córką. Było to ich ostatnie spotkanie. W jego trakcie mała Krysia zapytała: „Tatusiu, dlaczego nie wyjechaliśmy, choć nam to obiecywałeś?”. Tata Henryk odpowiedział, że nie mógł zostawić tych, których powierzono jego opiece… Rodzina Sławików zapłaciła wysoką cenę za tę decyzję. Żona Sławika przeżyła Ravensbrück, córce udało się uciec i tułała się po węgierskich rodzinach, aż po wojnie, szczęśliwym zbiegiem okoliczności, odnalazł ją Józef Antall i umożliwił powrót do matki.

Niemcy aresztowali zarówno Sławika, jak i Antalla, by ukarać ich za uratowanie tysięcy Żydów i pomoc dziesiątkom tysięcy polskich żołnierzy w przedostaniu się do polskiego wojska na Zachodzie.

O ile Sławik, jako Polak, był winnym niejako z definicji, o tyle wobec Węgra Niemcy stosowali elementarne zasady praworządności, a te wymagały udowodnienia winy. Doprowadzili więc do ich konfrontacji, by dowiedzieć się, czy Antall działał świadomie. Sławik całą winę wziął na siebie, zapewniając, że Antall o niczym nie wiedział. Zeznań nie zmienił pomimo długiego, prowadzonego gestapowską metodą przesłuchania.

W swej powojennej relacji József Antall wspominał, że, gdy wieziono ich razem z tego przesłuchania, ujął dłoń skatowanego Sławika i rzekł:
– Przyjacielu, dziękuję. Uratowałeś mi życie.
Sławik słabym głosem odpowiedział:
– Tak płaci Polska.
Scena godna hollywoodzkiej realizacji.

Antalla zwolniono, a Sławika wysłano do Mauthausen, austriackiego Katynia, gdzie mordowano polską inteligencję. Zamordowano tam też Sławika.

I na tym kończy się życie Henryka Sławika, a zaczyna historia pamięci o nim. Żona z córką zamieszkały w Katowicach, jednak realia stalinowskiej nocy spowodowały, że wolały nie ujawniać, kim był ich mąż i ojciec. Pamięć o Henryku Sławiku zgasła.

Kilkadziesiąt lat później, pod koniec lat osiemdziesiątych, przybył do Polski Henryk Zvi Zimmermann i ze zdumieniem stwierdził absolutny brak wiedzy o czynie Henryka Sławika. Stwierdził wtedy: „Ja nie rozumiem Polaków. Mają takiego bohatera, a się nim nie chwalą”. Nikt nie umiał mu wskazać, gdzie szukać jego rodziny. Dotarł do niej dopiero dzięki ogłoszeniu w „Przekroju”.

Od tego czasu wiedza o tym wielkim człowieku, z trudem bo z trudem, znajduje sobie miejsce w świadomości społecznej. Przede wszystkim dzięki właśnie Henrykowi Zimmermannowi, który robił co mógł, by tę wiedzę upowszechniać. Dzięki niemu zaczęły pojawiać się publikacje, a nawet książki, później filmy. Jednak, gdy w roku 1990 Sławik otrzymał pośmiertnie tytuł Sprawiedliwy Wśród Narodów Świata, w polskich mediach zapanowała głucha cisza.

Promocja dokonań Sławika to cel założonego w roku 2008 w Katowicach Stowarzyszenia Henryk Sławik – Pamięć i Dzieło. W ciągu minionych lat doprowadzono do wielu form upamiętnienia tej wielkiej postaci. Są one efektem zarówno bezpośrednich działań Stowarzyszenia, jak i osób i instytucji zainspirowanych tą działalnością. Największym, jak na razie, osiągnięciem Stowarzyszenia było doprowadzenie do pośmiertnego odznaczenia Sławika Orderem Orła Białego. Niespodziewanie to, zdawałoby się oczywiste uhonorowanie, nie było łatwe do przeprowadzenia. O ile prezydent Kaczyński nie miał problemów z podjęciem decyzji o odznaczeniu, o tyle wnioskodawcy długo musieli przebijać się do niego przez niezrozumiały mur obojętności, a czasem niechęci prezydenckich urzędników. Z ust pewnej wysoko postawionej w Kancelarii Prezydenta osoby usłyszeli nawet: „A może już dosyć tych polskich sprawiedliwych?”. Zaskoczonym wyjaśniono, że osoba ta ma wkrótce objąć ważne stanowisko w nowojorskiej placówce i obawia się, że udział w tym przedsięwzięciu zniechęci do niej wpływowe tam środowiska żydowskie.

Ta oportunistyczna nadgorliwość miała uzasadnienie jedynie w chorej wyobraźni, jako że w upamiętnienie Henryka Sławika to właśnie Żydzi wnieśli ogromny, wręcz fundamentalny wkład. Gdyby nie Żyd Zimmermann, nie wiedzielibyśmy dzisiaj nic o naszym bohaterze, nie byłoby ani Yad Vashem, ani Orła Białego, ani tego artykułu. Duży wkład wniósł również przewodniczący katowickiej Gminy Wyznaniowej Żydowskiej, członek założyciel przywoływanego tutaj Stowarzyszenia. A i w samej Ameryce nie robiono żadnych problemów ze złożeniem w waszyngtońskim Muzeum Holokaustu materiałów dokumentujących działalność i ofiarę Henryka Sławika.

Warto również obejrzeć krótki film dokumentujący reakcję izraelskiej widowni w Tel Avivie po obejrzeniu filmu Marka Maldisa „Henryk Sławik – polski Wallenberg”. Trudno o lepszy, bardziej autentyczny i emocjonalny wyraz wdzięczności wobec Henryka Sławika i polskiego narodu. Ten krótki film powinien być wyświetlany w polskich placówkach na całym świecie. A nie jest.

Ceremonia odznaczenia odbyła się 25 lutego 2010 roku, czyli półtora miesiąca przed Smoleńskiem. Do Katowic przybyli prezydenci Polski i Węgier, ambasador Izraela, konsul USA. Wydarzenie, jak na Katowice, niezwykłe. Wspaniałe przemówienia obu prezydentów, podziękowanie wnuczki Antalla, wygłoszone płynną polszczyzną. Nic, tylko transmitować i rozsyłać relacje na cały świat. Tymczasem transmisji nie było, relacji – tak samo. Główne polskie media solidarnie zamilczały to wydarzenie. Tylko w jednej z gazet znalazłem krótką informację, że Lech Kaczyński rozpoczął w Katowicach kampanię wyborczą. Znów pamięć o Sławiku padła ofiarą politycznych rozgrywek.

Wszystkie opisane działania mają ograniczony, zwykle lokalny zasięg. Potwierdzającymi regułę wyjątkami mogą być jedynie wspomniana wizyta w Muzeum Holokaustu, wystawa w Parlamencie Europejskim, pomnik Sławika w Budapeszcie czy składanie kwiatów w Mauthausen w rocznicę zamordowania Sławika. Działania osób prywatnych i stowarzyszeń takich, jak opisane w tym artykule, opierające się na pracy społecznej pasjonatów, mają swoje granice skali i skuteczności, wynikające ze skromności środków. Promocja Sławika w wymiarze, na jaki ta postać zasługuje, możliwa będzie jedynie przy odpowiednio dużym zaangażowaniu instytucji państwowych. Pierwsze jaskółki już się pojawiają. Jesienią w Konsulacie RP w Nowym Jorku zostanie otwarta wystawa o Henryku Sławiku. Pewne działania podejmuje też Instytut Polski w Düsseldorfie. Oby zapowiadały one wiosnę.

Artykuł Zbigniewa Kopczyńskiego pt. „Opowieść o Sławiku” znajduje się na s.7 wrześniowego „Kuriera WNET” nr 63/2019, gumroad.com.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Zbigniewa Kopczyńskiego pt. „Opowieść o Sławiku” na s. 7 wrześniowego „Kuriera WNET”, nr 63/2019, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Ma 17 lat i jest Ormianinem. Co jeszcze mówi o sobie tegoroczny laureat koncertu Debiuty w Opolu? Co sobą reprezentuje?

Czy Polacy mieszkający za granicą, czy ja jako Ormianin, czy ktokolwiek na świecie powinien zawsze pamiętać o swoich korzeniach. Ja gdziekolwiek jestem, zawsze z dumą mówię, że jestem Ormianinem.

Krzysztof Skowroński, Sargis Davtyan

Czujesz się trochę Polakiem, czy tylko Ormianinem? Bo urodziłeś się w Polsce, skoro rodzice są tutaj od dwudziestu lat; mówisz piękną polszczyzną.

Rodzice krótko przed ślubem mieszkali w Polsce, a kiedy się pobrali, pojechali do Armenii i ja tam się urodziłem. Trudno mi jest powiedzieć, kim się bardziej czuję. Nie wiem, czy to najlepsze określenie, ale jestem trochę kosmopolitą. Przy czym uważam, że niezależnie od tego, gdzie i jak długo się żyje, nie powinno się zapominać o swoich korzeniach, o swojej historii, bo tracąc tożsamość, tak naprawdę tracimy siebie i później stajemy się tak naprawdę nikim – bez własnych wartości, bez przynależności. Dlatego uważam, że czy Polacy mieszkający za granicą, czy ja jako Ormianin, czy ktokolwiek na świecie – nigdy nie powinien zapominać, skąd pochodzi. Nie powinien się tego wstydzić, tylko po prostu zawsze pamiętać o swoich korzeniach i o tym, kim jest. Ja tak robię. Gdziekolwiek jestem, zawsze z podniesioną głową i z dumą mówię, że jestem Ormianinem.

Charles Aznavour był Ormianinem.

Oczywiście. Jego pełne nazwisko to Szahnur Waghinak Aznawurian; à propos, też ‘ian’ na końcu nazwiska. Jest bardzo dużo Ormian na świecie, Cher na przykład, czy Serj Tankian z zespołu System of a Down, którzy zrobili wielkie kariery, bo swoją muzyką po prostu przyciągali do siebie wielką publiczność. Charles Aznavour jest dla mnie autorytetem, bardzo się nim interesuję, czuję z nim pewną bliskość, dlatego że też był Ormianinem mieszkającym za granicą. Zawsze o nim mówiono w moim domu i marzy mi się żeby kiedyś, kiedyś może powtórzyć to, czego on dokonał.

Był świadomym Ormianinem, który bardzo często mówił o ludobójstwie, jakiego Turcy dokonali na Ormianach.

Tak. Ludobójstwo to jest otwarta rana w sercu każdego Ormianina. To ludobójstwo miało miejsce w tysiąc dziewięćset piętnastym roku w Imperium Osmańskim, ale do dziś jest przez wszystkich Ormian odczuwane jako okropny ból, okropny. Problem polega na tym, że ktoś wchodzi do twojego domu, morduje twoją rodzinę, a potem śmieje ci się w twarz i nie chce się przyznać, że to on. Do dziś Turcy nie przyznają się do wymordowania półtora miliona Ormian. Ja jako Ormianin chętnie bym podał rękę na zgodę, ale nie jest to możliwe, bo brakuje przyznania się do winy, Turcy zrzucają z siebie odpowiedzialność. Twierdzą, że czegoś takiego nie było.

Tymczasem każdy Ormianin ma historię, która jest związana z ludobójstwem. Gdyby mój pradziadek nie uchronił się od ludobójstwa, to by mnie tutaj nie było. Z jego rodziny tylko on jeden przeżył. Przyjechał do Armenii, ożenił się. Wtedy w ludziach, którzy przeżyli, było pragnienie, żeby mieć jak najwięcej dzieci, oni starali się jakby załatać tę dziurę, która powstała w wyniku ludobójstwa. Moim zdaniem jest bardzo ważne, żeby o tym mówić; nie tylko dlatego, żeby było wiadome, że to wszystko się wydarzyło, ale żeby w przyszłości takich rzeczy nie było. Żeby ludzkość wiedziała, że takie rzeczy nie zostają bez konsekwencji. (…)

Jak wygląda Polska w oczach młodego Ormianina?

Myślę, że często Polacy nie doceniają tego, co mają. Często porównują się do państw, narodów takich jak Niemcy, Anglia, Francja. I mówią: u nas nic nie ma i tak dalej. No dobrze, ale dlaczego? Polska przez całą swoją historię była rozgrabiana, okradana, podbijana. To właśnie narody z Zachodu grabiły, bogaciły się, dlatego teraz mają wszystkiego pod dostatkiem. Myślę, że dajmy Polsce czas. Uważam, że będzie pięknie.

Cały wywiad Krzysztofa Skowrońskiego z Sargisem Davtyanem pt. „Człowiek bez korzeni staje się nikim” znajduje się na s. 18 wrześniowego „Kuriera WNET” nr 63/2019, gumroad.com.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Wywiad Krzysztofa Skowrońskiego z Sargisem Davtyanem pt. „Człowiek bez korzeni staje się nikim” na s. 18 wrześniowego „Kuriera WNET”, nr 63/2019, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Fuks i komilton z deklem na głowie; sztychowanie, fuksówki i komersy – czyli o tradycjach korporacji akademickich

Dekiel ze względu na wartość symboliczną traktowany był jak świętość – nie wolno było go stracić bez ważnych przyczyn, nie ryzykując wyrzucenia z korporacji. Tracąc prawa członka, należało go zwrócić.

Aleksander Popielarz

W amerykańskich komediach, takich jak Wieczny student czy Sąsiedzi, można zobaczyć bractwa studenckie głównie jako inicjatorów wspólnych imprez. Noszą nazwy pochodzące od liter greckiego alfabetu, mają własną symbolikę i zwyczaje zrozumiałe dla wtajemniczonych. Nie trzeba jednak sięgać za ocean; w Polsce od lat działają korporacje akademickie z własnymi bogatymi tradycjami.

Fot. domena publiczna

Na plakacie z okresu wojny polsko-bolszewickiej możemy zobaczyć trzech mężczyzn strzelających do bolszewików zza barykady: robotnika w fartuchu, chłopa w sukmanie i studenta z charakterystyczną białą czapką. Ta ostatnia wyróżniała studentów na tle innych grup. Jej noszenie uważano za przywilej, a im bardziej była znoszona, tym większy budziła respekt. Aby postarzyć ją, a tym samym sobie dodać lat studiowania, wycieraną nią buty. Biała czapka z czerwonym otokiem, jaką widać na plakacie, była noszona przez studentów Uniwersytetu Warszawskiego. Uszyta na obchody święta Konstytucji 3 maja w 1916 roku, miała wyróżniać studentów świeżo odrodzonej polskiej uczelni. Choć rogatywka UW stała się symbolem całej braci studenckiej, to jednak każda uczelnia miała własną czapkę, z odmiennymi barwami i krojem. Politechnika Warszawska miała wielokątną, brązowo-wiśniową. W przypadku SGH i SGGW były to maciejówki, nawiązujące do ubioru studentów tych kierunków sprzed 1914 r. i kojarzące się z tradycją Legionów Polskich. Przed studentami charakterystyczne czapki nosili uczniowie gimnazjów. Genezy czapek studenckich upatruje się także w deklach noszonych przez korporacje akademickie. Te ostatnie sięgają swymi korzeniami do organizacji niemieckich studentów z początku XIX wieku.

Od początku działalności uniwersytetów w XII w. w Europie, pobierający nauki dzielili się na nacje zgodnie z krajem pochodzenia. Wraz ze wzrostem liczby żaków, od XVI w. w ich miejsce powstawały ziomkostwa (Landmanschaften), według mniejszych jednostek terytorialnych. Ich członkowie nosili odznaki w barwach prowincji, z których pochodzili, jak również bandoliery, czyli pasy podtrzymujące zawieszoną u boku szablę. Stąd wziął się późniejszy zwyczaj noszenia szarf w barwach korporacji. Landmanschaftem kierował konwent seniorów wyznaczający normy (comment), do jakich mieli się stosować członkowie w kontaktach między sobą. Dla rozwiązania sporów honorowych i zapobieganiu eskalacji pojedynków powołano sądy honorowe. (…)

Powstające poza ziemiami polskimi stowarzyszenia polskich studentów przypominały ziomkostwa, jako że skupiały ludzi ze względu na pochodzenie. Od ziomkostw odróżniało je jednak to, że łączyły studentów z obszaru całej przedrozbiorowej Rzeczypospolitej, a nie tylko jednego regionu. (…)  Rozwój polskich korporacji akademickich w kraju nastąpił dopiero po 1921 r., po walkach o niepodległość i granice nowej Polski. Działające na zagranicznych uniwersytetach korporacje zaczęły przenosić się do Polski, a jednocześnie powstawały nowe. (…)

Przygotowanie do menzury – rytualnego pojedynku korporacyjnego. Barwiarz Korporacji Akademickiej Sarmatia w stroju menzurowym z ochraniaczami i rapierem w barwach Korporacji, obok Olderman K! Sarmatia w czerwonym deklu petersburskim – rok 2004 | Fot. Czestomir, CC A-S 4.0, Wikipedia

Między korporacjami akademickimi a resztą świata akademickiego następowała wymiana zwyczajów. Część określeń, które dzisiaj usłyszymy tylko wśród korporantów, była pierwotnie znana całemu środowisku studenckiemu. Na uczelniach artystycznych pierwszorocznych określa się mianem fuksa. Jest to również nazwa członka-kandydata w większości korporacji akademickich, który stara się o pełne członkostwo. Organizowane przez zaczynających studia całonocne przyjęcia nazywano fuksówkami. Przed fuksówką przyszłych studentów czekał komers. Przed wojną nazywano tak pomaturalną zabawę absolwentów szkół średnich. (…)

Jeszcze na początku XX wieku komersami nazywano spotkania studentów, w czasie których dyskutowano, również na tematy polityczne. W Krakowie w 1901 r. komersy stały się areną starć między młodzieżą narodową a młodymi socjalistami. Przedmiotem gorących debat był stosunek do rosyjskiego ruchu rewolucyjnego.

W korporacjach akademickich zaś komersy pozostały ważnymi spotkaniami organizacyjno-integracyjnymi. Organizowane są zarówno przez poszczególne korporacje, jak i jako spotkania ogólnokrajowe. Są miejscem wielu ważnych i integrujących środowisko zwyczajów. Jednym z nich jest tradycja sztychowania. W czasie komersu zebrani korporanci dobierają się w pary, przebijając nawzajem swoje dekle szpadami. Powstałą dziurę w czapce ozdabia się małą perłą, a przy większej ilości sztychowań można w ten sposób stworzyć na deklu rozmaite wzory. Biorący udział w sztychowaniu korporanci stają się po nim sztychbruderami, który to tytuł wyraża łączącą ich przyjaźń. To na komersach wybierane są nowe władze organizacji oraz zaprzysięgani nowi pełnoprawni członkowie, czyli komiltoni.

Dekiel polskiej korporacji studenckiej Sarmatia, 1930 | Fot. Czestomir, CC A-S 4.0, Wikipedia

Zewnętrznymi symbolami przynależności do korporacji są dekiel i banda. Dekiel od zwykłej czapki studenckiej odróżnia monogram korporacji (cyrkiel) na otoku, składający się z pierwszych liter nazwy i słów Vivat, Crescat, Floreat (niech żyje, wzrasta i rozkwita) oraz wykrzyknika, jeśli uznaje ona pojedynki. Fuksowie noszą dekiel jedno- lub dwubarwny. Wszystkie trzy kolory korporacji przysługują pełnym członkom, tj. barwiarzom. Dzielą się oni na członków aktywnych (komiltonów), mających prawo głosu na konwencie, oraz tych, którzy zdążyli już skończyć studia (filistrów). Zadaniem filistrów jest zapewnienie moralnego i finansowego wsparcia korporacji. Dekiel ze względu na wartość symboliczną traktowany był jak świętość – raz danego nie wolno było stracić bez ważnych przyczyn, nie ryzykując wyrzucenia z korporacji. Nie można było go więc np. zostawić w szatni. Tracąc prawa członka, trzeba było go zwrócić. Konrad Millak, współzałożyciel w 1908 r. Venedyi, pisze, że „podczas święta nowego maja obchodzonego uroczyście w Dorpacie, między innymi paleniem ognisk i skakaniem przez nie”, jednemu z korporantów „wpadła do ognia czapka. Po podniesieniu się sięgnął już i tak poparzoną ręką w płomień po czapkę i wyjął ją na pół spaloną. Resztki tej nadpalonej czapki zostały uzupełnione przez czapnika i nadal były jego uroczystą czapką przy komersach”. Niektórzy filistrzy nie rozstawali się ze swoim deklem nawet po śmierci – prosili o pochowanie ich razem z nim.

Cały artykuł Aleksandra Popielarza pt. „Z deklem na głowie, czyli o tradycjach korporacji akademickich” znajduje się na s. 15 wrześniowego „Kuriera WNET” nr 63/2019, gumroad.com.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Aleksandra Popielarza pt. „Z deklem na głowie, czyli o tradycjach korporacji akademickich” na s. 15 wrześniowego „Kuriera WNET”, nr 63/2019, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Macron za swojej kadencji już kilkakrotnie okrążył kulę ziemską i przemawiał przed wieloma gremiami międzynarodowymi

Wygląda na to, że przesłanie Emmanuela Macrona nie spotyka się z powszechną aprobatą na świecie, a postulowane przez niego zmiany – najdelikatniej to ujmując – coraz bardziej każą na siebie czekać…

Zbigniew Stefanik

„Francuski sierpień”, czyli bardzo aktywny dla Francji miesiąc na arenie międzynarodowej, zdaje się niemal doskonale odzwierciedlać efekty ponad dwuletniej polityki zagranicznej Emmanuela Macrona, który od początku swej prezydentury prowadzi bardzo intensywną działalność międzynarodową. Nowe otwarcie w integracji europejskiej oraz reforma instytucji Unii Europejskiej. Pakt klimatyczny, czyli globalna walka ze zmianami klimatycznymi na świecie. Multilateralizm w stosunkach międzynarodowych. Więcej równości na świecie. Wspólna walka z ubóstwem na świecie i międzynarodowym terroryzmem. Reforma instytucji międzynarodowych, takich jak Światowa Organizacja Handlu. Oto przesłanie Emmanuela Macrona, który już kilkakrotnie okrążył z nim kulę ziemską i przemawiał przed wieloma gremiami międzynarodowymi i w wielu parlamentach krajowych (w tym w kongresie USA). Jednak wygląda na to, że jego przesłanie nie spotyka się z powszechną aprobatą na świecie, a postulowane przez niego zmiany – najdelikatniej to ujmując – coraz bardziej każą na siebie czekać…

Zapowiadana przez Emmanuela Macrona reforma instytucji UE zdaje się coraz bardziej oddalać w czasie, a on sam traci wpływ na przebieg wydarzeń w Unii Europejskiej.

Ugrupowanie prezydenckie La République en Marche przegrało nad Sekwaną tegoroczne wybory do europarlamentu. Macronowi nie udało się doprowadzić do tego, by liderka listy La République en Marche do europarlamentu, Nathalie Loiseau, objęła stanowisko przewodniczącej eurougrupowania Demokratów i Liberałów. A prasa francuska stwierdziła niemal jednogłośnie po tej prezydenckiej porażce, że w tej kadencji owej liderce pozostało już tylko jedno zadanie: „dać o sobie zapomnieć”. Nie udało się też Emmanuelowi Macronowi doprowadzić do objęcia przewodnictwa komisji europejskiej przez Francuza Michela Barniera (negocjatora ze strony Unii Europejskiej z Wielką Brytanią umowy dotyczącej Brexitu). I wreszcie – francuski prezydent odniósł porażkę w sprawie przeforsowania w wyborach do europarlamentu międzynarodowych list kandydatów.

Również efekty polityki bliskowschodniej Emmanuela Macrona są mizerne.

Zamierzał on być pierwszym przywódcą zachodniego świata, który uda się z oficjalną wizytą do Iranu, po rewolucji ajatollahów w tym kraju w 1979 r. Wizyta była planowana na październik 2018 roku. Nie doszło do niej, w dużej mierze na skutek domniemanego zamachu służb specjalnych Iranu powiązanych z Chameneim na kongres opozycjonistów irańskich. Zamach ten miał nastąpić 30 czerwca 2018 roku na terytorium Francji w mieście Villepinte, podczas spotkania z udziałem współpracownika Donalda Trumpa i byłego burmistrza Nowego Yorku Rudolpha Giulianiego. Do zamachu nie doszło ponoć dzięki działaniom francuskich, belgijskich i niemieckich służb antyterrorystycznych. (…)

Na początku swej prezydentury (maj 2017 r.) Emmanuel Macron zapowiedział twardy kurs wobec Rosji Putina. Otwarcie oskarżył rosyjskie służby specjalne o ingerencję we francuskie wybory prezydenckie z kwietnia-maja 2017 roku. Opowiadał się za podtrzymaniem sankcji gospodarczych i politycznych wobec Rosji, jak również ostro sprzeciwiał się rosyjsko-niemieckiemu przedsięwzięciu Nordstream 2. Tymczasem po niemal pięcioletnim zawieszeniu Rosja została przywrócona w prawach jako uczestnik Zgromadzenia Parlamentarnego Rady Europy w Strasburgu. Jest to w dużej mierze skutkiem mocnego wsparcia ze strony Paryża. Francuski prezydent daje do zrozumienia, że Rosja powinna znowu uczestniczyć w szczytach G7 na zasadzie (jak dawniej) G7 plus 1. Na wspólnej konferencji prasowej Macron-Putin podczas wizyty rosyjskiego prezydenta we Francji 19 sierpnia tego roku, francuski prezydent mówił o możliwości porozumienia w kwestii zbrojnego konfliktu w Donbasie.

Na tej samej konferencji prasowej Emmanuel Macron nie wspomniał ani słowem o aneksji Krymu przez Rosję, co francuskie media uznały za sukces rosyjskiego prezydenta, kapitulację Emmanuela Macrona i akceptację przez świat zachodni tzw. polityki faktów dokonanych.

Cały artykuł Zbigniewa Stefanika pt. „Efekty polityki zagranicznej Emmanuela Macrona” znajduje się na s. 18 i 19 wrześniowego „Kuriera WNET” nr 63/2019, gumroad.com.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Zbigniewa Stefanika pt. „Efekty polityki zagranicznej Emmanuela Macrona” na s. 18 wrześniowego „Kuriera WNET”, nr 63/2019, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Galapagos – pomniki Darwina, uszanki galapagoskie, mrowie ptaków, gigantyczne gady i obostrzenia pobytu

Nietrudno zakochać się w Zaczarowanych Wyspach, jak nazwali je w XVI wieku uciekający z Peru marynarze kapitana Rivandeiry, gdy silne wiatry nie pozwalały im dobić do wysp, które zdawały się uciekać.

Tekst i zdjęcia: Piotr Mateusz Bobołowicz

Zaczarowane wyspy Darwina

Był 16 września 1835 roku, gdy ledwo dwudziestosześcioletni angielski przyrodnik stanął na ziemi wyspy Mercedes na Oceanie Spokojnym w okolicach równika. Zaledwie trzy lata wcześniej na polecenie prezydenta Ekwadoru Juana José Floresa archipelag został zajęty dla młodej republiki, a wyspa ochrzczona imieniem jego żony – zamiast hrabiego Chatham, jak nazywała się wcześniej. Z czasem jednak Mercedes Jijon de Vivanco musiała ustąpić patronatu Świętemu Krzysztofowi, którego imię – hiszp. San Cristóbal – wyspa nosi do dziś.

Zbliżała się powoli czwarta rocznica opuszczenia angielskiego portu przez HMS Beagle, gdy Karol Darwin, wtedy jeszcze bliżej nieznany światu niedoszły lekarz, zaczął badać fascynującą faunę Archipelagu Kolumba, znanego także jako Wyspy Żółwie albo po prostu Galapagos. Dotarłem na wyspy zaledwie o kilka miesięcy młodszy niż Darwin, trzy dni po jego urodzinach. Już pierwszego dnia trafiłem zresztą na rzeźbę przedstawiającą uczonego. Za nim stała niedopasowana skalą replika okrętu, na którym przypłynął. Nie była to ostatnia jego podobizna, którą dane mi było widzieć na San Cristóbal – kilkaset metrów dalej przy nadmorskiej promenadzie stało popiersie Darwina, a w innym miejscu wysypy duży pomnik. Nie ulega wątpliwości, że naznaczył on archipelag swoją obecnością. Od niego nazwano także rodzaj ptaków – zięby Darwina. Karol Darwin miał podobno na podstawie różnic w budowie dziobów między poszczególnymi blisko spokrewnionymi gatunkami występującymi na różnych wyspach archipelagu wpaść na pomysł teorii ewolucji. Jest w tym ziarno prawdy, chociaż niektóre fakty wymagają uściślenia.

To nie zięby były inspiracją uczonego. Właściwie pierwotnie nie zwrócił on podobno na nie nawet większej uwagi. Przykuły za to jego uwagę przedrzeźniacze (łac. mimidae). Zaobserwował on, że różnią się one od tych, które spotkał w Argentynie. Ponadto poszczególne podgatunki (obecnie niektórzy naukowcy klasyfikują je jako oddzielne gatunki), w zależności od głównego dostępnego na danej wyspie pokarmu, różniły się mocno między sobą. Wyniki badań Darwin opublikował w 1859 roku w książce O powstawaniu gatunków drogą naturalnego doboru, czyli o utrzymywaniu się doskonalszych ras w walce o byt, której tytuł skrócono w późniejszych wydaniach do O powstawaniu gatunków (ang. The Origin of Species).

Zięba Darwina

Zauważalne różnice między podgatunkami zwierząt występujących na poszczególnych wyspach nie dotyczą jednak tylko ptaków. Na archipelagu występowało niegdyś piętnaście gatunków żółwi słoniowych, znanych jako żółwie z Galapagos. Obecnie jest ich tylko jedenaście – przez długi czas piraci i wielorybnicy mający swoje bazy na wyspach przetrzebili znacznie ich populację, doprowadzając cztery podgatunki do kompletnej zagłady. Co ciekawe, do 2019 roku uważano za wymarły jeszcze jeden gatunek – chelonoidis phantastica z wyspy Fernandina. W lutym znaleziono jednak po raz pierwszy od 150 lat jedną żywą samicę. Na wyspie Santa Cruz mieści się ośrodek badawczy im. Charlesa Darwina, w którym rozmnaża się i obserwuje żółwie słoniowe. Tam też w 2012 roku zdechł Samotnik George, ostatni przedstawiciel gatunku chelonoidis abingdoni. Od odnalezienia go w 1971 roku nie ustawano w poszukiwaniu partnerki dla George’a, oferując nawet za nią sporą nagrodę. Próbowano także sparować go z samicami najbliżej spokrewnionych gatunków (lub podgatunków; trwają co do tego spory), jednak z żadnego ze złożonych jaj nic się nie wykluło.

Fauna na Galapagos jest unikalna. Ma na to głównie wpływ jej sposób pojawienia się na wyspach. Względnie młode wulkaniczne wysepki, położone tysiąc kilometrów od stałego lądu nie są przyjaznym miejscem do życia. Najbardziej prawdopodobna teoria mówi, że zwierzęta przybywały tu niesione prądami oceanicznymi na naturalnych tratwach. Podróż taką mogły przetrwać jednak tylko te najbardziej odporne na brak słodkiej wody i palące słońce. Stąd taka różnorodność gadów, a całkowity brak ptaków – i oczywiście ryb słodkowodnych. Ptaki przyleciały o własnych siłach. Izolacja i brak dużych ssaków sprawiły, że ich miejsce zajęły gady. Rozrosły się do gigantycznych rozmiarów, które pozwalają im łatwiej żywić się trawą czy wyżej rosnącymi roślinami. Dodatkowo ich gadzia natura sprawia, że dobrze znoszą długotrwałe susze.

Wraz z pojawieniem się człowieka pojawiło się także nowe zagrożenie – gatunki inwazyjne. Koty, szczury, psy i kozy to główni wrogowie rdzennej fauny Galapagos. Polują na młode, wyjadają jaja, pozbawiają żółwie pożywienia. Od pewnego czasu trwa regularna walka z nimi. Prowadzony jest odstrzał kóz, w tym z helikopterów, a właściciele zwierząt domowych muszą dostosować się do pewnych obostrzeń dotyczących kontroli ich populacji.

Żeby zostać wpuszczonym na Galapagos trzeba przedstawić rezerwację hotelu i zapłacić specjalną opłatę (100 USD dla obcokrajowców i 6 USD dla Ekwadorczyków i rezydentów Ekwadoru). Obostrzenia dotyczą długości pobytu oraz imigracji. Ekosystem wysp jest kruchy i niekontrolowany napływ ludności mógłby kompletnie zniszczyć tamtejszą przyrodę.

Dorys prowadzi na San Cristóbal pensjonat Dorys Mar. Najtańszy, jaki znalazłem, a właściwie najtańszy, jaki udało mi się wynegocjować po tym, jak zaraz po wylądowaniu, wiedziony słusznym instynktem, zrezygnowałem z wcześniejszej rezerwacji. Ceny na Galapagos są absurdalnie wysokie w porównaniu z resztą Ekwadoru. Najtańszy obiad znalazłem za cztery dolary (na kontynencie są nawet takie za półtora) i był to talerz ryżu i makaronu z sosem pomidorowym. Nic jednak dziwnego – wszystkie towary docierają na archipelag statkiem towarowym.

Dorys nie pochodzi z Galapagos. W ogóle mało kto stąd pochodzi, zwłaszcza ze starszego pokolenia. Na Santa Cruz żyje licząca około trzy tysiące osób wspólnota Indian kichwa – potomków poddanych imperium inkaskiego zamieszkujących Andy. W latach 50. XX wieku na wyspę przybył z prowincji Tungurahua z miasteczka Salasaca pierwszy z nich i z czasem zaczął ściągać pobratymców do dobrze płatnej wtedy pracy. Jeszcze dziś Indianie Salasaca rozmawiają między sobą w kichwa i noszą tradycyjne stroje, mimo gorąca panującego na położonym na równiku archipelagu.

Na ulicy Puerto Vaquerizo Moreno, czyli jedynego miasta na San Cristóbal, można kupić sopa de salchicha – zupę z kiełbaski, a właściwie z morcilli, czyli ekwadorskiej kaszanki. Od polskiej różni się ona zasadniczo tym, że zamiast raczej nieznanej w Ekwadorze kaszy ma ryż. Pytam sprzedających ją kobiet, czy to typowa potrawa z Galapagos. Mówią mi, że nie ma typowej kuchni Galapagos, bo wszyscy tutaj są przyjezdni. Kuchnia, siłą rzeczy, najbardziej przypomina typową kuchnię ekwadorskiego wybrzeża Pacyfiku. Niegdyś jadło się tu także kraby zwane zayapa, ale, jak śmiały się kobiety sprzedające zupę, wskazując na swoją nieco bardziej puszystą koleżankę, zjadła ona wszystkie i od tej pory władze zakazały połowu.

Działalność człowieka zaszkodziła też poważnie kotikom galapagoskim, na które polowano dla ich futra. Ten mały, podobny do foki gatunek występuje już tylko w nielicznych punktach archipelagu. Dużo łatwiej – wręcz niezmiernie łatwo – jest spotkać uszankę galapagoską, czyli lwa morskiego. Kolonie lwów zamieszkują plaże i przystanie wszystkich wysp. Nie przejmują się kompletnie miejscowymi ani turystami, zajmując ławki, leżąc na chodnikach i tarasując przejścia. W najmniejszym stopniu nie boją się ludzi, a młode wręcz do nich podchodzą.

Głuptak

Na Galapagos żyje też całe mrowie ptaków. Najbardziej charakterystycznym gatunkiem jest głuptak niebieskonogi, ale występują licznie także inne gatunki. Co ciekawe, archipelag Galapagos to jedyne miejsce na świecie, gdzie pingwiny można spotkać także na półkuli północnej. Mała część wyspy Isabela, będąca miejscem występowania kolonii tych ptaków, przekracza równik. Nie było mi jednak dane ich zobaczyć.

Niestety nie miałem pięciu tygodni, jak Darwin. Moja wyprawa trwała zaledwie sześć dni. Poznać Galapagos byłoby pewnie ciężko i przez sześć lat, a tak krótki czas pozwala tylko na zyskanie pierwszego wrażenia i rozpalenie w sobie chęci powrotu. Taką chęć miała w sobie para Polaków, mieszkających na co dzień w Ameryce Środkowej. Byli oni rok wcześniej na Galapagos przez dwa tygodnie, a gdy spotkałem ich podczas mojego tam pobytu, kończyli spędzać tam już dwa miesiące. Nietrudno zakochać się w las Islas Encantadas, Zaczarowanych Wyspach, jak nazwali je w XVI wieku uciekający z Peru marynarze kapitana Diego de Rivandeiry, gdy silne wiatry nie pozwalały im dobić do wysp, które zdawały się uciekać. Darwinowi i mnie nie uciekły, przynajmniej nie tym razem.

Artykuł Piotra M. Bobołowicza pt. „Zaczarowane wyspy Darwina” znajduje się na s. 17 wrześniowego „Kuriera WNET” nr 63/2019, gumroad.com.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Piotra M. Bobołowicza pt. „Zaczarowane wyspy Darwina” na s. 17 wrześniowego „Kuriera WNET”, nr 63/2019, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

George Soros. Dlaczego miałby nagle wziąć na siebie los ludzkości? / Rafał Karpiński, „Kurier WNET” 63/2019

Co prawda nie ma ani armii, ani policji politycznej, ale nacisk ekonomiczny, medialny oraz kulturowy prowadzi wprost do narzucenia społeczeństwom „wartości”, których w inny sposób by nie przyjęły.

Rafał Karpiński

Soros

Omówienie książki Andreasa von Rétyiego George Soros. Najniebezpieczniejszy człowiek świata, Biały Kruk 2016

W Polsce i na Węgrzech od lat trwa dyskusja na temat roli we współczesnym świecie Georga Sorosa. Jedni uważają go za dobroczyńcę ludzkości, który dużą część swojego, liczonego w dziesiątkach miliardów dolarów majątku przeznaczył na rozwój demokracji poprzez sieć organizacji pozarządowych. Inni widzą w nim cynicznego gracza, który wykorzystuje finansowane przez siebie NGO’sy do tworzenia chaosu i destabilizacji, aby na tym zarobić kolejne miliardy.

Polska była pierwszym krajem z sowieckiej strefy wpływów, w którym George Soros założył fundację należącą do światowej sieci Open Society. W 1988 roku w Warszawie powstała Fundacja Batorego. Na Węgrzech zaś George Soros przyszedł na świat i Węgry były pierwszym krajem skąd, na skutek działalności prawnej i politycznej rządu Viktora Orbána, organizacja Sorosa Uniwersytet Środkowoeuropejski – wycofała się.

Soros – człowiek, który „książkowo” zrealizował amerykański sen – od pucybuta do milionera, finansowy geniusz, który rozbił bank Anglii i na tej operacji zarobił ponad miliard dolarów, od dziesiątków lat pozostaje w centrum zainteresowania mediów jako członek klubu najbardziej wpływowych ludzi świata. On sam umiejętnie podsyca to zainteresowanie.

Ile w tym wszystkim realnego wpływu na bieg rzeczy, a ile kreacji i pychy? Jaki wpływ na przemiany ostatnich 30 lat w naszej części świata – Europie Środkowowschodniej, a w szczególności w Polsce i na Węgrzech – miał George Soros? Na te i wiele innych pytań dotyczących tej postaci spróbował odpowiedzieć niemiecki dziennikarz Andreas von Rétyi w książce wydanej w Polsce przez Białego Kruka pt. George Soros. Najniebezpieczniejszy człowiek świata. Kim zatem jest człowiek, który może decyduje o naszym życiu?

Trudno podejrzewać von Rétyiego o jakąkolwiek sympatię do opisywanej postaci. Tym bardziej, że rozdział o dzieciństwie i młodości Sorosa otwiera ilustracja przedstawiająca obraz niemieckiego malarza Michaela von Zichy’ego pt. Triumf demona zniszczenia. Wątek destrukcji i wywoływania chaosu jako „Sorosowej” metody zdobywania fortuny przewija się przez całą książkę.

George Soros przyszedł na świat w Budapeszcie w zamożnej żydowskiej rodzinie jako Geörgy Schwartz. Jego ojciec Tivadar Schwartz był znanym prawnikiem, pisarzem i esperantystą. Miał niekonwencjonalne spojrzenie na świat, a także niezwykłe doświadczenia życiowe. Podczas I wojny światowej dostał się do rosyjskiej niewoli i został wywieziony na Syberię, skąd uciekł akurat w takim momencie, by stać się świadkiem sowieckiej rewolucji.

Tivadar zmienił nazwisko rodziny w roku 1936 na Szorosz, co w esperanto oznacza „dotrzeć do góry” „wznosić się”. Był to symboliczny sposób na wyzwolenie się z tradycji, religii i w ogóle żydowskości jako takiej, która dla obojga rodziców sześcioletniego Geörga stanowiła swoisty stygmat. Mimo takich zabiegów i wolnomyślicielskich poglądów państwa Szoroszów ich syn, gdy poszedł do szkoły, mógł być przyjęty tylko do klasy żydowskiej.

Dzieciństwo i wczesna młodość Sorosa przypadła na czas II wojny światowej. To w jej tyglu ukształtowała się zasadnicza część osobowości przyszłego miliardera. Na formowanie młodego człowieka przemożny wpływ miał także jego ojciec. „Mimo wymaganego w jego zawodzie szacunku dla praw i zasad, doświadczenie życiowe nauczyło go, że w czasach wielkich przewrotów niektóre po prostu przestają obowiązywać. Wówczas liczyło się przede wszystkim zwykle przetrwanie”. To pozwoliło Tivadarowi nie czuć się ofiarą nazistowskiego terroru. Zresztą jako człowiek zapobiegliwy zabezpieczył rodzinę. Dla porządku należy przypomnieć, że Węgry były w sojuszu z Trzecią Rzeszą aż do roku 1944, a niemiecka okupacja rozpoczęła się nad Dunajem dopiero w marcu tego roku.

Wspomnienia Sorosa z tego okresu mogą szokować. W wywiadach udzielanych wiele lat po wojnie wspominał ten okres jako „czas wielkiej przygody”: „Czternastoletni chłopiec, który mógł przeżyć tak wyjątkowy czas pod nadzorem swojego ojca, którego podziwiał. To wszystko było bardzo ekscytujące.

Tivadar Szorosz był rzeczywiście człowiekiem nieprzeciętnym. Mimo okupacji (rodzina mieszkała już wtedy w ukryciu), przesiadywał całe godziny w kawiarniach na rozmowach z niemieckimi żołnierzami i urzędnikami. Zdarzyło się nawet, że pocieszał niemieckiego oficera, który żalił się, jak bardzo ciąży mu praca przy przygotowywaniu węgierskich Żydów do deportacji. Szorosz senior, wykorzystując swoje nieprzeciętne talenty interpersonalne oraz pieniądze, załatwił synowi opiekę urzędnika z węgierskiego ministerstwa rolnictwa. Dzięki temu młodzieniec nie tylko mógł udawać chrześcijanina, ale dostał pracę w ministerstwie u boku mentora. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że György pracował przy konfiskacie żydowskiego mienia.

„Steve Kroft, amerykański weteran wojny w Wietnamie i ceniony dziennikarz, wieloletni korespondent programu »60 Minutes«, przeprowadził wywiad z Sorosem 20 grudnia 1998 roku. Podczas gdy w tle pokazywano oryginalne nagrania filmowe z deportacji, Kroft pyta: – Widział pan, jak ogromne ilości ludzi transportowano do obozów śmierci? Soros odpowiada: – Tak, miałem czternaście lat i powiedziałbym, że wówczas ukształtował się mój charakter. (…)

W tej rozmowie Soros potwierdził, że „pomagał w konfiskowaniu mienia żydowskiego”. (…) – Czy było to trudne? – Nie, wcale nie. Być może jako dziecko widzi się… być może widzi się powiązania. Ale to było… to nie sprawiało żadnego problemu… żadnego problemu. – Żadnego poczucia winy? – dopytuje Kroft. – Żadnego – odpowiada Soros krótko i zwięźle”.

Ten cytat wydaje się mówić o Georgy’u Sorosu więcej niż wszystkie laudacje na jego cześć wygłoszone podczas nadawania mu licznych doktoratów honoris causa światowych uniwersytetów.

Wojna się skończyła. Węgry zostały wyzwolone przez Armię Czerwoną i wkrótce zaczęły być wchłaniane przez sowieckie imperium. Młody Soros był wówczas zafascynowany dwoma państwami: Wielką Brytanią i Związkiem Sowieckim. Anglia pociągała go, bo wraz z rodziną spędzał długie godziny na słuchaniu radia BBC. Sowieci – bo byli zwycięzcami, byli potężni. Tivadar, mając osobiste doświadczenia z rewolucyjnej Rosji, pomógł synowi dokonać właściwego wyboru. Decyzja zapadła – wyjazd do Anglii. I znowu pomysłowość, upór i spryt Szorosza seniora okazały się nie do przecenienia. Wykorzystując kolejne wyjazdy na konferencje esperanto, którego Tivadar był entuzjastą i popularyzatorem jeszcze z lat przedwojennych, udało się wysłać Geörga do Wielkiej Brytanii, z której ten po prostu nie wrócił. Tu także zmienił brzmienie nazwiska z Szorosz na Soros.

Początki przyszłego magnata finansów nie były łatwe. Młody Soros zarabiał jako ratownik na basenie i obwoźny handlarz. Wtedy też miał przeżyć doświadczenie, które wywarło wpływ na całe jego następne życie. Młodzieniec zbankrutował. Postanowił, że już nigdy w życiu nie dopuści do sytuacji, że upadnie tak nisko. Lecz drzwi do kariery wydawały się zamknięte. Nawet wpojony przez ojca upór w próbach pozyskania pracy w jakimś banku lub instytucji finansowej nie przynosił rezultatów. Jeden z bankowych menadżerów, ujęty wytrwałością młodzieńca, zaprosił go na rozmowę i wyjaśnił, że w Anglii panuje inteligentny nepotyzm, w którym posady w takich firmach, a szczególnie stanowiska kierownicze, otrzymują najzdolniejsi krewni szefów. W tej sytuacji emigrant z dalekich Węgier był na straconej pozycji.

Nawet najwięksi geniusze potrzebują trochę szczęścia w życiu. I szczęście uśmiechnęło się do Sorosa. To, co do tej pory było jego przekleństwem, stało się błogosławieństwem.

Dostał pracę w banku Singer & Friedlander, którego właścicielami – jak przystało na inteligentny nepotyzm – byli emigranci z Węgier, i do tego Żydzi. Lecz w banku zarabiał niewiele i często mylił się w rachunkach. Ciekawostką jest fakt, o którym wspominał sam Soros, że matematyka była zawsze jego piętą achillesową, co nie przeszkodziło mu zostać geniuszem operacji finansowych.

Gdy postanowił rzucić pracę w banku, kolega, Robert Mayer, zaproponował mu przeniesienie się do USA, gdzie jego ojciec rozkręcał dom maklerski i potrzebował współpracownika. Ta rozmowa zmieniła życie Sorosa na zawsze. To w firmie F.M. Mayer rozkwitł jego talent do handlu akcjami i przeprowadzania ryzykownych operacji. Zajmował się głównie papierami europejskimi. „Ograniczał się do względnie nowych i nieznanych segmentów rynku, co wymagało nieco wyczucia i gotowości do podejmowania ryzyka, stworzyło mu to coś w rodzaju pozycji monopolisty. Ponieważ na tych dziedzinach nikt się nie znał, wystarczyło mieć niewielką ilość informacji, na których można się było oprzeć. Dopiero z czasem wykształcili się specjaliści, a wtedy Soros wycofywał się z interesu. Określał się jako pre-ekspert”.

Po trzech latach przeniósł się do firmy Wertheim & Co. Był to początek wielkich zmian w Europie – powstawała Europejska Wspólnota Węgla i Stali („babcia” dzisiejszej Unii Europejskiej). W tej sytuacji Soros jako specjalista od Europy znalazł się w centrum zainteresowania największych amerykańskich rekinów w branży: „Znalazł się w centrum wydarzeń, nawet takie firmy jak J.P. Morgan i inne olbrzymy jadły mu z ręki, gdyż w końcu zaczęli potrzebować informacji o Europie, jakich mógł im dostarczyć tylko Soros”.

Po jakimś czasie prosperity na europejskie papiery skończyła się na skutek wprowadzenia przez prezydenta Kennedy’ego nowego podatku od marży, jednak Soros zdobył już w branży pozycję wysokiej klasy fachowca. Kolejnych kilkanaście lat zajęło mu już „tylko” rozwijanie kariery i zarabianie setek tysięcy dolarów. Kolejny przełom w zawodowym życiu Sorosa nastąpił w roku 1969. Wtedy, wraz z menedżerem funduszy hedgingowych Jimem Rogersem, otworzył własny interes. Rogers podobnie jak Soros lubił ryzykowne transakcje i niemal samobójcze działania. Tak powstał Soros Fund Managment, a cztery lata później sławny Quantum Fund. Do intrygującego przedsięwzięcia od początku dołączyli Rothschildowie, dorzucając swoje „trzy grosze”, czyli kilka milionów dolarów.

Osoby ciekawe wzajemnych powiązań w świecie wielkich pieniędzy i roli, jaką odgrywa tam ród Rothschildów, odsyłam do książki von Rétyiego. Autor przeprowadza tam swoiste śledztwo dziennikarskie, aby wyświetlić wzajemne powiązania finansowe i osobiste między osobami z pierwszej światowej ligi. Poszukując odpowiedzi na pytanie o przyczyny ogromnego sukcesu Sorosa na rynkach finansowych pisze, że „nie da się go wyjaśnić po prostu szczęściem, lecz prędzej dostępem do odpowiednich i unikalnych kanałów informacyjnych, zarówno w ramach zarządu, jak i prywatnie”. Tak mogło być podczas najbardziej spektakularnego wyczynu Georga Sorosa, czyli zakładu przeciwko brytyjskiemu funtowi. Był rok 1992. Europa szykowała się do wprowadzenia wspólnej waluty – euro. Soros stwierdził, że wartość funta jest zawyżona i postanowił zagrać na wycofanie brytyjskiej waluty z europejskiego systemu finansowego. Zainwestował 10 mld dolarów i rozpoczął krótkoterminowy handel na wielką skalę – kupował niemieckie marki, a sprzedawał funty. W wyniku tego ataku spekulacyjnego funt stracił w stosunku do marki 15%, a w stosunku do dolara aż 25% wartości. W efekcie Wielka Brytania wystąpiła z europejskiego systemu walutowego, kraj pogrążył się w recesji, a najwięcej stracili przeciętni brytyjscy ciułacze i emeryci. Soros zarobił na tej operacji niemal miliard dolarów i stał się niekwestionowaną gwiazdą światowej finansjery.

Tak powstał i nadal powstaje finansowe zaplecze Open Society. Ale aby poznać jego podstawy ideowe, musimy cofnąć się do wczesnych lat 50. w Wielkiej Brytanii.

Oprócz zarabiania pieniędzy największą pasją młodego Sorosa była filozofia. Jeszcze zanim zaczął studiować ekonomię na London School of Economics, przeczytał książkę sir Karla R. Poppera „Społeczeństwo otwarte i jego wrogowie”.

„W książce tej, która wedle słów samego Sorosa była dla niego objawieniem, Popper wskazuje na charakterystyczną cechę wspólną narodowego socjalizmu i ideologii komunistycznej: przekonanie, że jest się w posiadaniu prawdy absolutnej, a przecież wedle ludzkiej miary to iluzja. Właśnie z tego powodu obie ideologie musiały opierać się na przeinaczonej stosownie do własnych celów, zafałszowanej rzeczywistości, którą jakiemuś społeczeństwu można narzucić tylko siłą. W przeciwnym razie tych ideologii nie dałoby się w ogóle wprowadzić w życie. (…) W opozycji do nich znajduje się według Poppera społeczeństwo otwarte, czyli takie, które prawdę absolutną z góry uważa za błędną, gdyż nieosiągalną, i dąży do pokojowego współistnienia rozmaitych stanowisk”.

Wpływ tej lektury na Sorosa był tak silny, że prócz ekonomii skończył filozofię, oczywiście jako student samego Karla Poppera. Planował nawet, po osiągnięciu pewnego statusu finansowego, porzucenie działalności zarobkowej i poświęcenie się wyłącznie filozofii. Jednak plan się nie powiódł, bo Soros w założonym terminie kilkakrotnie przekroczył przewidywaną pierwotnie wysokość oszczędności. Napisał nawet doktorat, ale nieusatysfakcjonowany swoimi osiągnięciami w tej dziedzinie, pozostał w świecie finansów. Jednakże stara miłość nie rdzewieje i po latach (i kilka miliardów dolarów później) fascynację ideami Poppera Soros zrealizował (nadal realizuje) w Open Society Fundations.

„George Soros ma wizję. Chce zmienić świat, ulepszyć go – oczywiście zgodnie z własnym rozumieniem tego, co jest lepsze. Jego celem jest przy tym osiągniecie społeczeństwa światowego, w którym pielęgnować się będzie demokrację i wolność wypowiedzi, w którym przestrzegać się będzie praw człowieka i zapanuje sprawiedliwość oraz duch wzajemnego zrozumienia i międzynarodowej współpracy – pisze von Rétyi o celach, jakie oficjalnie przyświecały Sorosowi przy tworzeniu OPS. I pyta:

Dlaczego ten człowiek, który poświęcił całe życie spekulacjom na ogromną skalę i nie zwracał przy tym szczególnej uwagi na innych, miałby nagle wziąć na siebie los ludzkości? Czy nie jest raczej jednym z tych, którzy zaprzedali duszę diabłu i zamiast serca mają w piersi zimny kamień, jak w baśni Hauffa „Zimne serce?”.

Pierwszą fundację Soros założył w roku 1980. Celem było wsparcie czarnych studentów na uniwersytecie w Kapsztadzie, gdzie chciał ufundować dla nich 80 stypendiów. Jednak uniwersytet wydał przyznane środki na zupełnie inne cele. Niezrażony tym Soros rok później rozwinął działalność na terenie Afryki Południowej. Dla porządku przypomnijmy, że w RPA aż do 1989 roku panował system apartheidu, czyli segregacji rasowej, w której murzyńscy mieszkańcy kraju byli traktowani jak obywatele drugiej kategorii. Rok 1980 to także początek wspierania przez Sorosa opozycji w krajach Europy Wschodniej.

Nam, mieszkańcom byłego obozu socjalistycznego, Sorosowe pieniądze na wsparcie polskiej Solidarności czy czechosłowackiej Karty 77 jawiły się jak „boży dar”, który wsparł rozbicie Imperium Zła. Jednak autor książki patrzy na działalność Sorosa z perspektywy interesów Niemiec. Panoszący się w Europie Wschodniej Soros, poprzez swoje fundacje i humanitarne inicjatywy, jawi się jako wielki filantrop i dobroczyńca całych społeczeństw, jednak z perspektywy von Rétyiego jest siewcą chaosu oraz wielkim manipulatorem, który wszystko co czyni, podporządkowuje własnym interesom i zyskom. Jednym z przykładów podanych przez autora ma być destabilizacja Jugosławii, co w konsekwencji doprowadziło do krwawej wojny domowej i rozpadu państwa. To właśnie republiki jugosłowiańskie miały być dla Sorosa poligonem do przetestowania mechanizmu „kolorowych rewolucji”, których ofiarami padły potem Gruzja i Ukraina. Autor książki dowodzi, że w obu przypadkach sponsorowane przez miliardera organizacje doprowadziły te państwa do chaosu, na którym sponsor OSF zarobił swoje. Dla uzupełnienia warto zauważyć, że inni autorzy i badacze najnowszych dziejów Europy inicjatora rozpadu Jugosławii widzą właśnie w Niemczech, które obawiały się potencjalnie groźnego konkurenta.

Jak działają fundacje Sorosa? Oficjalnie zapisanym celom OSF nie można nic zarzucić. Są kwintesencją humanizmu i filantropii, wartości, które porywają, dla których warto poświęcić swój czas i wysiłek, szczególnie kiedy jest się młodym i poszukuje się swojego miejsca w życiu.

Fundacje tworzą odpowiednie ścieżki dotarcia do ludzi, przede wszystkim młodych. Stąd zainteresowanie studentami i uczniami, którym przekazuje się konkretne informacje służące dalekosiężnym celom Sorosa. To przejęcie duszy społeczeństwa, a na pewno duszy jego elit, które będą miały zasadniczy wpływ na kierunki rozwoju danego kraju.

Stąd finansowanie wydawania podręczników i fundowanie stypendiów. Takie działania mają służyć wychowaniu nowego, otwartego społeczeństwa. Inną drogą do tego samego celu jest kształcenie dziennikarzy oraz wspieranie mediów, które są „po linii i na bazie” Sorosowych wartości.

„Poza tym Fundacja wspiera rozwój mediów elektronicznych, niezależne publikacje, jak i pracę niezależnych dziennikarzy. Przy tak licznych działaniach dobroczynnych szybko rozmywa się ich motywacja. Oczywiście można sobie wyobrazić, że wszyscy, którzy byli w ten sposób finansowani, śpiewali na jedną nutę”.

W Polsce taką rolę od maja 1988 roku spełnia Fundacja Batorego. Co ciekawe, powstała ona ponad rok przed kontraktowymi wyborami do sejmu i powstaniem rządu Mazowieckiego. Patrzącemu z perspektywy lat na skład osobowy zarządu Fundacji i jej prominentnych działaczy przychodzi na myśl inteligentny nepotyzm, z którym Soros spotkał się w latach 40. w Londynie, gdy intensywnie poszukiwał pracy i w rezultacie ją dostał.

Niemiecka perspektywa von Rétyiego wyraża się także w jego stosunku do USA i Rosji. Na wielu stronach swojej książki stara się udowodnić, że Soros jest agentem wpływów amerykańskich, a na potwierdzenie przytacza opinie wyrażane na łamach rosyjskiego Sputnika. W innym miejscu udowadnia, że Ludmiła Sawczuk, która wsławiła się dekonspiracją „petersburskiej fabryki trolli”’, tak naprawdę nie była ideową bojowniczką o prawa człowieka w Rosji, lecz uwikłaną w sieć Sorosa agentką. Organizacja zaś, w której działała – „Team 29” – była sponsorowana nie tylko przez Open Society Fundation, ale także inne organizacje powiązane z CIA lub amerykańskim Departamentem Stanu.

Stany Zjednoczone, a szczególnie CIA i powiązane z nią organizacje, wydają się źródłem wszelkich klęsk i wojen, jakie mamy okazję oglądać na ekranach telewizorów przez ostatnie lata. Autor zapędza się w rejony teorii spiskowych, czerpiąc z nich całymi garściami, aby udowodnić, że Soros i George W. Bush grali w jednej drużynie. Podobnych twierdzeń jest w tej książce więcej, a wszystko poparte mnóstwem wydarzeń, nazwisk i nazw organizacji. Tam, gdzie nie da się niezbicie udowodnić tezy, autor pozostawia znaczące niedomówienia.

Inną sferą działalności licznych organizacji związanych z OSF jest działalność humanitarna na rzecz fali migrantów zalewających Europę. Badając ten temat, von Rétyi cytuje tekst Friederike Beck pt. Ośmiornica Sorosa, w którym autorka, powołując się na publikację Policy Assosation for an Open Society (Politycznego Stowarzyszenia na rzecz Społeczeństwa Otwartego) z siedzibą w Pradze pisze, że aby zrealizować wizje jednego rynku, należy usunąć wszelkie przeszkody dla swobodnego przepływu dóbr, ludzi i kapitału: „Migracja jest zatem w oczach superkapitalistów stanem pożądanym (…) by w poszukiwaniu maksymalnego zysku doprowadzić do pełnego panowania kapitału na jednolitym rynku. Choć starania te rozpoczął wyraźnie wybijający się jako osoba Soros, to jednak lobby promigracyjne nie jest osobistym hobby jego i jego przyjaciół, lecz żądaniem rynków i tych, którzy uzyskują na nich największe dochody”.

Dalej autorka zastanawia się nad „ślepotą” członków licznych organizacji proazylanckich, działających w Europie w kontekście swoich mocodawców i sponsorów. Odpowiedź wydaje się oczywista: są to ludzie wychowani i wykształceni na grantach z OSF, czyli prywatna armia zawodowych rewolucjonistów, która ma zmieniać świat wedle wytycznych „wielkiego kreatora” Sorosa. Nie rozumieją oni, że uchodźcy zostali uprzedmiotowieni i posłużyli geopolitycznym celom i spekulacjom na najwyższym poziomie.

Celem wspierania migracji przez Sorosa jest osłabienie państw narodowych Europy (zdaniem von Rétyiego, szczególnie Niemiec). Takie działanie najdobitniej określił Viktor Orbán (od którego poglądów na inne sprawy autor książki się odcina), który nazwał Sorosa i jego OSF siłami bezpośrednio odpowiedzialnymi za kryzys migracyjny. W odpowiedzi Soros za pośrednictwem prasy ogłosił, że jego celem jest pomoc uchodźcom, a granice narodowe w tym przeszkadzają; stąd on i jego organizacje popierają zniesienie wszelkich granic narodowych. W konsekwencji autor książki przypisuje Sorosowi cel, którym dziś otwarcie szermuje europejska lewica z niemiecką na czele, że Europa powinna stać się jednym wielkim państwem, a kryzys migracyjny ma być tylko katalizatorem takiej przemiany.

Zdaniem von Rétyiego władza, jaką posiada Soros i jego ODF sprawia, że Europa zaczyna być zaciskana niczym w potrzasku.

I tu wracamy do „duchowego ojca” Sorosa, Karla Poppera, który pisał, że totalnej ideologii nie można narzucić społeczeństwom w inny sposób, jak tylko siłą. Co prawda Soros nie ma ani armii, ani policji politycznej, ale nacisk ekonomiczny, medialny oraz kulturowy prowadzi wprost do narzucenia społeczeństwom „wartości”, których w żaden inny sposób by nie przyjęły.

Cytaty pochodzą z polskiego wydania: Andreas von Rétyi, „George Soros. Najniebezpieczniejszy człowiek świata”, Biały Kruk 2016.

Artykuł Rafała Karpińskiego pt. „Soros” znajduje się na s. 5 wrześniowego „Kuriera WNET” nr 63/2019, gumroad.com.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Rafała Karpińskiego pt. „Soros” na s. 5 wrześniowego „Kuriera WNET”, nr 63/2019, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Wiedzieć czy nie wiedzieć? Sprawdźmy na konkretnych przykładach, co w tej materii jest dla Polski dobre, a co szkodliwe

Przewaga informacyjna decyduje o wielu sprawach w gospodarce, polityce i w mediach. Rozpatrzmy w tym kontekście najpierw niedokonaną lustrację księży, a następnie kilka innych ważnych zagadnień.

Andrzej Jarczewski

Leworządnośc

W PRL – jak wiemy – bezpieka każdemu klerykowi zakładała teczkę i gromadziła informacje o danym księdzu nawet po jego śmierci. Księża musieli prowadzić skomplikowaną grę. Mimo różnych utrudnień wznoszono wtedy sporo nowych kościołów, ale chyba wszystkie budowy były na bakier z ówczesną praworządnością. Proboszcz prowadził potrójną księgowość. Pierwszą dla urzędów, drugą dla kurii, a trzecią – nie zawsze zapisywaną – tylko dla siebie. Czy w dokumentacji urzędowej wszystko było w porządku? Jasne, że nie.

To były delikatne i wielopiętrowe gry. Ot, na placu pojawia się tysiąc cegieł. Ktoś to wyprodukował, ktoś przywiózł, ktoś zapłacił. Ale nie ma żadnych faktur. Lokalna bezpieka oczywiście to notuje, jednak nie za bardzo chce interweniować. Małych spraw nie warto wszczynać, „poczekamy na większą aferę i wtedy przyskrzyni się klechę”. Dalsze postępowanie zależało zawsze od aktualnej polityki centralnych władz PZPR. Prawie wszystkie kościoły prędzej czy później zostały jednak wzniesione. Władze rzadko interweniowały, afer nie nagłaśniano, ale informacje były zbierane i wpinane do teczek nieustannie. Nie chodziło o samą świątynię, raczej o gromadzenie haków na proboszcza, wikarego i osoby zaangażowane w budowę.

Gdyby na ziemię zstąpili wtedy aniołowie, czyniący wszystko zgodnie z obowiązującym prawem… nie powstałby ani jeden nowy kościół, a większość starych by się rozsypała choćby z powodu niedostępności miedzi na dach. Każdy prawdziwy budowniczy musiał być na bakier z prawem, bo to było lewo, nie prawo. Trzeba więc było na każdym kroku walczyć „prawem i lewem”. A każdy krok był zapisany.

Zepsuć Episkopat

Dziś jesteśmy przyzwyczajeni do walki politycznej rozgrywającej się publicznie. Każdy drobny incydent, jakiś błąd czy niesympatyczne działanie ministra czy biskupa od razu jest nagłaśniane przez polskojęzyczne media, a nieustanne donosy do zagranicznych ośrodków dyspozycyjnych przestały nas dziwić. Za komuny było inaczej. Władze nie dążyły do widowiskowej konfrontacji z Kościołem. To mogłoby tylko zwiększyć determinację wiernych. Postawiono na strategię długofalową: fabrykować donosy, sprzyjać łamaniu prawa przez księży, nie reagować w razie skandali obyczajowych, utajniać, ale niczego nie zapominać. Zbierać dowody i w odpowiednim momencie ich użyć.

Nawet w grupie aniołów dałoby się znaleźć podgrupkę aniołów upadłych. Wśród ludzi, a księża są ludźmi, jest to bardzo łatwe. Wymaga tylko czasu i obmyślanej, długofalowej strategii. Celem komunistów nie było karanie drobnicy, ale zepsucie możliwie dużej liczby księży i organizowanie wybrańcom awansu zawodowego wewnątrz Kościoła. Niekiedy wprowadzano nawet przeszkolonych oficerów wywiadu do zakonów, by tam realizowali zadania specjalne (słynny casus Tomasza Turowskiego).

Dalekosiężny cel wynikał z cennych doświadczeń, zebranych kilka lat po wojnie w czasie formowania tzw. V Komendy WiN-u: do władz każdej organizacji da się wprowadzić „odpowiednich” ludzi. Trzeba tylko działać cierpliwie. Nie wywoływać awantur, ale jednych eliminować lub choćby systematycznie organizować im niepowodzenia, a innym pomagać w awansie, korzystając z już posiadanych aktywów personalnych i różnych środków, o których rozpracowywani nie mieli pojęcia. Celem było pomnażanie własnych aktywów we „wrogiej” organizacji, czyli w Kościele katolickim, bo inne Kościoły nie stanowiły większego problemu.

W latach siedemdziesiątych – jako początkujący naukowiec – ze zdziwieniem obserwowałem zadziwiający awans naukowy kompletnych miernot i niezwykle mozolne zdobywanie należnych pozycji przez wybitnych uczonych. Przestałem się dziwić, gdy zauważyłem, że to nie jest błąd czy wyjątek, ale reguła. Tak działała komuna, ku zresztą swej zgubie: na własne szczyty promowała trzeci sort nauki.

W podobny sposób próbowano zawładnąć polskim episkopatem. Nie szło łatwo, bo księża, choć musieli uczestniczyć w różnych „grach z diabłem”, to jednak granic zbyt dalekich nie przekraczali. Z wyjątkiem – na który tak liczyła bezpieka – aniołów i księży upadłych. Tych forsowano w mediach, na uczelniach krajowych i zagranicznych, pomagano im eliminować konkurentów, a w końcu ścielono im drogę do episkopatu. Ilu tam dotarło? Tego niestety nie wiemy, bo lustracji nie przeprowadzono. (…)

Zniszczyć IPN!

Likwidacji IPN-u nie żądają pokrzywdzeni. Przeciwnie. Takie postulaty głoszą ci, którzy mają dostęp do zawczasu wytwarzanych kopii dokumentów. Oni pragną utrwalić swoją przewagę informacyjną nie tylko w celach politycznych, ale choćby handlowych. Za chwilę pomrą wszyscy esbecy i wszyscy inwigilowani, a cała sprawa interesować będzie tylko historyków. Dziś jeszcze żyją i prześladowcy, i prześladowani. Niektórzy spotykają się na korytarzach nie tylko Sejmu, ale i Parlamentu Europejskiego. Gdybyż tak udało się zamknąć IPN! Zbóje mogliby wtedy chodzić w glorii bohaterów, a historię pisaliby kaci, zwłaszcza gdyby udało się też wstrzymać poszukiwanie grobów prawdziwych bohaterów.

Nie wzywam do pełnego udostępnienia archiwów ciekawskim. Przygotowując dziesiątki biogramów dla Encyklopedii Solidarności, musiałem opracować wiele ubeckich teczek i dowiedziałem się bardzo dziwnych rzeczy o różnych ludziach. Są tam m.in. tajemnice rodzinne, które nie powinny interesować gawiedzi. Są szczegółowe opisy preferencji seksualnych i różnych pijackich ekscesów. Są też donosy całkowicie fałszywe. Polityki niewiele.

Cały artykuł Andrzeja Jarczewskiego pt. „Wiedzieć czy nie wiedzieć – oto jest pytanie!” znajduje się na s. 14 wrześniowego „Kuriera WNET” nr 63/2019, gumroad.com.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Andrzeja Jarczewskiego pt. „Wiedzieć czy nie wiedzieć – oto jest pytanie!” na s. 14 wrześniowego „Kuriera WNET”, nr 63/2019, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Ukraiński Zwiad WNET – podróż przez Polesie mało znanymi szlakami I i II Rzeczypospolitej i współczesnej Ukrainy

Bezkresne łąki, przecinane pasami rzek, rozświetlane słońcem odbijającym się w stawach, jeziorach, bagienkach, cienie rozległych lasów. Tutaj łódka wciąż jest środkiem transportu i narzędziem pracy.

Paweł Bobołowicz

Fot. Paweł Bobołowicz

Kowel przez lata był punktem, z którego rozpoczynały się poszukiwania rodzinnych historii i miejsc dla wielu Polaków. Przez lata w niezwykły sposób pomagał w tym Anatol Franciszek Sulik. Chociaż był historykiem amatorem, był niezrównanym znawcą Wołynia, a przede wszystkim pozostanie osobą, która wskrzeszała pamięć o Polakach pomordowanych na Wołyniu, o miejscach ich pochówków, budziła z zapomnienia imiona ofiar, przywracała pamięć o miejscach i historiach. Gdy pierwszy raz spotkaliśmy się wiele lat temu w Kowlu, od razu powiedział: „Bobołowicz? Rodzina z Kamienia Koszyrskiego? Mam zdjęcia w swoim albumie, których pewnie nigdy nie widziałeś”. Jeszcze w 2013 roku współorganizowaliśmy pielgrzymkę lubelskiego NSZZ Solidarność na Wołyń. Anatol Sulik próbował też przywrócić pamięć o mordach dokonanych przez NKWD w Kowlu po 1939 roku. Pokazywał miejsca masowych grobów, ale ten temat wciąż pozostaje niewyjaśniony.

Fot. Paweł Bobołowicz

Anatol Sulik zmarł w 2014 roku w wieku 62 lat. Nie zdążył opowiedzieć wszystkich historii, ale Instytut Pamięci Narodowej policzył, że przeprowadził pełną inwentaryzację 12 cmentarzy, odnalazł blisko 1200 polskich grobów, na których udało mu się odczytać ponad 660 nazwisk. Docierał na cmentarze rowerem, zrobił setki zdjęć i map, dokumentując polską obecność na Wołyniu. Pisał też opowiadania o Polesiu, sam się czuł Poleszukiem. W 2013 roku w jednym z listów do mnie przyznał: „chociaż jestem Poleszukiem, to cenię do niemożliwości niemiecką punktualność! Ale czy tak niemiecką? Przed wojną w Rzeczypospolitej było tak samo!”. Przez jego smutne opowieści zawsze przebijała też nuta optymizmu, a pomimo jego bolesnej misji, pozostawał człowiekiem pełnym radości i humoru.

Fot. Paweł Bobołowicz

W tym samym liście w sprawie organizacji wyjazdu na Wołyń pisał do mnie „Proszę zabrać kogoś z gitarą czy akordeonem, bo wypada nie jechać milczkiem, a pośpiewać pieśni patriotycznych i nawet kościelnych!”. Tłumaczył mi, że Poleszucy to wcale nie „posępny lud”, jak wynikałoby z piosenki Polesia czar. To lud żyjący w zgodzie z naturą, pełen filozoficznego spojrzenia na świat. Tak też przedstawiał go w swoich opowiadaniach. Pomimo tego zastrzeżenia do wymowy Polesia czaru, Anatol Sulik śpiewał tę piosenkę, a jej słowa towarzyszyły mi stale w poleskiej części radiowej podroży po Polesiu. (…)

W Kamieniu Koszyrskim (…) sowieckie budynki niewiele mają wspólnego z przedwojenną zabudową Kamienia; jej świadkiem pozostaje jedynie niepozorna budowla, w której kiedyś była pompa i ujęcie wody. Dziś to skład urządzeń służących do sprzątania Majdanu Nezależnosti.

Miasto otrzymało prawa miejskie w 1430 roku. Początkowo należało do Sanguszków, potem do Krasickich. Przed wojną było zamieszkane w większości przez ludność żydowską. We wrześniu 1939 roku Kamień dostał się pod okupację sowiecką. W styczniu 1944 roku, w obliczu możliwości przejęcia miasta przez UPA, miasto opuściła większość Polaków, w tym moja rodzina. Do dzisiaj w Kamieniu przy ulicy Kościelnej stoi dom, którego budowę mój dziadek ukończył w sierpniu 1939 roku. Po wojnie umieszczono w nim Komsomoł, ponoć mieszkał tu też sowiecki prokurator. Dzisiaj budynek zajmuje kilka rodzin, a kolejne przebudowy, dobudówki utrudniają rozpoznanie, jak dom wyglądał pierwotnie. W miejscu ogrodu i sadu stają kolejne rzędy zabudowań. Ale tak jak i kiedyś, kilkanaście metrów przed domem płynie rzeczka Cyr, w której chlapią się kaczki.

Fot. Paweł Bobołowicz

W rynku nie zachował się budynek hotelu i restauracji należący do mojej rodziny – spłonął w latach pięćdziesiątych. Jeden z mieszkańców opowiadał mi, że nawet po wojnie, gdy mojej rodziny w Kamieniu już nie było, funkcjonującą tam restaurację nazywano „Bobołowicza”. Dziś wprawne oko może dostrzec fundamenty tamtego budynku. (…)

Fot. Paweł Bobołowicz

Trwałym śladem historii tych ziem pozostaje budowla kościoła. W 1628 roku ostatni z rodu książąt Sanguszków Koszyrskich – wojewoda wołyński Adam Sanguszko ufundował klasztor dominikański, który przetrwał do 1832 roku. Później klasztorny kościół stał się parafialnym i funkcjonował do 1944 roku. Sowieci przekształcili go w budynek tartaczny, a potem zlokalizowano w nim fabrykę cukierków. Lepszy los spotkał kaplicę, która została potraktowana jako obiekt zabytkowy i już w czasach współczesnej Ukrainy było można przywrócić jej pierwotną rolę. Obok kaplicy powstał też nowy kościół. Stary budynek klasztornego kościoła niedawno został przejęty przez miejscowe Muzeum Regionalne. Dzięki staraniom dyrektor muzeum, Natalii Pas, jest szansa, że dawny kościół klasztorny odzyska, przynajmniej w jakimś stopniu, swój charakter.

Dziś wspólnota rzymskokatolicka Kamienia Koszyrskiego nie jest liczna. Do nowego kościoła przychodzi na msze po kilka osób. Nowym budynkiem kościelnym, starą kaplicą, domem parafialnym i terenem wokół nich (skrywającym między innymi cmentarz wojenny z czasów I wojny światowej) zajmuje się pani Lucyna Kawałko z mężem: „Pamiętam, jak klęczałam na kolanach w naszym kościele. Tata, mama, ja, Danka, Gienek… a potem było tak ciężko”. Pani Lucyna opowiada, że udało im się przeżyć czas mordów, bo chowali się w lesie. Jej rodzina należała do tych biedniejszych, nie mogli uciec. „Było bardzo ciężko. Wszędzie była zdrada, zdrada, zdrada. Znałam tych ludzi, którzy nas prześladowali. Banderowcy, lewi, prawi… Przychodzili w nocy, stukali, zabierali… w czas wojny i później”. Nawet po wojnie rodzina próbowała dotrzeć do Polski, ale różne okoliczności na to nie pozwoliły. Przetrwali w nieprzyjaznym, wrogim środowisku. Dzisiaj dzieci pani Lucyny mają Karty Polaka, ale mieszkają na Ukrainie. Trudno oprzeć się wrażeniu, że gdyby nie pani Lucyna i jej mąż, dziś w Kamieniu zapewne nie byłoby nowego kościoła, nie byłoby tych nielicznych śladów polskości. Ale co będzie za kilka, kilkanaście lat?

Cały reportaż Pawła Bobołowicza pt. „Ukraiński Zwiad WNET. Podróż przez Polesie” znajduje się na s. 13 wrześniowego „Kuriera WNET” nr 63/2019, gumroad.com.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Reportaż Pawła Bobołowicza pt. „Ukraiński Zwiad WNET. Podróż przez Polesie” na s. 13 wrześniowego „Kuriera WNET”, nr 63/2019, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego