Billa Gatesa nie lubię i chciałbym, żeby wybory prezydenckie były w maju/ Krzysztof Skowroński, „Kurier WNET” 71/2020

Słucham Radia Wnet i jestem dumny, że tworzę je i w nim pracuję. Niezależne media, nawet jeśli nie są w stanie zmienić losów świata, to przynajmniej pozwalają nam zachować godność bycia sobą.

Krzysztof Skowroński

Billa Gatesa nie lubię i chciałbym, żeby wybory prezydenckie były w maju. I to zdanie niech w tym majowym „Kurierze WNET” wystarczy za polityczny komentarz. Bo w tych dwóch prostych twierdzeniach zawiera się zarówno mój stosunek do pandemii i globalnej destrukcji, jak i polskiej polityki. Nie chcę obowiązkowych szczepionek, dronów mierzących temperaturę, aplikacji kontrolujących, z kim się spotykamy, sieci 5G, rządów finansowej oligarchii i chińskich komunistów. Nie ufam Światowej Organizacji Zdrowia i poecie publikującemu wiersz na pierwszej stronie „Gazety Wyborczej”.

Groteskowi są politycy, którzy w piątym roku brutalnej kampanii wyborczej twierdzą, że jej nie ma. Mierzi mnie zakłamanie świata i melodia wyśpiewywania przez wielkie media.

Dlatego z przyjemnością napiszę tu o radiu, którego słucham. A słucham Radia Wnet i jestem dumny, że je tworzę i w nim pracuję. W czasie pandemii nadajemy z siedemnastu studiów: studia-bazy w budynku PAST-y, studia Prawy Brzeg, Studia Ochota, Podkowa, Warmia, Biała Podlaska, Brwinów, Zwycięzców; studia w Krakowie i Wrocławiu, Studia 37 w Dublinie, studia Londyn i Studia Dziki Zachód w Arizonie; studia Los Angeles, studia Bejrut, Wilno i Lwów. W każdym z tych miejsc tworzymy i z nich na żywo nadajemy audycje radiowe. Pandemia ujawniła, że możemy z szybkością światła przemieszczać się po całym świecie. Dołączyli do nas nasi słuchacze, którzy stali się radiowymi reporterami. Dzięki temu docierają do nas informacje z pierwszej ręki z każdego miejsca na ziemi.

Ale nie to jest fenomenem Radia Wnet. W czasie zarazy, gdy informacje napawają pesymizmem, nam udało się w naturalny sposób dołączyć do tego radość z życia. Jesteśmy jednym z nielicznych mediów, które w czasie izolacji społecznej eksplodowało energią, zmieniło się na lepsze, nabrało wigoru i odmłodniało o 30 lat, nie tracąc swojej wysokiej jakości.

Nie tylko młodość i twórcza siła zwyciężyła, ale też uruchomiliśmy Solidarnościową Akcję Radiową. Jesteśmy gotowi, by wspierać darmową reklamą małe rodzinne firmy, producentów, sprzedawców, małe wydawnictwa, księgarnie, studyjne kina, teatry, akcje charytatywne i inicjatywy społeczne.

Ksiądz profesor Józef Tischner zdefiniował wolność jako możliwość bycia sobą u siebie. I my chcemy być u siebie i dać z siebie tyle, ile możemy, by pomóc innym. Ale i my potrzebujemy solidarności innych. Niezależne media, nawet jeśli nie są w stanie zmienić losów świata, to przynajmniej pozwalają nam zachować godność bycia sobą. A „Kurier WNET” jest sobą, ale nie u siebie. Na czas pandemii musiał schować się do internetu. Wprawdzie w nabrał tu kolorów, ale nie wyobrażamy sobie, by długo tkwił w wirtualnej niewoli.

„Kurier WNET” jest klasyczną – choć niecodzienną – gazetą. Siłą naszej gazety są teksty przelane na papier, a przyjemnością czytelnika jest przewracanie kolejnych stron. I to na pewno wróci.

„Nie ma wolności bez solidarności”, a ja dodam: „nie ma solidarności bez miłości”. Niech te słowa Jana Pawła II, wypowiedziane w Gdańsku, towarzyszą nam przy lekturze majowego „Kuriera WNET”; wszak 18 maja przypada setna rocznica urodzin naszego papieża-Świętego.

Artykuł wstępny Krzysztofa Skowrońskiego, Redaktora Naczelnego „Kuriera WNET”, na s. 1 majowego „Kuriera WNET” nr 71/2020.

 


  • Do odwołania ograniczeń związanych z obowiązującym w Polsce stanem epidemii, „Kurier WNET” będzie można nabyć jedynie w wersji elektronicznej (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) w cenie 7,9 zł pod adresem: e-kiosk.pl, egazety.pl lub nexto.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.

O wszelkich zmianach będziemy Państwa informować na naszym portalu i na antenie Radia Wnet.

Artykuł wstępny Krzysztofa Skowrońskiego, Redaktora Naczelnego „Kuriera WNET”, na s. 1 majowego „Kuriera WNET” nr 71/2020

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Którzy naukowcy są doskonali i jak udoskonalić jeszcze niedoskonałych? Rzecz o tym, czego domaga się profesor doskonały…

Profesor na etacie (niejednym), utrzymywany z kieszeni podatnika, również z mojej, nie radzi sobie z doskonaleniem mniej doskonałych i domaga się na swoim blogu „Pedagog”, abym ja mu pomógł.

Józef Wieczorek

Św. Franciszek Salezy, patron dziennikarzy, w swej koncepcji doskonałości argumentował, że „doskonałość polega na zwalczaniu niedoskonałości”, przekonując: „niech nas nie niepokoją nasze niedoskonałości, bo nasza doskonałość polega na ich zwalczaniu; a nie możemy ich zwalczać, gdy ich nie widzimy, ani pokonać, gdy ich nie spotykamy”. (…)

Tak argumentował św. Franciszek Salezy i miał rację, co widać na przykładzie profesorów będących w stanie doskonałości – członków Rady Doskonałości Naukowej, którzy, jak się okazuje, nieraz są nadzwyczaj niedoskonali.

Pokazuje to przykład profesora od doskonałości naukowej – Bogusława Śliwerskiego, bardzo aktywnego na swoim blogu „Pedagog”, o którym już pisałem (O doskonałości ‘pedagoga’…, KW 63/2019). Niedawno profesor zdumiał się okrutnie, że ktoś zainteresował się tym, co zrobił za pieniądze podatnika otrzymane na działalność naukową, jakby taka kwestia nie wchodziła rachubę przy prowadzeniu badań naukowych w Polsce. Finansowanie badań i badaczy, jak wiadomo, jest u nas mizerne, a ma być dużo większe niż jest, aby cokolwiek wymagać od etatowych naukowców. Takie są mniemania badaczy

Jeśli ktokolwiek pyta się publicznie, co z obecnego finansowania naukowców wynika – to budzi zdumienie, nie tylko profesora-blogera, bo i inni profesorowie podobno pukają się w głowę na wieść o takich zainteresowaniach.

Czyżby byli zdumieni, że po tylu latach tak powszechnego w Polsce pozoranctwa naukowego znajdują się jeszcze obywatele, którzy mogą sądzić, że cokolwiek interesującego z tego pozorowania działalności naukowej mogło powstać? Wszak, jak wynika z braku reakcji społecznej na mój artykuł o pracach naukowych nad sposobami wychodzenia z plaży, ludziska po tych pracach niczego się nie spodziewają. (…)

Starałem się dowiedzieć, na co tak naprawdę ten marny grosz publiczny jest przeznaczany w domenie naukowej, mając na uwadze historyczne motto Najwyższej Izby Kontroli: „Ktokolwiek grosz publiczny do swego rozporządzenia odbiera, wydatek onegoż usprawiedliwić winien”.

W państwie demokratycznym obywatel ma prawo i obowiązek kontrolować wszelkie władze, w tym i akademicką władzę nad groszem publicznym. Jawność tego, co naukowcy zrobili za przeznaczony na nich grosz publiczny, uważałem i nadal uważam za podstawową cechę normalnie funkcjonującego systemu akademickiego. Chciałbym przy tym zauważyć, że przez lata nie miałem żadnych problemów z zapoznaniem się z tym, co zrobili w ramach projektów badawczych amerykańscy naukowcy, bo było to i jest jawne, choć na te projekty nie płaciłem ani grosza. Ale u nas jest inaczej i nie ma woli, aby to zmienić, choć ja jako obywatel nie wyrażam zgody na finansowanie z mojej kieszeni utajnianych projektów z nazwy badawczych, ani na naukowców rekrutowanych do instytucji badawczych w ramach utajnianych konkursów, rzecz jasna ustawianych. Nakłady na projekty, dzieła naukowe, jak i ich rezultaty winny być jawne dla zainteresowanego i płacącego na nie podatnika. DOSKONAŁY profesor twierdzi jednak, że „nikt jeszcze nigdy nie dochodził tego typu spraw” – wbrew faktom zawartym na moim, nieobcym mu, nonkonformistycznym blogu. (…)

Szokujące są informacje profesora-blogera, że „naukowcy nie czerpią korzyści ze swojej pracy naukowo-badawczej, kiedy w grę wchodzi opublikowanie jej wyników. Na naszych publikacjach korzysta ze środków publicznych i tym samym zarabia: redaktor książki, recenzent książki, składacz tekstu, ilustrator, drukarz, uczelnia (wydawca) sprzedająca dany tytuł”. Z czego chyba ma wynikać, jacy to naukowcy są filantropijni [?], że utrzymują tak liczne gremia. Bloger informuje: „Autor nie tylko nie zarabia, ale utrzymuje przy profesjonalnym życiu wiele osób”. Jak wiadomo z mediów, pensje na uczelniach są głodowe, a tu się okazuje, że naukowiec nie tylko, że nie zarabia za swoją pracę, ale jeszcze utrzymuje gromadę innych! Skąd oni na taką filantropię biorą pieniądze?

Profesor nie podaje natomiast informacji na temat rocznych nakładów budżetowych na jednego badacza, które na początku wieku wynosiły średnio 45 667 USD, a obecnie są znacznie większe. To dla podatnika informacja wielce interesująca. Mimo, że profesor jest na etacie (jak wynika z bazy danych o ludziach nauki – nie na jednym) i jest utrzymywany z kieszeni podatnika, również – bez mojej zgody – z mojej, nie radzi sobie z doskonaleniem mniej doskonałych i domaga się na swoim blogu „Pedagog”, abym ja (osoba bezetatowa, bez wsparcia z kieszeni podatnika) pomógł mu udoskonalić osobę z tytułem doktora, która zdaniem pana profesora nie jest doskonała. A przecież to on na doskonalenie innych otrzymuje środki podatnika i ma nie tylko służbowy, ale i moralny obowiązek doskonalić mniej doskonałych.

Przerzucanie kosztów swojej działalności na barki tych, którzy nie mają na nią żadnych środków (ani grosza) ani obowiązku doskonalenia innych, to co najmniej impertynencja, tym bardziej, że używa zwrotu „Może taki dr Józef Wieczorek…”.

Może taki prof. Śliwerski (że użyję zwrotu specjalisty od doskonałości), który jest beneficjentem najlepszego z systemów i decydentem na drodze do doskonalenia innych, puknie się w głowę, zanim napisze coś tak kuriozalnego i poleci innym do wykonania.

Cały artykuł Józefa Wieczorka pt. „O konieczności doskonalenia doskonałych” znajduje się na s. 16 kwietniowego „Kuriera WNET” nr 70/2020, gratis.kurierwnet.pl.

 


Do odwołania ograniczeń w kontaktach, związanych z obowiązującym w Polsce stanem epidemii, „Kurier WNET” wraz z wydaniami regionalnymi naszej Gazety Niecodziennej będzie dostępny jedynie w wersji elektronicznej, BEZPŁATNIE, pod adresem gratis.kurierwnet.pl.

O wszelkich zmianach będziemy Państwa informować na naszym portalu i na antenie Radia Wnet.

Artykuł Józefa Wieczorka pt. „O konieczności doskonalenia doskonałych” na s. 16 kwietniowego „Kuriera WNET”, nr 70/2020, gratis.kurierwnet.pl

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Lepiej niech nic nie stanie na placu Na Rozdrożu, niż miałby to być gniot! / Stefan Truszczyński, „Kurier WNET” 70/2020

Nie wolno zaniedbać protestu! Nie dopuśćmy, by bezczelność zatriumfowała! Zastanówmy się, jeśli nie chcemy potem pluć sobie w brodę i spuszczać ze wstydu oczu. Za nasze pieniądze. Na złość patriotom.

Tekst: Stefan Truszczyński
Projekt pomnika i grafiki: Bogdan Rutkowski

Na pohybel!

Od szubienicy wywodzi się tytułowe wyrażenie. A kogóż to wieszano podczas insurekcji kościuszkowskiej? Otóż – złych, złych spośród bezkarnie człapiących po polskiej ziemi. Źli są ci, którzy nie mają szacunku dla tych, którzy za nią polegli. Którzy nie okazują czci tym, którzy walczyli i ginęli za niepodległość i godność narodu.

Czy można hucpą, bezczelnością i tupetem niszczyć pamięć o ludziach świętych dla naszej historii? Można. Jeśli ma się pomoc ze strony głupków, cyników i jawnych wrogów (czytaj: „europejczyków”) Ojczyzny. Pełno ich i mnożą się jak wszy w gnijącym barłogu.

1920

Sto lat temu hordy nieprzeliczone, tyle że bose i z karabinami na sznurkach, zostały zatrzymane nad Wisłą. Przeszły rzeki – Świnkę koło Cycowa, Wieprz pod Dęblinem, ale nie pokonały królowej naszych rzek – Wisły. Cud to był na pewno ludzkiej odwagi i determinacji, a może nawet cud boski. Mówią: Piłsudski – i już się kłócą pseudohistorycy i über-mądrale. Mówią: Matka Boska – i rżą ordynarnie; sami nie wierząc, kpią z innych. Mówią: postawmy pomnik – i wybierają złe miejsce i jeszcze gorszy projekt. To są te same osobniki, które godzą się na stawianie blaszanego kurnika na dachu pięknego historycznego zabytku – Hotelu Bristol. Ci sami, którzy wprawdzie kpią z architekta Biura Odbudowy Stolicy Józefa Sigalina, że podlizując się czerwonej władzy, zasłonił najpiękniejszy kościół Warszawy przy placu Zbawiciela, ale oni sami ozdobili ulice stolicy śmietnikami, by ułatwić pracę wywożącym odpadki, a zeszpecić miasto. Ci sami, którzy nierozumnie projektując, rozpasali deweloperów, a wspólne mają za swoje.

Władzo Warszawy! Na pohybel ci! Wkręć sobie „wiertło”, które ma stanąć na placu Na Rozdrożu, gdzie ci pasuje.

Jakimś cudem wepchnęłaś się, WŁADZO, do pięknego pałacu przy placu Bankowym. Wprawdzie Słowacki odwrócił się od ciebie (czteroliterową częścią ciała), ale tam, niestety, siedzisz. Władzo – czuwaj nad śmierdzącą rurą, żeby znów nie pękła. Masz jeszcze tyle do zrobienia i po lewej, i po prawej stronie naszej pięknie dzikiej rzeki. Remontuj, odbudowuj – czyje by to nie było – tylko nie niszcz na przykład Saskiej Kępy, podstępnie, korupcyjnie likwidując domki historycznej, stylowej zabudowy, robiąc miejsce pod bloki ponad 20-metrowe, na wynajem (wiem, okropne słowo, ale tu pasuje!). Żal i pohybel!

Chwilowy, przypadkowy władca miasta nie może mieć prawa do dewastacji, zgadzając się, by implementować na najważniejsze ulice durne zamysły. Tytułów, stanowisk pięknie brzmiących mamy niekontrolowany wysyp.

Prawdziwy prezydent miasta, Stefan Starzyński, gdyby mógł, wyciągnąłby rękę z pomnika stojącego naprzeciw ratusza i pacnąłby w łeb rajców i pajaców.

Podpisują się utytułowani niby-architekci i profesorowie pod czymś, na widok czego nawet absolwent podstawówki zżyma się i klnie. Toż to hańba! Obraza dla żołnierzy 1920 roku. Zniewaga, by plagiatem, czyjegoś pomysłu kopią bezideowej idei, po linii najmniejszego oporu zeszpecić Aleje Ujazdowskie, gdzie stoją godne rzeźby Piłsudskiego, Szopena, Sienkiewicza, Korfantego, Dmowskiego, Paderewskiego, Witosa i generała Grota-Roweckiego.

Projekt Pomnika Chwały 1920 autorstwa Bogdana Rutkowskiego na placu Na Rozdrożu w Warszawie

Ta zbrodnia się oczywiście nie uda! Prawda? Panie Prezydencie Rzeczpospolitej Polskiej Andrzeju Dudo!

Stanie się tak, jak z pomnikiem nieszczęsnego prałata z Gdańska – lina, maszyna i buch! Huk i pył. Ale to – mam nadzieję – nie będzie potrzebne.

Wystarczy Warszawie już jedna pomnikowa kompromitacja – „pomnik” smoleński na placu Piłsudskiego. Długo deliberowano. Akademicy. Zwykle tacy właśnie „akademicy”, którzy nie imają się dłuta, teoretycy, dopuszczani są niestety do gremiów elekcyjnych – i knocą. Kłócą się nawet, ale knocą.

Schody prowadzące donikąd, nieczytelne napisy, czarny granit w ciemności niewidoczny, bo nawet nie doprowadzono do instalacji oświetlenia – to ma być uczczenie 96 wspaniałych Polaków, którzy zginęli w straszny sposób, pohańbieni jeszcze po śmierci, których szczątki znajdują się pod obcą ziemią, zalane betonem, zasypane śmieciami, na niedostępnym dziś, porośniętym krzakami terenie!

Czy nadal w Warszawie, w wyniku partyjnie podsycanej niezgody, prawda ma milczeć, a niezrozumiała nienawiść zwyciężać?

Mauzoleum

Mijają już lata, gdy chodzę z projektem Bogdana Rutkowskiego wydrążenia mauzoleum pod placem Piłsudskiego przed Grobem Nieznanego Żołnierza (obok są rysunki). Pod powierzchnią placu, który nie doznałby najmniejszego uszczerbku, pod przezroczystą płytą znalazłyby miejsce – godne i przestronne – symbole tragedii smoleńskiej, Katynia, a może i – przeciwnie – miejsce chwały polskiego oręża. Nazwy bitew są wypisane na płytach Grobu. Niech sobie stoi dalej pomnik – schody. Można go nawet (oczywiście za zgodą twórcy) połączyć – z zejściem pod ziemię.

Popatrzcie na ten projekt. To jest generalne założenie. Chodzi o to, by spacerując po placu, przez przezroczystą płytę widzieć wnętrze, a potem wejść do środka. To w gruncie rzeczy bardzo proste rozwiązanie. I nie da się go zniszczyć na przykład jednym spychaczem, gdyby jeszcze bardziej durna i bezczelna, nienawistna władza zechciała nagle to uczynić. Łaziłem z tym projektem, który tu przedstawiam, przez kilka lat, od Annasza do Kajfasza. Próbowałem dotrzeć do wszystkich ważnych. A głównie po to, by ci ważni dotarli do prezesa PiS, żeby zobaczył projekt.

Niestety nie udało się. Ważni ministrowie, posłowie i nawet dostojnicy z najbliższych Prezesowi kręgów nie dopuścili do tego. Bali się? Najwyraźniej, choć nie wiadomo czego. Najpierw czekano na wynik prac rzeźbiarzy i projektantów, potem na decyzję „profesorów”. A potem, gdy główny decydent ciągle był niezadowolony (i słusznie), bano się w ogóle tematu. „Po co się mieszać?”. A wiadomo, że klakierzy, schlebiacze to tchórze. Koncepcja podziemnego mauzoleum na placu Piłsudskiego w Warszawie jest więc ciągle aktualna.

Pracowity i zdolny człowiek, artysta, designer Bogdan Rutkowski ciągle wierzy i doskonali swoją propozycję. Teraz rozpoczął nowy zamysł, projekt Pomnika Chwały 1920. Nie będzie to na pewno zimny kloc. Czy się tym razem uda? Nie wiadomo. Ale walczyć warto. A nawet trzeba. Z prostactwem, cwaniactwem, nieuctwem, brakiem wyobraźni i szacunku.

Każdy głos na wagę złota

Są w ojczyźnie rachunki krzywd. Dureń ich nie przekreśli. Głos w wyborach, obywatelski, to ważna rzecz. Pójdźmy. Koniecznie wszyscy. Ale najpierw dobrze się zastanówmy, czyje nazwisko wybierzemy. Zastanówmy się, jeśli nie chcemy potem pluć sobie w brodę i spuszczać ze wstydu oczu, gdy wybór padnie na ludzi popierających rzęch „pomnikowy”. Za nasze pieniądze. Na złość patriotom.

Odwróćmy role. Nie dopuśćmy, by bezczelność zatriumfowała. Poseł gada głupio, wrzeszczy – ale tylko przez chwilę. Radni i miastowi prezydenci wkładają na szyję ozdobne łańcuchy, ale tylko na krótki czas. Przyjdą następni. Niech nie muszą burzyć i zmieniać tabliczek, jak dzieje się to dziś z nazwiskami ludzi, którzy z Polską nic dobrego, wspólnego nie mieli. W miejscu, gdzie dziś dumnie stoi wielki wieszcz Juliusz Słowacki – stał, i to dość długo, Dzierżyński. Ale nie z polskiej on pamięci. Pomnik ku czci wielkiego zwycięstwa, wielkiej bitwy znaczącej nie tylko dla Polski, ale i dla Europy – to sprawa rocznicy 100-lecia.

Nie śpieszmy się. Sierpień wprawdzie niedaleko. Ale lepiej niech nic nie stanie, niż miałby to być gniot.

Uspokójmy – nawet fizycznie – wrzeszczących popaprańców. Wara! Do budy! Grajcie sobie na innym boisku. Bo będzie na pohybel. Tak jak przypomina pisarz Jarosław Marek Rymkiewicz w Wieszaniu: lud wierny Polsce nieraz skutecznie wychodził na ulice. Z garstką niemądrych ludzi łatwo sobie poradzić. Nie wolno tylko protestu zaniedbać.

„Jesteśmy wreszcie we własnym domu. Nie stój, nie czekaj. Co robić? Pomóż!”. Mówiliśmy tak w 1989 roku. Ale możemy powtórzyć jeszcze raz. Ładnie to brzmi. Ale żeby również się udało! Trzeba wierzyć. Po to, by nie krzyczeć potem: na pohybel!

Artykuł Stefana Truszczyńskiego z grafikami Bogdana Rutkowskiego pt. „Na pohybel!” znajduje się na ss. 10–11 kwietniowego „Kuriera WNET” nr 70/2020, gratis.kurierwnet.pl.

 


Do odwołania ograniczeń w kontaktach, związanych z obowiązującym w Polsce stanem epidemii, „Kurier WNET” wraz z wydaniami regionalnymi naszej Gazety Niecodziennej będzie dostępny jedynie w wersji elektronicznej, BEZPŁATNIE, pod adresem gratis.kurierwnet.pl.

O wszelkich zmianach będziemy Państwa informować na naszym portalu i na antenie Radia Wnet.

Artykuł Stefana Truszczyńskiego z grafikami Bogdana Rutkowskiego pt. „Na pohybel!” na ss. 10–11 kwietniowego „Kuriera WNET”, nr 70/2020, gratis.kurierwnet.pl

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Wspomnienia byłego najemnika, Polaka – uczestnika wojny w Bośni i Hercegowinie/ Johny B., „Kurier WNET” 70/2020

Najemnik to tylko pies wojny, a psem nikt się nie przejmuje. A jeśli już ktoś nim zostanie, warto pamiętać, że najbardziej wartościową rzeczą, jaką można z wojny wynieść, jest własne człowieczeństwo.

Johny B.

Od wydarzeń, które opisuję, minęło ponad 25 lat. Byłem w stanie je odtworzyć, ponieważ tam pisałem, w miarę możliwości oczywiście, coś w rodzaju dziennika/pamiętnika. Napisanie wspomnień z tamtej wojny było dla mnie bardzo trudnym wyzwaniem. Przed oczami stanęły mi znowu straszne rzeczy, które tam widziałem i w których uczestniczyłem. Mam nadzieję, że po moje wspomnienia sięgnie przynajmniej część młodych ludzi, którzy dziś zdecydowanie zbyt lekko podchodzą do kwestii wojny, życia i śmierci.

Nie jest moim celem odstraszanie młodych ludzi od wzięcia karabinu do ręki w celu obrony ojczyzny. Absolutnie nie. Natomiast z pewnością chciałbym odwieść młodych, wartościowych, często patriotycznie nastawionych ludzi od wybrania roli najemnika. Ja byłem „psem wojny”, jak bardzo celnie określił nas Forsyth. I wiem dzisiaj, że nie był to dobry wybór. Czym innym jest obrona ojczyzny, a czym innym walka za pieniądze. Jeśli czytając o śmierci, ranach, okaleczeniach, obumieraniu uczuć, gwałtach, strachu, chociaż jeden z takich młodych ludzi porzuci myśl o strzelaniu za pieniądze w Donbasie, Syrii, Libii czy Jemenie, to będę uważał, że swoje zadanie wypełniłem. Wojna nie jest grą, a wojna domowa w szczególności. To nie jest „Call of Duty”, „Ghost Recon” czy „Battlefield”. Tutaj kule są prawdziwe, urwana na minie kończyna nie odrośnie, a zgwałcona kobieta będzie nosić swoją traumę do końca życia. Wojna to rzeź, okrutna rzeź, chociaż ta współczesna jest zapewne dużo bardziej „chirurgiczna” niż ta, na której walczyłem.

Najemnik, chociaż jest żołnierzem, przez nikogo tak nie będzie traktowany, nie będzie też chroniony przez żadne konwencje. Każdy najemnik to tylko „pies wojny”, a psem nikt się nie będzie przejmował. A jeśli już ktoś nim zostanie, warto pamiętać, że najbardziej wartościową rzeczą, jaką można z wojny wynieść, jest własne człowieczeństwo.

Prolog: Akcja

Leżałem na grzbiecie wzgórza. W rzadkiej trawie, nawet nie pod jakimś krzakiem czy drzewem. Byłem pewien, że i tak jestem dla nich niewidoczny. Zacząłem przeglądać pozycje Muslimanów, ale niewiele widziałem, było jeszcze zbyt ciemno. Powoli świtało. Czas z wolna mijał, las był cichy, szumiały drzewa. Było tak cicho, że na chwilę zapomniałem, gdzie i po co tu jestem. Byliśmy z Kiryłem jakieś 20–25 metrów od siebie, tak żeby się w razie czego ubezpieczać i usłyszeć. Nasze wsparcie zostało tym razem z tyłu, niżej na zboczu. Cisza, spokój.

Plan akcji był w sumie prosty. Najpierw fajerwerki. Potem nasz otriad z rotą Marka mieli od mojej lewej do prawej rolować obronę Muslimanów na nieco wyższym wzgórzu po przeciwnej stronie drogi pode mną. Ja i Kirył mieliśmy wystrzeliwać radia i RPG. Te pierwsze trochę ciężko było zlokalizować. Za to te drugie wyjątkowo łatwo. Kiedy ich obrona zmięknie, drogą mieli szybko przejechać Serbowie. Szpica na kilku BVP pod osłoną czołgów, reszta na ciężarówkach. Ich celem było zdobycie zbiegu dróg w kształcie litery „T” po mojej prawej. W tym czasie nasi mieli się usadowić na całym przeciwległym wzgórzu. To był pierwszy etap. A dalej? Na wojnie rzadko udaje się zaplanować dalej.

Nienawidziłem tego bezczynnego czekania. Ciągle chodziło mi po głowie, jak wyjeżdżaliśmy z naszej wioski. Nie spałem tej nocy. Wpół do drugiej zacząłem zbierać sprzęt i szykować się. Nie chciałem budzić Vesny, ale ona też nie spała. Podeszła do mnie. Pocałowała mnie, ale tak jakoś inaczej.

– Mam złe przeczucia. – Nic się nie bój, jesteś tu bezpieczna, przysłali jakichś ludzi z tyłów. – Chodzi o ciebie – zawahała się. – Śniłeś mi się, że byłeś obok mnie, ale kiedy próbowałam cię dotknąć, ręce wchodziły jak w wodę, jak w dym. Byłeś i nie było cię jednocześnie…

– Vesna, nie chrzań głupot, wszystko będzie dobrze. Mamy naprawdę duże wsparcie, są czołgi, pozamiatamy tamtych, zdobędziemy to cholerne skrzyżowanie i jutro albo za kilka dni wrócę tutaj, jak nas zluzują. – Wiesz… – zawiesiła głos – wróć, po prostu wróć.

Spojrzała na mnie takim dziwnym spojrzeniem. I wtedy nagle mnie olśniło. Tak patrzą rodziny: matki, córki, siostry, ale też ojcowie i bracia na żołnierzy, kiedy ci idą walczyć. I nie wiedzą, czy nie widzą ich po raz ostatni.

Byłem młody, jeszcze mocno za głupi, żeby to zrozumieć, a jednak wtedy to do mnie po raz pierwszy dotarło. Pamiętam tamtą scenę jak dziś, bardzo dokładnie. Teraz wiem, że nie chodzi o to, że człowiek powinien unikać takich sytuacji. Są takie chwile w życiu, że trzeba wziąć karabin i walczyć. Lecz ja nie musiałem tego robić, a robiłem. Chcę tylko napisać, że jak widzę młodych chłopaków, którzy z taką ochotą biegają po polach i lasach w nowiutkich mundurach, z nowiutkimi MSBS-ami, uśmiechami na gębach, to przypomina mi się tamta twarz Vesny. To skupienie, ta obawa, ten strach o kogoś bliskiego, strach przed niewiadomym, na które nie ma się wpływu. Wtedy też taki byłem: zastava na plecach, kałach na ramieniu, kilka magazynków, dwa granaty i świat u moich stóp. Teraz już wiem, że bardzo się myliłem. Przekonałem się o tym trochę później…

Przygarnąłem ją, przytuliłem mocno, pocałowałem – Wszystko będzie dobrze, Vesenko – nic mądrzejszego nie przyszło mi do głowy. Chociaż mądre to nie było. Myślałem wtedy: dlaczego, do cholery, tak się przejmuje. Czym się tak dręczy? Akcja jak akcja, są czołgi, cztery roty. Wszyscy starzy wyjadacze, siedzą na tej wojnie od miesięcy. Rozwalimy tamtych raz, dwa, trzy i będzie po sprawie. To jest typowe. Większość ludzi uważa się za nieśmiertelnych: „mnie to nie spotka”. Błąd. Vesna była moją wojenną kobietą. Niektórzy dobrovolcy takie mieli, niektórzy jeździli na dziwki, a jeszcze inni po prostu gwałcili Muslimanki, kiedy mieli okazję. Napiszę później, jak to było.

I nagle rozległo się przeciągłe wycie za plecami. Za chwilę na lewo i bezpośrednio na przeciwstoku przed nami – łuup!, łuup! Gejzery ziemi wystrzeliły w górę. To nasze oganje i plamenje, organy i organki Vucurevicia, jak się śmiali Serbowie. Walili równo, pokrywając wybuchami całe zbocze wzgórza. Strzelali na pewno celnie, jak to MRL-e, ale tamci pewnie i tak się nieźle okopali. Za chwilę zaczęły walić nasze moździerze, 120-tki. Ci obrabiali tamtych metodycznie, przenosząc ogień od dołu w górę zbocza. Znaczy się – nie wysłali wcześniej rozpoznania.

Przyłożyłem oko do lunety i uważnie lustrowałem teren. Już mniej więcej wiedziałem, jak biegną ich pozycje. Pochowali się jak króliki w norach. Gdybym tam był, też bym tak zrobił. Później miałem okazję przekonać się, jak to jest. I nagle zrobiło się cicho. Nasza artyleria skończyła robotę.

Wtedy z lewej usłyszałem warkot silników. K…a, co to jest? Przecież nasi i Marko mieli najpierw zająć wzgórze, a dopiero potem atakować w kierunku skrzyżowania. Spojrzałem w lewo przez lunetę. No tak! To nasze BVP. O k…a, jakiś dureń posłał przodem transportery, a nie czołgi. Przecież Igor wyraźnie mówił, że ma być odwrotnie. Jechali bardzo szybko. Spojrzałem przez lunetę na przeciwległe wzgórze. Już są skurwiele z RPG. Przycelowałem do jednego, wstrzymałem oddech. Pach, pach, poprawiłem. Fiknął kozła do tyłu, ale drugi strzelił. Biała smuga przecięła powietrze i trafiła dokładnie w naszego pierwszego BVP-a. Chyba w burtę, bo musiała wejść do środka. Zaczął się palić. Nikt nie wyskakiwał ze środka, nawet nie otworzyli tylnych włazów. Tam w środku musiała być rzeź. Już było po nich.

Nerwowo szukałem innych grenadierów. Jest sk….syn. Już celował. Pach, pach. K…a, nie trafiłem. Widziałem, że nie trafiłem. Jednak padł. Spojrzałem w lewo. Kirył wyszczerzył tylko zęby. Ubił gnoja.

– Radio!, krzyknął. Szukaj radia! – Domyśliłem się raczej niż zrozumiałem, co krzyczał. Przeczesywałem przez lunetę zbocze i grzbiet przeciwległego wzgórza.

Nasze pozostałe BVP-y siekały już las ze swoich 20-tek. Jatka na całego. Piekło, rozpętało się piekło. Usłyszałem zdecydowanie grubszy ton silników. Nareszcie pojawiły się nasze czołgi. Najwyższy czas, drugi BVP już się palił. Ze środka wyskoczyło trzech naszych. Jednego od razu odstrzelili. Dwóch dopadło do niewielkiego rowu, padli na ziemię i leżeli bez ruchu. Przez lunetę nie wyglądało to dobrze. W środku transportera musiał być pożar. Nie wiem, czy jeszcze żyli. Czołgi objechały płonącego BVP-a i zaczęły walić odłamkowymi i z km-ów w przeciwległe wzgórze.

Przeglądałem dalej nerwowo teren. Jesteś tutaj, barania głowo! Siedział sobie pod krzakiem i nawijał przez radiotelefon. Wdech, cisza. Pach. Łeb mu tylko podskoczył i padł na plecy. Patrzyłem dalej. Widziałem, że nasi zaczęli już powoli wgryzać się w przeciwległe wzgórze. Tamci odstępowali. Podbiegł do mnie Kirył. Klepnął w plecy – Idziemy, Poljak! – Dobra. – Zerknąłem w dół, rzeczywiście dwa T-55 i trzy BVP, z tyłu jeszcze jeden czołg, przedzierały się do przodu. Czołg zepchnął jeden z palących się BVP-ów na bok, na naszą stronę. Biegliśmy górą trawersem równolegle z nimi. Teren lekko zaczął opadać. Ach, wreszcie zobaczyłem. Jest to k…skie skrzyżowanie. Jak na patelni.

Słychać było odgłosy potężnej strzelaniny z lewej. Zerknąłem w tamtą stronę. Nawet bez lunety widziałem, jak nasi i chłopaki od Marka, przygarbieni, posuwali się skokami w poprzek zbocza. Co chwilę któryś przyklękał albo padał na ziemię i oddawał jedną, dwie trzystrzałowe serie. Muslimani odstrzeliwali się, ale wyraźnie dawali tyły. Spojrzałem na drogę. W jednym z czołgów ładowniczy walił w muslimanskie wzgórze z DSzK.

Siedział gość w otwartym włazie, bo te ruskie T-55-tki tak zaprojektowano, że pokrywa prawego włazu wieży otwierała się na bok. Zawzięty gnojek, zupełnie odsłonięty, przeczesywał las równymi, niezbyt długimi seriami. Miał gość jaja, oj miał! Patrzyłem na niego jak zaczarowany.

Nagle usłyszałem świst i z drzewa tuż przede mną posypała się kora. Odruchowo padłem na ziemię, wrzeszcząc jednocześnie: – Snajper, Kirył, snajper! – Jednak tamten to stary wyjadacz, były desantczik. Był trochę przede mną, już przyklęknął i lustrował przez lunetę swojego SVD stok wzgórza za drogą. Pach, pach, przerwa, pach, poprawił raz jeszcze. Obrócił do mnie głowę i wyszczerzył się szeroko. – Dawaj dalej, Poljak, ubity. – Podnieśliśmy się i biegliśmy dalej.

– Poljak, przeskakujemy na drugą stronę! – krzyknął Kirył. Kiwnąłem tylko głową, że rozumiem. Nasz pierwszy czołg ostro skręcił w lewo na skrzyżowaniu, drugi w prawo. Biegliśmy z Kiryłem jak szaleni, nasze ubezpieczenie gdzieś się zapodziało z tyłu. Serbscy snajperzy też. Byliśmy we dwójkę, sami. Przeskoczyliśmy drogę. Nagle – potworny huk. Obróciłem się. Nasz czołg dostał z czegoś grubszego. Na mojego nosa z kumulacyjnego. Nic z niego już nie będzie. Płonął jak pochodnia. Upadłem na ziemię. Szybko się ogarnąłem. Przyłożyłem oko do lunety. Nerwowo strzepnąłem grudki ziemi. Zacząłem lustrować po przekątnej wzgórze po lewej za skrzyżowaniem. Siedział pacan z fagotem na samym grzbiecie. Łatwo było poznać po wysuniętym w górę „kominie” przyrządów celowniczych. Miał nasze pojazdy jak na talerzu. Wstrzymałem oddech. Pach, pach, pach. I wtedy…

Najpierw świst, i nagle łuup!, łuup! Bardzo blisko, jeszcze bliżej. K…a, moździerze. Boże, jak dawali; wstrzelali się albo byli już wcześniej wstrzelani. Jezu, jak głośno! Nic już nie słyszałem. Nagle coś mną cisnęło w bok. Wszystko wirowało, drzewa, krzaki, palący się czołg, droga. Potwornie dzwoniło mi w uszach. Biełka. To był Biełka. Pochylał się nade mną. Coś mówił. Nic nie słyszałem. Dogonili nas, on i jego ludzie. Nasze ubezpieczenie, chyba tak. Widziałem, jak rusza ustami, ale słyszałem tylko przeciągły dźwięk jak dzwon w uszach. Byłem nieźle otumaniony. Poczułem, że mnie ciągnie po ziemi.

Coś mi przeszkadzało w okolicach barku. Trochę bolało, ale niewiele czułem. Spojrzałem na rękę. Coś tkwiło w kurtce i wystawało. Wokół niego materiał zrobił się czerwony. K…a, odłamek. Dostałem.

Dziwne, ale jakoś nie bardzo bolało. Tylko czułem, że było niewygodnie, nie mogłem za bardzo ruszyć ręką. Położył mnie pod krzakiem.

Powolutku zaczął wracać mi słuch. Sięgnąłem lewą ręką do prawego barku. Musiałem być w niezłym szoku. Złapałem za to przeklęte żelastwo, ciepłe, gorące. Parzy. I szarpnąłem. Wyszedł, a ja chyba zemdlałem – Ty duraku jeden! – Wreszcie coś słyszałem, głucho, jak z oddali, ale nareszcie słyszałem. – Idioto, wykrwawisz się! – Biełka i ktoś od niego rozcięli mi kurtkę i wiązali mi bandażem bark. Rzeczywiście zrobiło się mokro i nieźle czerwono – Kurtkę ci Vesna zszyje. Ty duraku! – Wyszczerzył się. – Ale, k…a, miałeś szczęście. Prawie przez przypadek cię przycelowali – odezwał się drugi.

Biełka złapał mnie za łeb. Potrząsnął – Ty szczęściarzu! Będziesz miał tylko małą bliznę – Dzięki Biełka, że mnie stamtąd wywlokłeś – wybełkotałem. – A z kim bym chlał, Poljak? – Uśmiechnąłem się, chociaż bark zaczynał mnie nieźle boleć. Wracało czucie – Ostatek spirytusu wylałem na tą twoją rękę – zaśmiał się. – Ubiłeś tego cwela z rakietą. – Popatrzył na mnie. – K…a, nawet nie widziałem. – Bo cię zaraz trafili chyba z moździerza. – Nic się nie martw, Serbscy Sasana i nasi już zgonili tamtych ze wzgórza, a czołgi już zamiatają dalej drogę. Leż, odpocznij chwilę. Swoje zrobiłeś.

Uśmiechnąłem się i po prostu usnąłem. Na chwilę wszystko odleciało. Po prostu nagle spałem. Krótko. Ktoś kopnął mnie lekko w nogę. To Kirył! – Priwiet, Kirył – wymamrotałem. – No widzisz gnojku, jednak nie dałeś się ubić. A blizną się dupom pochwalisz. U nas – wymienił miasto w Rosji, gdzie wcześniej służył – lubią takich poznakowanych charoszych mołojców. – Zaczęliśmy się śmiać. K…a, bolał mnie już ten bark jak cholera, jeszcze ta szmata mnie uciskała.

– Biełka mnie wywlókł stamtąd. – Wiem. Zdążył na czas, żeby ci dupę pozbierać do kupy. Wiesz, że ubiłeś tego gnoja z fagotem? – Chyba już nie widziałem, ale wiem. – Chyba nie widziałeś. Spalił nam 55-tkę, ale go zdjąłeś, a potem ciebie zdjęły moździerze. Walili tak, że gdybyś tam został, byłoby po tobie. – Nerwowo się poruszyłem. – Spokojnie, wszystko zdobyte. Tamci odeszli. – Nie boli. – Bark bolał mnie już naprawdę solidnie. Kirył dał mi spirytusu z manierki. Łyknąłem porządnie, potem jeszcze raz. Zrobiło się przyjemnie ciepło. Znowu usnąłem.

Ktoś mnie obudził. Zoran, nasz serbski kwatermistrz. – Chodź, jedziemy. – Gdzie? – Na kwatery, zmienią ci opatrunek. – A reszta? – Zostają do jutra, wtedy ich zmienią. – Ja mogę strzelać. – Nie możesz. To prawa ręka. Odpocznij, debilu. Mało co cię nie zabili. Zresztą to rozkaz Igora. – Dobra.

Pomógł mi się pozbierać. Zeszliśmy na drogę i wpakowałem się do naszego starego UAZ-a, w środku siedział chłopak od Marka z obwiązaną zakrwawionym bandażem głową. Spał, albo był nieprzytomny. I pojechaliśmy. Znowu spałem, a Zoran nawet nie próbował męczyć mnie rozmową. Obudził mnie, kiedy zajechaliśmy do „naszej” wiochy przed namiot, gdzie urzędował nasz „lekarz”. Wielkie chłopisko skądś z Azji, wszyscy mówili do niego po prostu Wracz, nawet nie pamiętam, jak miał na imię. Dał mi jeszcze gorzały w ramach znieczulenia i zajął się moim barkiem. I tak bolało, ale wiedziałem, że czyści, a potem zszywa ranę. Wreszcie klepnął mnie w nogę. – Spadaj, młody. Kości całe. Wyśpij się. – Powlokłem się powoli na kwaterę. Ręka bolała jak jasna cholera, ale byłem już nieźle wstawiony po dwóch „znieczuleniach”, więc mało na to zwracałem uwagę.

Stała przed domem. Płakała. Spojrzała na moją rękę, na zakrwawione bandaże i rozcięty rękaw. Nigdy, do końca życia nie zapomnę tego spojrzenia, jej oczu i tego, co wtedy powiedziała. – Dobrze, że wróciłeś. Dobrze. – Stałem tam, trzymając w lewej dłoni kałacha, zastava zwisała mi na plecach na lewym ramieniu. Nic nie mówiłem, ale wtedy już rozumiałem, co i jak. Nie wiedziałem, co mam powiedzieć.

Po prostu cieszyłem się, że żyję. I już wiedziałem, że nie jestem niezniszczalny. Bliznę mam do dzisiaj.

Kiedy na nią patrzę, prawie słyszę tamten głos Vesny, widzę jej oczy. Czuję jeszcze teraz, jak bardzo się wtedy do mnie przytuliła. Nawet nie zwróciłem uwagi, że wcisnęła się w tę cholerną ranę i nieźle mnie zabolało. Wtedy już rozumiałem, że wojna to nie jest zabawa dla gówniarzy z karabinami, dla takich gówniarzy, jakim właśnie wtedy przestałem być. To w ogóle nie jest zabawa, a wojna domowa to po prostu ponura rzeź.

Cdn.

Opowieść Johny’ego B. pt. „Prolog: Akcja” znajduje się na s. 19 kwietniowego „Kuriera WNET” nr 70/2020, gratis.kurierwnet.pl.

 


Do odwołania ograniczeń w kontaktach, związanych z obowiązującym w Polsce stanem epidemii, „Kurier WNET” wraz z wydaniami regionalnymi naszej Gazety Niecodziennej będzie dostępny jedynie w wersji elektronicznej, BEZPŁATNIE, pod adresem gratis.kurierwnet.pl.

O wszelkich zmianach będziemy Państwa informować na naszym portalu i na antenie Radia Wnet.

Opowieść Johny’ego B. pt. „Prolog: Akcja” na s. 19 kwietniowego „Kuriera WNET”, nr 70/2020, gratis.kurierwnet.pl

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Idea pieniądza suwerennego to koncepcja słuszna i szlachetna, ale w dzisiejszych czasach niewykonalna w praktyce

Pieniądz suwerenny to szlachetna utopia. Szczególnie w dobie aktualnego kryzysu, kiedy to banki centralne dosłownie pompują ogromne ilości pieniądza do gospodarki, aby utrzymać jej podstawowe funkcje.

Mirosław Matyja

Ostatnio coraz więcej mówi i pisze się w Polsce o wprowadzeniu tzw. pieniądza suwerennego. Idea ta dotarła również do polityków – nawet co drugi kandydat na prezydenta RP zawarł w swoim programie wyborczym wprowadzenie tej ekonomicznej koncepcji.

O co tu w ogóle chodzi? Otóż idea pieniądza suwerennego zasadza się na pełnej bankowej rezerwie, oznaczającej zasadniczo rozdzielenie procesu generowania nowego pieniądza od procesu udzielania pożyczek. Bank komercyjny w tym systemie pożycza tylko te środki, którymi efektywnie dysponuje, przez co w procesie pożyczania, czyli generowania kredytu, nie powstawałby nowy pieniądz i nie zwiększał w żadnej dziedzinie długu. Pieniądz bankowy, generowany przez banki komercyjne, zostałby przez to zupełnie wyeliminowany. Kreacja pieniądza byłaby dokonywana i kontrolowana wyłącznie przez bank centralny. (…)

W Szwajcarii odbyło się w 2018 r. referendum, w którym głosowano za lub przeciw wprowadzeniu pieniądza pełnego, a więc suwerennego (niem. ‘Vollgeld’).

Obywatele Szwajcarii odrzucili jednak we wspomnianym referendum projekt powrotu do sytuacji, w której banki komercyjne mogą udzielać kredytów tylko do wysokości posiadanych depozytów (75 proc. głosujących było przeciw).

Dlaczego inicjatywa Vollgeld, przegłosowana ostatecznie w referendum negatywnie, nie miała w Szwajcarii szans powodzenia? Z moralnego punktu widzenia była jak najbardziej słuszna. Ale potężne banki funkcjonują inaczej. Wiadomo, że system tzw. rezerwy cząstkowej przynosi bankom niesamowite zyski, a dla podmiotów gospodarczych oznacza to tanie i dostępne kredyty. Banki miały w swoim ręku mocny argument – ich rolę w krajowej i światowej gospodarce, udzielanie pożyczek i finansowanie firm jest bowiem ważną częścią sprawnie działającego systemu ekonomicznego w Szwajcarii.

Cały artykuł Mirosława Matyi pt. „Suwerenny pieniądz” znajduje się na s. 16 kwietniowego „Kuriera WNET” nr 70/2020, gratis.kurierwnet.pl.

 


Do odwołania ograniczeń w kontaktach, związanych z obowiązującym w Polsce stanem epidemii, „Kurier WNET” wraz z wydaniami regionalnymi naszej Gazety Niecodziennej będzie dostępny jedynie w wersji elektronicznej, BEZPŁATNIE, pod adresem gratis.kurierwnet.pl.

O wszelkich zmianach będziemy Państwa informować na naszym portalu i na antenie Radia Wnet.

Artykuł Mirosława Matyi pt. „Suwerenny pieniądz” na s. 16 kwietniowego „Kuriera WNET”, nr 70/2020, gratis.kurierwnet.pl

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Google pozostaje na usługach lewackiej ideologii. W rozpatrywanym wypadku ma ona charakter antypolski i pronazistowski

Ci, którzy przekierowali ważne maile do nieważnych przegródek, doskonale znają przyzwyczajenia użytkowników. Właśnie po to zbierają o nas big data, by uderzać celnie i dla siebie zyskownie.

Andrzej Jarczewski

Na początku marca 2020 r. otrzymałem od kolegi mail, zawierający link do pewnego dokumentu, sporządzonego przez Akademickie Kluby Obywatelskie, z sugestią dodania podpisu pod tym dokumentem. Chodziło o Oświadczenie w sprawie wyroku Sądu Apelacyjnego w Gdańsku (cytuję w ramce). Sprawa wydała mi się oczywista, więc niezwłocznie złożyłem podpis. Ale teraz zaczyna się ciekawostka technologiczna.

Otóż korzystam z najpopularniejszej w Polsce i chyba na świecie poczty gmail.com (poczta elektroniczna, kontrolowana przez Google). Zadziałałem zgodnie z instrukcją, wypełniłem odpowiednie pola, wysłałem i spokojnie zabrałem się do swojej roboty. Kilka dni później otrzymuję od innej osoby to samo Oświadczenie z prośbą o podpis. Odpowiedziałem, że podpis już dawno złożyłem i na wszelki wypadek sprawdziłem całą listę sygnatariuszy.

Ku swemu zdziwieniu – własnego nazwiska tam nie znalazłem. Złożyłem więc podpis ponownie, podejrzewając siebie o popełnienie poprzednio jakiegoś błędu. Okazało się jednak, że ten drugi podpis też nie pojawił się na liście.

Dalsze poszukiwania dały odpowiedź następującą. Organizatorzy zbiórki podpisów korzystają z mechanizmu weryfikacji i wysyłają na adres danego sygnatariusza link do potwierdzenia podpisu. W porządku, to jest normalna procedura, której jednak w tym wypadku nie zapowiedziano, więc myślałem, że wystarczy raz wysłać podpis. Problem w tym, że linku uwierzytelniającego nie otrzymałem. Zapytałem więc bardziej doświadczonego (przez Google) kolegę, który doradził mi, bym szukał tego linku w… spamie! OK. Znalazłem. Normalnie nigdy do spamu nie zaglądam. Wiem, że tam gromadzi się poczta od nadawców, których wcześniej oznaczyłem jako spamerów. W pierwszej chwili pomyślałem, że może przez nieuwagę również AKO oznaczyłem kiedyś w ten sposób. Przywróciłem więc odnaleziony w tym wielkim śmietniku mail i skorzystałem z opcji weryfikacji.

Sprawa niby załatwiona. Mój podpis pojawił się na liście sygnatariuszy. Zastanowiła mnie jednak uwaga dodana przez Google do zawartości tego odesłanego do spamu maila. Otóż czytam i oczom własnym nie wierzę. Google pisze jasno, że to nie mój błąd i nie przypadek. Oni wyjaśnili to tak (cytuję): „Dlaczego ta wiadomość trafiła do Spamu? Narusza wskazówki Google dla nadawców wiadomości”. I to wszystko.

Drugi link weryfikacyjny od AKO znalazłem w „Ofertach”, czyli w podobnej do „Spamu” zakładce poczty gmail.com. Rzecz jasna – do tej zakładki również nigdy nie zaglądam. Ci, którzy przekierowali ważne maile do nieważnych przegródek, doskonale znają przyzwyczajenia użytkowników. Właśnie po to zbierają o nas big data, by uderzać celnie i dla siebie zyskownie. Rzecz jasna, nikt nie przekłada maili ręcznie.

To wszystko automatycznie wykonują algorytmy. Ale ktoś wcześniej ręcznie te algorytmy sporządził i zrobił to tak, żeby tajne „wskazówki” zostały uwzględnione.

Okazuje się, że w III RP źródłem prawa jest nie konstytucja, ale jakieś enigmatyczne „wskazówki”. Nie napisano, jaki paragraf został złamany, nie wyjaśniono, na jakiej podstawie ktokolwiek ma prawo oceniać jakieś wiadomości pod kątem zgodności z czyimiś wskazówkami. Niesamowita arogancja. W dodatku adresat, czyli w tym wypadku ja, w ogóle nie wie, że ta wiadomość została do niego wysłana. Kiedyś czytałem o listonoszu, który otwierał cudze koperty i dostarczał tylko te listy, które mu się podobały. Tu mamy podobną sytuację. Gwoli jasności zamieszczam całą tę wiadomość. Tam jest tylko podziękowanie za złożenie podpisu i link weryfikacyjny. Nic więcej. Och, pardon. Jeszcze jest podpis: „Akademicki Klub Obywatelski im. Prezydenta Lecha Kaczyńskiego w Poznaniu”. No tak, teraz wszystko jasne. Wygląda na to, że tajne „wskazówki Google dla nadawców wiadomości” zakazują nazwiska śp. Prezydenta Polski! Peerelowska cenzura takie wskazówki nazywała jednoznacznie: „zapis na nazwisko”. Ale najciekawsze przed nami. Oto pełna treść inkryminowanego przez Google dokumentu.

Oświadczenie AKO ws. wyroku Sądu Apelacyjnego w Gdańsku

4 marca br. Sąd Apelacyjny w Gdańsku uchylił wyrok Sądu Okręgowego w bulwersującej sprawie Hansa G., niemieckiego przedsiębiorcy, prowadzącego swą firmę na terenie Rzeczypospolitej Polskiej i zatrudniającego polskich pracowników – a zarazem niekryjącego się z rasistowskimi uprzedzeniami wobec Polaków, definiującego się niedwuznacznie jako zwolennik ludobójczych praktyk Hitlera.

Deptanie godności ludzkiej i zastraszanie zatrudnionych pracowników zdemaskowała p. Natalia Nitek-Płażyńska w oparciu o dokumentację zgromadzoną w firmie Hansa G. w latach 2015-2016. Nagrania ujawnione przez jedną ze stacji telewizyjnych poświadczają, że Hans G. krzyczał m.in. do swych podwładnych: „Tak, jestem! Jestem hitlerowcem! To wina tego kraju, że taki jestem!” oraz: „Zabiłbym wszystkich Polaków, nie miałbym z tym problemu”.

Sąd Okręgowy w Gdańsku skazał niemieckiego biznesmena za szerzenie mowy nienawiści w lutym 2019 r. Obecny werdykt Sądu Apelacyjnego obarcza Powódkę, działającą w ważnym interesie społecznym, karą w postaci przeprosin byłego pracodawcy Hansa G., kwotą zadośćuczynienia (10 tys. zł) i kosztami procesowymi (5 tys. zł).

Według Reduty Dobrego Imienia, uczestnika w rzeczonym procesie, wyrok Sądu Apelacyjnego jest „absolutnie niewiarygodny i zdumiewający”. Jego uzasadnienie odznacza się niespójnością argumentacyjną i sprzecznością logiczną. Narusza on „najbardziej elementarne poczucie sprawiedliwości”. Więcej, stanowi on precedens niebezpieczny „dla wszystkich molestowanych, mobbingowanych, obrażanych, pomawianych czy gwałconych”.

Nie znamy z bezpośredniej percepcji ustnego uzasadnienia wyroku i przebiegu procesu w kolejnych instancjach, jednak wiarygodne relacje, sam oddźwięk medialny i rezonans społeczny wyroku Sądu Apelacyjnego w Gdańsku przemawia za tym, aby wyrok ten stał się przedmiotem szczególnego zainteresowania resortu sprawiedliwości. Werdykty ferowane z naruszeniem zasad logiki i racjonalności prawnej oraz elementarnego poczucia sprawiedliwości; werdykty godzące w interesy rzeszy pracowników najemnych – również w racje wielu grup ludzi skrzywdzonych i poniżonych – powinny podlegać szczególnej kontroli ministerstwa. A w przypadku, o którym tu mowa, chodzi też o obrazę Narodu Polskiego.

Uważamy, że sędziowie orzekający w tej sprawie stracili moralne prawo do wydawania wyroków w imieniu Rzeczypospolitej Polskiej. Zwracamy się do Ministra Sprawiedliwości z apelem o podjęcie działań prowadzących do uchylenia tego skandalicznego wyroku.

W imieniu Zarządów Klubów:

prof. dr hab. Stanisław Mikołajczak – Przewodniczący AKO Poznań
prof. dr hab. Bogusław Dopart – Przewodniczący AKO Kraków
prof. dr hab. inż. Artur Świergiel – Przewodniczący AKO Warszawa
prof. dr hab. Michał Seweryński – Przewodniczący AKO Łódź
prof. dr hab. inż. Bolesław Pochopień – Przewodniczący AKO Katowice
prof. dr hab. inż. Andrzej Stepnowski – Przewodniczący AKO Gdańsk
prof. dr hab. Waldemar Paruch – Przewodniczący AKO Lublin
prof. dr hab. Małgorzata Suświłło – Przewodnicząca AKO Olsztyn
dr hab. Jacek Piszczek – Przewodniczący AKO Toruń

7.03.2020

I w takiej właśnie sprawie Google pozwolił sobie na cwaniackie utrudnienie w zbieraniu podpisów. A piszę o tym, by Czytelnicy „Kuriera WNET” dowiedzieli się o nikczemnych posunięciach firmy niby technologicznej, a w istocie wdzierającej się do naszych komputerów, by niezauważalnymi manipulacjami wpływać na wyciszanie pewnych poglądów i nagłaśnianie innych, na karanie i nagradzanie, na wychowywanie całego narodu! (…)

Cały artykuł Andrzeja Jarczewskiego pt. „Cenzura Google’a przeciw AKO” znajduje się na s. 15 kwietniowego „Kuriera WNET” nr 70/2020, gratis.kurierwnet.pl.

 


Do odwołania ograniczeń w kontaktach, związanych z obowiązującym w Polsce stanem epidemii, „Kurier WNET” wraz z wydaniami regionalnymi naszej Gazety Niecodziennej będzie dostępny jedynie w wersji elektronicznej, BEZPŁATNIE, pod adresem gratis.kurierwnet.pl.

O wszelkich zmianach będziemy Państwa informować na naszym portalu i na antenie Radia Wnet.

Artykuł Andrzeja Jarczewskiego pt. „Cenzura Google’a przeciw AKO” na s. 15 kwietniowego „Kuriera WNET”, nr 70/2020, gratis.kurierwnet.pl

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Czy praworządność zawsze musi być lewoskrętna? To i inne pytania, jakie prowokuje współczesna codzienność

Czy przestaniemy przez wszystkie przypadki odmieniać słowa: zysk, pieniądz, towar, akcje, stopy procentowe, PKB, eksport, import i zrozumiemy, że „gospodarka, głupcze!” wcale nie jest najważniejsza!?

Adam Gniewecki

Czy i Ciebie już zajmują dalsze, pozazdrowotne konsekwencje obecnie panującej pandemii? Czy sądzisz, że świat i gospodarka wrócą do procesu postępującej globalizacji, która w Twojej opinii jest jedną z przyczyn sterowanej i postępującej obyczajowej, duchowej oraz wprost fizycznej degrengolady człowieka? Czy przepowiadana i zapewne nieunikniona zapaść gospodarcza skieruje ludzkość na tor innego, godnego istoty ludzkiej i zgodnego z prawami naturalnymi myślenia? Czy zrozumiemy, że tworzenie nowego, wspaniałego świata nieuchronnie doprowadzi nas do zagłady? Czy przestaniemy wciąż i przez wszystkie przypadki odmieniać słowa: zysk, pieniądz, towar, akcje, stopy procentowe, PKB, eksport, import i… i wreszcie zrozumiemy, że „gospodarka, głupcze!” wcale nie jest najważniejsza!? Czy zamiast modlić się do bożka luksusu pomyślimy czasem: memento mori?

Czy, summa summarum, pandemia może stać się przyczyną sanacji i odrodzenia?

Czy konstrukcja Unii Europejskiej wytrzyma impet uderzenia ekonomicznego i prestiżowego, którego UE doznaje i jeszcze, zapewne, dozna mocniej? Czy suma konsekwencji obecnej pandemii obnaży słabość, złączy oraz spowoduje stopniowe rozluźnianie więzów i pękanie, już i tak nadwerężonych, szwów?

Może, zamiast pełnej, sztucznie przyspieszanej integracji – powrót do wspólnoty gospodarczej i naturalne, stopniowe łączenie się w europejską nację?

Czy nie obawiasz się, że ponieważ im więcej powszechnych swobód, tym łatwiej epidemia postępuje, demokratyczne wolności, które już idą w kąt, mogą już tam pozostać? Nie mam tu na myśli swawoli.

Epidemia rozwija się dynamicznie w krajach, które w ostatnich latach przyjęły rzesze muzułmańskich uchodźców z Afryki Północnej i Bliskiego Wschodu, a ci wtopili się w istniejące już, zamknięte środowiska, obozy czy wręcz enklawy swoich braci w wierze i w walce z niewiernymi, albo utworzyli nowe. O zamachach terrorystycznych, ich autorach i metodach działania wiemy wszyscy. Samobójcze pasy szahida będą już zbędne. Wystarczy paru zarażonych chłopaków z mocnym zdrowiem wypuścić między ludzi… Kto im zabroni wychodzić, ten złamie prawa człowieka, stworzy getta i będzie musiał stanąć z nimi do walki. To są, istniejące w wielu dużych miastach Europy Zachodniej, potencjalne gigabomby wirusowe. Rewiry dla służb sanitarnych i policji praktycznie niedostępne. Wirus będzie tam szalał do woli i rozchodził się na bliższe i dalsze okolice. Jakoś media jeszcze nie poruszają tematu – uchodźcy a koronawirus. Czy to efekt lęku, czy cenzury? A może bezradności w obliczu nieuchronnie nadchodzącego pytania jak zamienić herzlich willkommen na herzlich verabschieden? I jak to zrobić przy minimalnej ilości strat, tych rzeczywistych i tych ujawnionych, po obu stronach?

Jakby tego było mało, mimo wcześniejszych umów i dopłat, Turcy próbują przepchnąć do Europy, via Grecja, następne zagony bojowników islamu, zaś ich kraj nawiguje w kierunku przekształcenia się w państwo islamskie, na domiar złego, w sojuszu z nowym caratem pod przywództwem dozgonnie władającego pułkownika Putina. Turcja to potężny, militarnie i gospodarczo, członek Paktu Atlantyckiego. NATO traci kieł w ważnym rejonie. Pewnie Amerykanie będą musieli rozejrzeć się za implantem. Jak sądzisz?

Hipotetycznie – gdyby Polska, choćby w części, przejęła rolę Turcji, wyszłoby to nam na dobre? Ja spekuluję, że tak. Pod względem bezpieczeństwa i gospodarki.

Jak, z Waszej perspektywy, oceniasz rolę UE w praktycznej walce z Covid-19?

My otrzymaliśmy pozwolenie na przesunięcie do walki z epidemią środków i tak już przyznanych na inne cele. Zamiast oczyszczalni ścieków albo nowej drogi – lekarstwa lub środki ochrony osobistej. Obserwujemy debaty i zapowiedzi następnych posiedzeń w „stosownych terminach” – odpowiednio do powagi instytucji – odległych. Obawiam się, że skończy się na dyrektywie co do parametrów eurokoronawirusa i rezolucji potępiającej jego sposób działania. A ja tak liczyłem na energię pani Stelli Kyriakides, komisarza UE ds. zdrowia, i przynajmniej taką samą determinację, jaką wykazała Komisja w walce z Polską o praworządność w naszym kraju. Praworządność, która w przeciwieństwie do ochrony zdrowia, jak się okazuje, nie jest już sprawą wewnętrzną.

Artykuł Adama Gnieweckiego pt. „Pytania do Bernarda Mégeais” znajduje się na s. 6 kwietniowego „Kuriera WNET” nr 70/2020, gratis.kurierwnet.pl.

 


Do odwołania ograniczeń w kontaktach, związanych z obowiązującym w Polsce stanem epidemii, „Kurier WNET” wraz z wydaniami regionalnymi naszej Gazety Niecodziennej będzie dostępny jedynie w wersji elektronicznej, BEZPŁATNIE, pod adresem gratis.kurierwnet.pl.

O wszelkich zmianach będziemy Państwa informować na naszym portalu i na antenie Radia Wnet.

Artykuł Adama Gnieweckiego pt. „Pytania do Bernarda Mégeais” na s. 6 kwietniowego „Kuriera WNET”, nr 70/2020, gratis.kurierwnet.pl

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Z braku prawdziwej polityki społecznej manipulacje obyczajowe, zwłaszcza ideologia LGBT, stały się bożkami

W społeczeństwach nie będzie świadomości dziedzictwa po pokoleniach poprzednich i obowiązku wobec przyszłych. Pozostanie jedynie więź ideologii. Czyż nie o tym właśnie marzą globaliści?

Bernard Mégeais

Współcześnie w Europie Zachodniej przy dominacji neoliberalizmu sprawiedliwość społeczna nie jest już kryterium oceny poziomu demokracji. Jak w opowiadaniu Krokodyl zauważa Dostojewski,

„Zarówno postępowcy, jak i liberałowie przyjęli, że zasady ekonomiczne mają pierwszeństwo przed wszelkimi ludzkimi względami”.

Z braku prawdziwej polityki społecznej manipulacje obyczajowe, zwłaszcza ideologia LGBT, stały się bożkiem czczonym przez tzw. postępowców., jako nowy miernik poziomu demokracji. Obecna polityka Unii Europejskiej to narzucanie neoliberalnego globalizmu poprzez wprowadzanie prywatyzacji usług publicznych, szpitali, ubezpieczeń społecznych, systemów emerytalnych, a także strategicznych gałęzi gospodarki, takich jak energetyka. Nawet administracja publiczna ma być zarządzana jak firma ponadnarodowa – ci sami konsultanci, ci sami audytorzy, te same koncepcje finansowe – by móc oddać ją w ręce oligarchów i biznesu prywatnego. W ten sposób działa Macron, a Francuzi w każdy weekend wychodzą na ulice, zaś w dni robocze strajkują.

LGBT, heteroseksualność, katolicy, migranci itd. to pojęcia używane do kategoryzowania populacji w celu jej podzielenia, bo takie społeczeństwa jest łatwiej eksploatować.

Na przykład we Francji żółte kamizelki są francuskie, a przedmieścia wielkich miast to Algieria, Tunezja, Chinatown. Wszyscy mają te same problemy, ale nie łączą wysiłków, więc rząd łatwo sobie z nimi radzi. Podzielonymi manipuluje się bez trudu. Taka jest strategia Sorosa.

LGBT, PMA – medycznie wspomagana prokreacja i GPA – macierzyństwo zastępcze (matki surogatki) to w rzeczywistości bomba, która burzy społeczeństwa. To przerwanie ciągłości antropologicznej, wykoślawienie pojęcia rodziny, zniekształcenie znaczenia słowa ‘pochodzenie’, pogwałcenie praw dziecka na rzecz prawa do dziecka, w imię czystego samolubstwa dorosłych. Historia ludzkości nie notuje formalizacji związków homoseksualnych i homoparentalnych, a dzisiaj roszczenia LGBT mają na celu likwidację heteroseksualności, która dla reprodukcji stała się zbędna. Jak powiedział, pisarz i minister kultury za czasów generała De Gaulle’a, André Malraux, „Natura cywilizacji skupia się wokół religii. Cywilizacja, która nie jest w stanie zbudować świątyni lub grobowca, będzie musiała znaleźć swoją wartość podstawową lub rozpadnie się”.

Cały artykuł Bernarda Mégeais pt. „Socjotechnika zamiast polityki społecznej” znajduje się na s. 6 kwietniowego „Kuriera WNET” nr 70/2020, gratis.kurierwnet.pl.

 


Do odwołania ograniczeń w kontaktach, związanych z obowiązującym w Polsce stanem epidemii, „Kurier WNET” wraz z wydaniami regionalnymi naszej Gazety Niecodziennej będzie dostępny jedynie w wersji elektronicznej, BEZPŁATNIE, pod adresem gratis.kurierwnet.pl.

O wszelkich zmianach będziemy Państwa informować na naszym portalu i na antenie Radia Wnet.

 

Artykuł Bernarda Mégeais pt. „Socjotechnika zamiast polityki społecznej” na s. 6 kwietniowego „Kuriera WNET”, nr 70/2020, gratis.kurierwnet.pl

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Igraszki swawolnych Dyziów się skończyły. Ludzkość musi wydorośleć i żyć zgodnie z prawem Boskim i ludzkim

Świat stał się rzeczywisty. Największy szok przeżyli chyba młodzi. Nie liczą się imprezy, koledzy i zachcianki. Do ich świadomości dotarło, że są choroby i śmierć, które mogą dotknąć również ich.

Jadwiga Chmielowska

Na początku poszedł fałszywy przekaz, że zachorowania i niebezpieczeństwo śmierci dotyczy tylko ludzi starszych. Młodzież, zwłaszcza niemiecka, zaczęła snuć wizje społeczeństwa bez starców, którym trzeba płacić emerytury i finansować leczenie – utrzymywać szpitale i przychodnie. (…)

Pomimo początkowych danych z Chin, które wskazywały, że wirus najbardziej atakował osoby starsze i z towarzyszącymi schorzeniami, okazało się, że zarażają się nim ludzie w każdym wieku.

(…) Warto przypomnieć, że w latach 2009–2010 świńską grypą zostało zakażonych 60 mln ludzi, a 300 000 hospitalizowano. Nie wiadomo, jaka była śmiertelność. Prezydentem USA był demokrata Barack Obama i media sprzyjające demokratom nie chciały sprawy nagłaśniać. Nie było żadnej paniki medialnej. W Polsce również rządząca PO zbagatelizowała sprawę, a Tusk chwalił Kopacz za niekupienie szczepionki. Z kolei dr Jacek Musiał, który przeanalizował polskie roczniki statystyczne (Rocznik Demograficzny) i przyjął 2015 i 2019 jako przykładowe lata dotyczące śmiertelności miesięcznej ogólnie, podejrzewa, że obecna śmiertelność spowodowana koronawirusem nie odbiega od normy grypowej. Jest to rzędu ponad 30 tysięcy zgonów miesięcznie! Największa miesięczna śmiertelność (także w innych latach) jest od grudnia do marca – kwietnia. Dziennie umiera ponad 1000 ludzi. To coroczny sezon tzw. przeziębień. Nawet jest przysłowie: „Cieszy się starzec, gdy przeżyje marzec”. Ile z tych zgonów obecnie uznalibyśmy za spowodowane koronawirusem? (…)

28 stycznia rozpoczęła się epidemia w Bawarii. Niestety ani Niemcy, ani UE nie ostrzegły świata przed groźbą pandemii. 26 marca „Bild” doniósł: „Berlin – 101 gabinetów lekarskich jest już zamkniętych, kolejne zostaną wkrótce zamknięte – z powodu kwarantanny i braku odzieży ochronnej! System opieki zdrowotnej grozi załamaniem najpóźniej do Wielkanocy, ostrzegł zarząd stowarzyszenia ustawowych lekarzy ubezpieczeń zdrowotnych (KV) w Berlinie w liście otwartym do burmistrza Berlina Michaela Müllera (55 lat, SPD)”.

Niemcy są też wściekli na polskich lekarzy, którzy pracowali na ich terytorium, a w sytuacji kwarantanny i zamykania przychodni wrócili do Polski. Sami ograniczali ilość miejsc na studiach medycznych, bo to bardzo kosztowne wykształcenie i chętnie korzystali z kadr szkolonych na koszt polskiego podatnika, a teraz odczuwają brak lekarzy.

Z kolei główny wirusolog z Charité w Berlinie uważa, że koronawirus przestanie się rozprzestrzeniać, kiedy dwie trzecie społeczeństwa nabędzie odporności po przejściu infekcji. Niemiecki wirusolog Christian Drosten podał prognozy dla „Neue Osnabrücker Zeitung”: „Przy całkowitej populacji wynoszącej 83 miliony dwie trzecie stanowiłoby prawie 56 milionów ludzi, którzy musieliby zostać zarażeni, aby zatrzymać rozprzestrzenianie się wirusa. Przy współczynniku umieralności wynoszącym 0,5 procent w tym przypadku można oczekiwać 278 000 zgonów koronawirusowych”.

Rush Limbaugh przewiduje: „W każdym razie to się skończy, a rynek odbije (…) Podejmujemy teraz procedury ekonomiczne, które mają służyć dalszemu ożywieniu gospodarki, gdy wszystko to minie. A kiedy wrócimy do trajektorii wzrostu, pomogą niektóre propozycje prezydenta dotyczące podatków od wynagrodzeń, pożyczek dla małych firm, a nawet wakacji podatkowych”.

Prezydent nie tylko przywołał działanie ustawy z czasów wojny koreańskiej (1950–53), dającej uprawnienia nakazywania firmom określonej produkcji, ale i zdecydował się na dużą pomoc finansową dla firm i poszczególnych Amerykanów. Generał Robert Spalding twierdzi:

Offshoring amerykańskiej produkcji, który miał miejsce, gdy Chiny weszły do Światowej Organizacji Handlu, zniszczył bezpieczeństwo narodowe USA. Teraz wybuch epidemii koronawirusa i jego gwałtowne rozprzestrzenienie się na całym świecie całkowicie zakłóciło globalne łańcuchy dostaw i stało się wyraźnym przypomnieniem, że możliwości przemysłowe są elementem bezpieczeństwa każdego narodu.

Ameryka jest zależna od nierynkowej gospodarki Chin w przypadku większości naszych dostaw farmaceutycznych. Maski stosowane przez wszystkich lekarzy w celu ochrony przed zarażeniem zostały zablokowane przed eksportem przez Chiny. Oprócz tego należy dodać niezbędne, liczne części i zapasy wymagane przez wojsko amerykańskie, które są pozyskiwane przez Chiny, do listy towarów podatnych na zakłócenia w łańcuchu dostaw. Jednak zakłócenia wywołane przez koronawirusa dają możliwość naprawienia rażącej słabości naszego bezpieczeństwa narodowego, zapewniając jednocześnie bardzo potrzebny impuls dla gospodarki”.

Świat się po epidemii zmieni. Państwa narodowe się wzmocnią, a zerwanie globalnych łańcuchów produkcyjnych i dostaw zaowocuje gospodarczym rozwojem państw. Postęp technologiczny i cyfryzacja umożliwiły już teraz, w tym trudnym czasie, sprawne funkcjonowanie nie tylko państw, ale i obywateli. Gospodarka po pandemii przeżyje taki rozwój jak po wojnach. Bo to jest wojna. Igraszki swawolnych Dyziów i zabawy harcowników się skończyły. Ludzkość musi wydorośleć i żyć w zgodzie z prawem Boskimi i ludzkim.

Cały artykuł Jadwigi Chmielowskiej pt. „Koniec wiecznej zabawy” znajduje się na s. 7 kwietniowego „Kuriera WNET” nr 70/2020, gratis.kurierwnet.pl.

 


Do odwołania ograniczeń w kontaktach, związanych z obowiązującym w Polsce stanem epidemii, „Kurier WNET” wraz z wydaniami regionalnymi naszej Gazety Niecodziennej będzie dostępny jedynie w wersji elektronicznej, BEZPŁATNIE, pod adresem gratis.kurierwnet.pl.

O wszelkich zmianach będziemy Państwa informować na naszym portalu i na antenie Radia Wnet.

Artykuł Jadwigi Chmielowskiej pt. „Koniec wiecznej zabawy” na s. 7 kwietniowego „Kuriera WNET”, nr 70/2020, gratis.kurierwnet.pl

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Stefan Wyszyński był chrześcijaninem, ale nie był człowiekiem naiwnym/ Piotr Sutowicz, „Kurier WNET” nr 70/2020

Przez cały czas swojej posługi prymasowskiej miał do czynienia z tak ekspansywną i masową ideologią, że jedynym sposobem, w jaki mógł dać jej odpór, było publiczne wykazywanie masowości katolicyzmu.

Piotr Sutowicz

Stefan Wyszyński i ideologie XX wieku

W tak zwanej opinii publicznej funkcjonuje wiele skojarzeń związanych z postacią Stefana Kardynała Wyszyńskiego, a każde z nich z czegoś wynika. Mówimy o nim jako o ostatnim rzeczywistym interrexie czy też o Prymasie Tysiąclecia. Odnosimy się do niego jako symbolu oporu przeciwko ustrojowi komunistycznemu. Prymas był wielkim admiratorem katolicyzmu ludowego, który dziś często bywa deprecjonowany, i dlatego z rozrzewnieniem wspominają go także ci, którzy chcieliby, by Kościół dalej szedł taką drogą. Wszystkie owe myśli i skojarzenia mają swe plusy i minusy. Postawa i polityka kardynała Wyszyńskiego bywa oceniania z różnych stron, najczęściej zresztą korzystnie. Zdarzają się jednak i komentarze mniej lub bardziej negatywne. W każdym razie na pewno postać ta wciąż czeka na ponowne odkrycie i aktualizację, a zbliżająca się beatyfikacja tego wielkiego prymasa każe takie zadanie podjąć z odpowiednią powagą.

Historyczność

Niestety dość powszechna stała się opinia, że prymas Wyszyński nie da się aktualizować, gdyż cała jego działalność w okresie PRL stała się po roku 1989 li tylko historyczna. Walka z komunizmem we wszystkich wymiarach tamtych czasów po prostu jest już rozdziałem całkowicie zamkniętym.

Oczywiste jest, że każda polityka prowadzona w określonych czasach i realiach pozostaje aktualna właśnie w nich.

Badanie biografii danej postaci odnosić się więc musi do realiów historycznych, w jakich ona żyła, bez względu na to, jak odległe one są od rzeczywistości, w której żyje badacz. Nie da się z konkretnych wypowiedzi i działań obliczonych na reakcję bieżącą uczynić myśli uniwersalnej, ale przesłanki, z jakich one wynikały, stać się mogą ważną inspiracją na przyszłość.

Stąd mniej lub bardziej bez sensu jest bezrefleksyjne cytowanie Prymasa Tysiąclecia i dowodzenie, że jest to w całej rozciągłości odpowiedź na jakieś obecne bolączki. Z drugiej strony deprecjonowanie go również jest drogą donikąd, choć to drugie najczęściej wynika ze złej woli i wbrew pozorom albo jest echem polemik dawniejszych, albo wynika z niechęci do chrześcijańskiej wizji społeczeństwa, którą tak wytrwale głosił nasz bohater. Tak np. można patrzeć na walkę z tzw. katolicyzmem ludowym, tak mocno rzekomo promowanym przez prymasa Wyszyńskiego. Krytycy odwołujący się przy tym do wiary zdają się zapominać, że hierarcha ten wykonywał w tym względzie jedynie nakaz ewangeliczny.

Według przeciwników form jego nauczania czasy są dziś inne i w związku z tym stawianie w Kościele na masowość jest kompletnie nieaktualne. Tak się jednak składa, że i za jego życia wiele środowisk zarówno laickich, jak i katolickich krytykowało go za aktywną pracę z masami i rzekome upodobanie w ludowej pobożności. Takie ataki czynione w czasach PRL tak naprawdę mogły służyć jedynie władzom komunistycznym, które jak diabeł święconej wody bały się masowości właśnie, co Wyszyński, zdaje się, wiedział jak nikt inny. Tak się więc składa, że ci działacze i publicyści katoliccy, którzy wówczas mniej lub bardziej otwarcie zarzucali mu w tej kwestii błąd, pełnili po prostu rolę pozytywnych idiotów systemu. Myśląc Wyszyńskim, należałoby postawić sobie pytanie, jak docierać do tłumów w sytuacji, kiedy Kościół nie może oddziaływać poprzez media, a warto przypomnieć, że tak było przez większość PRL, a na pewno przez cały czas jego posługi prymasowskiej. Skoro miał on do czynienia z tak ekspansywną i masową ideologią, to jedynym sposobem, w jaki mógł dać jej odpór, było publiczne wykazywanie masowości katolicyzmu. Wydaje się, że i dziś nie jest to postawa pozbawiona sensu, żeby nie powiedzieć: całkowicie logiczna, pod warunkiem wszakże, że kryje się za nią prawdziwa wiara, a nie jedynie poza.

Od śmierci Prymasa minęło już trochę czasu i znowu grzmiąco odzywają się głosy, że wiara jest sprawą prywatną, a jej przeżywanie powinno objawiać się w osobistym głębokim doświadczeniu, a nie w życiu publicznym. W tym względzie jest to to samo dążenie co wówczas, historia miewa niestety skłonność do zataczania kół. Likwidacja społecznego wymiaru Kościoła zdaje się być nadal celem nowoczesnych ideologii, które nastały po komunizmie albo raczej po jego przeobrażeniu się w coś innego, nowego, niestety doskonalszego.

Kwestia robotnicza

Dla Stefana Wyszyńskiego czas komunizmu nie był pierwszym okresem życia, w którym zetknął się on z tą ideologią. Już jako młody kapłan w dwudziestoleciu międzywojennym w sposób szczególny pochylił się on nad kwestią robotniczą, i to w kilku wymiarach – po pierwsze jako naukowiec, po drugie jako społecznik.

Wydaje się, że tamtym czasie tkwi jeden z kluczy do sukcesów późniejszego prymasa, który najpierw posiadł był naukową wiedzę o marksizmie, a szczególnie jego sowieckiej odsłonie, po wtóre zaś, sam nie pochodząc z bogatych sfer społecznych, na biedę i kwestie socjalne był chyba szczególnie czuły.

Panujący w dwudziestoleciu międzywojennym ustrój gospodarczy, zdaje się, nie zachwycał młodego Wyszyńskiego. W jego opinii zbyt mało zajmowano się losem najszerszych warstw społecznych, żyjących niekiedy w skrajnym ubóstwie.

Oczywiście pierwszym celem aktywności społecznej postulowanej przez Stefana Wyszyńskiego mogłoby być proste „głodnych nakarmić”, niemniej równolegle prowadził on aktywność pisarską nakierowaną na znajdowanie rozwiązań ustrojowych w tej kwestii. Stąd brało się jego odkrycie katolickiej nauki społecznej, która już od wieku XIX była polem bitwy Kościoła o godność człowieka żyjącego w masowym społeczeństwie. Bez wątpienia inspiracją dla Wyszyńskiego był tu Leon XIII i jego Rerum novarum, w której to encyklice ten przewidujący papież dał wyraz swoim lękom związanym z komunistyczną odpowiedzią na chorobę, jaka trapiła społeczeństwa XIX wieku. Jej aktualność, która trwała długie dziesiątki lat, a być może pod pewnymi względami nie przeminęła do dziś, każe z uznaniem patrzeć również na tych, dla których była inspiracją.

Zbliżenie się młodego kapłana do środowisk robotniczych już wówczas wzbudzało dwa rodzaje niechęci. W pierwszej kolejności zainteresowanie się ich losem nie było na rękę tym, którzy chcieliby widzieć Kościół jako instytucję klasową związaną z elitami gospodarczymi, bądź też – tak jak później komuniści – milczącą, ograniczoną do dewocji zamkniętej w murach świątyń. Po drugie wszakże, aktywność społeczna Stefana Wyszyńskiego nie była na rękę również przedwojennym aktywistom komunistycznym, którzy, tak jak i po wojnie, chcieli mieć monopol na kwestię robotniczą. Działalność Kościoła na tym polu była więc wybitnie groźna, mogła doprowadzić do powrotu rzesz ludzkich w mury świątyń i związać je z nauką Kościoła także tą społeczną i co gorsza, doprowadzić do kompletnej martwoty komunistyczny system myślowy oparty na ateizmie.

W latach PRL prymasa Wyszyńskiego niepokoiła ta swoista spójność celów obu sił – określmy je mianem ośrodków ideologicznych – do tego stopnia, że od czasu do czasu skłonny był zgadzać się z tym, że są one narzędziami siły znacznie większej i groźniejszej. W każdym razie to raczej z pierwszego z tych kręgów wyszła inspiracja do przydania mu określenia „czerwonego księdza”, co pokazuje, że jego aktywność wywoływała kontrowersje i nieporozumienia.

Komuniści, zarówno przed-, jak i powojenni spodziewali się odnieść wielkie sukcesy, bazując na niechęci robotników do kleru katolickiego. Stąd podgrzewanie atmosfery antyklerykalnej i dowodzenie, że to Kościół stał i stoi po stronie sił sprzeciwiających się społecznej emancypacji mas. Bardzo ważne było wykazanie, że tak nie jest.

Wbrew pozorom sama Ewangelia i nauka Chrystusa jest dobrym orężem w walce z ideologią dzielenia ludzi na klasy i przeciwstawianie ich sobie.

Natomiast z naleciałości historycznych można było stosunkowo łatwo zrezygnować. Wielu ludzi Kościoła zdawało sobie z tego sprawę i dobrze, że należał do nich również przyszły Prymas Tysiąclecia. Powojenna stalinizacja ze swą niechęcią do własności prywatnej, w tym, a może przede wszystkim, do własności kościelnej, okazała się być mu pomocna w pokazaniu, że Kościół jest bardziej z narodem niż kiedykolwiek dotąd. Być może to radykalizm komunistyczny, który doprowadził do radykalizmu katolickiego na masową skalę, przyczynił się do największego sukcesu ewangelizacyjnego w Europie Środkowej i jednocześnie do klęski sytemu. W starciu z ideologią komunistyczną robotnicy stanęli po stronie Kościoła, a nie byłoby to możliwe, gdyby nie przedwojenne utarczki Wyszyńskiego z kapitalizmem i jego ogromna aktywność powojenna.

Godność człowieka

Ideologie XX wieku mają nadzwyczajną, dobrze widoczną gołym okiem skłonność do uprzedmiotawiania człowieka. Wszystkie wielkie systemy, które dominowały w tamtym czasie i dominują dziś, ulegają pokusie stawiania sobie celów w oderwaniu od przyrodzonej godności ludzkiej, którą najpełniej wyjaśnia światopogląd oparty na założeniu, że człowiek jest stworzony na obraz i podobieństwo Stwórcy. Dobro człowieka, które rozszerza się w postaci kręgów, przybierając postać dobra wspólnego, bywało konsekwentnie ignorowane przed wielkie systemy polityczne, które same określały, co jest dobre, a co złe.

W okresie przedwojennym mieliśmy bez wątpienia do czynienia z kryzysem miejsca człowieka w państwie i społeczeństwie. Bardzo znamiennymi przykładami dostrzeżenia tego faktu, abstrahującymi od wiary religijnej, mogą być dwa jednakowo smutne obrazy filmowe. Pierwszym jest Metropolis Fritza Langa z roku 1927, drugim obraz Charliego Chaplina Dzisiejsze czasy. Ten ostatni kojarzy się widzom z na pozór zabawnymi scenami, w których Chaplin, rozpędzony przez maszynową pracę, biega najpierw po hali fabrycznej, a potem po mieście i jakimś śrubokrętem „przykręca” wszystko, co napotka na swojej drodze. Oczywiście obraz jest tak naprawdę przygnębiający i napawa pesymizmem.

Przejawów załamania godności człowieka w tamtych czasach było wystarczająco dużo, by można było stawiać tezę o dysfunkcyjności panującego ustroju. Młody ksiądz Wyszyński zdawał sobie sprawę z tego, że systemy oparte na błędnych założeniach zdolne są do wielkich zbrodni, choć nie zetknął się wtedy osobiście z sowieckimi gułagami, o których wszakże coś tam wiedział.

Bezpośrednim wstrząsem musiał być dla niego nazizm. Po raz pierwszy bowiem Polacy, jako cały naród, na własnej skórze przekonali się, do czego może prowadzić zło przeniesione na niwę społeczną.

Sam ksiądz Wyszyński uniknął wówczas męczeństwa, choć całą okupację musiał się ukrywać. Wojny nie przeżyła natomiast znakomita część jego kolegów z diecezji włocławskiej. Swą powojenną pracę duszpasterską i społeczną po kilku latach tułaczki musiał zacząć od refleksji na temat tego, co właśnie minęło.

Niewątpliwie polski patriota, wręcz narodowiec, jeszcze bardziej umocnił się na swoim stanowisku, jednocześnie określając system niemiecki jako pogaństwo. Starcie, które właśnie przewaliło się nad ziemiami i narodem polskim, było więc starciem z siłami niechrześcijańskimi, ale i przedchrześcijańskimi, przy których wszystko inne wydawało się łagodne. Nowa rzeczywistość, początkowo przybierająca postać polskości prospołecznej i sprawiedliwej, zdawała się być czymś pożądanym; przynajmniej nowi władcy kraju w pierwszej fazie takie wrażenie chcieli wywołać. Co prawda umysł księdza doktora, a od 1946 roku biskupa lubelskiego, nakazywał pełną nieufność wobec ateizmu, coraz mocniej deklarowanego przez władzę, ale czymże była ta doktryna, wobec której Polacy wykazywali daleko idącą wstrzemięźliwość, wobec barbarzyństwa lat wojny? Poza tym trzeba było na nowo wznosić godność człowieka i umożliwić mu byt materialny, a potem zająć się następnymi sprawami. Te nie kazały na siebie długo czekać.

Rząd dusz

Ksiądz Wyszyński zawsze był przeciwnikiem upolityczniania Kościoła i wykorzystywania haseł katolickich od walki partyjnej. Miało to miejsce przed wojną, miało i po. Oczywiście realia obu okresów były zupełnie inne. Przed wojną podejmowano mniej lub bardziej udane próby organizowania katolickiej opinii publicznej, czy też prac koncepcyjnych nad tym, jaki byłby najlepszy dla katolików ustrój polityczny. Po roku 1945 wszystko się diametralnie zmieniło, niemniej jednak głos katolików musiał być jakoś wyrażany i nie mogli oni dać się zepchnąć do przysłowiowego narożnika. W tym wypadku szczególnie wielka stała się rola prymasa, choćby z tego powodu, że wszystkie inne publiczne fora wypowiedzi i miejsca działalności katolików zostały prawie całkowicie skrępowane i skazane na formy karykaturalne. Tak się stało zarówno z działalnością polityczną opozycji, jak i tą szczególnie bliską Wyszyńskiemu, związaną z aktywnością świeckich na niwie katolicko-społecznej. Sytuacja stała się paradoksalna: zwolennik jak największej aktywizacji laikatu musiał swoją osobą wypełnić jego miejsce w życiu publicznym na tyle, na ile było to możliwe.

To temu okresowi zawdzięczamy obraz prymasa nauczającego, występującego przed masami ludzkimi, które słuchają jego słów w najwyższym skupieniu. Tu najpełniej wyraziła się jego wizja katolicyzmu masowego, wielkich akcji duszpasterskich, które miały służyć walce o dusze narodu w jak najszerszym jego wymiarze. Słynna, zapamiętana przez historię Wielka Nowenna prowadzona przez 10 lat, a związana z upamiętnieniem 1000. rocznicy chrztu Polski, była zarówno masową ewangelizacją, jak wielką lekcją historii przeprowadzoną na nigdy wcześniej ani później nie spotykaną narodową skalę.

Rozmach przedsięwzięcia pokazał zdolność prymasa Wyszyńskiego do prowadzenia kampanii „medialnych” bez mediów właśnie, a do tego przy całkowitej wrogości instytucji państwowych.

Tu też objawiła się jego koncepcja, by przy okazji poszczególnych etapów nowenny, czy też samej akcji milenijnej, umożliwić ludziom „policzenie się”. Ten fakt miał też pokazać władzy, że jej poplecznicy wcale nie są w większości, a to musiało irytować. Gomułka bywał wściekły i pewnie Wyszyńskiego szczerze nienawidził, a przedsięwzięte przez niego akcje represyjne, jak choćby zupełnie bzdurny pomysł „aresztowania” kopii obrazu jasnogórskiego, tylko pogarszały sytuację władz. W tej walce Kościół ewidentnie brał górę, przy okazji zaś naród stawał się coraz bardziej świadomy siebie i swej podmiotowości. W ten sposób dość okólną drogą prymas uzyskiwał to, czego chciał już przed wojną. A że wszystkiego się nie dało wykonać, to trochę inna historia.

„A narodowi potrzeba wielkości”

Ten na pozór wyrwany z szerszego kontekstu cytat, ponoć z roku 1979 – w każdym razie z ostatnich lat życia Prymasa Tysiąclecia – zdecydowanie podkreśla jego linię programową. Naród bowiem nie może być przedmiotem żadnej ideologii. Wyszyński był przekonany, że jest twór istniejący z postanowienia Bożego. W tym kontekście troska o niego i jego wielkość jest zadaniem nie tylko społecznym, obliczonym na ziemskie trwanie, ale w jakimś stopniu również wypełnianiem woli Bożej.

Prymas był wielkim teologiem narodu, jednak nie zajmował się tą koncepcją teoretycznie, lecz właśnie z polskiego punktu widzenia, będąc wychowany na Sienkiewiczowskiej wizji wielkiej Rzeczypospolitej Obojga Narodów.

W ciągu życia bardzo głęboko przyswoił sobie tradycję Polski piastowskiej, do tej epoki nawiązywał w swym powojennym nauczaniu, między innymi jako ordynariusz ziem zachodnich i północnych. Ta jego funkcja została wymuszona politycznie, niemniej sprawował ją z wielkim zaangażowaniem. Książka Władysława Jana Grabskiego pt. Trzysta miast wróciło do Polski, będąca swego rodzaju przewodnikiem historyczno-geograficznym po nieznanej dla wielu Polaków części kraju, należała do jego ulubionych. Życzył sobie ją mieć ze sobą nawet w miejscach internowania w latach 1953–1956.

Wszystko, co wpływało na kulturę polską i stan narodu, interesowało go bardzo żywo do ostatnich dni. Wspomniałem powyżej, że był patriotą, ale powiedzieć to o Prymasie Tysiąclecia to trochę mało. Był admiratorem polskości we wszystkich jej wymiarach. Stawiał za wzór naród, z którego się wywodził, a rodaków zachęcał do dumy z tego, że są Polakami. Nie była to jednak ksenofobia. Prymas szanował inne kultury, choć np. jego opinie o Niemcach w okresie powojennym nie należały do pozytywnych i dziś pewnie niektórzy czytelnicy na jego wypowiedzi z tamtego okresu mogą kręcić nosem, zarzucając mu niechęć do zachodnich sąsiadów. Stefan Wyszyński był chrześcijaninem, ale nie był człowiekiem naiwnym. W swej działalności politycznej był realistą o niezwykle sprecyzowanych celach i trafnych spostrzeżeniach. Narodowi niemieckiemu wytykał to, co rzeczywiście miał on na sumieniu. Jednocześnie wiedział, że w przyszłości, kiedy tenże upora się ze swą przeszłością, będzie partnerem do równorzędnych rozmów. W roku słynnego orędzia milenijnego przekonał się, że na to chyba jeszcze za wcześnie.

W każdym razie wszystko, co robił, oprócz tego, że było ewangelizacją, było też wykuwaniem wielkości narodu.

W dzisiejszych czasach tego powiązania dwóch rzeczywistości musimy uczyć się szczególnie, gdyż każde zaniedbanie w tym względzie zemści się na nas raczej wcześniej niż później.

Artykuł Piotra Sutowicza pt. „Stefan Wyszyński i ideologie XX wieku” znajduje się na s. 8 kwietniowego „Kuriera WNET” nr 70/2020, gratis.kurierwnet.pl.

 


Do odwołania ograniczeń w kontaktach, związanych z obowiązującym w Polsce stanem epidemii, „Kurier WNET” wraz z wydaniami regionalnymi naszej Gazety Niecodziennej będzie dostępny jedynie w wersji elektronicznej, BEZPŁATNIE, pod adresem gratis.kurierwnet.pl.

O wszelkich zmianach będziemy Państwa informować na naszym portalu i na antenie Radia Wnet.

Artykuł Piotra Sutowicza pt. „Stefan Wyszyński i ideologie XX wieku” na s. 8 kwietniowego „Kuriera WNET”, nr 70/2020, gratis.kurierwnet.pl

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego