Lenin by lepiej nie sformułował haseł, jakie wygłaszają dziennikarze i aktywiści w mediach zjednoczonych Niemiec

Wielu Polakom wydaje się, że komunizm w Europie upadł i mamy demokrację. Tymczasem to groźny błąd! Komunizm dziś nie jest siermiężny, jak w NRD czy w PRL, lecz bogaty i przez to salonfähig.

Jan Bogatko

„Die Zeit” rzuca ostatnio hasło: „Zlikwidować więzienia!” Przypomina ono swą prostotą leninowskie „Wojna pałacom, pokój chatom” czy nieśmiertelne „Proletariusze wszystkich krajów łączcie się!”. Autorem hasła (i oczywiście artykułu) jest Thomas Galli. Galli nie jest dziennikarzem, lecz – co bardziej niebezpieczne – aktywistą o 15-letniej praktyce zawodowej w zakładach karnych Republiki Federalnej. (…)

Jak mówił Lenin? Dla ojca dzisiejszej liberalnej lewicy przestępcy to ofiary systemu. Tak ich też postrzega goszczący na łamach „Die Zeit” były klawisz dyplomowany. (…)

Galli opisuje straszne życie w zakładzie karnym, nie przypominające wakacji na Majorce, ba, nawet w Schwarzwaldzie! Czytelnik lewicowego tygodnika doprawdy wzrusza się dowiadując, jaki straszny los spotyka tych w zasadzie Bogu ducha winnych ludzi…

„Przeważnie młodzi mężczyźni (tylko około sześciu procent pensjonariuszy zakładów karnych to kobiety) przebywają pod kluczem, z wieloma innymi przestępcami, na niewielkiej powierzchni. Obowiązuje surowa dyscyplina. Porządek dzienny jest regulowany niemal co do minuty. Przepisy określają czas na sen, na pracę i spacer. O każdy przedmiot należy wystąpić z wnioskiem, należy przestrzegać poleceń personelu. Mimo to kwitnie w więzieniu subkultura. Przemoc i narkotyki cechują życie codzienne. Wszelkie naruszenie reguł jest karane; kara obejmować może kilkutygodniową separację od współwięźniów, czy nawet izolację, bez telewizora. Prawo do odwiedzin przysługuje więźniom tylko na niewiele godzin, a często na godzinę miesięcznie, do tego – by zapobiec przemytowi narkotyków – przez szybę. Może to być przykrym przeżyciem zwłaszcza dla dzieci więźniów – a około 100 tysięcy dzieci dotkniętych jest uwięzieniem jednego z rodziców. I jak tutaj człowiek w takiej sytuacji ma się zmienić na lepsze?”. Istny faszyzm, można powiedzieć. Dla komunisty (liberała) zawsze przestępca był ofiarą.

Jako student prawa przeglądałem akta procesowe w latach 60. XX wieku w jednym z warszawskich sądów i zapamiętałem słowa, wypowiedziane przez obrońcę gangu młodocianych przestępców, że do napadu zmusiło ich bogactwo domu, w jakim znaleźli się oni po sforsowaniu drzwi.

Już nie pamiętam kary, jaką otrzymała trójka złodziei za swe czyny, nie wiem też, czy na drogę przestępstwa wrócili, czy też nie, ale jestem przekonany, że swe działania postrzegali oni jako przejaw walki o poprawę dystrybucji majątku (znowu nieświadomie cytuję Lenina). Z zakładami karnymi jest jak z demokracją (bezprzymiotnikową): nie są one dobre, ale nie wymyślono dotąd czegoś od nich lepszego. Ale w świecie liberalnej lewicy temat ten niebawem wejdzie na wokandę – do kolejnej porażki utopii, jaką on jest. Na pewno wesprze ją niemiecki świat prawniczy, coraz szybciej dryfujący w lewo po zjednoczeniu Niemiec.

Niekiedy – ku mojemu zaskoczeniu – nawet niemieckie gazety (jak „Die Welt”) zwracają uwagę na dyskretny urok socjalizmu. (…) Komunizm nie kojarzy się w Niemczech (nie tylko wschodnich) źle: nadal wchodzi partyjna gazeta „Neues Deutschland”, której optykę przejęła większość niemieckich mediów. Tak więc dyktatura SED (Socjalistyczna Patia jedności Niemiec, wschodnioniemiecki odpowiednik PZPR) oceniania jest dziś neutralne lub zgoła pozytywnie.

30 lat po runięciu muru nie ma dziś w Niemczech żadnego poważnego polityka, który zająłby się enerdowską przeszłością, i to mimo faktu (a może dlatego?), że Niemcami rządzi od wielu lat kanclerz, znająca na wskroś reżym enerdowski. O komunizmie ani mru-mru.

Cały felieton Jana Bogatki pt. „Liberałowie wszystkich krajów, łączcie się!” znajduje się na s. 3 czerwcowego „Kuriera WNET” numer 72/2020.

Aktualne komentarze Jana Bogatki do bieżących wydarzeń – co czwartek w Poranku WNET na wnet.fm.

 


  • Już od 2 lipca „Kurier WNET” na papierze w cenie 9 zł!
  • Ten numer „Kuriera WNET” można nabyć jedynie w wersji elektronicznej (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) w cenie 7,9 zł pod adresem: e-kiosk.pl, egazety.pl lub nexto.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.

O wszelkich zmianach będziemy Państwa informować na naszym portalu i na antenie Radia Wnet.

Artykuł Jana Bogatki pt. „Liberałowie wszystkich krajów, łączcie się!” na s. 3 „Wolna Europa” czerwcowego „Kuriera WNET” nr 71/2020

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Trójka bez maski. Z jednego studia sterowano rynkiem rockowym w Polsce / Andrzej Jarczewski, „Kurier WNET” nr 72/2020

Emerytowanym oligarchom medialnym chodzi o to, „żeby było tak, jak było”, a tego rodzaju konserwy młoda Polska nie pragnie, bo nie szanuje infantylnych staruszków o zdrobniałych imionkach.

Andrzej Jarczewski

„Trujka” jako dystrybutor prestiżu

Lista Przebojów Trójki (LP3) w połowie maja 2020 rozpaliła publicystów i polityków wszelakich opcji. Powracam do sprawy dlatego, że akurat 1 maja, na dwa tygodnie przed wybuchem afery, „Kurier WNET” opublikował mój artykuł pt. Starczy uwiąd Trujki. Potraktowałem wtedy temat z najwyższą kurtuazją; teraz czas na większą szczerość.

Trójka, jak starzejąca się kokota, przeżywała ostatnio trudne momenty wraz z tak czy inaczej legendowaną emeryturą swoich filarów.

Kompletne załamanie dotknęło ją 15 maja 2020 r. po ustawieniu na czele LP3 piosenki Kazimierza Staszewskiego Twój ból jest lepszy niż mój. Ta okoliczność każe mi kontynuować refleksje na temat historycznej i współczesnej roli radia i muzyki. Zacznę jednak od innego ważnego zagadnienia, prawie tak ważnego, jak muzyka. Od… demokracji.

Oczywiście – muzyka jest ważniejsza. Znamy wszak duże połacie geografii i jeszcze większe historii, gdy o demokracji nie słyszano. A muzykę słyszano zawsze i wszędzie. Bez niej nie było na świecie żadnej cywilizacji. Przypomnę w tym kontekście tezę Jerzego Waldorffa sprzed pół wieku, że muzyka nie podlega prawom demokracji, lecz… arystokracji. Nie wolno jednak mieszać porządków. Należy oddać demokracji to, co demokratyczne, a sztuce to, co arystokratyczne. I nie dopuścić, by arystokracja się zdegenerowała, przeszła w oligarchię lub dyktaturę celebrytów.

W radiowej Trójce nowa arystokracja medialna konsekrowała się sama, wytworzyła wokół siebie prawdziwy kult i kazała się wielbić bezkrytycznie (terminy: ‘konsekracja’, ‘dystrybucja prestiżu’, ‘kult’ i kilka dalszych należy odczytywać przez pryzmat socjologii Pierre’a Bourdieu).

Obecnie obserwujemy etap generowania zbioru męczenników sprawy i rozsławiania ich „lepszego” bólu za granicą, choć sami zadawali taki sam ból tym, których nie lubią, ale to był „gorszy” ból, niewart piosenki.

Emerytowanym oligarchom medialnym chodzi o to, „żeby było tak, jak było”, a tego rodzaju konserwy młoda Polska nie pragnie, bo żyje już inną muzyką i nie szanuje infantylnych staruszków o zdrobniałych imionkach. Przy starych idolach pozostali tylko równie starzy wyznawcy i reklamodawcy suplementów na wątrobę. Młodzi mówią mniej więcej tak: „Jakiś starszy pan coś wrzeszczy do innego starszego pana. A co mnie to obchodzi!”.

Zerowa reguła demokracji

Obywatele państwa demokratycznego zajmują się swoim życiem osobistym, a do zarządzania sprawami zbiorowymi od czasu do czasu wybierają swoich przedstawicieli. Ci przedstawiciele wchodzą do rad, parlamentów i rządów, które tworzą prawa i podejmują wiążące wszystkich decyzje. Jedni obywatele są z tych rządów zadowoleni bardziej, inni mniej, ale wszyscy godzą się z podstawową regułą demokracji, wyłożoną przez Peryklesa dwa i pół tysiąca lat temu: „Nasz ustrój polityczny nazywa się demokracją, ponieważ opiera się na większości obywateli, a nie na mniejszości”…

Co z takiej definicji demokracji wynika? Po pierwsze i najważniejsze: że istnieje sposób orzekania o większości. Dalsze wnioski są lepiej lub gorzej realizowane w różnych krajach i nie stanowią tutaj przedmiotu zainteresowania. Ważne jest tylko to, że w demokracji jako przedpierwszą regułę przyjmuje się oczywistość, że tam, gdzie o miejscu osoby lub dzieła decyduje większość – musi istnieć powszechnie akceptowana metoda stwierdzania większości.

Zlicza się, ile głosów padło na „A”, ile na „B” czy „C”; wynik arytmetycznego sumowania podawany jest do publicznej wiadomości i ten wynik sprawia, że to, co uzyskało więcej głosów, osiąga cel, dla jakiego prowadzono głosowanie, a to, co uzyskało mniej głosów – na pewien czas przegrywa, choć może próbować szczęścia w następnym głosowaniu. Te reguły demokracji są przez nas tak głęboko zinternalizowane, że nie podejrzewamy nawet możliwości przeciwnej, czyli sytuacji, w której nie ustala się większości, a mimo to cel – zależny od większości – ktoś osiąga.

Zerowa reguła stalinizmu

Wątpię, czy Stalin rzeczywiście to powiedział, ale następująca definicja dobrze odzwierciedla to, co faktycznie realizowano w komunizmie i co nadal działa np. w Korei Północnej i – zdaje się – w Wenezueli:

„Nieważne, kto jak głosuje. Nieważne, kto liczy głosy. Nieważne, czy ktoś w ogóle coś liczy. Ważne to, kogo ogłosimy wybranym!”

W rozpatrywanej teraz sprawie dyrektor Programu Trzeciego popełnił błąd pomieszania demokracji z komuną, idolatrią i dyktaturą idola. Stwierdził bowiem prostodusznie, że w ustalaniu kolejności na Trójkowej Liście Przebojów z 15 maja 2020 roku złamano regulamin i na pierwsze miejsce wstawiono piosenkę, która zdobyła mniej głosów niż kilka innych. I że to jest niewłaściwe. Dyrektor automatycznie i zapewne bezrefleksyjnie przyjął definicję peryklesowską, z której wynika, że zwyciężyć powinno to, co – zgodnie z demokratycznymi regułami – uzyskało najwięcej głosów. I tu dyrektor się strasznie pomylił. Nie zauważył, że o całej liście (LP3) decyduje REGUŁA ZEROWA, czyli ręczne sterowanie, że żadnego REGULAMINU NIE MA! Żadnego regulaminu nigdy nie było! A to oznacza, że od samego niechlubnego początku w stanie wojennym listy przebojów w III Programie Polskiego Radia były fabrykowane bez żadnej kontroli! To oznacza również, że z jednego studia centralnego sterowano nie tylko listą, ale wręcz całym rynkiem muzyki rockowej w Polsce.

Nie da się zliczyć

O niedemokratycznych procedurach przy układaniu LP3 pisałem m.in. w roku 2012, opisując rolę muzyki w życiu młodego pokolenia w stanie wojennym. Kwestia ta była przedmiotem kilku rozmów. Rzecz jasna – fakt nieistnienia regulaminu LP3 w ogóle nie był do tej pory rozpatrywany. Po prostu na coś takiego nie wpadłem. Pomijam teraz nieistotne szczegóły, by przytoczyć ciekawy argument.

Otóż każdy, kto choć raz uczestniczył w zliczaniu głosów, np. w obwodowej komisji wyborczej, wie, że jest to spora praca. W normalnych wyborach, w jakich uczestniczymy prawie co roku, obwody głosowania są tak wyznaczane, by w efekcie, po uwzględnieniu frekwencji, w urnie znalazło się nie więcej niż 2000 głosów. Oczywiście gdzieniegdzie bywa więcej, ale średnia raczej tysiąca nie przekracza. Komisja liczyła te głosy całą noc, spisywała protokół i kończyła pracę, za którą każdy otrzymywał jakieś drobne wynagrodzenie.

A teraz wyobraźmy sobie takie głosowanie nie co rok, ale co tydzień, przy czym głosy nie są oddawane na jednoznacznych kartach do głosowania. Każdy pisze, jak chce, wielu mylnie podaje tytuły piosenek, niektórzy wypisują długie, piękne listy, których oczywiście nikt nie ma czasu nawet otworzyć. I jest tego dużo, dużo więcej niż w zwykłej urnie wyborczej. Internet wiele w tej sprawie ułatwił, ale – jak przyznają sami zainteresowani – program agregujący głosy działa źle i właściwie daje tylko materiał pomocniczy.

Pytanie: jak przed internetem liczono głosy? Odpowiedź: szuflą!

Utajnione liczby

W latach sześćdziesiątych, gdy wybuchała beatlemania, na całym świecie tworzono różne rankingi, którymi emocjonowała się młodzież. W krajach kapitalistycznych ułożenie listy według popularności było pracochłonne, ale względnie proste i – co do zasady – powszechnie akceptowane. Po prostu wybierano pewną grupę sklepów z płytami, a następnie pytano, ile sprzedano singli i ewentualnie longplayów. Tak powstawała słynna „Top Twenty”, czy „Hot Hundred”. Różne czasopisma czy stacje radiowe opracowywały różne i zmienne w czasie regulaminy, uwzględniające nowinki technologiczne (np. ostatnio Spotify).

W krajach socjalistycznych, gdzie dystrybucja płyt – jak cała gospodarka – stała na głowie, wymyślano inne systemy. Program I Polskiego Radia, jeśli dobrze pamiętam, organizował głosowania dziennikarskie w studiach regionalnych, co w żaden sposób nie odzwierciedlało popularności piosenek. Pojawiła się jednak lista prawdziwa, nadawana przez Program Pierwszy z… Lublina. Leciało to w poniedziałki o pierwszej w nocy (żeby dzieci nie słyszały), ale wszyscy studenci i być może licealiści na to czekali, a niektórzy spisywali owe listy i później o nich ze znawstwem dyskutowali.

Ta – nadawana na falach długich – lubelska lista różniła się od innych tym, że redaktor prowadzący podawał liczbę głosów, która padła na daną piosenkę. Głosowało się na kartkach pocztowych (znaczek za 40 groszy) i można było podawać 10 tytułów.

W roku akademickim 1969/70 uczestniczyłem w akcji „sprawdzania demokracji” na tej powszechnie cenionej liście. Wysyłaliśmy dwukrotnie po 400 (czterysta) kartek, promujących różne piosenki, przy czym każdy uczestnik tej gry musiał obowiązkowo na pierwszym miejscu umieścić Darling Beatlesów, a kilka tygodni później – spadające właśnie z listy El Cóndor Pasa Simona i Garfunkela.

Co ciekawe, piosenka El Cóndor Pasa powróciła wtedy na czołowe miejsce i od tego momentu zaczęła się druga, znacznie większa niż pierwsza, fala popularności tego utworu w Polsce. Oczywiście Darling też na dłużej okupowało miejsce pierwsze. Ważny w tym jest fakt podawania liczby głosów, jakie dany utwór otrzymał. Można więc było obliczyć, ile trzeba dodać, żeby wejść na podium. W ten sposób – z Gliwic i Katowic – udało się sprawdzić i potwierdzić rzetelność lubelskiej listy.

Słuchaliśmy również Radia Luxemburg, a przez pewien czas wielką estymą cieszyła się lista, nadawana chyba w piątkowe lub sobotnie wieczory na falach średnich przez słoweńską Lublanę. Język zrozumiały, a piosenki prosto z Londynu i trochę z Jugosławii. Z kolei Lista Przebojów Programu Trzeciego, która od razu zdobyła ogromną popularność, nigdy (to podaję na odpowiedzialność zawodnej pamięci) nie podawała liczby głosów, choć niektórzy twierdzą, że jakąś liczbę kiedyś wymieniono. Zawsze jednak żonglowano innymi liczbami: ile tygodni piosenka utrzymuje się na liście, na którym miejscu była poprzednio, co się działo na liście ileś tam numerów temu itp. W tym gąszczu liczb podawanych ukryto jedną, której nie podawano, bo jej rzetelnie nie liczono: liczbę głosów oddanych przez słuchaczy.

Czyje koszty, czyje dochody?

Nie wiadomo, ile tych kartek i telefonów odbierano co tydzień w Trójce. Przypuszczam, że niekiedy mogły to być dziesiątki tysięcy. W latach osiemdziesiątych Warszawa była jako tako stelefonizowana, ale na prowincji rzadko kto miał telefon, a już dodzwonienie się do Radia było naprawdę trudne, jeśli nie niemożliwe. Młodzież wysyłała więc kartki. Jeżeli nikt tych kartek porządnie nie liczył, to ile pieniędzy zmarnowaliśmy przez te lata na chociażby tylko znaczki pocztowe? To by wymagało jakiejś analizy. Materiał jest olbrzymi, zjawisko społecznie ważne, a jakoś nie słychać, by pochylił się nad nim poważny socjolog. Owszem, różnych hagiografii napisano sporo, ale kosztów społecznych nie policzono.

A jakie są skutki funkcjonowania LP3 dla samych wykonawców? Zachodni artyści raczej nie interesowali się tym marginalnym dla nich rynkiem, natomiast dla polskich zespołów młodzieżowych, które zaistniały dzięki tej liście, miejsce decydowało o popularności, a za tym szły apanaże, tantiemy, stawki koncertowe, później również dochody ze sprzedaży płyt, wynagrodzenia z radia i telewizji, wyjazdy zagraniczne itd.

Rzecz jasna – najlepiej promowali się prowadzący tę listę i inni prezenterzy Trójki. W radiu zawsze zarabiało się niewiele, ale wystarczyło mieć dwie godziny w tygodniu na antenie, by zyskać rozpoznawalność, a co za tym idzie – możliwość prowadzenia konferansjerki na różnych festiwalach i pomniejszych chałturach, bo tam były prawdziwe pieniądze. Nie w radiu.

Różne pojawiają się informacje na temat forowania jednych wykonawców i zamilczania innych. Na razie nikt nie pokazał ewidentnych dowodów, ale widzimy, że pokusa była niebagatelna. Nie zaprzeczam, że w Trójce pracowały same krystalicznie czyste anioły, które przez kilkadziesiąt lat nie uległy żadnej pokusie. Chciałbym w to wierzyć, ale coś jestem człowiekiem słabej wiary w cuda. Feliks Falk pokazał te „cuda” już w roku 1977 w filmie Wodzirej ze znakomitą rolą Jerzego Stuhra. Niewykluczone, że pokazał prawdę.

Muzyka nade wszystko

Tak jakoś jesteśmy skonstruowani, że muzyka jest nam do życia koniecznie potrzebna i odgrywa w tym życiu przeogromną rolę, choć nie lubimy się do tego przyznawać. Sam wychowałem się na Chopinie i Beatlesach, więc kompletnie nie akceptuję np. disco polo i w pełni podzielam muzyczne gusta moich 70-letnich rówieśników z Trójki. Zdaję sobie jednak sprawę, że dla innych uszu Chopin może być niezrozumiały, a Beatlesi przestarzali. Mogę nawet szydzić z prymitywnych gustów pewnych osób. Nie zmienia to faktu, że te osoby bez tej muzyki nie mogłyby tak żyć, jak żyją.

Wiedział o tym już Platon, obawiający się rewolucji idącej za zmianami w muzyce, choć to, co słyszeli starożytni Grecy, nijak nie przystaje do naszej muzycznej wyobraźni. Jakiekolwiek próby rekonstrukcji muzyki, która mogła istnieć w czasach Platona, ujawniają tak nieprawdopodobny prymityw, że wobec niego disco polo jest szczytem wyrafinowania artystycznego. Bo nie jakość muzyki decyduje, ale „mojość”. To, że moja muzyka jest „mojsza niż twojsza”.

Do tego żartu słownego z Dnia świra nawiązał Kazimierz Staszewski w piosence Twój ból jest lepszy niż mój. Pod względem muzycznym – słabizna. Clip – beznadziejny.

Marny tekst ocieka jadem, ale szlagwort – doskonały. Tak właśnie powstają często piosenki. Szlagwort jest najważniejszy; to on zadecyduje o przyswojeniu piosenki, o jej „mojości”. Ten szlagwort wprawdzie z Kazika nie zrobi herosa, ale do Herostratesa upodobni go na długie lata.

Gest Antygony

Niekiedy zdarza się nam stanąć przed zadaniem, którego wszystkie rozwiązania są trudne, niekorzystne lub wręcz dramatyczne. Wtedy najchętniej się cofamy, nie podejmujemy decyzji lub nawet udajemy, że sprawa nas nie dotyczy. Klasyczny przykład takiego problemu przedstawił nam Sofokles, piszący w epoce Peryklesa. Antygona ma do wyboru: albo urządzi symboliczny pogrzeb bratu i zginie, albo prawa nie złamie i pozostawi ciało brata na pohańbienie.

Sytuacja z 10 kwietnia 2020. Obowiązuje zakaz odwiedzania cmentarzy, ale właśnie mija 10 rocznica tragedii smoleńskiej i na grobach ofiar trzeba złożyć kwiaty, by w ten symboliczny sposób potwierdzić, że – jako Polacy – jesteśmy kontynuatorami tradycji greckiej, łacińskiej, ale i żydowskiej, która również każe szanować groby. I teraz problem: kto ma te kwiaty złożyć, kto ma odmówić modlitwę, kto ma dokonać czynu symbolicznego.

Zdobył się na to Jarosław Kaczyński nie jako brat jednej z ofiar katastrofy, ale jako rzeczywisty przywódca narodu. Tak właśnie postępują wodzowie: na ogół pracują w jakimś niewidocznym sztabie, ale gdy sytuacja tego wymaga – idą na pierwszą linię i… cóż, czasem oberwą jakimś zabłąkanym szrapnelem. Pomijam już fakt, że pod względem prawnym dopełniono wszelkich obowiązków, więc nie mamy tu do czynienia ze złamaniem prawa, ale z czynem, którego symboliczna wymowa pobudzi różnych Herostratesów do nikczemnego działania.

Gest Antygony musi być ukarany! I to zostało najpierw wykonane w antypolskich mediach polskojęzycznych, a następnie przez Kazika właśnie tą piosenką, o której tu się mówi.

Licytacja na cierpienia

Twój ból jest lepszy niż mój wprowadza nową nutę do bieżących sporów politycznych i może jeszcze zabrzmieć dziwnym echem w nieoczekiwanych kontekstach. Dotychczas spotykaliśmy się bowiem z różnymi przejawami agresji „antysmoleńskiej”. Były też próby fabrykowania własnych „męczenników”, kładących się na ziemię, by do kamery robić za ofiary. Obecny etap wygląda raczej na regresję, jakieś zdziecinnienie, a w każdym razie na brak poważniejszej, odpowiedzialnej refleksji.

Piosenka Kazika wprost szydzi z odwiecznych ogólnoludzkich rytuałów. Piętnuje Kaczyńskiego za to, że ten wykonał swój święty obowiązek, że nie wysłał kwiatów na groby kurierem albo że w ogóle pamiętał o rocznicy tragedii. Zawsze w takich wypadkach rozpatruję podobne sytuacje w Niemczech, Rosji czy we Francji, nie mówiąc już o Arabii Saudyjskiej czy Chinach. W każdym kraju jest nieco inaczej. W Polsce jest po polsku i to powinien każdy, nawet artysta z Teneryfy, zrozumieć. To, co zaprezentował Kazik, jest groteskową, a w konsekwencji groźną licytacją na cierpienia

Czy z powodu jakichś pozornych ograniczeń Żydzi mogą zrezygnować z upamiętnienia Holokaustu w Auschwitz? Otóż nie mogą, bo wtedy by upadła narracja, że „ich ból jest lepszy niż mój”. Ale o tym Kazik nie odważy się zaśpiewać nigdy. On zna granice. Wie, do jakiego punktu może obrażać bezkarnie.

Artykuł Andrzeja Jarczewskiego pt. „»Trujka« jako dystrybutor prestiżu” znajduje się na s. 5 czerwcowego „Kuriera WNET” nr 72/2020.

 


  • Już od 2 lipca „Kurier WNET” na papierze w cenie 9 zł!
  • Ten numer „Kuriera WNET” można nabyć jedynie w wersji elektronicznej (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) w cenie 7,9 zł pod adresem: e-kiosk.pl, egazety.pl lub nexto.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.

O wszelkich zmianach będziemy Państwa informować na naszym portalu i na antenie Radia Wnet.

Artykuł Andrzeja Jarczewskiego pt. „»Trujka« jako dystrybutor prestiżu” na s. 5 czerwcowego „Kuriera WNET” nr 72/2020

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Radio Wnet zostało także założone przez dziennikarzy, którzy odeszli z Trójki / Lech Rustecki, „Kurier WNET” 72/2020

Krzysztof Skowroński: Wszystko najlepsze, czego się nauczyłem w autorskim Radiu Zet od 1990 r., wniosłem do Trójki, a wszystko najlepsze, czego się nauczyłem w Programie 3, przeniosłem do Radia Wnet.

Lech Rustecki

Media Prawdziwie Publiczne czy Nowy Świat

Jest to tekst subiektywny, ale oparty na faktach, będący swoistą polemiką z tym, co ostatnio pojawiło się w mediach na temat umierającej Trójki i mającego narodzić się na jej popiołach Radia Nowy Świat. A wszystko z perspektywy Radia Wnet, które właśnie świętuje jedenastą rocznicę swojego powstania.

W majowym wydaniu miesięcznika „Press” bezpośrednio przed artykułem pt. Trójki już nie ma wydawca opublikował tekst pt. Koncesje Wnet. Nie dziwi mnie, że projekt Krzysztofa Skowrońskiego i jego nazwisko pojawia się przy materiale o radiowej Trójce, ale nie jestem pewien, czy redaktorzy magazynu w ogóle zdają sobie sprawę z tej koincydencji.

W artykule o Trójce w „Press” nazwisko Krzysztofa Skowrońskiego nie pada ani razu. Nie pada również w okładkowym tekście w tygodniku „Sieci” (nr 22, 25–31 V) pt. Nowy Świat na gruzach starej Trójki, dotyczącym kulis afery w Programie 3 Polskiego Radia. Czytamy w nim, że wielkie media nie przedstawiły ani rzeczywistego przebiegu zdarzeń, ani prawdziwych intencji autorów skandalu, ani planowanego finału.

Marek Pyza i Marcin Wikło w tygodniku „Sieci” twierdzą, że wiele wskazuje na to, iż gwiazdom Trójki chodziło o „sprowadzenie rozgłośni na dno, by utorować drogę Nowemu Światu, czyli nowemu radiu internetowemu, które powstaje z inicjatywy radiowców, którzy z Trójki odeszli lub zostali zwolnieni”.

Również Radio Wnet zostało założone przez dziennikarzy radiowych, którzy odeszli w 2009 roku z Programu 3. Zrobili to w proteście przeciwko dyscyplinarnemu zwolnieniu Krzysztofa Skowrońskiego ze stanowiska dyrektora Trójki.

11 lat temu Polskie Radio i najważniejsza prasa informowała, że publiczna Trójka zanotowała najwyższy w historii badań wynik zasięgu dziennego (8,3%), a także stały wzrost udziałów w rynku (6,6%). Jeszcze lepiej przedstawiały się dane dotyczące grupy wiekowej 20–40 lat. Dyrektorem Trójki, który uzyskał te wyniki wraz ze swoim zespołem, był Krzysztof Skowroński. Zaczynał on karierę radiowca 19 lat wcześniej pod skrzydłami śp. Andrzeja Woyciechowskiego, twórcy autorskiego Radia Zet, gdzie przyszły założyciel Radia Wnet od razu zaczął prowadzić poranne wywiady polityczne, a następnie wymyślił i prowadził „Śniadanie w Radiu Zet” – nowy format polityczny w polskim eterze.

Kilka miesięcy po uzyskaniu przez rozgłośnię rekordowo dobrych wyników słuchalności Krzysztof Skowroński został dyscyplinarnie zwolniony, a jego miejsce w roli dyrektora Trójki zajęła Magdalena Jethon, dzisiaj wymieniania wśród zarządzających Radiem Nowy Świat, przygotowującym się do rozpoczęcia nadawania w internecie. Rozgłośnia ta gromadzi wokół siebie część osobowości radiowych, które w ostatnim okresie opuściły Program 3 PR lub zostały z niego zwolnione, oraz innych popularnych twórców, którzy mają w niej prowadzić swoje autorskie audycje.

Pyza i Wikło piszą, że „wygląda to jak od dawna planowana akcja, z której odpaleniem czekano tylko na sygnał”, który ostatecznie dał Marek Niedźwiecki i jego asystent Bartek Gil dokonujący zmian na liście przebojów, by pierwsze miejsce zajęła na niej piosenka Kazika pt. Twój ból jest lepszy niż mój, co stwierdzono w rejestrach bazy danych na serwerze. – Ginę za Kazika – napisał Gil w liście otwartym.

Wśród wspomnianych gwiazd Trójki autorzy wymieniają Wojciecha Manna – radiowca z najwyższym w Polsce kontraktem i udziałowca radia Złote Przeboje, Jana Chojnackiego, Magdalenę Jethon i Marka Niedźwieckiego. Mann, Chojnacki i Jethon założyli spółkę pod firmą „Ratujmy Trójkę”. Autorzy tygodnika „Sieci” twierdzą, że nie zrobili tego sami, bo najwięcej udziałów (30 proc.) w tej spółce ma Piotr Jedliński, „słuchacz, który zostaje też formalnie prezesem spółki (gorliwy krytyk rządów PiS i zdeklarowany fan Szymona Hołowni)”.

Radio Wnet narodziło się 25 maja 2009 roku i wtedy sytuacja wyglądała pod niektórymi względami podobnie, ale tylko z pozoru.

Założycielem i liderem Radia Wnet był zwolniony z pracy w Trójce dyrektor Krzysztof Skowroński. Do jego powstania przyczyniła się wielka energia Katarzyny Adamiak-Sroczyńskiej i językowe wyczucie Grzegorza Wasowskiego. Pierwszymi Rycerzami Wnet byli Jerzy Jachowicz i Wojciech Cejrowski. I to tylko część osób, które odeszły wtedy z Trójki ze Skowrońskim, protestując przeciwko jego bezprawnemu zwolnieniu, co potwierdził potem sąd pracy, przyznając odszkodowanie, które na pewno nie przeszkodziło w powstaniu Radia Wnet. Dzisiaj Radio Wnet nadaje z kilkunastu zewnętrznych studiów w Polsce i za granicą, a może nadawać z każdego miejsca na ziemi na żywo, na UKF i w internecie.

Maciej Kozielski w artykule Koncesje Wnet w magazynie „Press” pisze, że według badania Radio Track, Radia Wnet słuchało kilkadziesiąt tysięcy osób każdego dnia w pierwszym kwartale 2020 roku. Autor w tekście, który bardziej dotyczy rynku radiowego niż Radia Wnet, nie wspomina nawet, że Radio Track to jedyne badanie słuchalności radia w Polsce; że narzekają na nie szczególnie mniejsze rozgłośnie, które twierdzą, że przyjęta metodologia jest powodem niedoszacowania wyników udziału w czasie słuchania i zasięgu dziennego.

Zresztą mało kto wie, że badanie Radio Track jest prowadzone przez Kantar Millward Brown na zlecenie Komitetu Badań Radiowych (KBR), czyli podmiotów konkurencyjnych w stosunku do m.in. Radia Wnet (Eurozet, Grupa Radiowa Agory, Grupa RMF i TIME SA), które wspólnie wypracowały model tego badania.

W danych zaprezentowanych w internecie przez KBR możemy wyczytać, że Radio Wnet od października 2019 roku do końca marca 2020 r. miało 0,6% udziału w czasie słuchania, plasując się na poziomie Radia Warszawa oraz publicznych rozgłośni PR24 i RDC. Taki sam wynik rozgłośnia zanotowała w Krakowie, gdzie programu Radia Wnet można słuchać dopiero od listopada 2018 roku. Warto zauważyć, że z informacji dotyczącej próby badanej w każdym z miast wynika, iż średnia miesięczna liczba osób, które opowiadały o sobie i mówiły, jakich rozgłośni i ile czasu słuchały poprzedniego dnia, wyniosła w tym okresie 415 ankietowanych w Warszawie i 326 badanych w Krakowie.

Tymczasem w tym samym okresie stronę www.wnet.fm odwiedziło ponad pół miliona tzw. unikalnych użytkowników, a wywiady radiowe publikowane na kanale rozgłośni w serwisie YouTube zostały obejrzane przez 1,8 mln unikalnych widzów, z których każdy wysłuchał przynajmniej 5 rozmów, co dało łącznie blisko 10 milionów wyświetleń w pierwszym kwartale 2020 roku.

W najbliższym czasie ma pojawić się nowy typ badania, w którym – przy wykorzystaniu nowoczesnych technologii rozpoznawania treści i monitorowania aktywności w internecie – będą jednocześnie badane zasięgi radia, telewizji i mediów internetowych. Nowe badanie powstaje w ramach Programu Telemetria Polska, który zakłada panel telemetryczny oparty na 26 tys. respondentów. Pomiar obejmie korzystanie z wymienionych wyżej mediów w domu, jak i na urządzeniach przenośnych, a uczestnicy badania nie będą musieli wysilać pamięci i popełniać błędów, przypominając sobie, jakich rozgłośni słuchali i w jakim czasie.

W badaniu Radio Track Radio Wnet zaczęło się pojawiać jakiś czas po rozpoczęciu całodobowego nadawania na UKF w listopadzie 2018 roku. 11 lat temu było trochę inaczej. Pierwsze dwa tygodnie Radia Wnet okazały się telewizją. Taras Hotelu Europejskiego, pięć kamer i regularny program telewizyjny. Twórcy medium, szybko skonfrontowani z rzeczywistością ekonomiczną, zamienili wielkoformatową telewizję na coś, co nazywali „reportażem Wnet”.

To były inne czasy. W listopadzie 2009 roku YouTube, który istniał dopiero od kilku lat, wprowadził możliwość publikowania filmów w rozdzielczości HD 1080p. Programy Radia Wnet były wtedy nadawane na żywo w formie audiowizualnej za pomocą własnego serwera i bez możliwości późniejszej publikacji nadawanego materiału.

Idea Wnet stawała się jednak coraz popularniejsza i Radio Wnet miało coraz więcej zwolenników i publiczności. Dumnie i w pełni prawnie posługiwało się hasłem „Media Prawdziwie Publiczne”.

Znacząca zmiana w historii Radia Wnet nastąpiła wtedy, gdy zaczęło być prawdziwym radiem. To stało się w styczniu 2010 roku. Wtedy pojawił się Poranek Wnet na falach gościnnego Radia Warszawa. Od lutego 2010 roku Poranek Wnet był transmitowany również przez Radio Nadzieja. Na falach Radia Warszawa można było też w każdą sobotę o godzinie 10.07 wysłuchać Programu Wschodniego, prowadzonego przez Wojciecha Jankowskiego – obecnie ważnego współpracownika „Kuriera Galicyjskiego”. Razem z Porankami Wnet ruszyła Wolna Antena – audycje autorskie prowadzone przez kilkudziesięciu autorów.

Tak jak dla całej historii III Rzeczpospolitej, i dla Radia Wnet datą najważniejszą był 10 kwietnia 2010 roku. Krakowskie Przedmieście, Pałac Prezydencki i wszystkie zdarzenia widzieli przez okno studia, które znajdowało się w Hotelu Europejskim.

Od października 2011 funkcjonują Spółdzielcze Media Wnet. 26 maja 2012 roku Media Wnet świętowały trzecie urodziny.

Po wakacjach, 22 września 2012 r. odbył się pierwszy Jarmark Wnet.

Do wyborów samorządowych, wygranych w Warszawie przez Platformę Obywatelską, Jarmarki Wnet odbywały się każdej soboty na miejskim terenie, a ich hasłem było: „Uratuj rolnika, uratuj samego siebie”. Przed Wielkanocą miały powrócić w nowej formule na warszawską Pragę, ale wprowadzenie stanu zagrożenia epidemicznego to uniemożliwiło.

6 października 2012 r. to dzień, w którym powstała Akademia Wnet.

Maciej Kozielski w „Press” pisze o tym, że w 2012 roku Tok FM, podobnie jak Radio Wnet teraz, w jednym postępowaniu dostał siedem częstotliwości: w Elblągu, Gorzowie Wielkopolskim, Kielcach, Lublinie, Płocku, Radomiu i Toruniu, a w następnych latach KRRiT umożliwiła stacji nadawanie również w kolejnych miastach. Nie wspomina jednak, że w przypadku Radia Wnet nie było to jedno postępowanie, ale siedem oddzielnych konkursów koncesyjnych. Nie zauważa również mocy przyznanych nadajników, które w przypadku rozgłośni Krzysztofa Skowrońskiego są wielokrotnie słabsze niż konkurencji. Radio Wnet wstępuje więc do ligi rozgłośni ponadregionalnych jako zawodnik już na starcie osłabiony.

W czerwcu 2013 roku wyszedł numer zerowy największej niecodziennej gazety, „Kuriera WNET”. Redaktorem naczelnym pierwszych dwóch numerów była Katarzyna Adamiak-Sroczyńska. W październiku 2014 roku Media Wnet wprowadziły się do Budynku PAST-y, zarządzanego przez Fundację Polskiego Państwa Podziemnego i Światowy Związek Żołnierzy Armii Krajowej. Powstawały kolejne odsłony portalu Wnet. W kwietniu 2017 ruszył czwarty – pierwszy pod nowym adresem wnet.fm.

Andrzej Mielimonka, prezes należącej do Grupy RMF spółki Multimedia twierdzi w artykule w „Press”, że projekt, jakim jest Radio Wnet, jest nie do utrzymania, ponieważ w treści ogłoszenia określona jest 30-procentowa ilość słowa, a w takiej sytuacji nie ma sensu w projekt radiowy wchodzić. Mimo to Radio Wnet nadaje już od 11 lat.

Dzień 25 maja 2009 r. związany jest z początkiem niesamowitej przygody, która trwa do dziś. To, co udało się osiągnąć w przeciągu tego czasu, jest niewątpliwie krokiem milowym. Radio Wnet to około 40% ciekawego słowa i 60% dobrej, różnorodnej muzyki, z dużym odsetkiem utworów słowno-muzycznych w języku polskim.

Przez Redakcję Wnet przewinęło się kilkadziesiąt osób. Do prowadzących Poranki należeli: Katarzyna Adamiak-Sroczyńska, Grzegorz i Monika Wasowscy, Jerzy Jachowicz, Dariusz Rosiak, Krzysztof Feussette, Piotr Gociek, Łukasz Warzecha, Wojciech Jankowski, Piotr Dmitrowicz i Witold Gadowski. Teraz Poranki prowadzą Krzysztof Skowroński, Magdalena Uchaniuk i Łukasz Jankowski. Informacje i publicystykę oferują przez cały dzień, również w „Kurierze w samo południe” oraz w paśmie popołudniowym i wieczornym.

Społeczność radia to nie tylko osoby, które tworzą ramówkę; to przede wszystkim Krąg Przyjaciół Radia Wnet, bez wsparcia którego trudno byłoby rozwijać wspólne dzieło.

Niedługo będzie można Radio Wnet usłyszeć we Wrocławiu (od 1 lipca), Białymstoku, Szczecinie, Lublinie, Bydgoszczy i Łodzi. W czasie pandemii nadaje z kilkunastu studiów: studia „matki” w budynku PAST-y, Studia Prawy Brzeg, Studia Ochota, Podkowa, Warmia, Polesie, Skansen pod Warszawą, Zwycięzców; studia w Krakowie i Wrocławiu, Studia 37 w Dublinie, Studia Londyn i Studia Dziki Zachód w Arizonie; Studia Los Angeles, Studia Bejrut, Wilno i Lwów. W każdym z tych miejsc powstają i są z nich nadawane na żywo audycje w jakości radiowej. Do profesjonalnych dziennikarzy dołączyli słuchacze, którzy stali się radiowymi reporterami. Dzięki temu na antenie pojawiają się informacje z pierwszej ręki z każdego miejsca na ziemi.

W Radiu Wnet od 11 lat działa z mocą twórcza siła, świeżość i otwartość na bieżące wyzwania, umiejętność korzystania z najnowszych technologii, poczucie misji dziennikarskiej i więzi ze słuchaczami. Wyrazem tych ostatnich cech Radia Wnet jest m.in. uruchomienie Solidarnościowej Akcji Radiowej, która wspiera darmową reklamą małe rodzinne firmy, producentów, sprzedawców, małe wydawnictwa, księgarnie, studyjne kina, teatry, akcje charytatywne i inicjatywy społeczne.

Poprosiłem Krzysztofa Skowrońskiego o komentarz do sytuacji w radiowej Trójce i narodzin Radia Nowy Świat w kontekście 11-letniej historii Radia Wnet. Jak zwykle nie miał czasu, ale zdążył powiedzieć, że wszystko najlepsze, czego się nauczył w autorskim Radiu Zet od 1990 roku, wniósł do Trójki, a wszystko najlepsze, czego się nauczył w Programie 3, przeniósł do Radia Wnet.

Liczyłem, że powie coś więcej, ale musiał kończyć, bo zaraz wchodził na antenę. W takim razie niech za podsumowanie tego tekstu posłuży cytat z jednego z ostatnich posiedzeń senackiej komisji kultury, na którym dziennikarz, który od dawna już w Trójce nie pracuje, ale pracował w czasie, gdy dyrektorem tego programu był Krzysztof Skowroński, powiedział:  „Zniszczyliście miejsce, markę i przejdziecie do historii jako grabarze tego radia. To się nikomu wcześniej nie udało, bo wszyscy zachowywali pozory, a Krzysiek Skowroński, który był naszym dyrektorem za pierwszych rządów PiS-u, zrobił coś zupełnie innego. On poszedł z nami pod rękę. Myśmy mu zaufali, i gdyby nie różne sytuacje, o których teraz nie ma sensu mówić, przeszedłby do historii radia prawdopodobnie jako jeden z najwybitniejszych dyrektorów, bo on kochał, rozumiał radio, szanował zespół, zainwestował w młodych. Wy żeście wszystko zniszczyli. Do pnia wycięliście wszystko, co było Trójką”.

Artykuł Lecha Rusteckiego pt. „Media Prawdziwie Publiczne czy Nowy Świat” znajduje się na s. 1 i 2 czerwcowego „Kuriera WNET” nr 72/2020.

 


  • Już od 2 lipca „Kurier WNET” na papierze w cenie 9 zł!
  • Ten numer „Kuriera WNET” można nabyć jedynie w wersji elektronicznej (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) w cenie 7,9 zł pod adresem: e-kiosk.pl, egazety.pl lub nexto.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.

O wszelkich zmianach będziemy Państwa informować na naszym portalu i na antenie Radia Wnet.

Artykuł Lecha Rusteckiego pt. „Media Prawdziwie Publiczne czy Nowy Świat” na s. 1 czerwcowego „Kuriera WNET” nr 72/2020

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

W czerwcowym Telegrafie „Kuriera WNET” wyjątkowo dużo ciekawych wiadomości, nie tylko o pandemii i jej następstwach

„Chcę Polski, w której bezpartyjny prezydent powierza misję utworzenia rządu Trzaskowskiemu czy Kosiniakowi-Kamyszowi” – wyznał przedstawiający się jako kandydat niezależny Szymon Hołownia.

Maciej Drzazga

  • „Jarosław Kaczyński wygląda na razie na faceta, który rozdaje karty. On rozdaje karty, inni grają w tę grę, w którą on każe grać, i nie widać nikogo innego, kto by powiedział: Dobra, dziadku, idź do swojego Sulejówka, my będzie teraz tutaj się bawili” – zdradził swoją ocenę polskiej sceny politycznej redaktor Robert Mazurek.
  • Komisja Europejska przepowiedziała Polsce najniższą spośród państw UE recesję (-4,3 PKB), w porównaniu do oczekiwanych dwucyfrowych spadków produktu krajowego brutto we Francji, Hiszpanii i Włoszech.
  • Liczba aktywnych firm w Polsce (2,46 mln) w maju okazała się równa ich liczbie na początku br.
  • Tzw. ekologiczne ule dla 120 tysięcy pszczół pojawiły się na dachach budynków w Katowicach.
  • Archeolodzy pracujący na Rynku Łazarskim w Poznaniu stwierdzili, że handel kwitł tam „od zawsze”.
  • W wyniku poważnego konfliktu wokół rozrywkowego programu Lista Przebojów Programu III, jego twórca – Marek Niedźwiecki (66 l.) – manifestacyjnie przeszedł do utworzonego przez Magdalenę Jethon (68 l) i Wojciecha Manna (72 l.) Radia Nowy Świat.
  • TVN pokazał film traktujący o pedofilii w Kościele katolickim, a TVP – wśród celebrytów.
  • W sieci opublikowano nagranie ze składanymi w 2019 roku pod przysięgą zeznaniami pracowników korporacji Planned Parenthood, w którym przyznają się do handlu organami pobranymi z ciał abortowanych dzieci.

Zapraszamy do przeczytania całego „Telegrafu” Macieja Drzazgi na s. 2 czerwcowego „Kuriera WNET” nr 72/2020.

 


  • Już od 2 lipca „Kurier WNET” na papierze w cenie 9 zł!
  • Ten numer „Kuriera WNET” można nabyć jedynie w wersji elektronicznej (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) w cenie 7,9 zł pod adresem: e-kiosk.pl, egazety.pl lub nexto.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.

O wszelkich zmianach będziemy Państwa informować na naszym portalu i na antenie Radia Wnet.

„Telegraf” Macieja Drzazgi na s. 2 czerwcowego „Kuriera WNET” nr 72/2020

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Okazało się, że mała grupa ludzi może zarządzać strachem całego świata / Krzysztof Skowroński, „Kurier WNET” 72/2020

Jesteśmy po próbie generalnej. Przy następnej odsłonie system będzie przygotowany. Czy w Polsce uda się zachować niedoskonały system pluralistyczny, czy pójdziemy w kierunku ideologicznego monopolu?

Krzysztof Skowroński

Myślę, że następny „Kurier WNET” trafi do Państwa między pierwszą a drugą turą wyborów, bo opozycji nie uda się już zmusić Jarosława Kaczyńskiego do kolejnego przesunięcia ich w czasie. Argumenty o niekonstytucyjności terminu czerwcowego, wsparte głosami samorządowców, że z nieznanego powodu nie zdążą wyborów przygotować, polane sosem zagrożenia pandemią i obawami, czy poczcie się uda i czy Polacy za granicą będą mogli głosować, brzmią jak zgrzyt styropianu o szybę.

Opozycja dokonała wolty i pokazała, jak będzie postępować, kiedy przegra wybory. Zamierza podważać legalność władzy i jej decyzji. Strach pomyśleć, że kiedyś tę władzę przejmie.

Ale nie możemy być zdziwieni postawą grupy Borysa Budki. Oni wiedzą, że to jest moment nowego rozdania w polityce i gospodarce światowej. Premier Mateusz Morawiecki nieraz powtarzał, że po pandemii będziemy żyli w innej rzeczywistości. Decyzje polityków pokazują gospodarczy ład, w którym przypieczętowano nowy sposób podejścia do gospodarki i pieniądza. „Pieniądze nie stanowią problemu” – jest ich tyle, ile się chce. Można bezkarnie drukować i wlewać do gospodarki ich dowolne strumienie.

Tysiące miliardów dolarów i nowych euro pojawią się na rynku, a dystrybucja ich będzie w rękach polityków i właścicieli banków. Federalna rezerwa przekroczyła oficjalnie próg giełdy na Wall Street, a Unia Europejska dała sobie zgodę na wypuszczenie obligacji, które będą spłacać następne pokolenia. Te decyzje budują nienazwany ład gospodarczy, w którym nieprodukcyjne centra tworzą infrastrukturę i decydują o tym, jakie sektory gospodarki będą się rozwijać, czyli kto i z jakiego powodu dostanie kasę. Ale nie kasa jest najważniejsza, tylko możliwość decydowania.

Dystrybucja nowych pieniędzy będzie dwutorowa. Część pójdzie na uśmierzenie bólu, czyli ratowanie małych i średnich przedsiębiorstw, które i tak znikają w procesie tworzenia globalnego systemu, a reszta na wzmocnienie fundamentów i infrastruktury – zwłaszcza informatycznej – nowego ładu.

Jesteśmy po udanej próbie generalnej. Okazało się, że stosunkowo mała grupa ludzi jest w stanie zarządzać strachem. Próba zakończyła się sukcesem i wypuszczono nas z domów, wyraźnie mówiąc, że takie sytuacje będą się powtarzać. Przy następnej odsłonie system będzie przygotowany. Odpowiednie aplikacje, systemy pomiarów temperatury etc. umożliwią pełną kontrolę i kolejną fazę budowania ładu globalnego, z nowym rządem, już światowym.

Nie wiadomo, kto miałby głos decydujący, ale wiemy, kto do tego aspiruje. Z jednej strony wielkie korporacje, a z drugiej największa światowa firma – komunistyczne Chiny. Ale dziś przy tym stoliku siedzi więcej graczy, w tym znienawidzony przez elity Donald Trump, a na mniejszą, bo europejską skalę – Jarosław Kaczyński czy Victor Orbán. I nienawiść elit do tych polityków nie jest pozorowana.

Bo żeby dogadać deal, trzeba sprowadzić świadomość i różnorodność indywidualistycznych społeczeństw Zachodu do wspólnego mianownika. Jest nim poprawność polityczna. Aby była zgoda, musi być Orwell.

Odpowiedź na pytanie, czy zrobimy krok w kierunku ideologicznego monopolu, czy zachowamy nasz niedoskonały system pluralistyczny, poznamy, mam nadzieję, w drugą niedzielę lipca.

 

Artykuł wstępny Krzysztofa Skowrońskiego, Redaktora Naczelnego „Kuriera WNET”, znajduje się na s. 1 czerwcowego „Kuriera WNET” nr 72/2020.

 


  • Już od 2 lipca „Kurier WNET” na papierze w cenie 9 zł!
  • Ten numer „Kuriera WNET” można nabyć jedynie w wersji elektronicznej (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) w cenie 7,9 zł pod adresem: e-kiosk.pl, egazety.pl lub nexto.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.

O wszelkich zmianach będziemy Państwa informować na naszym portalu i na antenie Radia Wnet.

 

Artykuł wstępny Krzysztofa Skowrońskiego, Redaktora Naczelnego „Kuriera WNET”, na s. 1 czerwcowego „Kuriera WNET” nr 72/2020

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

JPII przed wizytą w Irlandii nie wiedział, że tam jest Polonia/ Tomasz Wybranowski, Hanna Dowling, „Kurier WNET” 71/2019

Papież co trochę mówił inaczej niż było napisane. Nawet kiedy zwraca się do Ducha Świętego, by zmienił oblicze tej ziemi. „Tej ziemi” to on, Jan Paweł II dodał… Tego nie było w oficjalnej homilii.

Tomasz Wybranowski, Hanna Dowling

Jan Paweł II zmienił oblicze nie tylko Polski, ale i Polonii w Irlandii

W 2019 roku obchodziliśmy czterdziestą rocznicę pielgrzymki świętego Jana Pawła II do Republiki Irlandii. Świadkiem tamtych wydarzeń była Hanna Dowling, honorowy sekretarz Irish-Polish Society, z którą rozmawia Tomasz Wybranowski.

Tomasz Wybranowski: Mam honor rozmawiać ze szczególną osobą dla Polonii w Republice Irlandii. Pani Hanna Dowling, bez której – mogę tak powiedzieć jako emigrant na Szmaragdowej Wyspie – nie byłoby Irish-Polish Society.

Hanna Dowling: W momencie, kiedy Irish-Polish Society się tworzyło, mnie nie było jeszcze w Irlandii. W utworzeniu organizacji nie miałam udziału.

Miałem na myśli Pani fundamentalny wkład w działanie i rozkwit Irish-Polish Society.

Tak, ale dużo później. Właściwie moja praca w IPS zaczęła się dopiero gdzieś w latach dziewięćdziesiątych. Irish-Polish Society zostało założone przez starą emigrację, która do Irlandii przybyła z Londynu. To była wojenna emigracja albo jej pierwsze lub nawet drugie pokolenie. Ja do tej emigracji nie należę.

O tym rozmawialiśmy lata temu na antenie Radia WNET i irlandzkiej rozgłośni NEAR FM z panem Janem Kamińskim i śp. panem profesorem Maciejem Smoleńskim, którego często wspominamy.

Nieżyjący Jan Kamiński był pierwszym prezesem Towarzystwa Irlandzko-Polskiego, które powstało właśnie po wizycie papieża Jana Pawła II w 1979 roku. Tak się akurat złożyło, dość przypadkowo, że mój pierwszy przyjazd do Irlandii pokrył się z wizytą papieża Jana Pawła II.

Jak zapisał się w Pani pamięci ten szczególny dzień 16 października 1978 roku?

To był duży wstrząs, nawet szok. Byłam w Warszawie, gdzie kardynał Karol Wojtyła nie był tak bardzo znany jak w Krakowie. Warszawę zawsze kojarzono z prymasem Wyszyńskim. A potem miałam szczęście, że pracowałam jako tłumacz podczas pierwszej wizyty Jana Pawła II w Polsce, w 1979 roku. Pracowałam z dziennikarzami włoskimi. To było duże przeżycie.

Zanim porozmawiamy o polskiej pielgrzymce, przenieśmy się wspomnieniami do 30 września 1979 roku. Piękna irlandzka jesień. I oczekiwanie na spotkanie z Janem Pawłem II.

Zebraliśmy się w siedzibie nuncjatury chyba około szóstej rano. I pamiętam, że ćwiczyliśmy śpiew pod batutą właśnie Macieja Smoleńskiego. Przeważały pieśni religijne. A potem, mniej więcej po jakiejś pół godzinie, pokazał się papież Jan Paweł II. Spotkanie z nami, tak mi się wydaje, było pierwszym punktem jego kalendarza. To było bardzo wcześnie rano. Potem miał polecieć chyba do Clonmacnoise.

Warto dodać, że to słynne miasteczko było siedzibą jednego z najstarszych opactw irlandzkich datowanych na połowę VI wieku. Ale powróćmy do opowieści o spotkaniu z Janem Pawłem II. Na pewno towarzyszyło temu wielkie podekscytowanie. Czego Polonia irlandzka i angielska oczekiwała?

Pierwsza rzecz, która mi się nasuwa, jest bardzo ciekawa. Wydaje mi się, że papież nawet nie bardzo wiedział, że jest tu jakakolwiek Polonia. Wtedy irlandzka Polonia liczyła może maksimum dwieście osób. Co prawda prasa irlandzka podała liczbę chyba trzysta pięćdziesiąt, ale dziennikarze policzyli wszystkich członków rodzin, a małżeństwa w większości były mieszane. Mnie się wydaje, że wtedy w Irlandii było najwyżej około dwustu Polaków. I sam papież właściwie był nastawiony na to, że się spotka tutaj z Polonią, ale… z Anglii.

Co było z tym przemówieniem, pani Hanno?

Przemówienie było wcześniej przygotowane i wydrukowane, jak zawsze. Natomiast to, o którym mówię, w ostatniej chwili zmienił. Skąd to wiem? Do dziś mam taką książeczkę, która potem została tutaj wydana. To Addresses and Homilies w Pope in Ireland. I tam to przemówienie jest trochę inne niż to, które ja mam nagrane na taśmie, kiedy przemawiał. Bo on w wersji pisanej wyraźnie przemawiał do Polonii z Anglii. Nie było ani słowa o Polonii irlandzkiej. A potem zorientował się, że istnieje Polonia tutaj, w Irlandii. To było dosyć ciekawe. A zresztą wiadomo, że papież swoje przemówienia bardzo często zmieniał w ostatniej chwili albo coś dodawał od siebie, prawda?

A Jan Paweł II rzeczywiście był zaskoczony faktem, że w Irlandii są Polacy?

Po kolei (uśmiech). Po pierwsze zaczęliśmy śpiewać. I pamiętam, że potwornie fałszowaliśmy. Potwornie! Ale to wszystko chyba ze wzruszenia. Potem papież powiedział parę słów. Następnie Jan Kamiński przemawiał w imieniu Polonii. A potem było trochę wymiany zdań i uprzejmości. Papież, jak to nasz papież (uśmiech). On zawsze mówił coś, co nie było wcześniej przygotowane i napisane. To pamiętam. Ja zresztą nagrałam częściowo to spotkanie. Ale to jest stara dosyć i zniszczona taśma.

Zrobimy wszystko, żeby odtworzyć tę taśmę i nieco ją zremasterować. Niezwykłe spotkanie i papież Jan Paweł II zaskoczony, że w Irlandii są Polacy.

Tak było. A teraz obchodzimy czterdziestolecie istnienia Towarzystwa Irlandzko-Polskiego. Przecież wizyta Jana Pawła II była głównym powodem, dla którego to towarzystwo w ogóle powstało.

Jaki był papież poza protokołem? Słynął ze swojej otwartości i bliskości. Był zawsze szczerze zainteresowany osobami, które spotyka.

Był bardzo bezpośredni. Pamiętam nawet, że po wszystkich oficjalnych przemówieniach, wymianie jakichś tam prezentów, nagle zaczął chodzić wśród nas. A gdy pojawił się obok mnie, powiedziałam „Bóg zapłać”. A on się odwrócił i powiedział „Szczęść Boże”. I ja na to powiedziałam, że nie jestem z Irlandii, tylko z Warszawy. Papież powiedział: „To wspaniale”. Do dziś pamiętam to bardzo dobrze.

Teraz wypada opowiedzieć o tym, co przygotował na to niezwykłe spotkanie nieodżałowany profesor Maciej Smoleński. Intensywnie, jak mi opowiadał, ćwiczyliście pewną pieśń, bardziej niż bliską sercu naszego Jana Pawła II.

Maciej Smoleński na pewno ćwiczył Góralu czy ci nie żal?. Twierdził nawet, że to zaśpiewał podczas spotkania z papieżem. Ale na mojej taśmie tego momentu nie ma. Na pewno zaśpiewaliśmy My chcemy Boga i chyba coś jeszcze. Ale Maciej zdecydowanie twierdził, że śpiewaliśmy Góralu czy ci nie żal?. Ja mu zawsze odpowiadałam, że ćwiczyliśmy tę pieśń do ostatniej chwili, tuż przed wejściem papieża. Zresztą zaśpiewaliśmy dużo mniej niż przygotowaliśmy. To było krótkie spotkanie, trwało może pół godziny.

Wracam do moich rozmów z profesorem Maciejem Smoleńskim, który do końca był przekonany, ba! Był pewny, że…

Na pewno Góralu czy ci nie żal? ćwiczyliśmy. To była ostatnia próba przed pojawieniem się Jana Pawła II. No, nie wiem. Ja z nim nawet rozmawiałam o tym na krótko przed jego śmiercią. On zupełnie nagle zmarł. Tego dnia, gdy odszedł, mieliśmy w Irish-Polish Society wieczór poświęcony muzyce Chopina. I Maciej Smoleński miał podczas tego wieczoru wystąpić. Dwa dni wcześniej jeszcze z nim rozmawiałam. Czekaliśmy wtedy na niego, ale on zmarł… nagle. Co prawda miał już swoje lata, ale zmarł nagle.

Wdowa po panu profesorze Macieju Smoleńskim opowiedziała mi, że zawał serca zastał go w chwili, gdy wybierał się właśnie na ten wieczór Chopinowski do siedziby IPS. To już pięć lat, jak odszedł.

On trochę chorował. Pamiętam, że ręce mu trochę drżały, ale głowę miał świetną i śpiewał do końca.

Pani Hanno, powróćmy jeszcze wspomnieniami do pierwszej wizyty Jana Pawła II w Polsce. Powiedziała Pani, że to było wielkie przeżycie. Jak do tego doszło, że Pani trafiła w samo centrum wydarzeń?

Zupełnie przez przypadek. Dowiedziałam się o tym, że będę w tym uczestniczyła, na około siedem dni przed wizytą. Trzeba jednak zacząć od tego, że gdy Karol Wojtyła został wybrany na papieża, we Włoszech wzbudziło to bardzo wielkie zaskoczenie. Wtedy zaczął się wielki najazd dziennikarzy włoskich do Polski. I szukali osoby, która zna język włoski. A wtedy, pod koniec lat siedemdziesiątych, Polaków znających ten język prawie nie było. A ponieważ ja miałam to szczęście, że mieszkałam prawie dziesięć lat we Włoszech, studiując tam i pracując jako tłumacz, więc mnie zaangażowano. Pracowałam z dziennikarzem, który był chyba związany z tygodnikiem „L’Europeo”. Nie pamiętam szczegółów.

[„L’Europeo” był niezależnym, liberalnym tygodnikiem, który umiejętnie potrafił łączyć przekazywanie z zestawianiem wydarzeń politycznych i ze świata sztuki, nie stroniąc od kryminalno-bulwarowego sznytu, z domieszką świata rozrywki. Magazyn ukazywał się od 1945 roku, osiągając już pod koniec lat 40. XX wieku nakład 300 tys. egzemplarzy. Założycielami pisma byli Gianni Mazzocchi i Arrigo Benedetti, który jako jeden z pierwszych w Europie redaktorów i wydawców zwrócił uwagę na doniosłe znaczenie fotografii we współczesnej prasie. Jego słynne zdanie do dziś jest komentowane przez medioznawców: „Ludzie oglądają artykuły, ale czytają zdjęcia”. „L’Europeo” jako tygodnik przestał się ukazywać w 1995 roku. Później jako kwartalnik, dwumiesięcznik i wreszcie miesięcznik, że zmienioną szatą, ukazywał się od 2002 do 2013 roku. – przypomina Tomasz Wybranowski]

Interesowała go wizyta Jana Pawła II w ojczyźnie czy inne rzeczy?

On był politykiem i interesowały go bardziej sprawy dysydentów w Polsce i w ogóle raczej sprawy polityczne niż religijne. Przyjechał na kilka dni przed wizytą papieską i razem objechaliśmy sporą część Polski. Pojechaliśmy, pamiętam, do Krakowa i do Wadowic. Mieliśmy nawet wywiad z księdzem, który papieża uczył jeszcze w szkole. Pamiętam też, że we Włoszech miały odbyć się wybory bardzo niedługo po pielgrzymce Jana Pawła II po Polsce. Ten redaktor z „L’Europeo” wyjechał z Polski jeszcze przed zakończeniem wizyty papieskiej. Ale zdążyliśmy pojechać do Częstochowy i Nowego Targu.

A ta niezwykła Msza Święta, która zmieniła Polskę?

Oczywiście byłam jej świadkiem. Sławna Msza św. na placu Zwycięstwa… Wtedy. Msza z 2 czerwca 1979 roku. To jedno z największych moich przeżyć w życiu. Tak muszę powiedzieć.

Ten Włoch z „L’Europeo” wynajął apartament w hotelu Victoria. Mieliśmy widok na cały plac Zwycięstwa. I od samego rana śledziliśmy, co też się dzieje wokół miejsca, gdzie będzie odprawiana Msza Święta przez papieża. Ten redaktor prosił mnie jeszcze na pięć dni przed przyjazdem papieża Jana Pawła II, żebym kupowała wszystkie polskie gazety i tłumaczyła mu nagłówki artykułów. I nie było w nich absolutnie nic o tym, że papież przyjeżdża. Do ostatniego dnia.

Nieprawdopodobne!

Ja do dzisiaj mam zresztą „Trybunę Ludu” z tamtych dni. Jest w niej napisane, że „przyjeżdża papież”, ale to była druga albo jeszcze dalsza wiadomość. Głównie pisano o tym, że był Dzień Dziecka i coś tam o Breżniewie [Leonid Breżniew, od 1966 sekretarz generalny KC KPZR – Komitetu Centralnego Komunistycznej Partii Związku Radzieckiego, który pełnił tę funkcję do śmierci w 1982 roku – T.W.]. To była pierwsza rzecz, która go niesamowicie zaskoczyła. Dziwił się, że w polskich gazetach w ogóle nic nie ma na temat wizyty papieża. Pamiętam jeszcze, że tego dnia było bardzo, bardzo gorąco. Od rana z okien hotelu obserwowaliśmy, jak się cały tłum zbiera. Zresztą ja mam nawet do dzisiaj zdjęcia zrobione z okna hotelu Victoria. Potem to zdjęcie zostało zamieszczone w „L’Europeo”.

W pokoju hotelowym stał w rogu telewizor. W nim oglądaliśmy to, co oficjalnie przekazywała telewizja. Co innego było za oknem, a co innego w telewizji. Oni mieli zalecone, żeby nie pokazywać tłumu. Były pokazywane zdjęcia duchownych i biskupów, ale tłumu w ogóle nie pokazywali. A w Warszawie był ten olbrzymi tłum. I był taki moment – i to też było ciekawe, bo dostaliśmy wszystkie przemówienia Jana Pawła II, przygotowane wcześniej i przetłumaczone. Ale on, papież, co trochę mówił inaczej niż to, co było napisane. Nawet ten moment, kiedy zwraca się do Ducha Świętego, by zmienił oblicze tej ziemi. „Tej ziemi” to on, Jan Paweł II dodał… Tego nie było w oficjalnej homilii.

I jeszcze pamiętam moment, kiedy dziennikarze telewizyjni, którzy niby komentowali oficjalnie przebieg Mszy Świętej, w ogóle nie wiedzieli, co mówić. Bo ludzie zaczęli nagle śpiewać My chcemy Boga! Ja się pobeczałam i w ogóle nie mogłam tłumaczyć. A ten dziennikarz z Włoch co chwila pytał: „Co się dzieje? Co się dzieje?”

„Niech zstąpi Duch Twój i odnowi oblicze ziemi. Tej ziemi”. Słowa papieża, świętego Jana Pawła II.

To było niesamowite. Tego… Nie da się opisać. I on to tak podkreślił. Ciarki przeszły mi po plecach.

Czy podczas wizyty w Polsce udało się Pani spotkać, choć chwilę porozmawiać, pobyć z papieżem?

Nie. Ja pracowałam po prostu z dziennikarzami jako tłumacz.

Powracamy do tego, co działo się potem na irlandzkiej ziemi. Przecież także oblicze Polonii w Irlandii zmieniło się wtedy. Powstało towarzystwo Irish-Polish Society w roku 1979, roku wizyty Ojca Świętego. Czy ta wizyta papieża Jana Pawła II miała dla Polonii irlandzkiej wielkie znaczenie z perspektywy czterdziestu lat?

Miała ogromne znaczenie. Polonia irlandzka na Wyspie właściwie nie była znana. Jak powstało IPS, to na początku skupiało chyba dwadzieścia trzy osoby czy coś koło tego. Tylko tyle.

Co zaczęło się dziać wokół Irish-Polish Society? Można powiedzieć, że kamieniem węgielnym Towarzystwa Irlandzko-Polskiego jest osoba świętego Jana Pawła II.

To jest ogromne znaczenie i dziedzictwo. Towarzystwo wtedy bardzo się rozrosło. Od razu z tych dwudziestu paru członków zrobiło się ponad trzystu. Prawie z dnia na dzień kilkaset osób zapisało się do Towarzystwa. A przed samym przyjazdem papieża, jak już było wiadomo, że będzie spotkanie Jana Pawła II z Polakami, to chyba około tysiąca osób chciało wziąć w nim udział. Setki osób zaczęły szukać jakiegokolwiek związku z Polską. Pamiętam, że pewnego razu ktoś zadzwonił i powiedział, że on zawsze pali w kominku polskim węglem, więc ma polskie związki i koneksje, i też chciałby być obecny na spotkaniu z Polonią i papieżem.

Przypomnę, że obecnie prezesem Irish-Polish Society jest pani Joanna Piechota, znana z anteny Radia WNET i irlandzkiego NEAR 90.3 FM. Wspólnie organizowaliśmy wieczór poetycki podczas pierwszego Festiwalu Polska-Eire, kiedy odwiedził nas i został do końca ówczesny minister kultury Republiki Irlandii, minister stanu Aodhán Ó Ríordáin. A Pani jest honorowym sekretarzem Irish-Polish Society.

Ciągle jestem sekretarzem, ale mam nadzieję, że ktoś młodszy przejmie tę rolę i obowiązki. Ale wciąż jeszcze jestem zaangażowana na sto procent.

Pani Hanno, tak na koniec, radiowo obiecuję, że coś dobrego zrobimy z tą archiwalną taśmą z głosem Jana Pawła II.

Ja też bym bardzo chciała. Jest też na niej przemówienie Jana Kamińskiego, a przede wszystkim bardzo dużo śpiewu. Ale nie wiem, czy jest Góralu czy ci nie żal?. Jan Paweł II trochę tam żartuje. Są to takie „uwagi na marginesie” tego spotkania z Polonią, ale bardzo fajne.

To jest to, na co zwracali też uwagę dziennikarze irlandzcy w 1979 roku. Pani sobie przypomina taką scenę na lotnisku w Dublinie, kiedy Jan Paweł II łamie protokół dyplomatyczny, podchodzi do dzieci, które tam się zebrały, i żartuje z nimi, że mają dzisiaj dzień wolny, bo zamiast piątkową porą siedzieć w szkole, to witają papieża. I to wywołało wielkie zaskoczenie dziennikarzy irlandzkich, że nasz papież jest taki bliski, bezpośredni i otwarty. Ja zaś ze swej strony chcę, Pani Hanno, podziękować za to wszystko, co dla Polaków w Irlandii Pani robi. Kłaniam się nisko, dziękując za rozmowę.

Fotografie wykorzystane w artykule pochodzą z archiwum stowarzyszenia Irish-Polish Society.

Wywiad Tomasza Wybranowskiego z Hanną Dowling pt. „Jan Paweł II zmienił oblicze nie tylko Polski, ale i Polonii w Irlandii” znajduje się na s. 6 majowego „Kuriera WNET” nr 71/2020.

 


  • Do odwołania ograniczeń związanych z obowiązującym w Polsce stanem epidemii, „Kurier WNET” będzie można nabyć jedynie w wersji elektronicznej (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) w cenie 7,9 zł pod adresem: e-kiosk.pl, egazety.pl lub nexto.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.

O wszelkich zmianach będziemy Państwa informować na naszym portalu i na antenie Radia Wnet.

Wywiad Tomasza Wybranowskiego z Hanną Dowling pt. „Jan Paweł II zmienił oblicze nie tylko Polski, ale i Polonii w Irlandii” na s. 6 majowego „Kuriera WNET” nr 71/2020

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

„Polonia? El país del papa Juan Pablo II!” – „Polska? Kraj papieża Jana Pawła II!” – słyszałem wielokrotnie w Ekwadorze

Papież okazał szacunek dla indiańskiej kultury, pozwalając ubrać siebie w ponczo, charakterystyczny lokalny ubiór. Na przyjęcie papieża zbudowano chosa – indiański dom ze strzechą i z suszonej cegły.

Piotr Mateusz Bobołowicz

„Polonia? El país del papa Juan Pablo II!” – „Polska? Kraj papieża Jana Pawła II!”. To zdanie słyszałem wielokrotnie w Ekwadorze i Peru, gdy tłumaczyłem, skąd jestem. Latynosi dobrze pamiętają pontyfikat św. Jana Pawła II, papieża Polaka. Był pierwszym biskupem Rzymu, który zdecydował się na wizytę w Ameryce Południowej.

Błogosławieństwo nieukończonej bazyliki

 

Posąg Jana Pawła II przed Bazyliką Przysięgi Narodowej

Przy wejściu do monumentalnej Bazyliki Przysięgi Narodowej nad wiernymi w geście błogosławieństwa wyciąga ręce posąg św. Jana Pawła II. Budowę bazyliki zapoczątkowano jako dowód zawierzenia Republiki Ekwadoru Najświętszemu Sercu Jezusa w 1883 roku. Pomysłodawcą był ojciec Julio Maria Matovelle, należący do Zgromadzenia Misjonarzy Oblatów Maryi Niepokalanej. Początkowo prace szły źle. Od początku budowa świątyni była wielkim wyzwaniem finansowym i logistycznym. W 1895 roku władze wprowadziły specjalny podatek od soli, który w całości szedł na finansowanie robót. Prace nabrały tempa, gdy w 1901 roku przekazano nadzór nad nimi ojcom oblatom z przeorem Matovelle na czele. Główna bryła budowli została postawiona w 1924 roku, wtedy też zaczęto odprawiać tam msze. Wciąż jednak pozostało wiele niedokończonych elementów – do dziś bazylika jest oficjalnie w budowie. Lokalna legenda mówi, że gdy zostanie ostatecznie ukończona, skończy się świat – albo przynajmniej niepodległy i wolny Ekwador. 30 stycznia 1985 roku Jan Paweł II pobłogosławił jeszcze wtedy niekonsekrowaną bazylikę. Konsekracja nastąpiła trzy lata później.

Papież z wizytą u Indian

Pielgrzymka apostolska papieża Polaka zapadła w pamięć Ekwadorczyków na pokolenia. Rozmawiałem z wieloma osobami, które wspominały ją z dzieciństwa albo z opowieści rodziców. „To był wielki człowiek. Mądry papież” – te słowa zapadły mi w pamięć. Święty Jan Paweł II w Ekwadorze spotkał się z rdzennymi mieszkańcami tych ziem. 31 stycznia 1985 roku w małym, wtedy zaledwie trzydziestotysięcznym mieście Latacunga, leżącym u stóp największego czynnego Ekwadorskiego wulkanu Cotopaxi, zgromadzili się Indianie z całego Ekwadoru. Wielu z nich przybyło pieszo – ci pielgrzymowali przez wiele dni; inni samochodami, ale nawet oni musieli podróżować przez wiele godzin, często ponad dobę, by uczestniczyć w krótkim, bo zaplanowanym zaledwie na półtorej godziny spotkaniu z papieżem.

Pai Apuchic Jesucristo yupaichashca cachum! Cuyashca churicuna, ushushicuna”. „Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus! Umiłowani Synowie i Córki”. Tymi słowami w języku kiczua przywitał Jan Paweł II zgromadzonych Indian. Kiczua to największa grupa językowa spośród ludności autochtonicznej Ekwadoru. Jan Paweł II nie potraktował jednak wszystkich Indian jako jednolitej grupy. Wpisuje się to w głoszoną przez niego filozofię personalizmu i odróżnia podejście papieża Polaka od tego, które przez wieki praktykowali kolonizatorzy. „Witam bardzo serdecznie ludy Cayapa, Colorado, Otavalo, Panzaleo, Yama-puela, Cangazambi, Caranqui, Hilnaya, Carahuela, Yugulalama, Shuar, Coyane, Ashuar, Salazaca, Cañari, Saraguro, Tibuleo, Auca, a także obecne tutaj mniejsze grupy”.

Jeszcze przed przybyciem papieża na spotkanie na lotnisku w Latacunga poszczególne grupy Indian prezentowały się – nie tyle przed papieżem, co przed Ekwadorem i światem. W spotkaniu tym pokładali oni wielkie nadzieje. W czterysta pięćdziesiątą rocznicę rozpoczęcia ewangelizacji Ameryki zwierzchnik Kościoła katolickiego stanął przed rdzenną ludnością tego kontynentu i mówił o poparciu dla ich kultury, sygnalizował dotyczące ich problemy, ale także podkreślił rolę duchownych katolickich w walce o prawa Indian w historii.

„Najbardziej świadomi z Was pragną, by była szanowana wasza kultura, wasze tradycje i zwyczaje, żeby była uwzględniana forma rządów w waszych wspólnotach. To uzasadnione aspiracje, wpisujące się w ramy różnorodności wyrażania ducha ludzkiego. Może to niemało ubogacić współżycie ludzkie w ogóle wymagań i równowagi społeczeństwa”.

Papież okazał szacunek dla indiańskiej kultury, pozwalając ubrać siebie w ponczo, charakterystyczny lokalny ubiór. Całe spotkanie miało jeszcze jeden element symboliczny. Na przyjęcie papieża zbudowana została chosa – typowy indiański dom, w tym przypadku półotwarty. Jego dach pokryto strzechą, a ściany zbudowano z suszonej cegły adobe. Chosa, a w Amazonii zbudowana z drewna maloca, to w kulturze ekwadorskich Indian nie tyle obiekt mieszkalny, co miejsce spotkania w gronie bliskich. I tak przyjęli świętego Jana Pawła II rdzenni mieszkańcy Ekwadoru.

Papież ubogich

Figura św. JPII w katedrze w Cuenca | Fot. P.M. Bobołowicz

Indianie są w Ekwadorze nadal jedną z najuboższych grup społecznych. Papież podczas swojej pielgrzymki w 1985 roku odwiedził też ubogą dzielnicę miasta Guayaquil. W stolicy, Quito, spotkał się z robotnikami. A podczas ostatniej mszy w Ekwadorze dokonał beatyfikacji Mercedes de Jesus Moliny. Siostra Mercedes żyła w XIX wieku. W wieku piętnastu lat straciła matkę, z którą mieszkała po śmierci ojca, i odziedziczyła cały majątek. Gdy ukończyła 21 lat, wszystkie swoje dobra przeznaczyła na pomoc biednym i poświęciła się pracy w sierocińcu. Poczuła wtedy też powołanie do życia konsekrowanego i odrzuciła propozycję małżeństwa, postanawiając poświęcić swoje życie Jezusowi. W 1870 roku wraz z jezuitą ojcem Domingo Garcíą udała się do Amazonii, by ewangelizować Indian Shuar. W 1873 roku, dziesięć lat przed śmiercią, doprowadziła do ufundowania zgromadzenia Sióstr Świętej Marii Anny od Jezusa z Paredes. Święta Maria Anna przez całe życie była inspiracją dla duchowej drogi i aktów miłosierdzia błogosławionej Mercedes.

Nuestra Señora de Czestochowa

Na północy miasta Guayaqil nad Pacyfikiem stoi nieduży kościół, otoczony wysokim płotem. Nie udało mi się do niego dostać – przybyłem tam nie w porę; tego dnia brama była zamknięta. Kościół ten od razu zwróci uwagę każdego Polaka swoim nietypowym jak na Amerykę Południową wezwaniem: Iglesia de Nuestra Señora de Czestochowa – Kościół pw. Matki Bożej Częstochowskiej. Został on wzniesiony w 1981 roku jako wotum dziękczynne za ocalenie życia Jana Pawła II po zamachu na jego życie. Gdy ówczesny arcybiskup Guayaquil Bernardino Echeverría dowiedział się o wydarzeniach 13 maja na placu Świętego Piotra, zaczął modlić się do Matki Bożej Częstochowskiej, patronki Polski, kraju pochodzenia Karola Wojtyły, i obiecał wybudować kościół pod jej wezwaniem, jeśli papież przeżyje. W 1994 roku Echeverría został wyniesiony przez Jana Pawła II do godności kardynała. W 1985 roku papież Polak odwiedził kościół, gdzie modlił się przed kopią obrazu z Jasnej Góry. Dziś przed świątynią stoi pomnik świętego Jana Pawła II, a jego wizerunek jest także uwieczniony na płaskorzeźbie ołtarza.

Święty Jan Paweł II jest ciągle obecny w sercach i pamięci Ekwadorczyków. Znają go praktycznie wszyscy, a jego wizerunek pojawia się w różnych miejscach. Czasem się go można spodziewać – jak figury Jana Pawła II w katedrze w Cuenca, którą odwiedził podczas pielgrzymki. Czasem zaś można natknąć się na niego w niespodziewanych miejscach. „El papa viajero – papież podróżnik” – plakat opatrzony takim napisem znalazłem chociażby wiszący przy kasie jednej z restauracji. Mały element polskości w sercu odległego kraju – pozornie mały, a jednak w dużym stopniu kształtujący odbiór całego narodu przez drugi naród, kilkanaście tysięcy kilometrów od Wadowic.

Artykuł Piotra M. Bobołowicza pt. „El papa viajero – Papież-podróżnik w Ekwadorze” znajduje się na s. 12 majowego „Kuriera WNET” nr 71/2020.

 


  • Do odwołania ograniczeń związanych z obowiązującym w Polsce stanem epidemii, „Kurier WNET” będzie można nabyć jedynie w wersji elektronicznej (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) w cenie 7,9 zł pod adresem: e-kiosk.pl, egazety.pl lub nexto.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.

O wszelkich zmianach będziemy Państwa informować na naszym portalu i na antenie Radia Wnet.

Artykuł Piotra M. Bobołowicza pt. „El papa viajero – Papież-podróżnik w Ekwadorze” na s. 12 majowego „Kuriera WNET” nr 71/2020

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Stalin wiedział, że Polska wpływała na wydarzenia na terenie sowieckiej Ukrainy i wspierała ukraiński patriotyzm

Plan Piłsudskiego, by wykorzystać sowiecką politykę ukrainizacji w celu odbicia Ukrainy, został udaremniony. W 1930 r. było już pewne, że tajna wojna na terenie wroga została przez Polskę przegrana.

Wojciech Pokora

Gdy w 1926 r. Józef Piłsudski wrócił do władzy, dawno straciliśmy inicjatywę wywiadowczą na kierunku wschodnim. Polska, podobnie zresztą jak Estonia, Łotwa, Finlandia, Rumunia, a nawet Francja i Wielka Brytania (oczywiście w różnym stopniu), była zinfiltrowana przez wywiad sowiecki, który co najmniej od 1921 r. prowadził wielką akcję dezinformacyjną pod kryptonimem „Trust”. (…) W Polsce agenci „Trustu” wniknęli głęboko w struktury państwa, czego przykładem niech będzie fakt, że np. legalnie otrzymywali polskie paszporty i posługiwali się polską pocztą dyplomatyczną. Jak pisał Władysław Michniewicz, polski oficer wywiadu pracujący w Estonii, sowietom udało się nawet przesłać zaszyfrowany polskim kodem komunikat. W szczytowym okresie operacji zaangażowali w nią niewyobrażalną na tamte czasy liczbę 5 tysięcy agentów i funkcjonariuszy.

I chociaż wielu ekspertów twierdzi, że operacja „Trust” bądź jej pochodne trwają do dzisiaj, oficjalne jej zakończenie zbiegło się w czasie z powrotem do polityki Józefa Piłsudskiego. Od tego momentu Polska próbowała na nowo odzyskać kontrolę na kierunku wschodnim.

Problem dziurawej granicy zauważono już wcześniej, dlatego w 1924 r. podjęto decyzję o powołaniu wojskowej formacji do jej ochrony. Piłsudski planował rozbudowę koncepcji systemu ochrony granic przez wojsko o kolejne kierunki (północ, południe i zachód), ale spotkało się to z silnym oporem wewnętrznym i zewnętrznym. Od tej pory KOP kojarzyć się miał tylko i wyłącznie z granicą wschodnią.

Na posiedzeniu Rady Ministrów 16 sierpnia 1926 r. Piłsudski dokonał zmiany kursu wobec mniejszości narodowych. Wówczas właśnie zlecono gruntowną rewizję polskiej polityki wobec obywateli innych narodowości. O ile koncepcja endecka opierała się na przekonaniu, że mniejszości da się zasymilować, o tyle obóz Piłsudskiego postanowił włączyć je w ustrój państwa polskiego i uczynić lojalnymi obywatelami Rzeczypospolitej. (…)

Piłsudski jeszcze na początku lat 20. przygotował własną ofertę dla Ukraińców. Kluczowa była w tym postawa Rządu Ukraińskiej Republiki Ludowej na Emigracji. Postanowiono zainspirować Ukraińców do wyciągnięcia wniosków z prowadzonej w sowietach polityki ukrainizacji, której postawiono w pewnym momencie tamę.

Uświadomienie mieszkańcom republik radzieckich, że w ramach tego państwa nie osiągną niepodległości, stało się zalążkiem większej strategii, nazwanej prometeizmem.

W 1926 w Paryżu założono organizację „Prometeusz”, w skład której weszli z czasem przedstawiciele Azerbejdżanu, Kozaków Dońskich, Gruzji, Idel-Uralu, Ingrii, Karelii, Komi, Krymu, Kubania, Kaukazu Północnego, Turkiestanu i Ukrainy.

Prometeizm nie stał się nigdy oficjalnym programem ani rządu, ani żadnej partii w Polsce, jednak po przewrocie majowym Piłsudski zaczął go wdrażać w życie. Koordynację projektu powierzył zaufanym ludziom umieszczonym w różnych resortach – Spraw Zagranicznych, Obrony, Spraw Wewnętrznych oraz Wyznań Religijnych i Oświecenia Publicznego, a koordynację przedsięwzięcia powierzył Tadeuszowi Hołówce. Prometejczycy otrzymali na działanie tajny budżet.

Uruchomienie tego programu wskazywało wprost na kierunki polityki zagranicznej Piłsudskiego, który bagatelizował zagrożenie ze strony Niemiec, a jego głównym zadaniem było dążenie do rozbicia Rosji na wiele państw narodowych.

Działania te realizowane były na szeroką skalę. Hołówko nawiązywał relacje z przedstawicielami państw, które mogły wesprzeć Piłsudskiego w jego dążeniach. Nawiązano także bliskie stosunki z Teheranem i Ankarą, gdzie utworzono przyczółki programu prometejskiego. Ważnym ośrodkiem był Paryż.

Duży nacisk położono na kraje kaukaskie, silnie obsadzając konsulat w Tbilisi, którego aktywność została zauważona. Już w 1927 r. przed sądem w Charkowie stanęła grupa Gruzinów zaangażowanych w program prometejski, których zeznania obciążyły Hołówkę. Moskwa wzięła go na celownik. Wcześniej zrobiła to samo z Petlurą, który został zamordowany przez sowieckiego agenta 25 maja 1926 r. W 1927 r. na terenie Polski odtworzono armię Ukraińskiej Republiki Ludowej, w skład polskiej armii weszło zaś trzydziestu pięciu Ukraińców na stanowiskach oficerów kontraktowych. Jednym z nich był Pawło Szandruk.

Na sowieckiej Ukrainie utworzono tajną placówkę wywiadowczą o kryptonimie „Hetman”, na której czele stanął Mykoła Czebotariw, były szef osobistej ochrony Petlury podczas wyprawy na Kijów. Czebotariw raportował o sukcesach wywiadowczych, a jednocześnie prowadził grę z formalnym następcą Petlury Andrijem Liwyckim o przywództwo w Ukraińskiej Republice Ludowej. Oznajmił, że Ukraińcy w Związku Radzieckim pragną odtworzenia URL, ale przywódcy na uchodźstwie są oderwani od ich spraw, w związku z tym ci, z którymi się kontaktuje, nie chcą utrzymywać relacji z oficjalnymi władzami państwa podziemnego. Czebotariw raportował, że nawiązał bliską łączność z działającym na terenach dawnego URL Związkiem Walki o Niezależną Ukrainę, tajną organizacją, która szukała możliwości zbudowania sojuszu z Polską. Działalność Czebotariwa w połączeniu z akcją w Polsce dawała obraz dobrze przygotowanego planu na odbicie Ukrainy spod władzy sowieckiej. Jednak znów nie doceniono bolszewików.

Do dziś do końca nie wyjaśniono sytuacji związanej z działalnością placówki „Hetman”, jednak najbardziej prawdopodobnym wydaje się, że mieliśmy do czynienia z mistyfikacją podobną do sowieckiej operacji „Trust”.

Najpewniej Czebotariw był sowieckim agentem, który od początku działał na niekorzyść URL i Polski. Plan Piłsudskiego, by wykorzystać sowiecką politykę ukrainizacji w celu odbicia Ukrainy, został udaremniony. W 1930 r. było już pewne, że tajna wojna na terenie wroga została przez Polskę przegrana. Mimo że na skutek mistyfikacji Czebotariwa wiele działań okazało się pozornymi, nie ulega wątpliwości – i wiedział o tym także Stalin – że Polska prowadziła politykę wywierania wpływu na wydarzenia na terenie sowieckiej Ukrainy i wspierała ukraiński patriotyzm.

Cały artykuł Wojciecha Pokory pt. „Dlaczego doszło do Katynia?” (II) znajduje się na s. 9 majowego „Kuriera WNET” nr 71/2020.

 


  • Do odwołania ograniczeń związanych z obowiązującym w Polsce stanem epidemii, „Kurier WNET” będzie można nabyć jedynie w wersji elektronicznej (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) w cenie 7,9 zł pod adresem: e-kiosk.pl, egazety.pl lub nexto.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.

O wszelkich zmianach będziemy Państwa informować na naszym portalu i na antenie Radia Wnet.

Artykuł Wojciecha Pokory pt. „Dlaczego doszło do Katynia?” (II) na s. 9 majowego „Kuriera WNET” nr 71/2020

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Stan epidemii nie uzasadnia paroksyzmów politycznych, z którymi mamy do czynienia. Struktura państwa nie sprawdza się

Trudno powiedzieć, co będzie ostatecznym pretekstem, ale w najbliższym czasie musi dojść do przesilenia. Może będzie to sprawa wyborów. A raczej chaos – w ochronie zdrowia czy w gospodarce.

Ryszard Skotniczny

Jeśli uznać, iż bałagan, jaki powstał, nie jest adekwatny do zagrożenia, trzeba zapytać o jego faktyczne przyczyny. Diagnoza wydaje się jasna. Stan kryzysu – może nie znikomego, ale też nie zagrożenia egzystencjalnego – udowodnił niewydolność systemu politycznego. Jego istota to partiokracja, polegająca na stopniowym eliminowaniu klasycznych władz publicznych na rzecz dominacji partii.

Niestety problem polega na tym, że partie przez kilkanaście ostatnich lat nie bardzo nam się udały. Wyrosły struktury oportunistyczne, nastawione nie na troskę o interes narodu i państwa, a na interesy własne jako klasy, a może nawet kliki. To z tego powodu np. działania sejmu stały się fikcją. Stopniowo; nie tylko za rządów PiS – już wcześniej. Ograniczenie czasu wystąpień, praw opozycji, manipulowanie projektami rządowymi i parlamentarnymi. To, co zobaczyliśmy w ostatnich tygodniach, to tylko zwieńczenie procesu. Zjawiska, które sprawiają, że większość ludzi pyta – po co komu właściwie taki parlament?

Trudno powiedzieć, co będzie ostatecznym pretekstem, ale w najbliższym czasie musi dojść do przesilenia. Może będzie to sprawa wyborów. A raczej chaos – w ochronie zdrowia czy w gospodarce. Oby nie wszystko naraz. (…)

Fundamentem patologii są zasady finansowania partii politycznych.

Skoro partie pobierają z budżetu państwa gigantyczne kwoty, a posłowie są pariasami, którzy nic nie mogą, zdanymi wyłącznie na widzimisię swoich liderów – jest oczywiste, że taka sytuacja prędzej czy później musiała doprowadzić do totalnych rządów partii. (…) Jeśli zmiany mają nastąpić, jednym z pierwszych kroków musi być zaprzestanie finansowania partii z budżetu państwa. (…)

Szybka i definitywna likwidacja tego systemu wymaga bardzo prostych kroków. Można to załatwić jedną, nawet niezbyt długą ustawą. W ustawie o partiach politycznych z dnia 27 czerwca 1997 roku trzeba po prostu wykreślić przepisy art. 28 do 34c, mówiące o subwencjonowaniu partii z budżetu państwa. Jeśli chcemy pozostawić finansowanie polityki ze środków publicznych (bo obawiamy się korumpowania życia publicznego przez bogatych lub czynniki zewnętrzne), zaoszczędzone w ten sposób środki należy podzielić między posłów.

(…) Jeśli mamy wydawać pieniądze publiczne na działalność polityczną, powinny one iść nie do partyjnych centrali w Warszawie, a do lokalnych środowisk posłów i senatorów w całej Polsce. Tak, by mieli oni środki na realne przygotowanie się do prac parlamentarnych. Innymi słowy, wykreśleniu przepisów w ustawie o partiach politycznych powinno odpowiadać dopisanie do art. 23a ustawy o wykonywaniu mandatu posła i senatora z dnia 9 maja 1996 roku fragmentu o mniej więcej takiej treści:

„Kwotę subwencji partyjnych należy równo rozdzielić na 560 (liczba posłów i senatorów) biur poselskich, z przeznaczeniem na ich roczną działalność”. I oczywiście opisać precyzyjnie zasady działalności tych biur i ich kontroli.

Jeśli polski parlament podjąłby takie decyzje, następnego dnia wszystko by się zmieniło.

Cały artykuł Ryszarda Skotnicznego pt. „Demokracja to nie partiokracja” znajduje się na s. 18 majowego „Kuriera WNET” nr 71/2020.

 


  • Do odwołania ograniczeń związanych z obowiązującym w Polsce stanem epidemii, „Kurier WNET” będzie można nabyć jedynie w wersji elektronicznej (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) w cenie 7,9 zł pod adresem: e-kiosk.pl, egazety.pl lub nexto.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.

O wszelkich zmianach będziemy Państwa informować na naszym portalu i na antenie Radia Wnet.

Artykuł Ryszarda Skotnicznego pt. „Demokracja to nie partiokracja” na s. 18 majowego „Kuriera WNET” nr 71/2020

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Polskie Linie Oceaniczne. Zniszczono piękny owoc trudu bardzo wielu ludzi morza i morskiego zaplecza. Pozostał ogryzek

Na razie nie widać, by przypominano sobie, czym mogłoby być dla kraju nasze morze, 500 km wybrzeża, wspaniałe porty i jeszcze niedawne tradycje. A gdzie są statki? Zapytajcie Tuska, Lewandowskiego.

Stefan Truszczyński

Kapitan Żeglugi Wielkiej Jerzy Nierojewski prowadził statki w konwojach atlantyckich w czasie II wojny światowej. Pod pokładem, w maszynach jednostek płynących z pomocą Europie, dowodził cheef mechanik, góral z Podkarpacia, Mieczysław Kołodziej. Przetrwali. Całe życie zawodowe, marynarskie, poświęcili potem pracy w Polskich Liniach Oceanicznych, których macierzystym portem była Gdynia, a polem działania przez kilkadziesiąt lat – cały świat.

Stopniowo budowano firmę. Już w 1965 roku (wtedy robiono te zdjęcia) miała ponad 80 jednostek – drobnicowców, masowców, dużych jak na owe czasy, od kilku do kilkunastu tysięcy DWT, a ćwierć wieku później PLO podwoiły stan posiadania. Dziś firma się nie liczy! Nie ma już statków pod polską banderą.

Setki oficerów, jak Nierojewski, Kołodziej i mój ojciec, tysiące marynarzy Polskiej Floty Handlowej spoczywają na cmentarzach Gdyni, Gdańska, Sopotu. Oni pytają, choć nikt nie słyszy ich głosu rozgoryczenia: kto to wszystko utopił, sprzedał za bezcen, unicestwił? (…)

Obcy armatorzy dostali za darmo najpierw flotę, a potem ludzi. Jaki kraj, jacy głupi ludzie nim rządzący tak postępują?

Pasażerowie

PLO-wskie statki to także miejsca pasażerskie. „Batory” – najpiękniejszy, zbudowany przed wojną we Włoszech, a potem „Stefan Batory”, odkupiony jako „MASDAM” od Holendrów. Łza się w oku kręci. To wielka historia, kontynuacja przedwojennych transatlantyków. W Muzeum Emigracji w Gdyni jest wielki model „Batorego”, zdjęcia, filmy, pamiątki po innych statkach PLO. Chwała prezydentowi miasta Wojciechowi Szczurkowi za ten najbardziej gdyński z wszystkiego, co gdyńskie, obiekt. Nie ma już Dworca Morskiego, pozostała jednak namiastka.

Pasażerowie, amatorzy niezapomnianych podróży morskich, mogli też korzystać z kabin pasażerskich na prawie wszystkich jednostkach PLO. Rezerwowali tam miejsca ludzie z wielu krajów. Z reguły kto raz odbył rejs, a był dla załogi zawsze gościem specjalnym, wracał po wielokroć. Pływali też pisarze, artyści. Podróż handlowym statkiem PLO, wielomiesięczna często, to było coś zupełnie niezwykłego. Firma zarabiała dodatkowo, wspomnienia, książki pozostawały.

Tego wszystkiego już nie ma. Zniszczono piękny owoc trudu bardzo wielu ludzi morza i morskiego zaplecza. Pozostał ogryzek.

Statki

Budowane, kupowane – flota była stale modernizowana, nowoczesna. Po polskich seriach – między innymi dziesięciotysięczników – pojawiły się olbrzymy. Ludzie, którzy prowadzili je po morzach i oceanach, to była kadra o najwyższych kwalifikacjach. Polska flota handlowa była bezpieczna. Taką miała opinię.

Dziś jest kilka szkół (nawet akademii!) morskich. Są znakomite szkoły prywatne i studenci z wielu krajów. Tylko statków polskich już prawie nie ma.

Nowa dyrektor Polskich Linii Oceanicznych dobrze rokuje. To Pani Dorota Arciszewska, była waleczna posłanka. Toczyła głośne boje z niemiecką uzurpatorką. Przegrała, bo nie dostała odpowiedniej pomocy ze strony państwa, które dzielnie reprezentowała. W ostatnich wyborach parlamentarnych koledzy z PiS zepchnęli ją na dalszą pozycję. Teraz jest menedżerem zniszczonego zakładu. Wielki PLO-wski budynek przy 10 Lutego, ulicy reprezentacyjnej, zajęli inni. Dyrekcja PLO urzęduje w Domu Marynarza, hotelu, wprawdzie ładnym i zasłużonym, a nawet leżącym przy ulicy Piłsudskiego – ale w porównaniu z tym, gdzie była poprzednio, to degradacja. Czy Pani Arciszewska, nosząca zobowiązujące historycznie nazwisko, córka Kapitana Żeglugi Wielkiej, da radę obojętności naszych decydentów w sprawach morza? Zobaczymy. Na razie nie widać – poza pustym gadaniem, obietnicami – by przypominano sobie, czym mogłoby być dla kraju nasze morze, 500 kilometrów wybrzeża, wspaniałe porty, no i nie tak dawne jeszcze tradycje. Ale gdzie te statki? Zapytajcie Tuska, Lewandowskiego.

Cały artykuł Stefana Truszczyńskiego pt. „Kto utopił PLO?” znajduje się na s. 16 majowego „Kuriera WNET” nr 71/2020.

 


  • Do odwołania ograniczeń związanych z obowiązującym w Polsce stanem epidemii, „Kurier WNET” będzie można nabyć jedynie w wersji elektronicznej (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) w cenie 7,9 zł pod adresem: e-kiosk.pl, egazety.pl lub nexto.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.

O wszelkich zmianach będziemy Państwa informować na naszym portalu i na antenie Radia Wnet.

Artykuł Stefana Truszczyńskiego pt. „Kto utopił PLO?” na s. 16 majowego „Kuriera WNET” nr 71/2020

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego