Kobranocka – ten dobry, polski punk’n’roll. Muzyczny Wtorek i Kobra po kolei. Zaprasza Tomasz Wybranowski.

Na ten moment czekali w Irlandii wszyscy emigranci, których los rzucił na Szmaragdową Wyspę po 2004 roku. Legenda polskiej sceny rockowej zawitała wreszcie do Dublina wiosną 2007 roku! Pamiętam jak się zżynałem na bzdury wypisywane przez dziennikarzy „Polskiego Heralda”. Twierdzili stanowczo, że Kobranocka robi wszystko pod publiczkę starając się schlebiać gustom słuchaczy, aby … komercyjnie się sprzedać. No cóż, wystarczy poznać bliżej historię tej zasłużonej dla polskiej […]

Na ten moment czekali w Irlandii wszyscy emigranci, których los rzucił na Szmaragdową Wyspę po 2004 roku. Legenda polskiej sceny rockowej zawitała wreszcie do Dublina wiosną 2007 roku!

Pamiętam jak się zżynałem na bzdury wypisywane przez dziennikarzy „Polskiego Heralda”. Twierdzili stanowczo, że Kobranocka robi wszystko pod publiczkę starając się schlebiać gustom słuchaczy, aby … komercyjnie się sprzedać. No cóż, wystarczy poznać bliżej historię tej zasłużonej dla polskiej muzyki formacji by wiedzieć, że to absolutna nieprawda.

Tomasz Wybranowski

 

Początków zespołu Kobranocka trzeba poszukiwać w gąszczu zdarzeń szarych lat 80 – tych ubiegłego wieku. Wtedy to grupa młodych mieszkańców Torunia postanawia rozświetlić swoje smutne życie w PRL grając swoją muzykę.

Liderem tych awangardowych działań od początku był Andrzej „Kobra” Kraiński. Najpierw powstał Latający Pisuar, potem Nowo – Mowa, która przeobraziła się w końcu w Kobranockę.

W jej pierwszym składzie znaleźli się „Szybki Kazik” – Jacek Bryndal i Kieliszek – Tomek Kosma. Potem do zespołu dokoptował saksofonista Waldemar Zaborowski i perkusista legendarnej Republiki – Sławek Ciesielski.

Andrzej „Kobra” Kraiński, prawdziwy rockowy buntownik z charakterem. Fot. Paweł „Pablo” Walimowicz.

 

Przełomowym momentem w karierze Kobranocki była wspólna trasa po Polsce z czołową punkową grupą Die Toten Hosen  (1985 r.). Sukces tej trasy ułatwił Kobrze i reszcie załogi nagranie kilku piosenek w studiu bydgoskiej rozgłośni.

Z 9 zarejestrowanych kompozycji większość trafiła na szczyt listy przebojów Rozgłośni Harcerskiej w popularnym IV Programie Polskiego Radia. 

W latach 80 – tych XX wieku była to najodważniejsza ogólnopolska stacja radiowa.

Undergroundowymi hitami stały się między innymi „I nikomu nie wolno się z tego śmiać” (cover Die Toten Hosen, „I chociaż was olewam / Los calabinieros / 5 minut”„Póki to nie zabronione (wywróć się na lewą stronę)”.

W sierpniu 1986 roku Kobranocka zagrała brawurowo na festiwalu w Jarocinie i została okrzyknięta głównym laureatem publiczności. Zwyciężyli bezapelacyjnie, choć jadąc na festiwal myśleli, że wystąpią tam jako … początkująca gwiazda.

Jak wspominał Kobra w wywiadach dla Radia WNET i irlandzkiej rozgłośni NEAR FM, Kobranocka na festiwal jarociński jechała z myślą, że zagra tam, jako już uznany zespół. A jednak… Musieli wziąć udział w konkursie w ogóle  nie mając takiej świadomości. Do Jarocina powracali jeszcze sześć razy.

Pochwały na temat grupy Andrzeja „Kobry” Kraińskiego (wczorajszego jubilata, urodzonego 3 maja) i Jacka „Szybkiego Kazika” Bryndala wypowiadali na antenach najważniejsi wówczas dziennikarze radiowi w Polsce.

W roku 1987 dla wydawnictwa Klub Płytowy RAZEM Kobranocka zarejestrowała materiał na swoją pierwszą płytę. Światło dzienne album ujrzał kilkanaście miesięcy później. Trzeba także powiedzieć, że Andrzeja Kraińskiego i zespół nie rozpieszczała cenzura.

Na 14 piosenek odrzucono aż 11! Ale na szczęście wszystko skończyło się dobrze.

„Sztuka jest skarpetką kulawego” stał się albumem ważnym, słuchanym i szanowanym przez słuchaczy. Któż z roczników przełomu lat 70/80 nie zna „Ela czemu się nie wcielasz”, „List z poligonu (pola boju)” (ach ta cenzura J ) czy „Ballady dla samobójców”.

Potem pojawiły się kolejne krążki „Kwiaty na żywopłocie”„Ku nieboskłonom”.

Wielkim przebojem stała się piosenka „Kocham Cię jak Irlandię”. Andrzej „Kobra” Kraiński nie wspomina jednak najlepiej nagrania i miksu utworu. Powód?

Nienawidzę tego seplenienia! Nie mam z tym problemu. Ale realizatorka postanowiła się pobawić w wyczyszczenie szumów. Zrobiła to w taki sposób, że powycinała ostatnie głoski w zbitkach dyftongów. Nie usłyszycie więc „sz” tylko „s” i takie tam. Na szczęście nie każdy to wyłapał. – wspominał po latach na antenie Polskiej Tygodniówki NEAR FM Andrzej Kobra Kraiński.

Album „Kwiaty na żywopłocie” przyniósł nie tylko wspomniany już szlagier „Kocham Cię jak Irlandię”, ale i klasyczny rockowy uwtór „Stepowanie kota w mroku” i nadzwyczajny, niemal transowy, szamański utwór tytułowy z tekstem, który zapada w pamięć.

Kolejna płyta „Ku nieboskłonom” przyniosła formacji z Torunia szczytowy moment popularności. Album zdecydowanie rockowy, ale panowie nie zapomnieli co to szybkie, punkowe granie z mocnym przekazem. No i jeszcze ich wersja Niemenowskiego klasyka „Wspomnienie”.

Kolejne albumy grupy to „Niech popłyną łzy”, gościnnym udziałem m.in. Katarzyny Nosowskiej i Edyty Bartosiewicz, z niezwykłym, przejmującym „Chrystus rodzi się codzień” i rockowym klasykiem „Noc ogonem szatana” (1994), „O miłości i wolności” (2001), gdzie pojawił się mistrz klawiszy Bogdan Hołownia (ponadczasowy i wieszczy „Chroma Europa” i „Koncert” z 2002 roku.

W 2005 r. Kobranocka wystąpiła na kilku znaczących koncertach, m.in. na „Festiwalu Jedynki” w Sopocie, „PRL Festival” w Jarocinie, oraz „Dniu Kotana”. Generalnie Kobra i przyjaciele hucznie obchodzili dwudziestolecie działalności artystycznej.

 

Rok później ukazała ich kolejna płyta „Sterowany jest ten świat”, którą wydało Polskie Radio. Brzmieniowo i muzycznie krążek utrzymany był w charakterystycznym dla Kobranocki klimacie: ostre gitarowe granie, post – punkowe zacięcie, domieszka klasycznych ballad i niebanalne słowa Ordynata Michorowskiego, nadwornego tekściarza grupy.

Na albumie znalazło się 15 premierowych piosenek i eden cover – „Mówię Ci, że” z repertuaru Tiltu. Ta ostatnia piosenka była pierwszym singlem z płyty. Utwór ten w wykonaniu Kobranocki przez kilkanaście tygodni nie schodził z czołówek list przebojów.

Drugi singel „Jak zapomnieć Cię” cieszył się również wielkim powodzeniem na listach i play – listach radiowych.  W 2006 r. zespół promował album „Sterowany jest ten świat” biorąc udział w wielu nagraniach dla stacji telewizyjnych  (m.in.: TVP 2, TVP 3, TV 4, 4 FunTV), radiowych ( koncert w Trójce – Studio im. Agnieszki Osieckiej), oraz wielu przeglądach i muzycznych na imprezach. 15 czerwca 2006 r. Kobranocka zagrała jako support przed koncertem zespołu Guns’N’Roses.

Kobranocka od zawsze jest gwiazdą Przystanku Woodstock. Nie inaczej było i w lipcu 2007 roku! Kobra i zespół zagrali w lipcową noc dla prawie dwustutysięcznej publiczności! Warto dodać, iż podczas tego koncertu został zarejestrowany materiał na pierwszą, oficjalną płytę DVD Kobranocki.
Oficjalna premiera srebrnego krążka opatrzonego tytułem: „Kocham Cię jak Irlandię. Przystanek Woodstock 2007 – Kostrzyń nad Odrą” przypadła na 14 lutego 2008 r.

25-lecie istnienia Kobranocka uczciła wydaniem kolejnej płyty „Spox!”. W ostatni dzień kanikuły, 31 sierpnia 2010 roku w toruńskiej Fosie Zamkowej odbył się specjalny urodzinowy koncert Kobranocki.

Zespół na scenie wsparli zaproszeni goście, m.in. Marek Piekarczyk (TSA), Dżej Dżej (Big Cyc), Wojtek Wojda (Farben Lehre) a także muzycy znani z występów w Kobranocce: Jacek Perkowski, były gitarzysta T.Love, perkusista legendarnej Republiki Sławomir Ciesielski oraz saksofonista Waldemar „Zbór IV” Zaborowski.

1 stycznia 2014 roku podczas tradycyjnego Noworocznego Koncertu Prezydenckiego w reprezentacyjnym Dworze Artusa w Toruniu ogłoszono, że zespół Kobranocka będzie miał swój autograf w Piernikowej Alei Gwiazd.

 

A potem aż dziewięć długich lat czekaliśmy na kolejny krążek Kobranocki. I wiecie co, było bardziej niż warto czekać.

Muzycznie album utrzymany jest w przesterowanych, choć melodycznych riffach znanych ze „SPOX!” czy „Sterowanego…”.

„My i Oni” nie nużą, krew krąży zdecydowanie szybciej a przesłanie zawarte w tekstach czternastu piosenek subtelnie, ale konkretnie kopią słuchaczy w miejsce, gdzie plecy kończą swoją nazwę.

Lirycznie Kobranocka opisuje świat i ludzi (tak w Polsce, jak i pod innym niebem) takimi, jakimi są. Przeważają teksty o problemach społecznych z falą wielkiej i nieuzasadnionej nienawiści i braku nietolerancja („Hejter”), czy też nieustannym dokonywaniem hamletycznego wyboru mięzy własnym szczęściem i drogą a uszczęśliwianiem innych („Żyj po swojemu”) czy zatracaniu uczucia w codziennej bylejakości i braku działania („Jeżdżę na rezerwie”).

 

Znakomicie opisał Kobra stan polskiej duszy i naszych kompleksów przetykanych snami o potędze znanymi z wiersza Leopolda Staffa w piosence „Jesteśmy mistrzami”. To absolutny majstersztyk!

Tytułowy utwór „My i Oni” opowiada o dwóch stronach konfliktu. W starciu tym każda ze stron widzi rację tylko po swojej stronie a dialog nie jest możliwy. Kobranocka na „My i Oni” nie stroni od dosadnego języka a nawet wulgaryzmów. Ich użycie jednak jest uzasadnione.
W moim odczuciu to drugi najważniejszy album zespołu. Bardziej niż bardzo rekomenduję tę płytę nie tylko do przesłuchania, ale przede wszystkim do zakupu jej i regularnego odsłuchu „ku naprawie ducha i serca„. 

Zapraszam do trzech bloków tematycznych „Muzycznego Wtorku”: o 10:45, 15:00 i 18:05.

Tomasz Wybranowski

 

Kobranocka AD 2021. Od lewej: Jacek „Szybki Kazik” Bryndal – gitara basowa, śpiew, klawisze; współzałożyciel zespołu, po kilkuletniej przerwie (spowodowanej solowym projektem „Atrakcyjny Kazimierz”), powrócił do zespołu w 1996; Andrzej „Kobra” Kraiński (gitary, śpiew; założyciel zespołu, w składzie nieustannie od 1985 roku), Mateusz Senderowski (nowy perkusista) i Jacek Moczadło (gitara; w zespole od 2004). Fot. arch. Kobranocki.

 

„Ludzie czekają dziś albo na show, albo na tragedię, która urasta do rangi… show”. Rozmowa z zespołem Half Light

Zdarzają się {…] takie sytuacje, które chcę przetrawić poprzez tekst. Nigdy nie ukrywałem, że pisanie tekstów, i granie w zespole jest dla mnie rodzajem autoterapii – mówi Krzysztof Janiszewski.

Half Light to zespół, który po raz pierwszy zobaczyłem na żywo w roku 2013 na klatce schodowej jednego z toruńskich klubów. Roiło się wówczas na tychże schodach od takich gwiazd jak Zbigniew Krzywański i Sławek Ciesielski z Republiki oraz licznych legend przebogatego toruńskiego undergroundu muzycznego.

Szybko dało się wyczuć, że to środowisko tętni jakimś kompletnie innym życiem, niż środowiska artystyczne innych polskich miast. Duch Kobranocki, Rejestracji, a przede wszystkim duch Grzegorza Ciechowskiego nie tylko wszechwładnie unosił się nad Grodem Kopernika, ale przede wszystkim sprawiał, że wszyscy znani lub mniej znani toruńscy muzycy w moim bardzo subiektywnym odbiorze czuli się faktem swojej środowiskowej przynależności jakoś pozytywnie naznaczeni, ale i w jakiś nieuchwytny acz niezwykle wyczuwalny sposób zobowiązani.Trudno jest zwykłymi słowami tę toruńską inność opisać przybyszowi z zewnątrz, ale to, co rzuca się tam w oczy najbardziej, to niesamowita ilość zespołów, projektów, przeglądów i przeróżnych muzycznych wydarzeń, którymi nie tylko można by z powodzeniem obdzielić o wiele bardziej zaludnione miasta, lecz przede wszystkim które skupiają wszystkie liczące się w tej wyjątkowej społeczności nazwiska gwarantujące swoją historią pewną solidność i poziom, poniżej którego nikomu schodzić nie wolno.

W takim to właśnie miejscu pełnym legendarnych opowieści o czasach Bikini i starej Od Nowy oraz nieustannie tętniących życiem i muzyką pubów i klubów wzrastali artystycznie i pozaartystycznie Krzysztof Janiszewski, Piotr Skrzypczyk i Krzysztof Marciniak, czyli obchodząca 15 maja 2019 swoje 10-lecie istnienia grupa Half Light nazywana przez niektórych polskim Depeche Mode.

Twoje teksty to bardzo często historie dramatyczne, czasem dotykające także sfer intymnych. Czy przelewając na papier te wszystkie emocje i namiętności, czerpiesz z własnego życia, czy z obserwacji innych ludzi? 

Krzysztof Janiszewski: Czerpię przede wszystkim z obserwacji rówieśników, ale w wielu kwestiach są to też moje prywatne historie, które opowiadam w trochę inny sposób. Myślę, że wiele sytuacji, które pojawiają się na naszych płytach, są przeżyciami faceta w średnim wieku, który przechodzi z beztroskiego okresu młodzieńczego, kiedy to można spontanicznie robić głupie rzeczy, do momentu, w którym mężczyzna przynajmniej w jakimś stopniu powinien być już odpowiedzialny za swoje czyny.

Często się  zdarza, że bal wygrywa z otchłanią?

Krzysztof Janiszewski: Czasami tak. Ten bal, który jest w moim tekście, czasem jest balem radosnym, celebrującym jakiś sukces, ale jest też i bal, który pojawia się wtedy, kiedy idziemy na całość, kiedy popuszczamy zdrowe zasady postępowania i zwyczajnie… szalejemy! I nawet, jeśli staramy się zachować w tym wszystkim jakiś umiar, to niepohamowana chęć zdobycia czegoś za wszelką cenę i tak nieuchronnie pcha nas w otchłań.

W twoich tekstach dostrzegam dwa tematy wiodące. Pierwszy z nich, to duchowe spustoszenie człowieka wynikające z życia w takim, a nie innym systemie społeczno-politycznym, czyli ten codzienny wyścig szczurów i upiorna brutalność życia, która sprawia, że zaczyna brakować nam czasu na głębsze refleksje i okazywanie uczuć. Drugi temat to cielesna zmysłowość i siła dzikiej namiętności, czyli ta cała intymność, która zachodzi pomiędzy kobietą i mężczyzną. W związku z tym, że twoje spostrzeżenia w obu tych kwestiach są w mojej opinii niezwykle celne, mogę się jedynie domyślać, że w jakimś stopniu musiałeś je osobiście przeżyć. 

Przenieś do Kosza
Krzysztof Janiszewski: Na pewno. Jeżeli mówimy o kwestiach erotycznych, czyli damsko-męskich, to na pewno są to – nie będę ukrywał – sytuacje, które przeżyłem. Żyje 48 lat na tym świecie i przeżyłem wiele historii, które kładły się cieniem na moim życiu.

Zapewne mógłbym się w nich przejrzeć, jak w zwierciadle.

Krzysztof Janiszewski: Nie wiem, czy mam się z tego cieszyć, czy nie (śmiech)

Jeżeli choć w niewielkim stopniu poczułeś, że nie jesteś w tym sam, to się cieszę (śmiech).

Krzysztof Janiszewski: Na pewno są to historie, które nigdy nie brały się z  próżni i rzeczywiście zdarzają się nieraz takie sytuacje, które chcę przetrawić poprzez tekst, bo też nigdy nie ukrywałem, że pisanie tekstów, śpiewanie i granie w zespole jest dla mnie rodzajem autoterapii. Zawsze mówię o tym wprost i cieszę się, że mam taki, a nie inny sposób na odreagowanie, podczas gdy inni się zapijają, albo biorą niebezpieczne używki…

 …a ty wolisz wyrzucić to z siebie na scenie.

Krzysztof Janiszewski: Tak, jest to dla mnie jakiś rodzaj oczyszczenia i faktycznie jest kilka takich utworów, które naprawdę pomogły mi przeżyć, jak choćby „Prośba do następcy” Republiki. A co do sytuacji społeczno-politycznej i wyścigu szczurów, to ja myślę, że są to sytuacje, które w tych czasach, w jakich przyszło nam żyć, stały się już normalnością, nad czym oczywiście ubolewam, bo przecież doskonale pamiętam swoje dzieciństwo, młodość i wiem, że kiedyś tak nie było i że świat był inny. Współczesność stawia przed nami ogromne wyzwania i najchętniej wziąłbym sobie od niej na jakiś czas urlop.  Najsmutniejsze jest to, że naprawdę wiele jest dziś takich osób, które drugiego człowieka mogą pchnąć w otchłań i jeśli chcemy prowadzić normalne życie, to niestety prędzej czy później będziemy zmuszeni z tą rzeczywistością się zmierzyć, ale jednocześnie ta nieustanna pogoń za wszystkim powoduje, że człowiek staje się dziś coraz bardziej oschły, wyalienowany i naładowany złymi emocjami.

Dlaczego wszystkie ważne słowa, które chcieliście przekazać światu, postanowiliście 11 lat temu „opakować” w muzykę elektroniczną? Granie elektroniki w granicach Polski to nie od dziś inicjatywa z góry skazana na niszę i nie powiem chyba nic odkrywczego, jeśli stwierdzę, że gdyby Marek Biliński urodził się we Francji, byłby dziś prawdopodobnie tak popularny jak Jean-Michel Jarre.

Krzysztof Janiszewski: Jest to sytuacja, która pojawiła się w moim życiu w roku 2009. Grałem wcześniej w zespole Vitamina, który był zespołem stricte rockowym i w pewnym momencie uznałem, że w tej formule nie mam osobiście już nic więcej do przekazania. Wszystko, co wtedy się u mnie działo, zaczęło być wtórne i przestawało dawać mi satysfakcję. Było nas wielu, ale byliśmy bez pomysłów i robiliśmy coś, co już nas nie cieszyło i właśnie wtedy pojawiła się idea, by spróbować innych nut, innych dźwięków i innych barw.

 Piotrze, czy od początku swojej przygody z muzyką byłeś pianistą?

Piotr Skrzypczyk: Nie, ja swoje pierwsze kroki stawiałem z gitarą i poezją śpiewaną przy ognisku. Jakieś zespoły – owszem – też były, ale elektronika zawsze była dla mnie najbardziej istotną sprawą i od momentu, kiedy mogłem już poprosić rodziców, żeby mnie w tej dziedzinie wsparli, oni to uczynili i od tego czasu kombinuję z tą muzyką na dobre. Podobnie jak dla Krzyśka, rok 2009 był dla mnie też takim momentem przejścia i co najważniejsze – było ono dla mnie dość naturalne, a to, że Krzysiek zaprosił mnie do tego projektu, było dla mnie o tyle ciekawe, że łączyliśmy siły pochodzące z bardzo różnych stron i kiedy chwilę później doszedł do zespołu Krzysiek z gitarą, okazało się, że z tego wszystkiego można zrobić naprawdę coś ciekawego.

 Krzysiu, co w brzmienie zespołu elektronicznego wnosi gitarzysta? Twój instrument prawie każdemu kojarzy się z tradycyjnym zespołem rockowym, czyli gitara, bas, wokal, perkusja. Jak odnalazłeś się w składzie: wokal, gitara, klawisze i perkusyjny automat?

Krzysztof Marciniak: Podobnie jak Krzysiek, grywałem wcześniej muzykę może nie stricte rockową, ale na pewno z pogranicza rocka progresywnego. Kiedy chłopaki zaprosili mnie do współpracy, stwierdziłem, że projekt jest na tyle interesujący, że z przyjemnością będę z nimi grał. Krzyśka poznałem kilka lat wcześniej. Szukaliśmy z ówczesnym zespołem wokalisty i Krzysiek akurat się zgłosił. W ciągu kilku miesięcy nagraliśmy nawet kilka numerów, ale niestety zespół nie przetrwał zbyt długo, ale kiedy po dwóch latach Krzysiek zaproponował mi udział w HL, stwierdziłem, że jest to dla mnie interesujące. Zawsze lubiłem wyzwania gitarowe. W Half Light wymagane jest zupełnie inne podejście do gitary, niż w przypadku składu standardowego. Początkowo w muzyce HL gitara była tylko smaczkiem, dopełnieniem całości, ale z czasem jej rola uległa zmianie.

Początkowo nie za bardzo przemawiało do ciebie pisanie tekstów w języku polskim. Teraz piszesz tylko po polsku. Co się stało?

Krzysztof Janiszewski: Było to konsekwencją tego, co zdarzyło się wcześniej. W roku 2009 poczułem próżnię i nie potrafiłem odnaleźć się ani w mojej muzyce, ani w moich tekstach. Język angielski dawał mi możliwości do wyśpiewania melodii, bo jest to język, który daje możliwość łatwego przechodzenia od frazy do frazy. Ten pomysł po jakimś czasie też się jednak wyczerpał, ponieważ anglojęzyczne  teksty były mało osobiste i w pewnym momencie ponownie straciłem pomysł, o czym mam dalej pisać. I wtedy przyszła mi do głowy myśl, czy nie byłoby dobrze wrócić do języka ojczystego aby, mój przekaz stał się bardziej osobisty.

 Wasz debiutancki album Night In The Mirror był w całości anglojęzyczny. 

Krzysztof Janiszewski: Ten materiał naszym zdaniem wypadł muzycznie i tekstowo dobrze, ale po nim pojawiła się u mnie poprzeczka, której nie byłbym już w stanie przeskoczyć. Trzeba więc było wrócić do języka polskiego, żeby przekazać swoje myśli bardziej konkretnie i ubrać je we właściwe słowa. Ta decyzja pozwoliła zespołowi pójść dalej. W pewnym sensie był w tej decyzji też nieświadomy nacisk naszej publiczności, bo kiedy nagraliśmy płytę Nowe orientacje, to można było usłyszeć wiele głosów, że świetnie się nas słucha po polsku.

 Czyli oddanie hołdu Grzegorzowi Ciechowskiemu w jakimś stopniu wyznaczyło wam kierunek rozwoju?

Krzysztof Janiszewski: Tak! Pozwoliło nam to na zrobienie kolejnego kroku i dlatego potem pojawił się Półmrok – płyta, której tytuł jest nieco przewrotny, bo jeżeli przetłumaczysz sobie nazwę naszego zespołu i zderzysz ją z tytułem płyty, to łatwo zauważysz, że życie nasze zbyt kolorowe jednak nie jest.

 O tym wydawnictwie bardzo pięknie wypowiedział się Tomasz Wybranowski: „Półmrok to trzynaście kompozycji, które przynoszą słuchaczom morze refleksji i uspokojenia po całodniowej „szczurzej galopadzie”. Każdemu radzę przesłuchać album w całości, od początku do końca. Najlepiej samotnie, tak by każde słowo Krzysztofa Janiszewskiego i wszelki akord, dźwięk, szelest dotarł w czuły punkt. Nasz czuły punkt, gdzieś na przełęczy duszy i serca. Zabiegani, zdenerwowani, w wiecznym „nie-do-czasie” tracimy z oczu to, co najważniejsze: siebie i swoje marzenia. A być może nawet prawdziwe wyobrażenia o nas, bo bez zakłamania codzienności i gier w jakie jesteśmy uwikłani”. Dla mnie natomiast ten krążek jest fenomenalnym żądłem kłującym świat bezdusznych korporacji i zblazowanych celebrytów.

Krzysztof Janiszewski: O tym mówi właśnie „Salto mortale”, które także najlepiej nawiązuje do tego, o czym napisał Tomek Wybranowski, bo tak naprawdę ludzie czekają dziś albo na show, albo na twoją tragedię, która urasta do rangi… show, czekają na twój ostatni krok, chcąc obejrzeć transmisję z twojej śmierci, czy z innych niewyobrażalnych historii, które jeszcze nie tak dawno byłyby nie do przyjęcia, byłyby społecznie niemoralne, nieakceptowalne i odrzucone. No cóż… każdy cyrk ma swoje małpy, a dziś niestety im bardziej będziesz chamski, albo wulgarny, tym będziesz bardziej popularny i tym prędzej zbierzesz finansowe i medialne kokosy, natomiast ci artyści, którzy opowiadają o swoich przeżyciach, o swoich emocjach, są obecnie spychani przez media i wytwórnie płytowe na dalszy plan, z którego tak naprawdę nie są w stanie się nigdy wygrzebać. Należy pamiętać, że media zawsze kształtowały gusta. I tak, jak w latach 70-tych, czy w 80-tych panowie Piotr Kaczkowski i Marek Niedźwiecki kształtowali nasze gusta, tak obecnie gusta młodych ludzi  kształtuje Sylwester w Zakopanem i Roztańczony Narodowy.

 Kiedyś ludzie byli na tyle muzycznie wyrobieni, że istniało pojęcie tak zwanego obciachu. Nikt szanujący się nie przyniósłby w latach 80-tych na prywatkę nagrań, które mogłyby go towarzysko zdyskredytować. Dziś kicz i obciach są absolutnie trendy i nie tylko nikt się już nie wstydzi takiej muzyki wykonywać, lecz – i to jest najsmutniejsze – coraz mniej jest takich osób, którzy mieliby odwagę otwarcie skrytykować takie wydarzenie, żądając zapewnienia minimum poziomu artystycznego.

Krzysztof Janiszewski: Jednocześnie należy się cieszyć, że w powodzi wszechobecnej komercji, wciąż można odnaleźć takie stacje radiowe jak Radio WNET, które starają się nie ulegać pokusom i konsekwentnie trzymają poziom. I tu należą się szczególne słowa uznania dla takich dziennikarzy jak ty czy Tomek Wybranowski, którzy od lat potrafią zachować zdrowy rozsądek i prezentować wartościową muzykę, nie bacząc na to, kto ją wykonuje i dla jakiej wytwórni została ona nagrana.

Gdybyście mieli porównać dwie wasze ostatnie płyty: Półmrok z roku 2014 i wydane dwa lata później Elektrowstrząsy, to w jakim kierunku wasza muzyka ewoluowała?

Krzysztof Marciniak: Początkowo moja gitara była tylko dopełnieniem brzmienia HL. Na płycie Półmrok tej gitary było już trochę więcej, natomiast na Elektrowstrząsach postanowiliśmy na naszą muzykę spojrzeć z nieco innej strony i pozwolić sobie na to, aby spora część utworów kompozycyjnie wypływała z gitary, a nie jak dotychczas – z elektroniki i choć HL zawsze będzie zespołem elektro-rockowym, to w ostatnich latach tego pazura rockowego wpuściliśmy do naszego brzmienia nieco więcej.

 A czym się te płyty różnią tekstowo?

Krzysztof Janiszewski: Półmrok jest momentami dołujący do tego stopnia, że nawet ja sam, kiedy mam gorszy dzień i słucham utworu „Moje requiem”, to szybko go przełączam. Ta płyta mówi o kryzysie mężczyzny w średnim wieku, który ostatecznie jednak się poddaje i nie widząc dla siebie jakiejkolwiek przyszłości, zatapia się coraz głębiej w ciemnej stronie swojej osobowości, natomiast na Elektrowstrząsach następuje jego przebudzenie. Do tej pory w moich tekstach nie było zdecydowanego buntu, a tutaj on jest. Są tu konkretne deklaracje, czego bohater tej płyty nie chce już robić, co go drażni i co mu przeszkadza, a „Krótka piosenka o pożądaniu” śmiało mówi o tym, że kontakty z kobietami wyzwalają u niego ulgę.

 Twoje teksty traktujące o seksualności wyraźnie inspirowane są poetyką Grzegorza Ciechowskiego. Zresztą wszystkie twoje teksty podobnie jak teksty Grzegorza – o czym już rozmawialiśmy – można podzielić na społeczne i erotyczne. Napisałeś wraz z Anią Sztuczką niezwykłą książkę „My Lunatycy. Rzecz o Republice”, natomiast płyta Nowe orientacje – jak sam przyznałeś – popchnęła wasze granie do przodu. Czy przez pryzmat tych wszystkich faktów, można powiedzieć, że duch Grzegorza nieustannie czuwa nad twoją twórczością?

Krzysztof Janiszewski: Na pewno tak. Poezja i teksty Grzegorza Ciechowskiego zawsze były dla mnie wielką inspiracją i wciąż jestem nimi przesiąknięty. Mieszkaliśmy z Grzegorzem około 500 metrów od siebie i wielokrotnie idąc do szkoły, widziałem go, jak przechodził przez ulicę, a czasami zdarzało się, że robiliśmy zakupy w tym samym sklepie. Jego sposób ujmowania jakiegokolwiek tematu jest wielowymiarowy. Jego teksty znakomicie funkcjonowały w latach 80-tych, w okresie walki z komuną, a dzis po wielu latach okazało się, że one nadal mają wielka moc i kompletnie nie straciły na  aktualności.

 Pozwól, że sparafrazuję pewną wypowiedź Grabaża i powiem, że „Moja krew” to był dla możnych tego świata taki strzał w ryj, po którym krew praktycznie leci do dzisiaj.

Krzysztof Janiszewski: Na temat tego utworu znakomitą anegdotę opowiedział Zbyszek Krzywański. Grzegorz przyszedł tego dnia na próbę z totalnie gotowym utworem. Miał napisany tekst, miał rozpisane instrumenty i powiedział: zaczynam pianinem, a wy macie tylko zagrać drugą część. Ta wena, która wtedy spłynęła na niego z nieba sprawiła, że powstał utwór niepowtarzalny i totalnie ponadczasowy i ja tym stylem opisywania zarówno erotyzmu jak i polityki jestem do szpiku kości przesiąknięty. Do dzis jest to mój idol, a najbardziej niesamowite jest dla mnie to, że nieustannie można z jego twórczości czerpać garściami.

 Jak wygląda wasza sytuacja koncertowa? 

Piotr Skrzypczyk: Na pewno dorobiliśmy się już takiego grona słuchaczy, którzy przychodzą na nasze koncerty regularnie, a są nawet tacy, którzy potrafią okazać swoje niezadowolenie, kiedy z jakichś powodów na nasz koncert nie są w stanie przybyć. A co do sytuacji koncertowej, to gramy być może mniej koncertów, ale są one za to ciekawsze i bardziej prestiżowe, co sprawia nam dużą satysfakcję.

Jakie wrażenia wywieźliście z waszego pobytu w Wielkiej Brytanii – kolebki new romantic?

Krzysztof Janiszewski: To jest przede wszystkim kolebka każdej dobrej muzyki. Kiedy wysiedliśmy z samolotu, to pierwsze słowa, jakie wtedy wypowiedziałem brzmiały: „witajmy na ziemi, gdzie powstał Led Zeppelin, Deep Purple, Pink Floyd, King Crimson i Depeche Mode”. Nie ukrywamy, że było to dla nas ogromne przeżycie, że mogliśmy tam być. Poza tym – jak doskonale pamiętasz – w dużym stopni dwa lata temu zagraliśmy na WOŚP w Luton dzięki twojej rekomendacji, jaką przekazałeś Izie i Sebastianowi – organizatorom tego wydarzenia i to jest właśnie dla nas najbardziej cenne, że takie koneksje przyjacielskie, poparte szczerym docenieniem naszej twórczości, powodują, że nasza muzyka dociera coraz dalej. Po jedenastu latach istnienia zespołu dorobiliśmy się oprócz wiernej publiczności, także grona przyjaznych nam dziennikarzy i promotorów, którzy zapraszają nas na koncerty, co pozwala nam na odpowiednim poziomie popularności funkcjonować.

Piotr Skrzypczyk: A wracając do samego koncertu w Luton, to kiedy ogarnęliśmy już wzrokiem wszystkich tych ludzi, dla których przylecieliśmy zagrać, to pierwszą rzeczą, jaka była dla nas najbardziej odbieralna, była ogromna gościnność, jaką okazywano nam praktycznie na każdym kroku. Naprawdę od pierwszych chwil pobytu czuliśmy się w Luton wspaniale.

  Dwa lata temu po ciężkiej chorobie odszedł wasz serdeczny przyjaciel, znakomity muzyk – lider zespołów Inni oraz Szepty i Krzyki, wielki fan twórczości Grzegorza Ciechowskiego – Artur Szuba. Poza przyjaźnią czysto ludzką, łączyło was także wiele wspólnych projektów muzycznych. 

Krzysztof Janiszewski: Artur Szuba był przede wszystkim naszym przyjacielem jak i na gruncie muzycznym tak i towarzyskim. Powstał nawet nasz wspólny utwór zatytułowany „Półsłówka”, z czego cieszymy się bardzo, gdyż stanowi on dziś żywą pamiątkę naszej muzycznej współpracy z Arturem. Nasze wzajemne przenikanie się potwierdza, jak bardzo nawzajem inspirowaliśmy się, wspieraliśmy i jak silnie siebie potrzebowaliśmy. Ten rodzaj kooperacji wywodzi się z pomysłu amerykańskiego muzyka Mike’a Pattona, który w roku 2006 stworzył projekt o nazwie Peeping Tom.

Polegał on na tym, że Patton porozsyłał przeróżne swoje muzyczne pomysły do swoich przyjaciół, znanych artystów z prośbą – dograjcie swoje instrumenty lub dośpiewajcie, a ja zrobię z tego całkiem nowe utwory. My z zespołem Szepty i Krzyki współpracowaliśmy na podobnej zasadzie. Poza tym Artur zaprosił nas kiedyś na koncert do Warszawy, a my zrewanżowaliśmy się Szeptom koncertem w Toruniu z okazji 6-lecia Half Light.

 Polski elektro-pop w ostatnim czasie bardzo mocno się rozwinął. Takie grupy jak The Dumplings czy Kamp! to szyldy już w branży uznane. Czy elektronika w wykonaniu tych młodych kapel stanowi kontynuację tej samej idei lat 80-tych, z której zdecydowanie wy wyrastacie, czy jest to już zupełnie nowa, inna droga?

Piotr Skrzypczyk: Ja myślę, że to jest już kompletnie nowa droga i nawet, jeśli w jakimś stopniu ci młodzi muzycy czerpią jakieś elementy, które zaistniały jeszcze w latach 80-tych, to jednak w międzyczasie wydarzyło się tyle różnych rzeczy w muzyce elektronicznej, że ja sam już nie wszystko jestem w stanie ogarnąć. Oni natomiast z tego ogromnego bogactwa brzmień potrafią po swojemu zbudować zupełnie nowe muzyczne przestrzenie. Młodzież często dziś nie opiera już swojej muzyki na umiejętności zagrania czegoś na klawiszach, tylko główny nacisk kładzie na umiejętność przetwarzania dźwięków, czyli na odpowiednie zaprogramowanie komputera. Wspomniałeś grupę The Dumplings. Oni akurat są muzykami pełnoprawnymi, bo to co potrafią wyprodukować w studiu, potrafią następnie publicznie zagrać. Istnieje jednak ogromna ilość młodych adeptów elektroniki, którzy potrafią muzykę tylko wyprodukować, ale w żaden sposób nie są później w stanie zaprezentować efektów swojej pracy podczas koncertu, ponieważ interakcja z muzyką żywą kompletnie ich nie interesuje.

Krzysztof Janiszewski: Myślę, że ten gwałtowny powrót młodych kapel do elektroniki wziął się z faktu, że indie rock nie spełnia już ich wszystkich oczekiwań i niejako twórczo się już wyczerpał. Jak dla mnie w  tym nurcie jest tylko kilka wartościowych zespołów, a cała reszta albo bezmyślnie je naśladuje, albo kompletnie się już pogubiła. Poza tym dzisiejsze technologie pozwalają młodym ludziom o wiele łatwiej i o wiele taniej korzystać z elektronicznych brzmień, które dzięki przeróżnym wynalazkom są coraz bardziej z różnicowane. Poza tym – i nie jest tu moim zamiarem kogoś obrazić – dzięki tym technologiom nie zawsze trzeba dziś umieć grać. Jak powszechnie wiadomo, gitarzysta musi ćwiczyć wiele lat, aby osiągnął pewien pułap umiejętności. We współczesnych odmianach elektroniki te umiejętności schodzą często na dalszy plan, a zamiast nich dominować zaczyna wyobraźnia i umiejętność komputerowego łączenia dźwięków.

Co możecie powiedzieć o swoim najnowszym krążku? 

 

 Krzysztof Janiszewski: Pojawił się 3 lutego tego roku i nosi tytuł (Nie)pokój Wolności. Wydawcą albumu jest wytwórnia Audio Anatomy, która przygotowała dwa formaty, na których można wysłuchać kompozycji grupy: CD oraz LP. Album składa się z 11 kompozycji electro-prog-rockowych, które tworzą tzw. concept album. Płyta w warstwie tekstowej oparta jest na szerokiej interpretacji prozy George’a Orwella. Jednak aktualna sytuacja polityczno-społeczna i mentalna w kraju i na świecie była głównym powodem do nagrania tego albumu, albumu pełnego bólu zwykłego, szarego człowieka, który musi zmagać się z nieustannym przestrzeganiem narzucanych reguł, inwigilacją, brakiem intymności oraz „bycia z wami lub przeciw wam”. Wciąż szukamy „pokoju wolności”, w którym możemy być sobą, realizować siebie i pielęgnować swoje wartości. Takich miejsc na ziemi jest coraz mniej. Muzykę skomponował cały zespól w składzie: Piotr Skrzypczyk, Krzysztof Marciniak, Krzysztof Janiszewski, słowa napisałem ja.

 

 Plany na najbliższą przyszłość?

Krzysztof Janiszewski: Koronawirus oczywiście pokrzyżował nasze plany promocyjne i koncertowe. Czekamy na lepszy moment, by zacząć grać koncerty, których już nam brakuje. W międzyczasie nagraliśmy pandemiczną EP-kę Chcę wyjść ze snu, która dostępna jest tylko w internecie. Z albumu (Nie)pokój Wolności jesteśmy bardzo dumni. Myślę, że to nasza najbardziej dojrzała i przemyślana płyta. Oczywiście będziemy ją promować przez cały czas internetowo i zamierzamy grać koncerty, które od września planujemy! Mamy dużo czasu, nigdzie się nie spieszymy i chcemy, by słuchacze odkrywali nasze dźwięki spokojnie i bez pośpiechu.

 

Najważniejsze polskie albumy muzyczne roku 2019. Część druga, od 40 do 30 miejsca – prezentuje Tomasz Wybranowski

W naszym subiektywnym i radiowym zestawieniu dziś kolejne najlepsze polskie płyty roku 2019. Co ważne (i ciekawe) bez podziału na style i gatunki. El music, obok jazzu, rocka progresywnego czy metalu.

Nagrania z każdego z omawianych i prezentowanych w zestawieniu albumów gościły na antenie Radia WNET. Bo radio WNET to „muzyka warta słuchania”. Kontynuujemy odliczanie.

                                                                               Tomasz Wybranowski

 

Program z omówieniem albumów z miejsc 51. – 41.

 

                                   Audycja z opowieściami o albumach z miejsc 40. – 30.

 

50. Michał Kowalonek: „O miłości w czasach powstania” (Agencja Muzyczna Polskiego Radia) – rock

49. Ryszard Makowski: „Ryszard Makowski (album)” – (Agencja Muzyczna Polskiego Radia) – piosenka / pop.

48. No More Jokes: „A ludzie się patrzą…” (Sonic Records) – rock / grunge / alternative metal

47. Kwiat Jabłoni: „Niemożliwe” (Wydawnictwo Agora) – folk

46. Blauka: „Miniatura” (Duża Wytwórnia) – rock / vintage / indie

45. Król: „Nieumiarkowania” (ART2) – electronic / rock

44. Amarok: „Storm” (On-Art) – ambient / rock progresywny / electronic

43. Konrad Kucz i Ola Bilińska: „Kucz/Bilińska” (MTJ) – avant – pop / dream pop

42. Michał Bajor: „Kolor Cafe” (Sony Music) – pop

41. Ladaco: „Pierwsze primo” (Ladaco Record) – post – rock / electronic

 

40. Pola Chobot & Adam Baran: „Jak wyjść z domu, gdy na świecie mży?” (FONOBO) – blues / rock

„Jak wyjść z domu, gdy na świecie mży?”  to spacer ulicami Saint Louis  niemal pod ramię z duchem Williama Christophera Handy’ego. Podczas słuchania tych nagrań poczułem te emocje, które ostatnio towarzyszyły mi podczas słuchania dzieła „Carry Fire” Roberta Planta.

Obok gitary rezofonicznej klarnet basowy, dobro i głos Poli Chobot, która wyśpiewując niezwykle emocjonalnie piosenkowe nowelki o strachu, odmianach miłości, wreszcie mrokach dusz ludzkich, udowadnia iż jest jedną z najciekawszych współczesnych polskich wokalistek.

 


39. MJUT: „Kurz i krew” (MTJ)

Rzutem na taśmę MJUT wydali krążek „Kurz i krew” pod koniec roku 2019, choć singlowych zapowiedzi albumu było bez liku: „Nie chcę prawdy”, „Nie zapomnij” czy „Piotruś Pan„.

Patryk Kienast, Marcin Świątek, Krzysztof Lewandowski i Jacek Rezner obdarowali nas płytą o rozstaniach. Ten koncepcyjny album rozdziera rany rozstajnych dróg, pochyla się nad ich konsekwencjami a to wszystko w smutno – rześkim klimacie gitarowego brzmienia oplecionego synth popowym klawiszem.

Album zdecydowanie na teraz, na przełom grudnia i stycznia. Gdy coś się kończy, wtedy na horyzoncie musi zabłyszczeć coś (albo Ktoś). Znakomita praca producenta Pawła Cieślaka.


38. 8 lat w Tybecie: „Betonu nie spalą” (Musicom) – rock

 


37. Trzynasta W Samo Południe: „II” (Góra Muzyki) – hard rock / rock

 



36. Bandonegro: „¡Hola Astor!” (SJ Records) – tango / jazz / fussion

 


 

35. Organic Noises: „Organic Noises (album)” (Lynx Music) – muzyka etno / world / rock progresywny

 


34. Marek Napiórkowski: „Hipokamp” (Wydawnictwo Agora) – jazz / blues jazz

 


33. Endorphine:  „Return To The Roots” (własne wydanie) – electronic / el – music

Oto podwójny (ponad dziewięćdziesiąt minut muzyki), zaskakujący, z licznymi odniesieniami do etno folku, korzennych brzmień, najlepszy album muzyki elektronicznej wydany w Polsce w 2019 roku.

„Return to the Roots” Adama Smoka Bórkowskiego, Krzysztofa Kurkowskiego i Piotra Skrzypczyka porywa falami endorfin. Bardzo polecam. 

 


 

32. Mery Spolsky: „Dekalog Spolsky” (Kayax Production) – pop / electropop

Płyta „Dekalog Spolsky” Mery Spolsky (właściwie Marii Ewy Żak), to niezwykłość. Konpcetualne dziełko sztuki, które zachwyca pomysłowością, uśmiecha się tanecznością i nowym oswojeniem (i uszeregowaniem) elekrtonicznym bitów, czasem trącących myszką. Wreszcie napisane przewrotnie i nieco poetycko, z zabawą z polszczyzną na wysokim poziomie („Bigotka”).

I pamiętajcie, że „nie mówi się o drugiej osobie źle”. Ta płyta i sama Mery zawsze wprawia mnie w lepzy nastrój a „Technosmutek” to jedna z najprzyjemniejszych muzycznych bryz na mej twarzy i uszach.  „Dekalog Spolsky” to bardzo oryginalna propozycja muzyczna dla tych, co to nieobrażalscy i nadto mają sporo dystansu.

 


 

31. Misia Furtak: „Co przyjdzie” (Wydawnictwo Agora) – alternatywa / dream pop

Ze swojej ażurowej delikatności czyni broń, która poraża i uzależnia. Z mocy swoich dźwięków i przenośni układa zwiewny kobierzec impresji o świecie, który za nami nie przepada. Któż to? To Misia Furtak, która dla mnie zawstydza muzycznie i atmosferycznie Julię Holter.

Co przyjdzie” to długo oczekiwany pełnowymiarowy debiut Michaliny Misi Furtak. Tym razem bez Très.b czy Wojciecha Mazolewskiego. I bardzo dobrze. Misa Furtak pokazała swoją kompozytorską wielkość. Jedenaście nagrań, od „Nie zaczynaj” (z tym niezwykłym dwuwierszem:

Nie zaczynaj ze mną / twojego czasu niech ci będzie żal

po „Co przyjdzie” to dzieło otwarte i moralizatorskie. Kołowrót bytu człowieczego losu obraca się w nieskończoność trwania kopuły nieba i bryły ziemi. Tyle, że różnią je, człowiecze losy, kolory emocji i temperatura stanu uczuć (i odczuć).

Muzycznie jest bardziej niż oszczędnie, ba, nawet minimalistycznie w anturażu smyczkowych zagrywek i lekko wyżej nastrojonych gitar. W jednym z programów powiedziałem, że

/…/ ten album to najbardziej kojący zestaw nagrań ostatnich lat, w zawieszeniu między kolczystą łagodnością i cieniu emocjonalnych spowiedzi z intymności nabieramy sił. /…/

 


 

30. Kobranocka: „My i Oni” (Soliton) – rock

Trzydziesta pozycja dla Kobranocki. która bez względu na upływ czasu wciąż kontestuje rzeczywiśtość i piętnuje głupotę, ubóstwo mózgowe i moralne rodaków, wreszcie bezrefleksyjność. Andrzej Kobra Kraiński, lider i frontman Kobranocki, w wywiadzie dla Dziennika Toruńskiego powiedzia o najnowszej płycie „My i Oni”:

Bo to w przeważającej części jest manifest buntu – takie czasy. Wydaje mi się, że o prawie każdej naszej płycie można powiedzieć, że dotykała takiej właśnie tematyki. W mniej lub bardziej zakamuflowany sposób. Pierwsza była o walce z komuną, druga o upadku tej komuny, trzecia o rządach, które uległy wpływom Kościoła… Zawsze jednak, mimo że każdy w zespole ma oczywiście swoje poglądy, deklarowaliśmy się jako zespół apolityczny.

Warto było czekać ponad dziewięć lat na tak dobry album Kobranocki. Kobranocka „tu i teraz” ostro przeciw nienawiści, nietolerancji i politycznym nakręceniom A.D. 2019, które szczują na siebie Polaków. Ich muzyka i przenośnie Kobry to uniwersalność przekazu, która przetrwa… tak długo jak nie zmienią się Polacy.

Album otwiera tytułowy „My i Oni”, który opowiada o dwóch stronach konfliktu, gdzie każda z nich widzi tylko swoją rację z chęcią pacyfikacji pozostałych. „Hejter” powinien być naszym drugim, po „Mazurku Dabrowskiego”, hymnem codziennym anonimowych Polaków. Ja wyróżniam „Jeżdżę na rezerwie”, „Za późno robi się” i mocne „Proszę księdza”.

Brzmieniowo jest nieco łagodniej, ale w przekazie album „My i Oni” jest bardziej niż dosadny, a czasem nawet wulgarny i siarczysty. Kobra nigdy nie napisał tak ostrych i pełnych goryczy słów, no może poza kilkoma piosenkami z debiutu „Sztuka jest skarpetką kulawego”.

Zdecydowanie polecam posłuchać tego krążka i to nie tylko fanom ekipy z Torunia. Premiera albumu miała miejsce 12 kwietnia 2019 roku i była to nasza „Polska Płyta Tygodnia”. Kobranocka to Andrzej „Kobra” Kraiński, Jacek „Szybki Kazik” Bryndal (aka Atrakcyjny Kazimierz), Piotr Wysocki i Jacek Moczadło.

Tomasz Wybranowski

Studio 37 na antenie Radia WNET: wtorki i czwartki od 14:00 do 16:00.
Studio 37 na antenie Radia WNET: wtorki i czwartki od 14:00 do 16:00.

Marczyński: Utrwalamy historię z czasów stacjonowania armii niemieckiej i rosyjskiej na terenach Bornego Sulinowa

Jarosław Marczyński opowiada o XVI Międzynarodowym Zlocie Pojazdów Militarnych „Gąsienice i Podkowy” Borne Sulinowo. Na wydarzeniu będzie można zobaczyć i dotknąć czołgi, amfibie i helikoptery.

 


Borne Sulinowo od początku powstania było terenem, na który wkraczały armie. Jednak przyszedł czas, kiedy nadszedł spokój. „To czym my się zajmujemy,  to utrwalanie historii i przekazywanie turystom obrazu miasta, kiedy była tu armia niemiecka i armia federacji rosyjskiej” – mówi Jarosław Marczyński.

W tym roku odbywa się XVI Międzynarodowy Zlot Pojazdów Militarnych „Gąsienice i Podkowy”. Inicjatywa tego wydarzenia zaczęła się 15 lat temu, kiedy garstka ludzi wpadła na pomysł, że na terenach, które znajdują się wokół Bornego Sulinowa można zebrać fascynatów uzbrojenia wojska, ludzi, którzy interesują się militariami. Wydarzenie rozrosło się do olbrzymich rozmiarów. W zeszłym roku Borne Sulinowo przyjęło 4,5 tyś ludzi – opowiada prezes Stowarzyszenia Miłośników Historii Bornego Sulinowa.

Impreza XVI Międzynarodowego Zlotu Pojazdów Militarnych zaczyna się 15 sierpnia o godzinie 17:00 a kończy się 18 sierpnia. W tegorocznej edycji zagrają takie gwiazdy jak zespół Dżem, Kobranocka czy Centrala 57.

K.T.\M.N.