Macierewicz: Za Konfederacją poszedł ogląd, że jest prawicowa, katolicka i niepodległościowa [VIDEO]

Antoni Macierewicz o wzroście zaufania wyborców do systemu demokratycznego i dominacji prawicowych poglądów wśród (zwłaszcza młodych) Polaków oraz kwestii odzyskania wraku Tupolewa.

Antoni Macierewicz mówi, że Polacy nauczyli się narzędzia, jakim jest karta wyborcza – tak komentuje największą frekwencję wyborczą w III RP:

Dopiero rządy PiS po 2015 r. przywróciły wiarygodność systemowi demokratycznemu. Bardzo ważna zmiana na przyszłość.

Ludzie, których zaufanie zostało zawiedzione, w wyborach od 1989 r. począwszy, teraz je odzyskali. Dodaje, że „od 1918 r. nigdy żadna formacja nie zdobywała większości”.

Platforma straciła wyborców na rzecz SLD, obecność SLD w sejmie jest wynikiem klęski Platformy.

Następnie były szef MON wskazuje, że popularność lewicowych ugrupowań spadła przy jednoczesnym większym poparciu dla prawicowych formacji. Pokazuje to wynik wyborczy PSL, który jest jego zdaniem skutkiem przejęcia haseł prawicowych. Macierewicz cieszy się, że jest duża aprobata dla Konfederacji Wolność i Niepodległość, ponieważ pokazuje to, że młodzież jest prawicowa i chce głosować na formację, która przedstawia się jako katolicka, konserwatywna i niepodległościowa. Jednakże ocenia, iż jeśli Konfederacja faktycznie mało występowała w mediach, to lepiej dla niej, gdyż rozpowszechnienie opinii Korwina takich jak ta nt. carskich zsyłek tylko by jej zaszkodziło.

Następnie Macierewicz odnosi się do oskarżeń, że PiS zepchnął temat Smoleńska na boczny tor. Stwierdza, że to propaganda TVN. Mówi, dlaczego sprawa badania katastrofy smoleńskiej nie pojawiła się podczas kampanii.

To nie jest temat, który powinien być elementem propagandy wyborczej. To element badań.

Dodaje, że komisja smoleńska zakończy prace do końca roku. Stwierdza, iż wrak samolotu wcale nie jest nie do odzyskania. Polska zyskała realne wsparcie dyplomatyczne Niemiec i Unii Europejskiej. Jak stwierdza, „raport Rady Europy, która jednoznacznie żąda od federacji Rosyjskiej zwrotu wszystkich materiałów dowodowych, to jest czyn”. Polityk PiS wierzy, że w Rosji może zmienić się sytuacja polityczna na taką, w której odzyskanie wraku będzie możliwe

Gość „Poranka WNET” odnosi się także do ataku Turcji na Kurdów w Syrii. Zauważa, że Kurdowie skutecznie bronią kontrolowanego przez siebie terytorium.

Mimo tygodnia trwania kampanii wojennej Turkom nie udało się uzyskać żadnych zakładanych celów.

Podkreśla, że w północnej Syrii dalej są wojska amerykańskie.

Posłuchaj całej rozmowy już teraz!


K.T./A.P.

Wierzejski: Ustawa 447 podzieliła amerykańską Polonię. Szkoda, że jeden dokument tak naruszył w trudzie tworzoną jedność

– Najsmutniejsze jest to, że ustawa 447 naruszyła z takim trudem budowaną jedność Polonii w USA. Są ludzie, w których interesie leży poszczucie Polaków nawzajem na siebie – mówi Aleksander Wierzejski.


Aleksander Wierzejski zdaje relację ze swojego pobytu w amerykańskim mieście Doylestown znajdującym się w stanie Pensylwania. W dniach 4-5 maja odbyło się tam VI Forum Polonijne, którego ważnym punktem było omówienie obecnego stanu wiedzy na temat katastrofy smoleńskiej. Informacje te przedstawił były minister obrony narodowej Antoni Macierewicz. Ponadto polityk podał datę publikacji raportu podkomisji smoleńskiej. Będzie to 2020 r. Natomiast Wojciech Mucha, dziennikarz związany z „Gazetą Polską”, opowiedział o medialnych manipulacjach dotyczących tragicznego wydarzenia z 10 kwietnia 2010 r.

Kolejnym zagadnieniem poruszonym podczas spotkania była ustawa 447, która nakłada na 46 państw, w tym na Polskę, obowiązek restytucji mienia żydowskiego. Gość Poranka stwierdza, że dokument ten podzielił amerykańską patriotyczną Polonię. Cieszy go jednak fakt, że dyskusja na temat tego aktu prawnego prowadzona była przy użyciu racjonalnych argumentów, a nie ataków personalnych.

„Ci ludzie są również po obu stronach tej dyskusji np. wokół [ustawy – przyp. red.] 447 (…). Najsmutniejszym elementem jest to, że udało się tę jedność Polonii patriotycznej, z takim trudem zbudowaną naruszyć. Są ludzie, dla których w politycznym interesie jest poszczucie Polaków nawzajem na siebie i służą jako narzędzie tego szczucia”.

Wierzejski zaznacza, że media amerykańskie nie reagują na sprzeczne opinie Polonii w USA dotyczące ustawy 447, ponieważ nie śledzą one na bieżąco polskiej polityki.

Nowością dla polskich emigrantów w Stanach Zjednoczonych był fakt, że Forum Polonijne było po raz pierwszy transmitowane zarówno na portalu internetowym Telewizji Republika, jak i na jej stronie na serwisie Facebook.

Wysłuchaj całej rozmowy już teraz!

A.K.

Zieliński: Są siły polityczne, które postanowiły, ze wrak Tu-154M nie wróci do Polski

Krzysztof Zieliński, Stowarzyszenie Solidarni 2010. z okazji wigilii 9. katastrofy prezydenckiego samolotu Tu-154M pod Smoleńskiem mówi o potrzebie zbadania tej tragedii oraz o jutrzejszych obchodach.

Gość Poranka Wnet komentuje postępy pracy Stowarzyszenia Solidarni 2010 oraz badanie przyczyn katastrofy lotniczej przez Podkomisje Smoleńską:

„Wydaje mi się, że dużo już zostało wykonane z punktu widzenia samego badania katastrofy. Niestety to, co zostało zrobione, nie przebija to się do opinii publicznej, jak chociażby raport techniczny, który wykazał, że raport Millera był fałszywy (…) Głównym postulatem organizacji Solidarni 2010 jest to, aby wreszcie wyjaśnić przyczynę tej katastrofy”.

Członek zarządu oddziału warszawskiego Stowarzyszenia Solidarni 2010 przestawił krótko plan jutrzejszych obchodów 9. rocznicy katastrofy Smoleńskiej:

„Jak co roku spotykamy się na marszu z portretami wszystkich osób, które zginęły w katastrofie, jutro spotykamy się o godz. 16:30 na Pl. Trzech Krzyży, obok pomnika Wincentego Witosa. O godzinie 17:00 składamy kwiaty pod Pałacem Prezydenckim.”

Gość Poranka Wnet mówi również o problemach, z jakimi spotykają się osoby, które zajmują się śledztwem ds. katastrofy smoleńskiej:

„W dzisiejszej polityce są siły, które postanowiły, że wrak Tu-154M do Polski nie wróci. Warto jednak się dopominać i walczyć o prawdę.

Jak dodaje Zieliński: ” Polskie społeczeństwo nie jest do tej prawdy przekonane, dlatego warto nadal o nią walczyć i przypominać o rocznicy katastrofy smoleńskiej.”

Cały plan obchodów 9. rocznicy katastrofy smoleńskiej znajdą państwo na stronie tvp.info:

https://www.tvp.info/42111480/msze-swiete-apel-i-marsz-pamieci-program-ix-rocznicy-katastrofy-smolenskiej

Zapraszam do wysłuchania całej korespondencji.

JN

 

Macierewicz: Dziś poddawanie w wątpliwość wybuchu samolotu Tu-154 nad Smoleńskiem jest wyłącznie propagandą [VIDEO]

– Część pułkowników i prokuratorów w latach 2010-2015 fałszowała śledztwo smoleńskie. W 2017 r. złożyłem w tej sprawie zawiadomienie o popełnieniu przestępstwa – mówi Antoni Macierewicz.


Antoni Macierewicz, były szef Ministerstwa Obrony Narodowej, odnosi się do znalezienia przez angielskie laboratorium trotylu na pokładzie prezydenckiego samolotu z 10 kwietnia 2010 r. Gość Poranka stwierdza przy tym wprost, że statek powietrzny uległ podczas lotu eksplozji za sprawą ładunku wybuchowego.

„Dzisiaj poddawanie w wątpliwość tego, że samolot został wysadzony w powietrzu, został zniszczony eksplozją, jest już wyłącznie propagandą. Prawda jest taka, że mieliśmy do czynienia z tragedią spowodowaną wybuchem”.

Polityk zaznacza, że obecnie trwa śledztwo mające na celu wyjaśnienie, w jaki sposób materiały wybuchowe znalazły się na pokładzie samolotu. Podkreśla, że wyjaśnianie przyczyn katastrofy smoleńskiej uległo znacznemu opóźnieniu m.in. z powodu fałszowania postępowania w tej sprawie przez część pułkowników i prokuratorów zasiadających w Komisji Badania Wypadków Lotniczych Lotnictwa Państwowego. Były szef MON-u zareagował na ten fakt przekazując w 2017 r. do prokuratury zawiadomienie o popełnieniu przestępstwa.

Macierewicz komentuje również strajki nauczycieli. Jego zdaniem forma sprzeciwu pracowników oświaty jest „atakiem na dzieci”. Zgadza się, że nauczycieli powinni więcej zarabiać, niemniej jednak problem ten dotyczy również innych pracowników sfery budżetowej.

„To jest po prostu polityczny atak prowadzony przez środowiska związane z Platformą Obywatelską, z KOD-em, z całym tym atakiem na fundamenty niepodległościowe i fundamenty także moralnościowe, tożsamościowe narodu polskiego”.

Wysłuchaj całej rozmowy już teraz!

A.K./K.T.

Gadowski: Rosyjska agentura jest na terenie całej Polski. Działają bez przeszkód. Poprzez nas wpływają na UE [VIDEO]

Witold Gadowski na antenie Radia WNET opowiada o swoim procesie z niemieckim koncernem medialnym oraz o wątpliwościach, jakie ma wobec katastrofy Smoleńskiej.


Witold Gadowski po rozmowie ze świadkami katastrofy smoleńskiej, uważa, że nie była ona zwykłym wypadkiem, a przyczyną nie były warunki pogodowe. Poddał w wątpliwość, czy Prawu i Sprawiedliwości naprawdę zależy na ujawnieniu prawdy:

– Być może ta prawda będzie niewygodna, może nie będzie spełniała zamówień politycznych. Może to co zdarzyło się w Smoleńsku to wypadkowa wielu różnych zaniedbań. Odpowiedź na to, dlaczego nie wiemy jeszcze o Smoleńsku nic pewnego, jest odpowiedzią na uwarunkowania polityczne – czy życzą sobie tego Amerykanie, Rosjanie, czy Niemcy. To wszystko razem składa się na wypadkową nacisków, jakim podlegają obecnie rządzący, a oni też mają swoje interesy.

Redaktor Gadowski opowiada też o tym jak rozwija się jego proces z koncernem medialnym Ringier Axel Springer, który wytoczył mu proces za zniesławienie.

 

MF/WJB

Gadowski: Naliczyłem się co najmniej trzech byłych esesmanów, którzy po wojnie pracowali dla Ringier Axel Springer

Gościem Poranka WNET jest Witold Gadowski. Dziennikarz śledczy opowiada o swoim procesie z Ringier Axel Springer Polska, który został odroczony na ostatnim posiedzeniu sądu.


Nasz gość opowiada o swojej walce z koncernem medialnym Ringier Axel Springer. Niemiecka firma wytoczyła proces redaktorowi, gdyż powiedział on, iż w RAS niegdyś pracowali byli esesmani, którzy tworzyli z Żydów mydło w obozach koncentracyjnych.

Niemiecki koncern pragnie, aby Gadowski wpłacił mu 50 tysięcy złotych w ramach rekompensaty oraz przeprosił ich, za to, że powiedział on, że w Ringier Axel Springer pracowali byli esesmani, „którzy tworzyli z Żydów mydło w obozach koncentracyjnych”. Przeprosiny, jak mówi gość Poranka WNET , byłyby dla niego upokarzające, tym bardziej, że w RAS rzeczywiście byli esesmani pracowali.

Sąd postanowił, że Witold Gadowski i RASP będą mediować w tej sprawie.

– Te mediacje potraktuje jako wykłady z historii. Naliczyłem co najmniej trzech byłych esesmanów, którzy po drugiej wojnie światowej pracowali dla Ringier Axel Springer – mówi Gadowski.

Dziennikarz dodaje też, że drugą żoną Axela Springera była córka jednego z wysoko postawionych nazistów. Druga, gdyż pierwsza, z którą rozwiódł się w 1938 miała żydowskie korzenie.

Gadowski opowiada również o swojej najnowszej książce „Szlag trafił”, która porusza tematu katastrofy prezydenckiego samolotu pod Smoleńskiem.

 

Wałęsa: „Przepraszam pana Jarosława Kaczyńskiego (…) Naruszyłem jego godność osobistą (…)” – Sąd wydał wyrok

Sąd Okręgowy w Gdańsku wydał wyrok w sprawie, o słowa o Katastrofie Smoleńskiej. Wałęsa ma publicznie przeprosić Jarosława Kaczyńskiego. Jednak, jak zapewnia rzecznik Wałęsy, ten wyroku nie wykona…

Wcześniej były prezydent  i – jak wynika z dokumentów znalezionych w domu gen. Czesława Kiszczaka, ostatniego szefa komunistycznego MSW, przedtem szefa WSW – tajny współpracownik Służby Bezpieczeństwa ps. „Bolek”, deklarował publicznie, że winę za Katastrofę Smoleńską ponosi w pełni Jarosław Kaczyński. „Jarosław Kaczyński podczas lotu samolotu z polską delegacją do Smoleńska, mając świadomość nieodpowiednich warunków pogodowych, kierując się brawurą, wydał polecenie, nakazał lądowanie, czym doprowadził do katastrofy lotniczej w dniu 10 kwietnia 2010 r.” – informował Wałęsa.

Sąd Okręgowy przygotował nawet treść oświadczenia, jakie Wałęsa będzie musiał publicznie złożyć. Brzmi ono tak:

„Przepraszam pana Jarosława Kaczyńskiego za to, że w moich wypowiedziach publicznych w okresie od kwietnia 2015 do maja 2017 roku sformułowałem wobec niego zarzuty, że Jarosław Kaczyński mając świadomość nieodpowiednich pogodowych panujących podczas lotu polskiej delegacji do Smoleńska wydał polecenie nakazania lądowania samolotu, czym doprowadził do katastrofy lotniczej 10 kwietnia 2010 roku, a swoimi późniejszymi działaniami zmierzał do przerzucenia odpowiedzialności za katastrofę smoleńską na inne osoby. Tymi słowami naruszyłem dobre imię i godność osobistą pana Jarosława Kaczyńskiego.

Lech Wałęsa”.

Jednak Lech Wałęsa nie uznaje wyroku Sądu i nie ma zamiaru go wykonać.

– Prezydent Wałęsa, tak jak wcześniej zapowiadał, odwoła się do Trybunału w Strasbourgu – informuje Mirosław Szczerba, rzecznik Lecha Wałęsy. Dodaje, że to nie Wałęsa, ale „prezydenta Lecha Wałęsę mają przeprosić”.

Fakty kontra „fotelowi eksperci”: Artymowicz, Lasek, Czachor, Braun… / G.P. Jorgensen, „Kurier WNET” 28/2018

Grupa „fotelowych ekspertów” od kilku lat nie tylko popełnia podstawowe błędy w krytyce wyników prac podkomisji, lecz także prezentuje własne, kompletnie niespójne i niepoparte dowodami hipotezy.

Glenn P. Jorgensen

Fakty kontra „fotelowi eksperci”. Odpowiedź na „pomyłki” Artymowicza, Laska, Czachora i Brauna

Podkomisja smoleńska zaprezentowała niedawno raport techniczny ukazujący wyniki badań dotyczących katastrofy z 10 kwietnia 2010 roku. Przedstawione przez nią dowody są wielokrotnie potwierdzone, tworzą spójny łańcuch oraz mają kluczowe znaczenie dla przyczyn i przebiegu tej katastrofy. Tymczasem grupa „fotelowych ekspertów” od kilku lat nie tylko popełnia podstawowe błędy w krytyce wyników prac podkomisji, ignorując siłę dowodów, lecz także prezentuje własne, kompletnie niespójne i niepoparte dowodami hipotezy.

Polskie władze zażądały ostatnio od komisji badającej katastrofę w Smoleńsku raportu ze stanu prac na dzień 10 kwietnia 2018 r. Komisja opublikowała raport techniczny i udostępniła wyniki niektórych badań, prezentując niepodważalne dowody mające kluczowe znaczenie dla przyczyn i przebiegu katastrofy z 10 kwietnia 2010 r. na terenie Rosji samolotu TU-154M z polskim prezydentem na pokładzie. Ponad setka dowodów, w tym wiele kluczowych, stoi w sprzeczności z hipotezami rosyjskiej komisji MAK oraz komisji Millera, jak również została całkowicie pominięta w śledztwach MAK i Millera. Raport techniczny prezentuje dowody na manipulacje i niszczenie dowodów przez Rosjan.

W tej sytuacji nie sposób dłużej oficjalnie autoryzować stanowiskiem państwa polskiego raportu Millera powtarzającego tezy rosyjskiego MAK-u jako obowiązującego w przestrzeni prawnej i naukowej, podobnie jak to się stało z kłamstwem katyńskim, po ujawnieniu sprawdzonych informacji. Dlatego też raport Millera został całkowicie unieważniony.

Można być zaskoczonym, przyglądając się wypowiedziom grupy – proszę wybaczyć określenie – „fotelowych ekspertów” w tej sprawie. Ciekawe, że krytyce dowodów i opartych na nich wyników badań komisji towarzyszy jednocześnie nieskrępowana prezentacja hipotez kompletnie niespójnych i nie popartych dowodami

[i],[ii],[iii]. Mam tu na myśli reżysera filmowego Grzegorza Brauna, profesora Marka Czachora i profesora Pawła Artymowicza, którym brakuje specjalistycznej wiedzy w zakresie śledztw lotniczych, oraz Macieja Laska, który powinien być profesjonalnym śledczym, lecz moim zdaniem postępuje wbrew elementarnym zawodowym standardom. Ostatnie hipotezy Marka Czachora (zdalne uprowadzenie samolotu) nadają się być może na sensacyjną powieść, ale stoją w sprzeczności z większością twardych dowodów tej sprawy.

Ponieważ jestem zmuszony zmierzyć się z wieloma fałszywymi stwierdzeniami dotyczącymi śledztwa, pozwolę sobie zademonstrować kilka przykładów metod dezinformacji, prowadzących do fałszywych lub nieuprawnionych wniosków. Chciałbym wierzyć, że ci ludzie działają w dobrej wierze – szczególnie w odniesieniu do Marka Czachora czy Grzegorza Brauna. Ponieważ jednak Marek Czachor i Paweł Artymowicz mają tytuły profesorskie, a Maciej Lasek powinien mieć stosowne wykształcenie jako śledczy wypadków lotniczych, trudno wyobrazić sobie, by nie posiadali oni podstawowej wiedzy, stojącej w sprzeczności z ich publicznymi wypowiedziami.

„Fotelowi eksperci” kontra drzwi wbite w ziemię

Lewe drzwi pasażerskie tupolewa zostały znalezione wbite na 1 metr w głąb ziemi na samym początku pola szczątków (rys. 2). Marek Czachor stwierdza: „Nietrudno wyobrazić sobie, że wiele ton toczącego się ciężaru jest w stanie wcisnąć drzwi wejściowe samolotu w podłoże”.

Jestem pewien, że pan Czachor, siedząc w swoim fotelu, jest w stanie wyobrazić sobie wiele różnych rzeczy i podobnych spekulacji, podobnie jak Lasek i Artymowicz.

Rys. 2. Lewe drzwi pasażerskie nr 2 w trakcie wykopywania z ziemi po wbiciu się na głębokość 1 m w początkowej strefie miejsca katastrofy.

Oprócz pozycji kluczowy jest tutaj wygląd znalezionych drzwi. Nie jest możliwe uzyskanie znanego nam obrazu zniszczeń lewych drzwi pasażerskich za pomocą wypchnięcia ich do ziemi w sposób opisany przez wyżej wymienionych „ekspertów”. Nigdy podobny przypadek – biorąc pod uwagę wszystkie okoliczności – nie został odnotowany. Siła potrzebna do „popchnięcia” drzwi przez samolot do ziemi musiałaby być znacznie większa niż jakakolwiek osiągalna w warunkach wypadków komunikacyjnych bez użycia materiałów wybuchowych. Komputerowe symulacje pokazują, że kadłub, posuwając się do przodu, musiałby spowodować odgięcie drzwi równolegle do toru lotu, co nie miało miejsca w Smoleńsku.

Na tym przykładzie widać, jak panowie „eksperci” traktują wybiórczo dowody, przytaczając tylko te dogodne dla ich wersji. Przykładowo pomijają fakt, że drzwi zostały znalezione w ziemi całkowicie oderwane od solidnej i mocnej futryny kadłuba. Sam ten fakt dowodzi eksplozji.

Jeśli zamknięte drzwi, zespolone w 12 miejscach z masywną futryną, byłyby popchnięte do ziemi, niektóre fragmenty futryny powinny zostać znalezione w ziemi razem z drzwiami. Umiejscowienie i pozycja drzwi 1 metr w głębi ziemi jest nie tylko bardzo mocnym dowodem wybuchu, lecz także dodatkowo świadczy o położeniu samolotu podczas pierwszej, głównej eksplozji kadłuba. Panowie nie uwzględniają faktu, że wewnątrz, w lewym górnym rogu drzwi za ich wewnętrzną osłoną znajdowały się ludzkie szczątki, co jest bardzo trudne do wyjaśnienia uszkodzeniami w wypadkach komunikacyjnych, a co można logicznie wytłumaczyć efektem eksplozji.

Pomijają fakt, że kadłub znajdował się na wysokości 6–7 m nad ziemią, gdy mijał miejsce, w którym znajdowały się wbite w glebę drzwi. Także z tego prostego powodu drzwi nie mogły być wbite w ziemię jako rezultat uderzenia kadłuba z podłożem. O wysokości nad ziemią kadłuba świadczy m.in. nieuszkodzone drzewo (oznaczone literą Z na rys. 3) znajdujące się na linii toru lotu tuż przed miejscem kontaktu lewego skrzydła samolotu z ziemią. Dzięki temu drzewu Z łatwo jest udowodnić, że kadłub był na wysokości 6–7 m nad miejscem, gdzie znaleziono drzwi wbite w ziemię.

Tor ścieżki wyznaczają dokładnie ślady naziemne, rysy pierwszego kontaktu z ziemią ogona i kikuta lewego skrzydła, zaczynające się 8 m za drzewem „Z”. Samolot musiał więc przelecieć nad drzewem „Z”, bo w przeciwnym razie musiałby je ściąć.

Rys. 3. Wysokie na 6–7 m drzewo oznaczone lit. Z, znajdujące się dokładnie na ścieżce lotu od strony ul. Kutuzowa, nie zostało uszkodzone, co dowodzi, że samolot przeleciał nad nim i znajdował się w powietrzu, gdy drzwi zostały wystrzelone do ziemi. Proszę zwrócić uwagę na niewielką odległość (8 m) od drzewa Z do śladu naziemnego ogona (oznaczoną elipsą). Lewe drzwi pasażerskie nr 2 znaleziono zaledwie kilka m dalej na lewo od tego śladu. Ślady naziemne przy samolocie zaznaczono trzema liniami.

Tę wysokość kadłuba nad ziemią potwierdzają ślady naziemne lewego skrzydła i ogona (o konkretnym kształcie i odległości względem siebie), które odpowiadają geometrii samolotu TU-154M tylko w jednej konkretnej pozycji, kiedy kadłub znajdował się jeszcze na wysokości 6–7 m w powietrzu.

Dodatkowe potwierdzenie tej wysokości pochodzi z ostatnich zapisów obu systemów zarządzania lotem, przechowujących dane po utracie zasilania. Ponadto wiemy z badań Sandia National Laboratories[iv], że jeśli kadłub uderzyłby w ziemię bez rozerwania go przed upadkiem za pomocą materiałów wybuchowych, to co najmniej jedna ze ścian powinna znaleźć się pod spodem podłoża, którym uderza. A faktem jest, że w Smoleńsku część kadłuba została znaleziona otwarta i miała obie ściany boczne odrzucone na zewnątrz, bez niczego pod spodem (patrz rys. 4).

Rys. 4. Tylną sekcję kadłuba znaleziono do góry dnem, obie strony wygięte na zewnątrz, z wyraźnymi oznakami wewnętrznego ciśnienia, gdy kadłub znajdował się w powietrzu.

Kolejne fakty zignorowane przez zespoły MAK i Millera oraz „fotelowych ekspertów”

Wniosek dotyczący wybuchu w kadłubie, w efekcie którego drzwi zostały oderwane i wbite w ziemię, dodatkowo potwierdzają ślady naziemne, czyli nagłe „urwanie się” w omawianym miejscu śladu lewego skrzydła i ogona (patrz rys. 6). Świadczy o tym też wygląd ogona, wyraźne zniszczenie lewego poziomego statecznika oraz nagłe odkształcenie ogona na lewą stronę, które spowodowało odrzucenie ziemi na bok (patrz rys. 5). Samolot z zarytym częściowo w tym miejscu statecznikiem obraca się na bok, co związane jest z pracą silników sekcji ogonowej po odłączeniu się tej sekcji od kadłuba (tzw. moment żyroskopowy). Wymusza to uderzenie ogona o ziemię, co potwierdza ślad naziemny (patrz rys. 6).

Kolejnym wymownym dowodem wskazującym na wewnętrzne ciśnienie jest obraz odkształceń zawiasów drzwi.

Rys. 5. Zdjęcie po lewej stronie: Południowy ślad na ziemi zostawiony przez ogon. Proszę zwrócić uwagę na przesunięcie boczne gleby w obszarze oznaczonym literą A. Środkowe i prawe zdjęcie: linia uszkodzenia lewego poziomego statecznika podczas nagłego skrętu w bok sekcji ogonowej.

Potwierdzeniem eksplozji jest także fakt, że małe części ciał pasażerów siedzących w pobliżu tych drzwi, w tym ludzkie jelita, zostały znalezione na początku miejsca katastrofy, zanim jeszcze kadłub uderzył w ziemię, podczas gdy same ich ciała znalazły się dużo dalej. Kolejne potwierdzenie stanowi fakt, że ubrania były całkowicie lub prawie całkowicie zdarte z 35 osób. Jest to bardzo nietypowe w przypadku stosunkowo niewielkiej prędkości samolotu zderzającego się z ziemią, natomiast powszechnie znane z dziedziny działania materiałów wybuchowych. Zachęcam „ekspertów” do przytoczenia zgłoszeń podobnych przypadków z historii lotów z wysoką liczbą ofiar pozbawionych ubrań w warunkach prędkości poniżej 280 km/h.

Ciekawe, dlaczego przez „ekspertów” oraz zespoły MAK i Millera całkowicie jest ignorowany fakt, mówiący o dużej liczbie bardzo małych fragmentów ciał ofiar. W szczególności wysoce rozdrobnionych było 12 ciał osób znajdujących się najbliżej lewych drzwi pasażerskich nr 2 (tych wbitych w głąb ziemi). Pod wpływem wieloletniego doświadczenia w badaniu wypadków społeczność naukowa wiąże takie rozdrobnienie z poziomami działania przyspieszeń powyżej 350G. Oznacza to, że ciała omawianych osób doświadczyły sił 350 razy większych od swojej wagi. „Eksperci” nie wyjaśniają, jak to możliwe, że uderzenie samolotu pod niewielkim kątem o podmokłą ziemię przy względnie niskiej prędkości PIONOWEJ mogło spowodować tak bardzo niezwykły efekt, działanie tak wielkich sił. Zapytałem o to osobiście pana Macieja Laska w 2015 r. na Międzynarodowej Konferencji ISASI w Augsburgu[v], lecz niestety nie odpowiedział, odwrócił się plecami i odszedł.

Rys. 6. Nieuszkodzone drzewo o wysokości 6–7 m. oznaczone literą Z znajduje się bezpośrednio na ścieżce lotu. Ślady naziemne zatrzymują się gwałtownie w miejscu, gdzie kadłub znajduje się nad pozycją, w której drzwi zostały wbite w ziemię

„Fotelowi eksperci” kontra kilkadziesiąt tysięcy fragmentów samolotu

Nie sama prędkość jest niebezpieczna dla ludzkiego ciała, ale to, jak szybko się ona zmienia (zjawisko nazywane przyspieszeniem). Wyobraźmy sobie, że jedziemy autostradą z prędkością 130 km/h, a kierowca wciska hamulec do dechy, by maksymalnie skrócić czas hamowania. Czas od wciśnięcia pedału hamulca do zatrzymania samochodu może wynosić około 10 sekund, a odległość potrzebna do pozbycia się całej energii kinetycznej samochodu i pasażerów może wynosić przykładowo około 180 m. Gdybyśmy jednak mieli pecha i zamiast wciśnięcia hamulców do dechy uderzyli w masywną, solidną ścianę, doświadczylibyśmy, co prawda, takiej samej zmiany prędkości od 130 km/h do zera, ale czas, w jakim by to trwało, byłby mniejszy niż jedna dziesiąta sekundy zamiast 10 sekund. A to byłaby właśnie różnica między życiem a śmiercią.

Po uderzeniu pojazdu w ścianę cała energia jest pochłaniana na niewielkiej odległości, dokładnie takiej, ile ma zgniatana karoseria samochodu (powiedzmy 1,2 m). Przyspieszenie w przypadku gwałtownego wciśnięcia hamulca byłoby mniejsze niż 0,5G, a w przypadku uderzenia w ścianę mogłoby być większe niż 50G. Przyspieszenie o wartości 50G oznacza, że ciało odczuje 50-krotność swojej własnej wagi.

Z doświadczenia wiemy, że ludzie na ogół mogą tolerować działanie sił do 15G bez obrażeń zagrażających życiu, a przyspieszenia powyżej 350G spowodują wysoką defragmentację ludzkiego ciała, ponieważ tkanki i kości nie są w stanie wytrzymać tak dużych przyspieszeń.

Powyższe przykłady pokazują, że im dłuższy dystans, na którym prędkość może być spowolniona, tym mniejsze może być przyspieszenie. Wystarczy porównać odległość 180 m drogi hamowania, czemu towarzyszyło wytworzenie siły mniejszej niż 0,5G, do odległości 1,2 metra, co wytworzyło więcej niż 50G.

Często stosowaną przez tzw. ekspertów metodą dezinformacji jest mieszanie ze sobą prędkości poziomych i pionowych lub kierunków energii. Jest to dowód całkowitej ignorancji, niedopuszczalnej w profesjonalnych badaniach śledczych. Takie podejście oznaczałoby, że równie dobrze byłoby uderzyć pionowo, jak poziomo i że nie ma to żadnego znaczenia (patrz rys. 7).

Dobry badacz wypadków wie, że w sytuacji lotu na płaskim terenie lub nad wodą to właśnie prędkość pionowa, a nie prędkość pozioma zabija. Dlaczego? Bo jeśli nie uderzy się w solidną ścianę lub górskie zbocze, prędkość pozioma może być wytracona w terenie na stosunkowo dużej odległości. Podobnie jak w opisanej powyżej sytuacji gwałtownego użycia hamulców samochodowych. W przypadku prędkości pionowej odległość będzie znacznie krótsza, podobnie jak w sytuacji uderzenia w masywną ścianę.

Rys. 7. Prędkość pozioma i prędkość pionowa (zniżania) wyznaczają kąt uderzenia. Rysunki A i B pokazują różnicę między prędkością pionową i poziomą. Dłuższa przyprostokątna pokazuje tę samą wartość prędkości, tylko że dla samolotu A jest to prędkość pozioma, a dla samolotu B jest to prędkość pionowa. Jako pasażerowie wolelibyśmy być na pokładzie samolotu A, nie B, ponieważ samolot A ma możliwość wytracenia swojej energii na dłuższym dystansie i w dłuższym czasie, co skutkuje nieszkodliwą niewielką siłą przyspieszenia (G).

Kiedy więc samolot może pozbyć się swojej energii kinetycznej na większej odległości, przyspieszenia są odpowiednio niższe i mniej niebezpieczne. Roślinność i drzewa mogą być nawet pomocne w tym procesie pochłaniania energii.

Każdy, kto choć raz doświadczył lądowania, zna jakość dobrego poziomego dotyku podłoża w porównaniu z pionowym spadkiem. Skoczek narciarski to kolejny dobry przykład, dlaczego tak ważne jest, aby mieć oko na kierunki prędkości i umieć je rozróżniać. Skoczek może opuścić rampę z prędkością większą niż 110 km/h, a następnie spadać swobodnie przez 75 m w dół[vi],[vii] (patrz rys. 8). Dlaczego nie ginie? Ponieważ ląduje prawie równolegle do powierzchni pochyłości, co pozwala mu wytracić energię kinetyczną na długim dystansie i nie rozbić się o ziemię. W rzeczywistości bez prędkości do przodu (poziomej), podczas kontaktu z podłożem skoczek nie przeżyłby prędkości pionowej 65 km/h. Niewiele osób zdaje sobie sprawę z tego, że kąt zetknięcia z powierzchnią ziemi przeciętnego skoczka jest bardzo podobny do kąta podejścia samolotu TU-154 w Smoleńsku, a przecież skoczek nie ma ochronnego kadłuba. Warto się nad tym zastanowić.

Rys. 8. Skoczek może swobodnie opadać z 75 m wysokości i przeżyć upadek z powodu dużej prędkości do przodu (poziomej), umożliwiającej mu kontakt z podłożem niemal równolegle do powierzchni zbocza. Pomimo tego, że bez prędkości do przodu (poziomej) jego energia kinetyczna byłaby mniejsza – nie przetrwałby takiego upadku. To kolejny dobry przykład, dlaczego kierunki prędkości są ważne i należy je odróżniać.

Wszyscy trzej – Maciej Lasek, Paweł Artymowicz, Marek Czachor – już wcześniej wspominali, że inny samolot, który rozbił się w podobnych warunkach, uległ rozbiciu na wiele części, i podają przykład lotu Swiss Air 111[viii]. Ten samolot, odwrócony do góry dnem, uderzył w wodę z prędkością 560 km/h, pod kątem 20 stopni. Oznacza to, że prędkość pionowa wynosiła około 190 km/h (niemal pięciokrotnie więcej niż w Smoleńsku), a woda działa przecież jak beton przy takich prędkościach pionowych. W przypadku katastrofy w Smoleńsku prędkość pionowa wynosiła poniżej 43 km/h. Innymi słowy, Swiss Air 111 uderzył z około 20 razy większą pionową energią kinetyczną masy jednostkowej niż w przypadku Smoleńska (190/43²). To zupełnie różne przypadki. Nic dziwnego, że Swiss Air roztrzaskał się na kawałki, czego w żaden sposób nie można odnieść do przypadku TU-154, choć tzw. eksperci poświęcili wiele wysiłku, by stworzyć takie błędne wrażenie.

W najnowszej publikacji, opartej na omówieniu katastrofy samolotu w Hungtington[ix], profesor Czachor posuwa się nawet o krok dalej. Prezentuje swą chałupniczą teorię (patrz rys. 9), jak przebiegają zależności między prędkością samolotu a działaniem siły G (przyspieszenia), ilustrując to wykresem. Czachor nie rozróżnia tutaj prędkości poziomej i pionowej ani nie wyjaśnia, czy ma na myśli siłę G samolotu, czy pasażerów (z przodu, w środku czy z tyłu samolotu).

Ponadto profesor Czachor twierdzi, że wartość siły przyspieszenia podczas wypadku w Huntington wynosiła 50G. Prawdopodobnie pomieszał on stan testowy wysokościomierza kapitana załogi podczas testu wykonywanego przez komisję dochodzeniową z wartością przyspieszenia podczas wypadku. Raport nigdzie nie wymienia 50G jako siły, której doświadcza samolot lub pasażerowie. Przeniesienie oddziaływania G, którego wysokościomierz mógł doświadczyć, na samolot lub pasażerów, wykazuje brak umiejętności śledczych i zrozumienia mechaniki.

Trudno uwierzyć, by autorem zaprezentowanego przez M. Czachora wykresu był profesor nauk fizycznych. Przypuszczam, że tylko kilku kiepskich uczniów pierwszej klasy liceum mogłoby go potraktować poważnie. Hołdując teorii prof. Czachora, moglibyśmy przyjąć, że wszyscy zginiemy przy najbliższym lądowaniu.

 

Rys. 9. Niedorzeczny wykres prof. Czachora zależności między prędkością statku powietrznego a uderzeniem siły G. W rzeczywistości oddziaływanie siły G doświadczane przez pasażerów będzie zależeć od wielu czynników, które nie mają z powyższym wykresem nic do rzeczy, a Czachor dodatkowo miesza energie pionowe i poziome. Jeśli ten wykres zależności prof. Czachora odnieślibyśmy do przypadku w Smoleńsku, tupolew, poruszający się z prędkością 280 km/h, do całkowitego zatrzymania/wyhamowania potrzebowałby 4 m: oczywiście nic takiego nie miało miejsca.

M. Czachor w swoim artykule prezentuje zdjęcie rozczłonkowanego wraku po jego poważnym uszkodzeniu przez POWYPADKOWY pożar (patrz rys. 10). Mimo, że raport NTSB na stronie 12 wyraźnie stwierdza: „Większość kadłuba została stopiona lub zredukowana na sproszkowaną substancję, jednak kilka dużych kawałków zostało rozrzuconych w spalonym obszarze”. Prof. Czachor kompletnie „zapomina wspomnieć” czytelnikowi o poważnym pożarze. Czy to próba dociekania prawdy, czy celem jest tutaj co innego? Może to, aby czytelnik uwierzył, że taka ilość szczątków i zniszczeń była wynikiem jeszcze mniejszego oddziaływania sił niż w przypadku Smoleńska.

Rys. 10. Przykład M. Czachora „na oddziaływanie siły 50G”. Niestety „zapomina” on poinformować, że większość szkód spowodowana została przez pożar po wypadku.

Zamiast tego przykładu dezinformacji mógł on pokazać przypadek sprowokowanej w celach testowych katastrofy samolotu siostrzanego do tupolewa, zbudowanego przez Boeinga (727) na twardym, skalistym podłożu pustynnym w Meksyku w 2012 roku[x] (patrz rys. 11). W ostatniej fazie lotu pilot opuścił samolot, który dalej był sterowany zdalnie do ziemi. Ten statek powietrzny uderzył w ziemię z siłą około połowy mniejszej pionowej energii kinetycznej na masę jednostkową w porównaniu z przypadkiem smoleńskim, ale biorąc pod uwagę fakt, że uderzył w twarde podłoże, a nie stosunkowo miękkie, jak to było w Smoleńsku, można założyć, że oba przypadki są dość porównywalne. W Smoleńsku samolot uderzył w grunt częściowo odwrócony; lewe skrzydło i ogon miały pierwszy kontakt z podłożem i w ten sposób pochłonęły nieco energii kinetycznej w procesie destrukcji skrzydła i ogona. Z drugiej strony można argumentować, że uderzenie bokiem samolotu (jak w Smoleńsku) wywołało inne skutki niż uderzenie od dołu, jak w przypadku 727 w Meksyku. Przyszłe prace komisji dokładnie przeanalizują tę konkretną kwestię.

Rys. 11. Przykład zniszczenia samolotu B727 podobnego typu, co TU-154M, uderzającego o twardy grunt z prędkością 225 km/godz. pod kątem nachylenia około 7 stopni. W Smoleńsku TU-154M uderzył o ziemię pod kątem 9 stopni.

Według nonsensownego wykresu Marka Czachora podstawione odpowiedniki pasażerów na pokładzie samolotu B727 powinny ulec sile 60G, co oczywiście nie miało miejsca. „Pasażerowie” części przedniej samolotu doświadczyli co najwyżej siły 12G, a ci z części tylnej nie więcej niż 6G. Śledczy doszli do wniosku, że w przypadku takiej katastrofy kilkoro pasażerów z części frontowej mogłoby zginąć, lecz pozostali powinni ocaleć, a większość z nich nawet oddalić się o własnych siłach. Warto też zauważyć, że kadłub przełamał się jedynie na dwie główne części, tak jak można było tego się spodziewać.

„Fotelowi eksperci” kontra końcówka lewego skrzydła

To, że Czachor, Artymowicz i Lasek całkowicie unikają wchodzenia w szczegóły dotyczące „podpisów” wybuchów i klasycznych oznak eksplozji na końcówce lewego skrzydła, nie jest przypadkiem. W literaturze kryminalistycznej dla badaczy wypadków „podpis” wybuchu definiuje się jako cechę, która może być wyjaśniona jedynie przez wybuch[xi],[xii],[xiii]. Zrolowane ponad 450 stopni krawędzie końcówki skrzydła są klasycznymi tego przykładami, zwanymi lokami powybuchowymi, będącymi dowodami rozstrzygającymi (patrz rys. 12). Ponadto osie zagięć są prawie równoległe do kierunku lotu. Wniosek, że doszło do wybuchu, jest ponadto potwierdzony dużą liczbą charakterystycznych oznak eksplozji. Na podstawie tysięcy zdjęć komisja wykonała precyzyjną rekonstrukcję 3D tej sekcji skrzydła. Obraz zniszczeń fragmentów miejsca oderwania końcówki skrzydła przeczy temu, by przeszedł przez to miejsce jakiś obiekt, natomiast dowodzi działania wysokiego ciśnienia wewnętrznego (eksplozji). Trzech z grupy wysoko doświadczonych ekspertów europejskich niezależnie od siebie doszło do tego samego wniosku.

Rys. 12. Zrolowane ponad 450 stopni krawędzie są klasycznymi „podpisami” wybuchu. Ilustruje to literatura śledczo-sądowa dotycząca badań wybuchów, co potwierdza stanowisko trzech niezależnych szanowanych w świecie ekspertów.

Po przecięciu skrzydła przez liniowe materiały wybuchowe dowolna utworzona liczba fragmentów blachy, żeber i poszycia rozpryśnie się w przestrzeni z powodu sił aerodynamicznych. Faktem jest, że takie szczątki były obecne 40 m po jednej stronie i 20 m po drugiej stronie tzw. brzozy Bodina. Jest także faktem, że znaleziono szczątki luźno wiszące na gałęziach tzw. brzozy Bodina. Komisja pokazała poprzez eksperymenty, że takie szczątki, by luźno zawisnąć na gałęziach drzewa, musiały oddzielić się od samolotu 80 do 100 m wcześniej (biorąc prędkość TU-154M za prędkość początkową szczątków).

Jednakowoż wysiłek Marka Czachora, by wyjaśnić, w jaki sposób można znaleźć takie szczątki na gałęziach drzewa (zapominając wyjaśnić te znalezione po obu stronach), zasługuje na komentarz, ponieważ ilustruje to kolejną metodę dezinformacji. Czachor sugeruje, że kawałki szczątków oderwanych od skrzydła podczas eksperymentu kolizyjnego wykonanego w 1964 roku lecą pionowo w górę[xiv]. Jego teoria polega na tym, że takie szczątki wytworzone na smoleńskiej brzozie mogłyby poszybować pionowo w górę, a następnie spaść i osadzić się na gałęziach tej samej brzozy. Jednak pokazując eksperyment kolizyjny, zestawia dwa ujęcia, odcinając ogon samolotu, który mógłby posłużyć jako punkt odniesienia, co z kolei pozwala mu wykreować fałszywe wrażenie (patrz rys. 13). Rzeczywistość jest taka, że fragment samolotu, na który wskazuje Czachor, nie tylko leci w górę, ale dodatkowo leci ponad 40 m do przodu z prawie taką samą prędkością jak sam samolot, co łatwo zobaczyć przy prawidłowym ustawianiu obrazów (patrz rys. 14).

 

Rys. 13. W wyniku odcięcia ogona samolotu i zestawienia obok siebie zdjęć wykonanych przez poruszającą się kamerę, można odnieść wrażenie, że obwiedziony przez M. Czachora odłamek samolotu głównie leci w górę. W rzeczywistości kontynuuje lot do przodu z prawie taką samą prędkością jak samolot (patrz kolejne zdjęcie). Zmiana profilu gór w tle zdjęcia ujawnia ruch kamery.

 

Rys. 14. Te same kadry, które pokazuje prof. Czachor, właściwie przypisane w odniesieniu do profilu gór widocznych w tle. Teraz ruch do przodu zaznaczonego odłamka samolotu jest oczywisty, a iluzja ruchu pionowo w górę znika. Zwróćmy uwagę, że „odłamek Czachora” zachowuje prędkość do przodu oraz odległość względem ogona jako punktu odniesienia.

Artymowicz i Lasek utrzymują, że wygięte części płyty skrzydła lub szczątki drewna znalezione na krawędzi oddzielenia końcówki skrzydła są dowodami na uderzenie skrzydła w brzozę. To pokazuje ich brak umiejętności śledczych. Wyobraźmy sobie osobę zabitą kulą pistoletu strzałem w głowę. Osoba ta następnie upada na drzewo, zadrapując sobie ramię. Odnalezienie kuli w głowie może wyjaśnić upadek i otarcia na ramieniu, ale odkrywając jedynie i wyłącznie zadrapane ramię, nie można wyjaśnić kuli w głowie. Klasyczne „podpisy” eksplozji w skrzydle TU-154M w Smoleńsku to taka „kula”, resztki drewna i wygięte płyty to „otarte ramię”. Nawiasem mówiąc, tak wygiętą część o zbliżonym kształcie do tej, którą „eksperci” uważają za dowód, komisji udało się osiągnąć w wyniku wykonanych przez nią eksperymentów, przecinając aluminiowe skrzydło materiałami wybuchowymi, a ja mogę osobiście zaświadczyć, że nie było tam żadnej brzozy.

 

Maskirowka

Reżyser Grzegorz Braun argumentował w 2016 roku[xv] (przed ekshumacjami), że nie można mieć pewności, że delegacja VIP-ów, w tym prezydenta i Pierwszej Damy, faktycznie opuściła Warszawę, a jeśli tak, to nie można być pewnym, że ich TU-154M rozbił się w Smoleńsku. Nie można też być pewnym, że faktycznie zginęli. Teoria ta wykorzystuje uczucia ludzi, którzy z głębi serca chcieliby uwierzyć, że ta katastrofa nie była prawdą, karmiąc ich podświadomość pewną nadzieją w całej tej tragedii.

O ile dobrze rozumiem, pomimo iż ekshumacje udowodniły bezsprzecznie, że pasażerowie i załoga TU-154M nie żyją, obecnie Grzegorz Braun nadal twierdzi, że 60 tys. odłamków kadłuba w Smoleńsku może należeć do innego samolotu.

Pan Braun, który jest bardzo utalentowanym reżyserem, podczas swojej kariery musiał doświadczyć, jak trudne i czasochłonne jest ustawienie sceny w imitujący rzeczywistość sposób. Wiele tysięcy zdjęć z miejsca katastrofy z wielu różnych, niezależnych od siebie źródeł, które potwierdzają się nawzajem, czasem pokazując ten sam obiekt pod różnymi kątami, materiał wideo zrobiony tuż po tragedii, zdjęcia satelitarne i zeznania świadków – świadczą o katastrofie w Smoleńsku. Ale mimo to wyobraźmy sobie teraz, że musimy złożyć 60 tys. części we właściwej kolejności. Niektóre ważące tonę, niektóre małe. Niektóre na drzewach, niektóre głęboko w ziemi, a inne na ziemi. Wyobraźmy sobie, że musimy ciąć drzewa w pobliżu ulicy Kutuzowa i rozłożyć części drzew w odpowiedniej kolejności. Rozpalmy ogniska, poukładajmy ciała. Wykopmy artefakty z ziemi w prawidłowy sposób. Pościnajmy drzewa w pobliżu miejsca katastrofy. Rozetrzyjmy błoto na stojących jeszcze drzewach. Wymieszajmy fragmenty ciał, drzewa i części samolotów jeden na drugim. I robiąc to wszystko bez zwracania uwagi opinii publicznej, mając jedynie kilka godzin na wykonanie zadania – w tym pracę w ciemną noc. Zdjęcia satelitarne pokazują, że nic z wyżej opisanych rzeczy nie miało miejsca 9 kwietnia 2010 r. Szkoda, że talent i wyobraźnia Grzegorza Brauna nie zostały ukierunkowane na dziedzinę sztuki filmowej.

 

Kłamstwa wprost

Klika lat temu Maciej Lasek został zobowiązany przez polski sąd do odpowiedzi na konkretne pytanie, którego sens brzmiał: jak to możliwe, że samolot uderzający w podmokły grunt pod niewielkim kątem, z niewielką prędkością pionową, rozpada się na dziesiątki tysięcy części, pasażerowie doświadczają ogromnych przeciążeń, a samolot nie zostawia krateru?

Czy efektem absurdalnych teorii i kłamstw nie przystających ani do obrazu zdarzeń, ani praw natury, jest to, że Lasek do dziś nie jest w stanie odpowiedzieć na to proste pytanie?

Nie wdając się w szczegóły, Artymowicz będzie twierdził, że praca wykonana przez wysoko wykwalifikowaną, niezależną instytucję amerykańską, jako jedyna na świecie zatwierdzoną przez FAA do wykonywania takich analiz, jest błędna i Artymowicz wie lepiej, jak to zrobić.

Przyjrzyjmy się więc kompetencjom jednego z najwybitniejszych na świecie badaczy wypadków lotniczych, pana Franka Taylora.

Wielotorowa kariera Franka Taylora w dziedzinie badania wypadków lotniczych obejmuje okres ponad 50 lat. Zarządzając Cranfield Aviation Safety Center, kierował na uniwersytecie rozwojem szkolenia dla badaczy, nadzorował szkolenie wszystkich badaczy AAIB (brytyjskich badaczy wypadków lotniczych) oraz setek badaczy z całego świata. Program szkoleniowy Taylora uznawany jest na całym świecie za najlepszy i w jego ramach kształci się większość badaczy powypadkowych. Podczas moich studiów magisterskich na Uniwersytecie w Cranfield spotkałem kolegów – śledczych katastrof lotniczych – z każdego zakątka świata i wszyscy wyrażali się na temat tego programu z najwyższym szacunkiem.

Frank Taylor pełnił funkcję konsultanta w AAIB i w innych państwowych organach śledczych w wielu dochodzeniach, m.in. badając wypadki: PanAm B747 w Lockerbie, British Air Tours B737 w Manchesterze, Air India B747 na południu Irlandii oraz Singapore Airlines B747 w Taipei. Był przewodniczącym Grupy Bezpieczeństwa Lotniczego, przewodniczącym Grupy Roboczej ds. Lotnictwa parlamentarnej Rady Doradczej ds. Bezpieczeństwa Transportu, członkiem Grupy Roboczej ds. Bezpieczeństwa Lotniczego Europejskiej Rady Bezpieczeństwa Transportu oraz specjalistycznym doradcą komisji śledczej Izby Gmin ds. Transportu Lotniczego i Bezpieczeństwa Kabiny Samolotowej. Jest jednym z członków „Fellow” Królewskiego Towarzystwa Aeronautycznego oraz Instytutu Energii. Jednocześnie jest jednym z zaledwie 35 tzw. członków „Fellow” Międzynarodowego Stowarzyszenia Badaczy Bezpieczeństwa Lotniczego (ISASI), którzy cieszą się najwyższą renomą w zawodowej społeczności. W 1998 roku otrzymał nagrodę Jerome F. Lederer Award za wybitny wkład w doskonalenie techniki badania wypadków. Frank Taylor jest powszechnie szanowany w fachowej społeczności międzynarodowej jako doskonały i wysoce uczciwy badacz wypadków lotniczych.

Artymowicz, Lasek i im podobni uważają jednak, że Frank Taylor „nie ma żadnych kwalifikacji, by wypowiadać się na temat katastrofy”. Uśmiecham się na myśl o tym, jakie realne kwalifikacje mają panowie Artymowicz, Lasek i Czachor.

Autor jest Duńczykiem, magistrem inżynierem mechaniki i dynamiki płynów (Duński Uniwersytet Techniczny), pilotem z licencją PPL, ekspertem śledczym katastrof lotniczych (Cranfield University), członkiem International Society of Air Safety Investigators i ekspertem podkomisji smoleńskiej.

Przypisy:

[i] http://faktyosmolensku.natemat.pl/229657,smolenskie-wybuchy-franka-taylora.
[ii] http://www.rmf24.pl/tylko-w-rmf24/popoludniowa-rozmowa/news-prof-artymowicz-eksplozje-w-kadlubie-i-skrzydle-tu-154m-ani-,nId,2568125.
[iii] http://www.mif.pg.gda.pl/kft/Akron1/Po2lat_v4.pdf.
[iv] Wiesław K. Binienda, Analiza dynamiczna zniszczenia struktury samolotu TU-154M w Smoleńsku 10 kwietnia 2010. Materiały konferencyjne, Konferencja Smoleńska I, 2012.
[v] https://www.youtube.com/watch?time_continue=4&v=rmUxOu5Xem8.
[vi] http://www.fis-ski.com/mm/Document/documentlibrary/Skijumping/03/20/22/StandardsfortheConstructionofJumpingHills2012_english_English.pdf.
[vii] http://www.skisprungschanzen.com/EN/Ski+Jumps/NOR-Norway/06-Buskerud/Vikersund/0005-Skiflygingsbakke/.
[viii] Report Number A98H0003, Aviation Investigation Report.
[ix] Aircraft Accident Report. Southern Airways, Inc. DC-9, N97S. Tri-State Airport, Huntington, West Virginia, Nov 14, 1970. Raport numer NTSB-AAR-72-11.
[x] https://www.usatoday.com/story/travel/flights/2012/10/01/inside-a-doomed-jetliner-tv-show-stages-727-crash/1606749/.
[xi] Forensic Investigation of Explosions, Second Edition, Editor Alexander Beveridge, ISBN 9781420087253, 2011.
[xii] V. Ramachandran, A.C. Raghuram, R.V. Krishnan, and S.K. Bhaumik, Failure Analysis of Engineering Structures: Methodology and Case Histories, National Aerospace Laboratories, Bangalore, ISBN 0-87170-820-5.
[xiii] Investigation of an Aircraft Accident by Fractographic Analysis, R.V. Krishnan et an., Materials Science Division, National Aeronautical Laboratory, Bangalore 560017, India.
[xiv] https://www.youtube.com/watch?v=8CZxvu85VM4.
[xv] http://ewinia.nowyekran.pl.neon24.pl/post/132411,grzegorz-braun-malo-znane-informacje-o-zamachu-w-smolensku.

 

Artykuł Glenna P. Jorgensena pt. „Fakty kontra »fotelowi eksperci«. Odpowiedź na »pomyłki« Artymowicza, Laska, Czachora i Brauna” znajduje się na s. 3 czerwcowego „Kuriera WNET” nr 48/2018, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi oraz dodatek specjalny z okazji 9 rocznicy powstania Radia WNET, czyli 44 strony dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Glenna P. Jorgensena pt. „Fakty kontra »fotelowi eksperci«. Odpowiedź na »pomyłki« Artymowicza, Laska, Czachora i Brauna” na s. 3 czerwcowego „Kuriera WNET” nr 48/2018, wnet.webbook.pl

Katastrofa Smoleńska w relacjach dziennikarzy / Dyskusja panelowa w SDP/ „Wielkopolski Kurier WNET” 47/2018

Chcemy opowiedzieć, jak czwarta władza zaczęła zadawać pytania na temat przyczyn katastrofy, wykazywać nieścisłości w relacjach oficjalnych i ile społeczeństwo polskie zawdzięcza pracy dziennikarzy.

W poszukiwaniu prawdy. Katastrofa Smoleńska w relacjach dziennikarzy

Dziennikarze w tamtym czasie przejęli część funkcji państwa, zwłaszcza funkcji zadawania pytań, na które trzeba było znaleźć odpowiedź. To dziennikarze, a przynajmniej część z nich, stanęli wtedy na wysokości zadania – powiedziała red. Anita Gargas, dziennikarka śledcza, w czasie konferencji W poszukiwaniu prawdy. Katastrofa Smoleńska w relacjach dziennikarzy, zorganizowanej przez Centrum Monitoringu Wolności Prasy Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich 4 kwietnia, w przededniu 8 rocznicy Katastrofy Smoleńskiej. W dyskusji panelowej udział wzięli także red. Ewa Stankiewicz, red. Marek Pyza i red. Grzegorz Wierzchołowski. Konferencję prowadzili: Krzysztof Skowroński, prezes Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich, i Jolanta Hajdasz, dyrektor Centrum Monitoringu Wolności Prasy SDP. Głos w dyskusji zabierali także spontanicznie uczestnicy spotkania: m.in. red. Jan Pospieszalski, red. Paweł Nowacki, red. Marcin Wikło, red. Elżbieta Królikowska-Avis, red. Ewa Urbańska i mec. Stefan Hambura. Poniżej zamieszczamy skrót dyskusji. Całość jest na stronie cmwp.sdp.pl.

Krzysztof Skowroński: Tytuł naszej konferencji W poszukiwaniu prawdy. Konferencja Smoleńska w relacjach dziennikarzy nie jest przypadkowy. Chcemy opowiedzieć, jak nasza, czyli czwarta władza, zaczęła zadawać pytania na temat przyczyn katastrofy, jak zaczęła wykazywać nieścisłości w relacjach oficjalnych i ile społeczeństwo polskie zawdzięcza pracy dziennikarzy, których dzisiaj zaprosiliśmy na naszą konferencję. Będziemy rozmawiać o tym, w jaki sposób dziennikarze podeszli do Katastrofy Smoleńskiej, do tego, co zdarzyło się 10 kwietnia 2010 r. Co zrobili, jakie pytania zadawali. Czyli opowieść o historii badań przyczyn katastrofy i tego, co wydarzyło się w Smoleńsku.

Jolanta Hajdasz: Pierwsze pytanie do wszystkich uczestników: kiedy, w jakich okolicznościach i dlaczego zajęliście się Państwo tym tematem?

Anita Gargas: W 2010 roku byłam wiceszefową programu I TVP i szefową programu, który się nazywał „Misja specjalna”. Siłą rzeczy natychmiast zajęłam się tym problemem. Ale jako dziennikarka śledcza zaczęłam sobie bardzo szybko zadawać pytania, dlaczego dzieją się pewne rzeczy, które w normalnym śledztwie, czyli np. dotyczącym zabójstwa, wypadku samochodowego, nie miałyby racji bytu. Zdziwiło mnie, że już dwa dni po katastrofie pan prokurator Andrzej Seremet obwieścił, że strona polska nie może w zasadzie niczego dyktować Rosjanom, że nie może występować z żadnymi zaleceniami, poleceniami, żądaniami, że wszystko zależy od dobrej woli Rosjan. Zdziwiło mnie, dlaczego nikt nie zadaje pytania i nie przesłuchuje świadków związanych z tym, że tuż przed przylotem do Smoleńska naszego tupolewa próbował na lotnisku Sewiernyj lądować IŁ. Dlaczego nikt nie przesłuchuje świadków warunków, jakie panowały na lotnisku, a które wcześniej mogły być stwierdzone przez nasze Biuro Ochrony Rządu i funkcjonariuszy odpowiadających za bezpieczeństwo najważniejszych osób w państwie i które to warunki powinny praktycznie wyeliminować możliwość lądowania w tym miejscu głowy państwa.

Te pytania się rodziły i w pewnym momencie była ich taka liczba, że zdziwiło mnie – mówię tu bardziej jako dziennikarka śledcza niż publicystka – że nikogo te kwestie nie bulwersują, nie interesują, nie są podejmowane. Na przykład to, w jaki sposób traktowane były szczątki samolotu. Przecież to było widać i w „Wiadomościach”, i programach publicystycznych programu I TVP podejmowaliśmy ten wątek. Przecież było widać, w jaki sposób Rosjanie traktują wrak tupolewa. W jaki sposób wtargnęli na teren, który powinien być objęty ścisłą ochroną, ze swoimi koparkami, ze swoim ciężkim sprzętem, spychaczami, a wszystko pod pretekstem budowy drogi, która miała ułatwić przechadzanie się tam najważniejszym osobom w Rosji, takim jak Putin czy Miedwiediew.

Nasi specjaliści, który uczestniczyli w badaniu katastrofy w Lesie Kabackim, wskazywali, że szczątki tupolewa powinny być natychmiast zabezpieczone, przeniesione do jakiegoś hangaru, namiotu. Jeden z ekspertów opisał, jak powinien wyglądać taki namiot, który jest dostępny w każdym miejscu, gdzie się gra w tenisa. Nie trzeba było nadzwyczajnych środków finansowych, żeby zadbać o miejsce katastrofy, o zabezpieczenie dowodów i prawidłowe przeprowadzenie wszystkich procedur związanych z badaniem i śledztwem.

Zastanowiło mnie także, dlaczego bardzo szybko wypłynęły na światło dzienne pewne sprawy związane z trudnościami, jakie miała strona polska na miejscu w Smoleńsku i mimo wypłynięcia tych faktów, polska strona rządowa na te na te problemy nie reagowała.

Podstawowa sprawa – dlaczego w Smoleńsku nie było tłumaczy? Dlaczego tłumacze przysięgli nie przylecieli samolotem razem z pierwszymi ekspertami do Smoleńska? A przypomnę, że pierwsi eksperci przylecieli jakiem już 10 kwietnia, a później kolejny transport towarzyszył premierowi Tuskowi.

Kolejne rzeczy, które musiały zastanowić każdego dziennikarza, to w jaki sposób obwieszczano światu to, co się zdarzyło w Smoleńsku. Natychmiast była przygotowana jedna wersja przebiegu zdarzeń. To była wersja, która obciążała stronę polską, czyli te wielokrotne próby lądowania na siłę, ta rzekoma nieznajomość języków, ten rzekomy błąd pilota, który powinien sam podjąć decyzję i odlecieć znad lotniska, na którym nie mógł lądować, bo były złe warunki pogodowe. Ta wersja, która była bardzo szybko przekazywana przez najwyższych przedstawicieli władz rosyjskich. To nie były domniemania czy spekulacje dziennikarskie. My, dziennikarze, w pierwszych chwilach po katastrofie przekazywaliśmy to, co mówili najwyżsi przedstawiciele obu stron. Polskiej strony było w tym przypadku znacznie mniej niż strony rosyjskiej, tym niemniej Polacy również się wypowiadali.

Ekipa Donalda Tuska doskonale widziała, co się rozgrywa na zapleczu tragedii. Strona polska miała komplet informacji, takich jak to, że Polacy nie są dopuszczani do różnych czynności, że prokuratorzy i eksperci, którzy przyjechali 10 kwietnia do Smoleńska, tak naprawdę nie uczestniczyli w żadnych czynnościach. Siedzieli tylko i czekali na załatwienie jakiś pseudoprocedur, pętali się przy rozstawionych namiotach na płycie bocznej lotniska. Przeżywaliśmy żałobę, wszyscy byli w szoku, w traumie, tymczasem wiadomości bardzo konkretne i precyzyjne, dotyczące tego, co Rosjanie robią, do strony polskiej docierały i nikt nie reagował.

Przypominam Państwu, bo może mało kto pamięta, że Donald Tusk poza kondolencjami, które złożył w pierwszych godzinach po katastrofie, nie wypowiadał się publicznie przez 18 dni. To jest nie do pomyślenia, zwłaszcza kiedy przypominamy sobie, co się działo po zestrzeleniu samolotu MH-17, kiedy premier występował trzy razy dziennie, komunikując się ze społeczeństwem, a nie wiem ile razy komunikował się z rodzinami ofiar. Nasz premier spotkał się z rodzinami ofiar katastrofy dopiero jesienią 2010 r.

Te pytania się mnożyły i trzeba było szukać na nie odpowiedzi. Chociaż to było bardzo trudne, bo część mediów natychmiast przyjęła postawę taką, że wobec szykującego się rzekomego zbliżenia z Rosją, ważniejsze było niedrażnienie umownego niedźwiedzia niż dociekanie prawdy.

Krzysztof Skowroński: Do kiedy pracowałaś w TVP?

Anita Gargas: Udaliśmy się do Smoleńska i zebraliśmy materiały, które musiały wstrząsnąć opinią publiczną. To było jesienią 2010 r. We wrześniu ukazała się „Misja specjalna” poświęcona temu, a następnie program został zdjęty z anteny. Z funkcją wicedyrektora Programu I pożegnałam się po tym, jak zdecydowaliśmy się z obecnym tutaj na sali Pawłem Nowackim, którego zasługi są wciąż jeszcze nieopisane i nieznane szerszej opinii publicznej, podporządkować Program I tej bezprecedensowej tragedii i codziennie parę godzin programu na żywo było poświęcone wyłącznie tej sprawie.

Mam wrażenie, że dzięki tym programom ostateczna prawda o Smoleńsku ma szansę ujrzeć światło dzienne. Bo gdyby nie to, dawno wszystko byłoby pozamiatane. Po tych programach ja i Paweł Nowacki straciliśmy stanowiska.

Mnie wcześniej próbowano usuwać ze stanowiska, a „Misja specjalna” spadła z anteny w momencie opublikowania nagrań ilustrujących sposób traktowania wraku tupolewa, systematycznego niszczenia go przez funkcjonariuszy rosyjskich.

Krzysztof Skowroński: A pamiętasz rozmowę, która towarzyszyła zdjęciu „Misji specjalnej” z anteny, kto co powiedział i jakich argumentów użył?

Anita Gargas: Dowiedziałam się o tym na korytarzu telewizyjnym, nikt mi tego nie przekazał otwartym tekstem. Dotarły do mnie pogłoski, że rzekomym powodem zdjęcia „Misji specjalnej” z anteny miała być słaba oglądalność, co nie jest prawdą. Można obejrzeć wyniki oglądalności „Misji specjalnej”, zwłaszcza tych wydań z września 2010 r. Pani Iwona Schymalla podjęła tę decyzję pod naciskiem ówczesnego zarządu Telewizji Polskiej, ale trzeba pamiętać, że wówczas właścicielem TVP, czyli tym, który decydował o wszystkim, co się dzieje, był minister związany z Platformą Obywatelską.

Krzysztof Skowroński: Marek Pyza obserwował zdarzenia w kwietniu 2010 r. z perspektywy reportera „Wiadomości”, czyli najważniejszego programu informacyjnego w telewizji.

Marek Pyza: Byłem w Smoleńsku, w Katyniu 10 kwietnia 2010 r. Na Cmentarzu Katyńskim dowiedziałem się o katastrofie i najszybciej jak się tylko dało, razem z ekipą, z którą relacjonowałem wizytę premiera i z którą miałem relacjonować wizytę prezydenta, popędziliśmy do Smoleńska. Byliśmy tam 30–40 minut po katastrofie. To, co wtedy mogło zrobić wrażenie, to sprawność rosyjskich służb, bo na miejscu była nie tylko straż pożarna i teren był już dobrze zabezpieczony i odgrodzony taśmami i szczelnymi kordonami milicjantów, ale były specjalne jednostki rosyjskich służb, takie jak OMON, znany z akcji m.in. w Teatrze na Dubrowce i ze szturmu na szkołę w Biesłanie, które mieliśmy jeszcze żywo w pamięci. Zresztą próbowaliśmy się nawet chwilę przepychać z OMON-owcami, próbując się dostać do miejsca katastrofy i zobaczyliśmy już wtedy, bardzo krótko po katastrofie, jak bardzo oni strzegą tego miejsca, żeby nikt nic nie zarejestrował.

Tam nieopodal stoi salon KIA, weszliśmy do tego salonu. Spotkaliśmy się z ogromnym zrozumieniem i życzliwością Rosjan, którzy tam pracowali, szeregowych pracowników, ale i menedżera. Pozwolono nam wejść na taką antresolę, żeby spróbować cokolwiek sfilmować z okna przez krzaki, przez drzewa. Nie miało to większego sensu, bo niewiele było widać, ale natychmiast, dosłownie minutę po tym, jak się tam znaleźliśmy, pojawił się postawny, uzbrojony chyba w broń maszynową funkcjonariusz OMON-u i przepędził nas stamtąd natychmiast. Co ciekawe, jak tylko wyszliśmy, to przyszedł menedżer i powiedział, „chodźcie, wpuszczę was od tyłu” i weszliśmy na zaplecze. Udostępnił nam wejście na dach, żeby spróbować sfilmować coś z wyższej perspektywy, ale to trwało 2–3 minuty i OMON znowu się pojawił.

Dlaczego zająłem się katastrofą, to chyba oczywiste: bo znalazłem się od pierwszych chwil na miejscu tragedii i relacjonowałem najważniejsze wydarzenie, jakie mi się kiedykolwiek przytrafiło. Wierzę, że drugie takie nigdy się nie przytrafi. Przez kolejne pół roku pracy w „Wiadomościach” TVP zajmowałem się głównie tym tematem. Na 20 materiałów, jakie reporter mniej więcej robi w miesiącu, myślę, że 16–18 dotyczyło Katastrofy Smoleńskiej.

Krzysztof Skowroński: Kiedy w redakcji „Wiadomości” zaczęły się pojawiać pytania, co robi rząd polski i jak traktuje Katastrofę Smoleńską?

Marek Pyza: Publicznie zaczęliśmy zadawać te pytania po kilku dniach, bo pierwszy tydzień to był tydzień żałoby narodowej i ważną misją telewizji publicznej było przeprowadzenie Polaków przez tę żałobę narodową. Dopiero potem z perspektywy kolejnych lat zastanawialiśmy się, co by było, gdyby pracowali tam wówczas ludzie, którzy potem z taką ochotą szydzili i drwili z rodzin ofiar katastrofy. Dobrze się stało, że tam byliśmy.

Przez ten pierwszy tydzień wydanie „Wiadomości” trwało około godziny. Przypominaliśmy ofiary katastrofy, mniej mówiliśmy o śledztwie. Te informacje się pojawiały, chociażby w pierwszych godzinach, kiedy wszyscy mówili o katastrofie, o wypadku, a nikt nie mówił, że to może być zamach. A przecież to była naturalna myśl. Ci wszyscy dziennikarze, którzy byli tam na miejscu, tego samego wieczora, nie rozmawiali o niczym innym i wśród tych rozważań pojawiała się teza, że ktoś celowo doprowadził do tej katastrofy.

Polskie media jeszcze długo później unikały tego wątku, media rumuńskie, czy media izraelskie – nie. Widzieliśmy to wszystko, o czym mówiły media rosyjskie, bardzo szybko zaczęliśmy zdobywać informacje z polskiego śledztwa, które zostało wszczęte po dwóch dniach. Dowiadywaliśmy się przede wszystkim, jak fałszywe informacje są nam podawane. Słynna kwestia obecności funkcjonariuszy Biura Ochrony Rządu na płycie lotniska, którzy mieli czekać, jak oficjalnie twierdziło BOR, jak zarzekał się we wszystkich wywiadach ówczesny szef BOR, Marian Janicki. Okazało się to nieprawdą. Pamiętam, że gdy powiedzieliśmy o tym w „Wiadomościach” jako pierwsi, to BOR ręką Mariana Janickiego rozpętał nagonkę na nas, pisząc oficjalne pismo do Zarządu TVP i do KRRiT, domagając się ukarania nas za przekazywanie nierzetelnych informacji, a nawet sugerując, że powinniśmy zostać zwolnieni.

Coraz więcej było informacji, które nie pokrywały się z oficjalną wersją prokuratury i rządu. Przekazywaliśmy je widzom do końca października 2010 r.

Pamiętam, że ostatni materiał dotyczył listu, jaki rodziny ofiar napisały do premiera z prośbą o spotkanie, bo chciały się dowiedzieć, co się w tej sprawie dzieje. Napisali bardzo uprzejmy list, podpisało go kilkadziesiąt osób. Delegacja zaniosła ten list do Kancelarii Premiera od Al. Szucha. Premier odpowiedział w takim stylu, że on rozumie, że są drażliwe kwestie, ale to nie jest czas na rozmowy o odszkodowaniach. Tymczasem nikt z tych ludzi nie chciał z nim rozmawiać o żadnych pieniądzach.

Pozwolono mi dokończyć ten materiał, w przeciwieństwie do kolegów, którzy tego dnia też zakończyli pracę w TVP i zostali zawróceni ze zdjęć.

Nowa szefowa redakcji „Wiadomości” Małgorzata Wyszyńska powiedziała, że nie widzi możliwości współpracy ze mną, bo moje materiały są nierzetelne, ale nie wskazała nigdy przykładów.

Krzysztof Skowroński: W którym momencie pojawiły się naciski, kiedy reporterzy i redaktorzy poczuli, że działają wbrew rządzącym? Że pytania, które zadajecie, są z ich punktu widzenia niesłuszne i niepoprawne politycznie?

Marek Pyza: Mieliśmy tego świadomość od samego początku, od kwietnia, kiedy to, co wiedzieliśmy, nie zgadzało się z tym, co oni nam mówili. Natomiast nacisków nie było, bo każdy, kto próbowałby naciskać, wiedział, że one będą nieskuteczne. Do końca października robiliśmy to, co do nas należało.

Krzysztof Skowroński: To teraz głos zabierze red. Ewa Stankiewicz, która obserwowała wydarzenia z perspektywy Krakowskiego Przedmieścia.

Ewa Stankiewicz: Zanim opowiem o swoich doświadczeniach, ponieważ na tej konferencji mówimy o poszukiwaniu prawdy przez dziennikarzy, chciałabym przywołać tych wszystkich, którzy za próbę poszukiwania prawdy i przeciwstawienie się kłamstwu smoleńskiemu, które od początku było narzucone jako obowiązująca narracja, zapłacili ogromną cenę. Mieliśmy zjawisko tworzenia oddolnie mediów społecznościowych przez ludzi, którzy bardzo dużym wysiłkiem, w niezwykle szlachetny sposób przejęli funkcje mediów oficjalnych, które zaczęły cenzurować i pozbywać się osób próbujących informować i przekazywać, co się dzieje.

Przytoczę kilka nazw: wspaniały Blogpress; powstał z inicjatywy Małgosi i Bernarda, którzy jak wielu ludzi, do dzisiaj posługują się pseudonimami. Do dzisiaj tę cenę się płaci, wielu z tych ludzi poniosło bardzo poważne konsekwencje – potraciło pracę – w imię stanięcia po stronie wartości.

Pomnik Smoleńsk – Zuzanna Kurtyka. Gigantyczne źródło wiedzy o Smoleńsku. Niepoprawne Radio, SmoleńskRadioCrash.eu – Maria Szonert-Binienda. Bo my wiemy już, że nie było żadnych innych możliwości uzasadnienia rozpadu samolotu i przebiegu tej katastrofy, jak eksplozja.

Przytoczę też bliski mi portal Solidarni2010. To też jest bardzo ciężka praca Hani Dobrowolskiej i wielu ludzi. Mateusz Kochanowski, który starał się informować w internecie o śledztwie. (…) To nie były tylko wpisy w internecie, ale również regularne transmisje, zamiast Telewizji Polskiej pojedynczy człowiek – Grzegorz Kutermankiewicz robił transmisję z marszu czy konferencji. Nie tylko on zresztą. Ludzie społecznie przejęli funkcję mediów. (…) Te informacje od początku były cenzurowane, była cała fala dezinformacji. Wszystkim tym, którzy sprzeciwiali się temu, chciałam bardzo podziękować.

Z tego buntu wzięła się też Telewizja Republika i portal wPolityce. To był taki zaczyn dziennikarstwa bardzo potrzebnego w społeczeństwie, a wynikający z tego, że po Smoleńsku próbowano zdławić rzetelną informację.

Nie jestem dziennikarzem śledczym, jestem dokumentalistką, ale jeżeli chodzi o Smoleńsk, to od początku towarzyszy mi poczucie wstydu i poczucie buntu, że nie potrafiliśmy tak zorganizować państwa polskiego, żeby się nie wstydzić za ówczesnego premiera czy ówczesnego prezydenta. Wielka Brytania potrafi się upomnieć o obcego obywatela otrutego na ich terenie, a my mamy śmierć naszego prezydenta na terenie obcego państwa, które jest państwem niedemokratycznym, które wielokrotnie dokonuje zamachów terrorystycznych, zabija przywódców państw. Ludzie byli od początku tresowani, pałowani, przedstawiani jako oszołomy, kiedy tylko pytali, czy to nie był zamach. Taka prewencja, żeby przypadkiem dziennikarz, który nie chce stracić pracy, nie pytał nawet, czy to nie był zamach.

W tym czasie mieszkałam we Wrocławiu, ale byłam w Warszawie, bo montowałam dokument. Poszłam na Krakowskie Przedmieście i zobaczyłam, że dzieją się tam rzeczy niezwykłe i z odruchu dokumentowania poprosiłam producenta o ekipę, którą dostałam. Zaczęło się od rozmowy z Janem Pospieszalskim, który od razu dołączył, czy może ja dołączyłam do niego, bo jego ludzie bardziej kojarzyli niż mnie.

Po pierwszym szoku i bólu ludzie chcieli rozmawiać. W przeciwieństwie do mediów, tam pojawiały się przekonania – wówczas jeszcze nie mieliśmy dowodów – że to był zamach. To były rozmowy na ulicy, ludzie wyrażali wielki smutek, żal, ból. W mediach nie można było usłyszeć nawet pytań na ten temat. Dziwiono się, że prokuratura rosyjska kłamie, a przecież całe nasze doświadczenie mówi, że prokuratura rosyjska właśnie kłamie i raczej byłoby zdumiewające, gdyby mówiła prawdę. (…)

Jolanta Hajdasz: Teraz poprosimy o głos Grzegorza Wierzchołowskiego.

Grzegorz Wierzchołowski: W „Gazecie Polskiej” wyglądało to tak, że już kilka godzin po katastrofie Tomasz Sakiewicz zwołał specjalne zebranie redakcji poświęcone tragedii smoleńskiej. Postawiliśmy sprawę jasno, że jest to największa tragedia w powojennej historii Polski. Wraz z Leszkiem Misiakiem zostaliśmy wyznaczeni, żeby prowadzić śledztwo w tej sprawie. Zostaliśmy zwolnieni z innych obowiązków i mieliśmy się zajmować tylko tym tematem. Efektem pierwszych dni pracy – przeglądaliśmy rosyjskie fora internetowe, rozmawialiśmy z ekspertami – był artykuł Co zabiło polską delegację?. To bardzo oburzyło „Gazetę Wyborczą”. Stawialiśmy tam podstawowe pytania: jak mogło dojść do takiego rozczłonkowania samolotu, w jaki sposób doszło do remontu samolotu, kto oddał ten samolot do remontu akurat Rosjanom. Stawialiśmy naprawdę podstawowe pytania, bez żadnych tez zamachowych.

Po tym artykule zaczęło się do nas zgłaszać wielu ekspertów, ludzi ze służb, to trwało 2–3 tygodnie. Uderzyło mnie, że wszyscy ci ludzie byli śmiertelnie przerażeni, czy chodziło o profesora, który chciał zostać anonimowy, czy ludzi, którzy opowiadali nam, co się działo w kontrwywiadzie wojskowym: w dniu katastrofy, jak już było wiadomo, że zginął Prezydent, doszło do bardzo radosnej popijawy. Bardzo przerażeni byli też ludzie, którzy byli tam na miejscu. Pamiętam rozmowę ze Sławomirem Wiśniewskim, którego nagranie znamy wszyscy ze Smoleńska. Był rozdygotany, nawet za pieniądze nie chciał dać całego nagrania, którym dysponował. To mnie uderzyło.

Zgłaszali się do nas też ludzie bardzo spokojni i opowiadali różne swoje teorie dotyczące tego, co stało się w Smoleńsku. Andrzej W., potem okazało się, że major, przedstawiał teorię, że to nie Rosjanie, tylko jakieś nieokreślone służby doprowadziły do tej tragedii poprzez oślepienie polskich pilotów reflektorami. Sprawdziliśmy tego człowieka, okazało się, że jest jednym z bohaterów raportu z weryfikacji WSI.

Dzisiaj, z perspektywy kilku lat wiem, że ci świadkowie, eksperci, profesorowie, ludzie ze służb mieli prawo być tak wystraszeni, bo jest to jedyna sprawa, przy której pracuję, gdzie trzy osoby, z którymi rozmawiałem, zginęły potem w tragicznych okolicznościach. Myślę o techniku pogodowym jaka, Remigiuszu Musiu, czy Krzysztofie Zalewskim, ekspercie lotniczym, który nam przekazał bardzo wiele cennych informacji, a został zamordowany.

Andrzej W., gdy daliśmy mu do zrozumienia, że nie skorzystamy z jego informacji, zakończył spotkanie pogróżkami.

Traktowaliśmy tę sprawę jako wyjątkową, a im więcej informacji zdobywaliśmy, tym bardziej upewnialiśmy się, że ta sprawa jest wyjątkowa nie tylko dlatego, że zginął w niej Prezydent i najważniejsi ludzie w państwie, ale także, że jest w niej drugie dno. Nasze przypuszczenia okazały się słuszne.

Krzysztof Skowroński: Anita Gargas i Marek Pyza byli w Smoleńsku jakiś czas po katastrofie. W jaki sposób Smoleńsk przyjął dziennikarkę z Polski?

Anita Gargas: To zależało od momentu. Za pierwszym razem, kiedy jeszcze nie było raportu Anodiny, wiele było możliwe. Pamiętajmy, że byliśmy karmieni informacjami o rzekomym ociepleniu stosunków pomiędzy naszymi krajami, o wspaniałych relacjach na linii Donald Tusk – Władimir Putin. Tymczasem z tego, co gołym okiem było widać w Smoleńsku, można było wyciągnąć wnioski, że wersja, która była nam wtedy serwowana, m.in. ustami Edmunda Klicha i innych przedstawicieli strony polskiej, nie trzymała się kupy. Informacje, które nam podawali, nie są zgodne z tym, co można zobaczyć na własne oczy na miejscu.

Potwierdzali to nasi rozmówcy, Rosjanie, którzy z rozmaitych powodów zdecydowali się z nami rozmawiać. Większość była zastraszona, ale części udało się otworzyć usta. Po samych tych rozmowach można było dostrzec, jak wiele wyrw w oficjalnej narracji można znaleźć.

Zastanowiło mnie, dlaczego strona polska w ogóle nie zabezpiecza żadnych dowodów w Rosji. Jest to możliwe, bo są różne formy działania służb specjalnych. Przypomnę tylko, że Donald Tusk nie zorganizował sztabu kryzysowego i w odróżnieniu od 11 września 2001 r., kiedy nasze służby na całym świecie postawione były w stan gotowości i był ogłoszony alert, żeby uruchomić wszystkie możliwe źródła informacji na ten temat, po 10 kwietnia reakcja była zerowa.

To znaczy nasi funkcjonariusze, nauczeni wcześniejszymi doświadczeniami, stali w blokach startowych, ale nie dostali żadnych dyspozycji, nawet wezwania do swoich placówek, żeby się na miejscu zorganizować. To też świadczy o tym, że pewne działania i zaniechania były świadomie. Nie sądzę, żeby po 1 września Polska nie miała procedur na moment kryzysu. Miała, wystarczyło je uruchomić. Nie były uruchomione.

Nasi przedstawiciele w Rosji, w Smoleńsku nie wychodzili poza to, co podobało się Rosjanom. A 99% propozycji zgłaszanych nieśmiało przez stronę polską było odrzucanych, ignorowanych albo wręcz przykazano Polakom, żeby się tym nie zajmowali. Inna sytuacja była w Moskwie, gdzie została oddelegowana Ewa Kopacz z Tomaszem Arabskim jako nasi przedstawiciele do rozmów z Rosjanami. Proszę zobaczyć, jakie były proporcje, kto zasiadł po obu stronach stołu. Po jednej Władimir Putin, człowiek służb, który siedział w brudnych grach politycznych od zarania, wiedział, co to jest dezinformacja, dezintegracja. Do pomocy miał panią Anodinę, człowieka specsłużb, żonę Primakowa, czyli byłego wiceszefa KGB, a potem szefa wywiadu Federacji Rosyjskiej; w tle były inne tuzy.

Po drugiej stronie nieopierzona minister zdrowia, lekarka, zagubiona, histeryczna, z innymi przypadłościami, o których nie będę mówić. I pan Arabski po jakiś dziwnych rozmowach w Moskwie z ludźmi służb specjalnych i z najbliższymi współpracownikami Putina, z których został wyproszony tłumacz. Po rozmowach, których przebieg do dzisiaj nie jest wyjaśniony. To był skład naszej delegacji plus Edmund Klich – człowiek rozhisteryzowany, namaszczony przez Rosjan, wskazany przez Morozowa. Morozowa, który później próbował załatwić bezpośrednią ścieżkę porozumienia między Klichem a Tuskiem, z pominięciem polskiego ministra obrony narodowej. Czyli przedstawiciel obcego państwa ustalał, kto w Polsce będzie się z kim kontaktował w sprawie katastrofy. Był tam jeszcze pułkownik Parulski, nie ta szarża wśród generałów, który nie znał żadnego języka. Ci ludzie mieli przeciwstawić się mechanizmowi dezinformacji, połykania przeciwników politycznych za wszelką cenę, włącznie z unicestwieniem fizycznym.

W tym czasie Donald Tusk siedział w zaciszu gabinetu i nie wiadomo, co robił przez 18 dni, dopóki się nie pojawił na pierwszej konferencji prasowej, gdzie powiedział, że wszystko jest w porządku i współpraca układa się świetnie.

Dziennikarze w tamtym czasie przejęli de facto część funkcji państwa. Zwłaszcza te, które dotyczyły zadawania pytań, na które trzeba było znaleźć odpowiedź. Część dziennikarzy stanęła wówczas na wysokości zadania. Część zaś chciała, żeby o tym natychmiast zapomnieć, część mówiła, z jaką to mamy „histerią pofuneralną” do czynienia i co też wyprawia sekta smoleńska. Wtedy powstało zdanie, że można sto razy mówić o tym, że komuś się podwinęła kiecka podczas „Tańca z Gwiazdami”, ale o śmierci Prezydenta można powiedzieć tylko raz, bo potem to już jest za dużo.

Kiedy zginął Kennedy, przy sekcji zwłok chciało być tak dużo osób, że ci, którzy ją przeprowadzali, byli popychani. Tak wielu ludzi chciało być świadkami jednej z najważniejszych czynności, jakie się przeprowadza po śmierci głowy państwa. W Polsce, kiedy zginął Prezydent, to nasi przedstawiciele obecni w Moskwie nie raczyli się zainteresować, co się dzieje z ciałem Pana Prezydenta.

Sekcja – rzekomo jakieś czynności Rosjanie wykonywali nocą – odbyła się w obecności pana pułkownika Parulskiego, który nie wiedział, co się dzieje, bo nie rozumiał języka. Na początku tej procedury obecny był również w prosektorium pan konsul Greczyło, ale źle się poczuł. Rozumiem, że mógł się źle poczuć, bo my też dostaliśmy się do tego prosektorium, ale to go nie usprawiedliwia, że zostawił wszystko i oddalił się nie wiadomo gdzie. Takich przykładów, kiedy Donald Tusk i jego ekipa nie wykonała podstawowych czynności po katastrofie, było więcej. Wiele było przypadków, kiedy celowo złamano, zaniechano albo zablokowano różne czynności.

Nawet jeżeli ktoś sądził, że nie wiadomo, jakie były przyczyny katastrofy, to mieliśmy dowody na to, co się zdarzyło po 10 kwietnia i co wskazywało na to, że polski rząd świadomie pewne rzeczy robi, żeby zamataczyć, zmanipulować, zaniechać, zablokować. Na to są bezsporne dowody, a to już podlega bardzo konkretnym przepisom prawa. Nie chciano wówczas o tym mówić, ale jest coś takiego jak zdrada, jak polska racja stanu. To wtedy zniknęło.

Dlaczego nie można było zadawać pytań, kiedy w końcu ujawniliśmy zdjęcia, co robiono z jednym z najważniejszych dowodów w śledztwie, czyli z wrakiem? Gdzie widać, że funkcjonariusze bez powodu rozbijają, niszczą, gniotą wrak. To jest w sumie wiele godzin nagrań, my puszczaliśmy tylko najważniejsze fragmenty. Trzeba zobaczyć, jak to robiono, żeby zatrzeć ślady. I przyjeżdża Ławrow do Polski, odbywa się konferencja prasowa. Przypominam tę scenę – pan Radosław Sikorski, minister spraw zagranicznych w pozycji pokornego służalca, bo inaczej tej pozy nie można ocenić, sekunduje Ławrowowi, który mówi co chce do ustawionych dziennikarzy. Tylko Marek Pyza zadał konkretne pytanie, ale kolejni przedstawiciele Rosji, którzy przyjeżdżali do Polski, takich pytań nie dostawali. W 2011 r. i później podczas wizyt konkretne osoby wiedziały, o co pytać.

Jolanta Hajdasz: Anita Gargas postawiła tezę, z którą trudno się nie zgodzić, że dziennikarze zastąpili państwo. Chciałabym Państwa zapytać, jak oceniacie działania mediów przez te 8 lat?

Ewa Stankiewicz: Jan Pospieszalski był świadkiem, jak w kolejce dziennikarzy ktoś zapytał o odpowiedzialność, czy premier zamierza się podać do dymisji. W tym momencie kolejka dziennikarzy wybuchnęła śmiechem.

To jest obraz państwa polskiego: nagle spadły maski, spadła fasada i zobaczyliśmy fragment Rosji sowieckiej. W służbie wywiadu wojskowego było polecenie – o ile się orientuję – żeby się nie zajmować tą sprawą. Karykaturalne uzasadnienie było takie, że to jest wewnętrzna sprawa Polski. Nie tylko nie zostały podjęte działania, ale zostały zablokowane działania potencjalne.

Dzisiaj dochodzenie do prawdy jest równie ważne jak w 2010 roku. I chcę powiedzieć z całą odpowiedzialnością, że niemal nikomu, kto intencjonalnie przyczynił się do śmierci polskiego Prezydenta, nie tylko nie stała się żadna krzywda, nie tylko nie stracił stanowiska, ale jeszcze ci ludzie zostali nagrodzeni. To jest straszne, ale to jest Rosja sowiecka, gdzie struktura urzędnicza jest nakierowana przeciwko państwu. Wiele z osób, na które wskazują zeznania przesłuchiwanych w tej sprawie co do ich aktywnej roli w przygotowaniu „wystawienia” Prezydenta i 95 najważniejszych w polskim państwie osób na śmierć, nie zostało do dzisiaj nawet przesłuchanych przez prokuraturę. Mówię tutaj o części wręcz kluczowych osób. Więc to jest rola dziennikarzy do dzisiaj. Dużo się zmieniło, został zahamowany rozpad państwa polskiego, ale mechanizmy postsowieckie wciąż funkcjonują. Funkcja dziennikarzy dziś jest bardzo ważna. (…)

Marek Pyza: Pamiętacie Państwo taki cytat: „Jak nie wyląduję, to mnie zabiją”. Kłótnia gen. Błasika z kapitanem Protasiukiem to były sensacje w 2010 r. Dziennikarz, który ten materiał przygotował w TVN, ma się świetnie, a pani, która tego newsa przygotowała, później została rzeczniczką Centrum Zdrowia Dziecka, a obecnie w Radiu Zet prowadzi rozmowy z politykami i zajmuje się Katastrofą Smoleńską.

Jeżeli się Państwo zastanawiają, dlaczego tu nie siedzi Agnieszka Kublik z „Gazety Wyborczej” albo Wojciech Czuchnowski… ja bym się z nimi chętnie spotkał na takiej debacie. Nie sądzę jednak, żeby przyjęli zaproszenie, bo wówczas wrócilibyśmy do tego, co oni pisali w roku 2010. Bo to, co oni próbowali robić z nami, paradoksalnie bardzo nam pomogło w tym, dokąd poszliśmy później.

Po pierwsze, mocno nas zahartowało. Podobnej nagonki nie pamiętam. „Gazeta Wyborcza” codziennie pisała, jak „Wiadomości” kłamią. Nasze nazwiska pojawiały się dzień w dzień. A kiedy były już dowody na stole, to zastanawiałem się, jak się czuje Krystyna Naszkowska, Agata Nowakowska, Katarzyna Kolenda-Zalewska, Agnieszka Kublik; one przodowały w tekstach. Pamiętam, że Wojciech Mazowiecki dostał zadanie, żeby przez 30 dni oglądać „Wiadomości” i napisać tekst o anatomii propagandy. I rzeczywiście oglądał i napisał tekst na jedną czy dwie kolumny. Kończył się pointą, że skurczybyki tak manipulują, że ciężko podać przykłady tych manipulacji. Naprawdę był taki tekst w „Gazecie Wyborczej”.

Odpowiedzią na pytanie o rolę mediów jest film Antoniego Krauzego Smoleńsk, może niedoskonały, lepiej–gorzej napisany [scenariusz], lepiej–gorzej zagrany, ale potwornie ważny obraz, który nas zostawił z kluczowymi, medialnymi pytaniami, a często też odpowiedziami.

Na pytanie, jak nas przyjął Smoleńsk, powiedziałbym – obojętnie. Pojechaliśmy do Smoleńska dwa lata temu, w marcu 2016. Mając świadomość, że każdy kto nie jest przychylny Rosji, jest obserwowany. Nie mieliśmy jednak poczucia, że ktoś za nami jeździ. Nikt nam nie przeszkodził wleźć na dach wieżowca, który stoi na obskurnym osiedlu obok Sewiernego, żeby sfotografować to, co leży na płycie lotniska. Okazało się, że Rosjanie zrobili tam wrakowisko, bo obok pseudohangaru ze szczątkami TU 154 N stoi inny wrak.

Żołnierze z tej jednostki rozmawiali sobie z nami na bramie, jak gdyby nigdy nic. Nie wpuszczono nas, ale dowiedzieliśmy się, że wrakiem od dwóch lat nikt się nie interesuje. To w kwestii odpowiedzi prokuratury rosyjskiej, jak to ten wrak jest im potrzebny w śledztwie. Guzik prawda. Od pięciu lat nikt do niego nie przychodził poza zbieraczami złomu.

Nawiążę do postaci pana konsula Greczyły, który w 2010 r. pracował w Moskwie, a w 2016 r. już w Smoleńsku; nie wiem, dlaczego został tam skierowany. Zapytaliśmy go, czy wie, że teren katastrofy jest na sprzedaż. Odpowiedział, że zawiadomił centralę. Gdy wróciliśmy do Polski, okazało się, że nikogo o tym nie informował. Witold Waszczykowski mocno się zdziwił, kiedy mu to powiedzieliśmy. Miał to wyjaśnić. Może to był jeden z powodów jego odwołania.

Traktowano nas w Smoleńsku obojętnie. Mogliśmy się przespacerować po płycie lotniska, podejść do wieży, zrobić zdjęcia i pokazać nie tylko naszym czytelnikom, ale również polskim badaczom katastrof lotniczych, prokuratorom.

Ewa Stankiewicz: Chciałabym doprecyzować, z całym szacunkiem dla tego, co robią minister Ziobro i prokurator Święczkowski. Mówiąc o osobach, które nie zostały przesłuchane, nie mam na myśli ani ministrów, ani premiera, ani osób z ambasady, ale grupę ludzi, która w dalszym ciągu funkcjonuje w polskim wojsku. To są ludzie różnych stopni, którzy w mniej lub bardziej bezpośredni sposób, a wygląda, że bardziej, wystawili Prezydenta RP na śmierć i choćby ze względu na to ich funkcjonowanie i decyzyjność uważam za coś zdumiewającego, nie mówiąc już o tym, że do dzisiaj nie tylko nie zostali zdjęci ze stanowisk, ale nawet nie zostali przesłuchani. To mnie niezwykle niepokoi.

Grzegorz Wierzchołowski: Mnie uderzył tekst Marcina Wojciechowskiego, który trafił na placówkę do Kijowa za rządów PO. On 12 czy 13 kwietnia napisał w „Gazecie Wyborczej” artykuł zatytułowany Dziękujemy wam, bracia Moskale. Ten artykuł oddaje to, co robiła „Gazeta Wyborcza” i podobne jej media. To było jedno wielkie dziękczynienie stronie rosyjskiej, że w ogóle zdecydowała się współuczestniczyć w tej parodii badania katastrofy.

Jeżeli natomiast chodzi o dziennikarzy, którzy zastępowali państwo, to myśmy znajdowali dowody, które próbowaliśmy dostarczać służbom i państwu. Częściowo korzystał z nich Antoni Macierewicz i jego podkomisja smoleńska. Mam satysfakcję, że np. informację, że wszystkie urządzenia samolotu przestały działać kilkadziesiąt metrów nad ziemią, podała „Gazeta Polska”. Wielokrotnie dostawaliśmy podziękowania za to, że nasza praca była przydatna. (…)

Badanie katastrofy ciągle trwa, pojawiają się nowe fakty, docieramy do raportów służb, które są w archiwach. Nowej władzy też powinniśmy patrzeć na ręce. Wytykać to, co jest złe. Np. to, że osoby, które współtworzyły przemysł pogardy, zyskują stanowiska.

Pojawia się ekspert, który ma związek z radziecką propagandą. Takie rzeczy trzeba wytykać w trosce o to, żeby to śledztwo było prowadzone według najwyższych standardów, o jakie przez te osiem lat walczyliśmy. (…)

Krzysztof Skowroński: Dziękujemy Telewizji Republika, telewizji wPolsce.pl, Radiu WNET za transmisję konferencji.

Jolanta Hajdasz: Możemy Państwu obiecać, że to nie jest nasza ostatnia debata na ten temat. Rola dziennikarzy w wyjaśnianiu przyczyn Katastrofy Smoleńskiej jest wciąż otwartym rozdziałem.

Skróty pochodzą od Redakcji. Całość jest na cmwp.sdp.pl.

Zapis dyskusji panelowej zorganizowanej przez CMWP SDP pt. „W poszukiwaniu prawdy. Katastrofa Smoleńska w relacjach dziennikarzy”, z udziałem Krzysztofa Skowrońskiego, Jolanty Hajdasz, Anity Gargas, Marka Pyzy, Ewy Stankiewicz i Grzegorza Wierzchołowskiego znajduje się na s. 4–5 majowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 47/2018, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z regionalnymi dodatkami, czyli 36 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Zapis dyskusji panelowej zorganizowanej przez CMWP SDP pt. „W poszukiwaniu prawdy. Katastrofa Smoleńska w relacjach dziennikarzy” na s. 4–5 majowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 47/2018, wnet.webbook.pl.

Stefan Hambura: Dobra zmiana pogubiła się w polityce zagranicznej. Wobec Niemiec cały czas jesteśmy na kolanach [VIDEO]

Zdaniem mecenasa, rząd Prawa i Sprawiedliwości zahamował prace nad uzyskaniem reparacji od Berlina oraz wstrzymał walkę o przywrócenie Polakom statusu mniejszości narodowej w Niemczech.

Mecenas Stefan Hambura, który brał czynny udział w przesłuchaniu Donalda Tuska przed sądem jako pełnomocnik części rodzin ofiar Katastrofy Smoleńskiej, relacjonował w Poranku Wnet najciekawsze wątki z wczorajszej rozprawy: Nie chodziło o to, żeby się czegoś dowiedzieć od świadka Donalda Tuska. Wiele osób życzyło sobie, żeby były premier przyszedł jako oskarżony, ale to nie ten proces i nie ten wątek. Natomiast prokurator wskazał, że toczy się również proces o zdradę dyplomatyczną.

W składzie sędziowskimi zasiada pan sędzia Wojciech Małek, który kiedyś orzekał w procesie Jaruzelskiego za zbrodnie dokonane w roku 1970. To był proces, w którym nie udało się skazać sprawców masakry na wybrzeżu – powiedział w Poranku Wnet mecenas Stefan Hambura.

Gości Poranka Wnet wskazał na wątek remontu prezydenckiego samolotu w Rosji, który pojawiał się na wczorajszej rozprawie: W przesłuchaniu Donalda Tuska pojawiał się bardzo ciekawy wątek remontu samolotu Tu 154 w Samarze. Zadałem kilka pytań w tej sprawie, ale zostały one uchylone przez sąd. Te pytania to był strzał w dziesiątkę, co było widać po reakcji byłego premiera.

Zdaniem Janusza Palikota utrudnianie lotów zagranicznych prezydentowi Lechowi Kaczyńskiemu było jednym z zadań pracowników kancelarii premiera za czasów rządu Donalda Tuska – powiedział w Poranku Wnet Stefan Hambura.

Tematem rozmowy była również dyplomacja prowadzona przez Prawo i Sprawiedliwości. Zdaniem gościa działania rządu w polityce zagranicznej, szczególnie wobec Berlina nie różnią się od polityka rząd PO-PSL: Obóz dobrej zmiany trochę się pogubił, co było widać po wizycie Angeli Merkel w warszawie. Teraz już coraz mocniej dogadujemy się z komisją europejską. (…) Sprawa mniejszości polskiej w Niemczech oraz reparacji nie są ruszane. Tutaj nic się nie zmieniło. W dyplomacji wobec Niemiec, nic się nie zmieniło, cały czas jesteśmy na kolanach.

ŁAJ