Jak w Wielkopolsce przyjęto prymasa z Kongresówki?/ ks. Zygmunt Zieliński, „Wielkopolski Kurier WNET” 72/2020

W opinii kleryckiej Prymas zyskał pod każdym względem mir. Od starszego duchowieństwa dzieliło go pokutujące jeszcze z czasów zaboru przekonanie, że w dawnej Kongresówce nie ma co szukać wzorców.

Ks. Zygmunt Zieliński

Prymas z Kongresówki

Kardynał Stefan Wyszyński, Prymas Polski jest postacią wymykającą się wszelkim schematom, a przecież większość ludzi, nawet najwybitniejszych, z uwzględnieniem ich indywidualności, w jakiejś ogólniejszej klasyfikacji się mieści.

Prymas Wyszyński, nazwany Prymasem Tysiąclecia, swą „jednorazowość” zawdzięcza zapewne kilku okolicznościom. Na pierwszym miejscu – jak dziś lepiej niż kiedyś widzimy – jest jego duchowość, której obce były tanie efekty, a charakteryzowała ją moc płynąca z wiary przetwarzanej w energię bezkompromisowej postawy budowanej na modlitwie i medytacji. Obecnie widać to lepiej aniżeli za życia Kardynała, zwłaszcza kiedy odsłaniają się coraz bardziej dzieje jego uwięzienia, ukazując właśnie tę medytację, która była obroną przed gwałtem zadanym Prymasowi i zarazem programem jego duszpasterzowania.

Ogromna większość stale rosnącej liczby opracowań poświęconych Prymasowi skupia się na prymasostwie, które można by określić jako coś ostatecznie ukształtowanego lub używając może słowa niewłaściwego – dojrzałego.

Prymas był mężem opatrznościowym nie tylko dla Kościoła w Polsce, ale także dla Polski. Chciał nim być i nie krył tego, nauczając z ambony.

Dlatego Polacy z czasach spętanych cenzurą i walką z wolnym słowem, a zwłaszcza obezwładniani walką komunistów z Bogiem i Kościołem, jak nigdy właśnie wówczas otrzymywali trafiającą do serc i umysłów naukę ewangeliczną i wykładnię etosu narodowego zakotwiczonego w dziejach Polski.

To jedna okoliczność, ta najistotniejsza, stanowiąca fundament owej „jednorazowości”. Druga to był właśnie czas, w jakim przyszło pasterzować Prymasowi. Jego poprzednik, kardynał August Hlond, był do pewnego stopnia „pod ochroną” ze strony władz komunistycznych dążących do uwiedzenia narodu mimikrą mającą stwarzać pozory jakiejś kontynuacji II Rzeczypospolitej. Nadto Hlonda otaczała aura uznanego księcia Kościoła, któremu ówczesna „władza ludowa” nie śmiała stawić czoła, obawiając się zrażenia do siebie ogromnej większości Polaków. Śmierć Hlonda przyszła dla komunistów w samą porę – dlatego być może nie była przypadkowa – gdyż Polska stała już na progu ery stalinizmu.

Nominacja prymasowska Stefana Wyszyńskiego, w dniu 16 listopada 1948 r., wówczas najmłodszego biskupa ordynariusza, którego staż w Lublinie wynosił niewiele ponad 2 lata, była pewnym zaskoczeniem nie tylko dla władz komunistycznych. Początki rządów Prymasa w obu archidiecezjach, gnieźnieńskiej i warszawskiej – ingres do Gniezna odbył się 2 lutego 1949 r. – zbiegły się w czasie z tzw. „zlaniem” PPR i PPS w grudniu 1948 r. i z pełnym już ujednoliceniem rządów komunistycznych w Polsce.

Problematyka związana z tym wydarzeniem i z polityką władz wobec Kościoła, a w szczególności wobec nowego Prymasa, jest najchętniej podejmowanym przez badaczy tematem, dlatego pozostawiamy go tu na marginesie. Natomiast autor, mający w pamięci tamte wydarzenia, chciałby rzucić pewne światło na to, co faktycznie towarzyszyło pierwocinom pasterzowania Prymasa, zwłaszcza w archidiecezji gnieźnieńskiej. Okazuje się bowiem, że Prymas Wyszyński nie wniósł tam gotowego autorytetu, ale musiał budować go w cierpliwym trudzie i do momentu swego aresztowania sprawa była przez cały czas in statu fieri, zwłaszcza, gdy w grę wchodzi starsze duchowieństwo.

Niemal nazajutrz po ingresie w Gnieźnie słyszało się głosy ze strony starszych księży, że nowy Prymas to nie Hlond, który swą powagą wzbudzał szacunek nawet u komunistów, że jest zbyt młody, że pochodzi z „czerwonego” przed wojną Włocławka, gdzie podobno sympatyzował komunistyczną lewicą. Także to, że jest synem organisty, wzbudzało nieufność

Opinie takie po kilku latach przywoływano niechętnie, stąd też nie zadomowiły się one w pamięci wielu kapłanów, a przyznać trzeba, że nie przedostawały się one do opinii publicznej, choć krytyka Prymasa znana była w kręgach tzw. księży patriotów, i to nawet jeszcze w latach sześćdziesiątych. Byłem w tym czasie licealistą i miałem częsty kontakt z miejscowymi księżmi, a w konkretnym przypadku pośredniczyłem w malowaniu herbu prymasowskiego na dużej płaszczyźnie i byłem obecny przy rozmowach księży zainteresowanych tą pracą. To, co wyżej relacjonuję, było wtedy przedmiotem ich rozmów i uczyniło na mnie niezatarte wrażenie, powodując weryfikację tych opinii mimo woli dokonywaną już w czasach kleryckich. (Używam pierwszej osoby, gdyż treść eseju zawiera niemal wyłącznie moje własne spostrzeżenia i przeżycia).

W seminarium gnieźnieńskim, gdzie znalazłem się w październiku 1951 roku, spotkałem się z zupełnie odmiennym spojrzeniem na Prymasa. Jego autorytet był tu niezachwiany, a opinie zasłyszane przed dwoma laty traktowałem niemalże jak bluźnierstwo. Kiedy zwierzyłem się z tego jednemu z moderatorów, potraktował mnie bardzo surowo, radząc zapomnieć o tym, ponieważ wzmianki takie, np. do kolegów, mogą zakończyć moją zaledwie rozpoczętą drogę do kapłaństwa.

Na II roku wyznaczony byłem wraz z jednym z kolegów do kaplicy w domu prymasowskim, gdzie posługiwaliśmy Prymasowi do Mszy św. Na śniadaniu, w którym uczestniczyliśmy, obecni byli także ks. kapelan Władysław Padacz i ks. infułat Stanisław Bross. Ten ostatni był jednym z wikariuszy generalnych obok biskupa Lucjana Bernackiego. Zaskoczyła nas wtedy familiarność w relacjach Prymas – infułat. Bross był o 6 lat starszy od Prymasa. Byli po imieniu, co podobno zdarzało się Prymasowi jedynie w stosunku do kolegów kursowych.

Prymas, którego dotąd wyobrażaliśmy sobie jako surowego, dostojnego hierarchę, okazał się bardzo bezpośrednim, dowcipnym człowiekiem, który z klerykami II roku rozmawiał niemal jak z sobie równymi.

Szliśmy w jego towarzystwie w kierunku katedry, wówczas właśnie odbudowywanej po jej spaleniu w 1945 roku przez sowietów. Wyjaśniał nam nową konstrukcję hełmów wieżowych. Podobne wrażenie odnosili wszyscy koledzy wyznaczani do kaplicy prymasowskiej. W porównaniu z monumentalnością Hlonda, Prymas Wyszyński jawił się jako przystępny, dowcipny ojciec – tak go potem wielu nazywało – który jeśli pytał np. o pewne sprawy związane z seminarium, to rzeczywiście oczekiwał rzetelnej odpowiedzi.

W opinii kleryckiej zatem Prymas, który prezentował się także w sposób bardzo korzystny w swych spotkaniach z bracią seminaryjną, zyskał pod każdym względem mir nie tylko zrozumiały, zważywszy jego godność i urząd, ale także w wymiarze czysto ludzkim. Wydaje mi się, że chociaż nie tak często jak na początku jego rządów, ale jednak czasami obijały mi się o uszy jakieś uszczypliwości pod jego adresem, Prymas zyskiwał sobie nie tylko powszechny głęboki szacunek, a także przywiązanie, o którym w przypadku Hlonda trudno byłoby mówić, gdyż wzbudzał przede wszystkim respekt. Od starszego duchowieństwa dzieliło Prymasa pokutujące jeszcze z czasów zaboru przekonanie, że w dawnej Kongresówce nie ma co szukać wzorców. Decydowały o tym często drobiazgi, jak np. wymóg noszenia sutanny w czasie załatwiania spraw w Kurii. Podobno ksiądz, któremu Prymas zwrócił na to uwagę, odpowiedział dość niegrzecznie, nawiązując właśnie do zwyczajów włocławskich. Prymas bardzo szybko skorygował swe postępowanie w takich jak ta, nieważnych sprawach.

Krążyła potem po diecezji – prawda czy anegdota – wieść, że podobno Prymas miał powiedzieć, iż księży warszawskich lubi, ale gnieźnieńskich szanuje.

To wżywanie się Prymasa w środowisko dotąd mało mu znane czyniło postępy dostrzegalne nawet przez mniej wprawne niż kleryckie oko. W momencie aresztowania zatem można mówić o ugruntowaniu jego autorytetu i o serdecznym poparciu, jakim cieszył się wśród księży i wiernych w obliczu nasilających się ataków władz komunistycznych na niego.

Toteż aresztowanie i wywiezienie Prymasa wywarło na wszystkich, przynajmniej z ówczesnego mego otoczenia, przygnębiające wrażenie. Od czasów aresztowania w 1874 r. arcybiskupa Ledóchowskiego nie zdarzył się taki zamach na Prymasa – głowę Kościoła polskiego. Deklaracja Episkopatu z 27 X 1953 r. zrobiła wrażenie jeszcze gorsze. Osłabiało je to, że wielu nie dawało wiary, iż biskupi mogli zdobyć się na akt dezawuujący Prymasa, choć wiedzieli, podobnie jak każdy ksiądz i wielu wiernych, czym był dekret o obsadzaniu stanowisk kościelnych z 9 II 1953 r. Nie wiedziono wówczas, że ten zadziwiający gest biskupów, mający na celu okazaniem władzom dobrej woli, uczyniony zresztą niechybnie ad maiora mala vitanda, nie zmniejszy ingerencji państwa w obsadzanie stanowisk kościelnych, co skazywało, zwłaszcza neoprezbiterów, na tułanie się po „gościnach” proboszczowskich, mając formalny zakaz sprawowania funkcji kościelnych.

Dla seminarzystów gnieźnieńskich miał nastać czas niepewności i pomieszania pojęć pod wieloma względami. Od 1953 roku w Gnieźnie było pełne seminarium – 6 roczników. Szczególnie rok VI, diakoński, mógł się liczyć z tym, że po święceniach władze państwowe uniemożliwią im podjęcie pracy duszpasterskiej. Mogło to spowodować nawet odroczenie święceń. Wszak Gniezno, skąd wysiedlono także sufragana, biskupa Lucjana Bernackiego, nie posiadało żadnego biskupa, a powierzenie święceń biskupowi z zewnątrz mogło spotkać się z wetem władz. Sytuacja zatem po aresztowaniu Prymasa była groźna na wielu płaszczyznach.

Na początku listopada 1953 r. wiadomo było już, że rządy w archidiecezji będzie sprawował nie wikariusz kapitulny, jak przy wakansie biskupstwa, ale wikariusz generalny, sprawujący rządy z polecenia ordynariusza. Ponieważ biskup Bernacki podlegał także banicji, wikariuszem generalnym był ks. infułat Stanisław Bross. Nie mógł on oficjalnie rządzić z polecenia ordynariusza, ponieważ władze, mimo iż Prymas nie był deponowany ze stanowiska, a tylko pozbawiony prawa wykonywania urzędu, nie uznawałyby dokonywany przezeń aktów.

Ksiądz Bross postąpił w tym przypadku co najmniej nieroztropnie. Po pierwsze, zwołał wszystkich kleryków do auli i przez 2 godziny wyjaśniał, jaka jest jego władza. Była ona faktycznie, jak to określał, postestas ordinaria sede impedita – czyli zwyczajną władzą w czasie, kiedy rządca diecezji nie mógł jej wykonywać.

Słowo „ordinaria” wprowadzało jednak zamęt, gdyż sugerowało, że Bross stał się quasi-ordynariuszem, co zresztą z jego wywodów jasno wynikało, gdyż uzasadniał używanie przez siebie wszystkich insygniów biskupich – nawet je demonstrując. Sala reagowała niejednoznacznie.

VI rok demonstrował hałaśliwy aplauz. Reszta siedziała ogłuszona. Kilka głosów sekundowało diakonom, ale nastrój był grobowy. W dodatku Bross, wyczuwając go, w ostrych słowach zapytał, czy ktoś kwestionuje jego wyjaśnienia? Skierowanie takiego pytania do kleryków świadczyło o pewnym zagubieniu samego infułata, który w tak dziwny sposób chciał mieć potwierdzenie postulowanych przez siebie prerogatyw.

Po tym spotkaniu czekaliśmy na to, co powie rektor, ks. Józef Pacyna, i ojciec duchowny, ks. Stanisław Szymański. Rektor w ogóle unikał spotkania z klerykami, a ojciec duchowny w czasie nabożeństwa wieczornego wygłosił w kaplicy egzortę, której z chórku przysłuchał się Bross, a której treścią był Bóg jako ojciec wszystkich, do którego wyłącznie należy się we wszystkim zwracać. Aluzja była wyraźna, gdyż Bross postanowił zrobić ingres do katedry, co było szczytem nie wiadomo czego, ale z pewnością nie taktu i roztropności. Jako rządca diecezji sede impedita, zatem w czasie, kiedy ordynariusz nie był pozbawiony urzędu, a tylko doznał przeszkody w jego pełnieniu, Bross nie miał prawa odbywania ingresu. Rektor pozostawił, o ile pamiętam, decyzję pójścia na ingres każdemu indywidualnie. Poszedł bodajże tylko VI kurs. Nie zjawił się ani rektor, ani ojciec duchowny. Ten ostatni został usunięty następnego dnia po swej egzorcie, rektor zaś w grudniu tegoż roku. Rektorat objął sam Bross, pozostawiając jako wicerektora biblistę, ks. Felicjana Kłonieckiego. Oliwy do ognia dolały rekolekcje na rozpoczęcie roku akademickiego, prowadzone przez ks. Stanisława Pocztę, ongiś ojca duchownego w seminarium gnieźnieńskim. Był to niewątpliwie wzorowy kapłan, ale w niektórych sprawach dziwak. Dużą wagę przykładał do antropologii, z zastosowaniem do duszpasterstwa, narażając się na nieprzyjemności ze strony wiernych.

Rekolekcje zaczął od hasła, które brzmiało: „Jak było, jak jest i jak będzie”. Zaraz też dał odpowiedź: było źle, jest dobrze, a będzie lepiej. W kontekście uwięzienia Prymasa brzmiało to jak prowokacja, chociaż z pewnością nią nie było. Zdarzyło się wtedy jedyny raz w praktyce seminaryjnej, że w czasie nauk szurano nogami i buczano.

Musiał przyjść sam Bross, by utrzymać porządek. Najdziwniejsze było to, że ks. Poczta wcale nie był przeciwnikiem Prymasa, o co wielu go posądzało, ale po prostu brakowało mu rozwagi.

W seminarium panowała atmosfera swoistego kultu dla Brossa, choć praktykowała go niewielka część kleryków, podczas gdy reszta pozostawała obojętna, choć w rzeczy samej temu przeciwna. Uwięziony Prymas, o którym głośno w seminarium raczej się nie mówiło, stał się dla większości kleryków kimś bliskim w stopniu, o jaki trudno by było marzyć w czasach, kiedy był on na wolności. Oparciem dla zdezorientowanych kleryków była świadomość, że kapituła prymasowska jest niezachwianie wierna Prymasowi, zwłaszcza ks. kanonik, później biskup Jan Czerniak, czy najstarsi kanonicy, jak ks. Stefan Durzyński i ks. Stanisław Tłoczyński. Wszystko to przenikało do seminarium i budziło nadzieję na powrót Prymasa, który teraz już stanowił jedyny i niepodważalny autorytet.

Ksiądz infułat Bross nie był księdzem patriotą, o co niektórzy go posądzali. Archidiecezją rządził w zgodzie z prawem kościelnym. Ale zarazem pewne jego posunięcia budziły podejrzenia, iż nie liczy się on z powrotem Prymasa. Mianował, mianowicie, kilku proboszczów nieusuwalnych, czego od lat nie praktykowano i można było mniemać, że na takie nominacje nie zgodziłby się Prymas. Starał się też skupiać wokół siebie nie tylko pozyskanych kleryków, ale także niektórych księży w parafiach. Co charakterystyczne jednak, wielu unikało bliższych kontaktów z nim, co wyraźnie wskazywało na ich przekonanie, że miarodajny jest dla nich tylko Prymas. W archidiecezji wszakże wywoływało to – nazywane powszechnie „łapichłopstwem” – złe nastroje i niejednokrotnie burzyło zaufanie panujące między kapłanami.

Byłem w 1956 roku już na V roku, zatem blisko święceń, więc starsi księża niejednokrotnie szczerze się w mojej obecności wypowiadali. Raz byłem świadkiem takiej rozmowy między konfratrami, z których jeden doskonale znał Brossa sprzed wojny, kiedy był on szefem Akcji Katolickiej i bardzo zaufanym człowiekiem Hlonda. Usłyszałem wtedy, że Brossa minęło biskupstwo chełmińskie po biskupie Rosentreterze, ale udaremniła je pewna niedyskrecja. Z kierowania Akcją Katolicką musiał Bross ustąpić wskutek jakichś niedokładności w Księgarni Św. Wojciecha. Relacjonujący wówczas te wydarzenia kapłan dodał, że

Bross wskutek tych niepowodzeń doznał załamania psychicznego, ale jeszcze bardziej niż przedtem utwierdził się w przekonaniu, iż to właśnie on kwalifikuje się na następcę Hlonda. Stąd – jak dalej twierdził ów kapłan – pewne zdystansowanie Brossa w stosunku do Prymasa Wyszyńskiego, którego zdolności oceniał niżej niż własne.

Oczywiście rozmówcy, o których mowa, byli całkowicie innego zdania, ale po prostu chciano zrozumieć przyczyny pewnego dystansu Brossa w stosunku do Prymasa właśnie w momencie, kiedy tamten był uwięziony.

Dla młodego diakona, jakim wówczas byłem, opowiadanie to było podobnym szokiem, jak pierwsze spotkanie z Prymasem, może nawet większym. Toteż zdumiałem się jeszcze bardziej, kiedy na odpuście w Dąbrówce Kościelnej we wrześniu 1956 roku celebrujący sumę infułat Bross nazwał Prymasa swoim poprzednikiem. Wśród księży obecnych na sumie widać było poruszenie. Przecież nikt nie przypuszczał, że za nieco więcej niż miesiąc Prymas powróci na swoje stolice. Ale właśnie ta całkowicie jednogłośna dezaprobata z ich strony świadczy o tym, jak odosobnienie Prymasa przyczyniło się do konsolidacji nie tylko lojalności wobec niego, ale stworzyło atmosferę ogromnego przywiązania do niego nie tylko jako osoby, ale także hierarchy, któremu winni posłuch i wierność jego pasterzowaniu. Odwoziłem wtedy dwóch braci księży. Jeden z nich z całą pewnością należał do krytyków Prymasa w początkach jego rządów. Wówczas, komentując kazanie, byli zgodni, że tylko Prymas może w istniejących warunkach ocalić Kościół w Polsce.

Jeszcze jedno zdarzenie zakrawające na kalambur, a ale nim nie będące. Proboszcz katedry w Gnieźnie, ks. kanonik Raiter w kazaniu powiedział, aluzyjnie zapowiadając powrót Prymasa, że „powitamy niebawem dostojnego gościa”. Celebrujący kanonik Stefan Durzyński na zakończenie Mszy św. zwrócił się do wiernych i grzmiącym głosem oznajmił: „nie gościa powitamy, ale gospodarza”.

Ostatnim akordem tych ze wszech miar trudnych doświadczeń, z którymi kilka roczników kapłanów rozpoczynało swą służbę, była pierwsza Msza święta sprawowana w katedrze gnieźnieńskiej przez Prymasa – pełniłem wtedy funkcję diakona – kiedy Bross w czarnej sutannie siedział dokładnie za sedilium, które zajmowałem. Prymas w kazaniu mówił o wilkach, którzy wdzierali do owczarni, bronionej przez najwierniejszych z wiernych. Wielu spoglądało w kierunku stall, gdzie siedział ks. kanonik Jan Czerniak i inni kanonicy, ale większość wypatrywała Brossa. Bross przeżywał wtedy upokorzenie równe swej ongiś wybujałej ambicji. Wielu mu współczuło, m.in. piszący te słowa, ale podświadomie przychodziła refleksja, że inaczej być nie mogło, a wiedzieli to najlepiej ci, którzy byli wtedy w tych tragicznych daniach listopadowych po aresztowaniu Prymasa w auli seminarium gnieźnieńskiego i słuchali kazania w Dąbrówce Kościelnej.

Właściwie można zaryzykować twierdzenie, że z Komańczy wrócił Prymas w zupełnie innej kondycji niż ta, w jakiej opuszczał jako więzień Warszawę 25 września 1953 roku. Teraz dopiero miał pełnię władzy, nie tylko jurysdykcyjnej – tę miał zawsze – ale także tej drugiej najważniejszej – władzy nad duszami i sumieniami. Już nikt jej nie kwestionował, nawet jego zagorzali wrogowie. Bross odszedł w cień. Nie zdobył się na confiteor, może nie widział racji ku temu i nie byłoby to tak zupełnie bezpodstawne. Jeśli wolał exilium aniżeli słowo: przepraszam, to znaczyłoby, iż klęskę poniosła ambicja. Czyli była to klęska nieunikniona, jak nieuniknione było dojrzewanie mocy prymasowskiej w uwięzieniu i odosobnieniu, kiedy wsparcia nie dawały żadne ludzkie rachuby, a jedynie zawierzenie Jasnej Górze i Bożej Opatrzności.

Ks. Zygmunt Zieliński jest emerytowanym profesorem KUL i b. członkiem PAN, historykiem, profesorem nauk teologicznych, autorem ponad 600 publikacji, publicystą poruszającym problemy współczesności.

Artykuł ks. Zygmunta Zielińskiego pt. „Prymas z Kongresówki” znajduje się na s. 7 czerwcowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 72/2020.

 


  • Już od 2 lipca „Kurier WNET” na papierze w cenie 9 zł!
  • Ten numer „Kuriera WNET” można nabyć jedynie w wersji elektronicznej (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) w cenie 7,9 zł pod adresem: e-kiosk.pl, egazety.pl lub nexto.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.

O wszelkich zmianach będziemy Państwa informować na naszym portalu i na antenie Radia Wnet.

Artykuł ks. Zygmunta Zielińskiego pt. „Prymas z Kongresówki” na s. 7 czerwcowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 72/2020

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Pokój Tobie, Ojczyzno moja – Urodziłem się w roku 1920 – 06.06.2020 r.

Naród polski potrzebuje odnowy moralnej i społecznej. Polacy muszą żyć w zaufaniu do siebie nawzajem, a jego podstawą jest prawda – mówił św. Jan Paweł II w 1983 r. we Wrocławiu.

Fot. Fragment portretu kard. Stefana Wyszyńskiego autorstwa Zbigniewa Kotyłło. Źródło: Wikimedia Commons CC BY-SA 4.0

Grzegorz Polak wspomina spotkania z Prymasem Tysiąclecia z  okresu działalności we wspólnocie Rodzina Rodzin. Członkowie tej wspólnoty nazywali kardynała Wyszyńskiego 'ojcem”. Gość audycji 'Urodziłem się w roku 1920″ wspomina, że pod koniec życia prymas Wyszyński przewidywał szybki upadek bloku socjalistycznego. Jak mówi Grzegorz Polak, we współczesnym polskim Kościele próżno szukać postaci budzącej tak silne emocje, jak Prymas Tysiąclecia. Jak podkreśla rozmówca Piotra Dmitrowicza, kardynał Wyszyński z szacunkiem i miłością wyrażał się o ludziach, którzy byli do niego wrogo nastawieni.

Poruszony zostaje również temat sytuacji Kościoła na Wschodzie, który był obiektem wielkiej troski Prymasa Tysiąclecia. Grzegorz Polak mówi także o roli prymasa Wyszyńskiego w doprowadzeniu do wyboru kard. Karola Wojtyły na papieża, pomimo wieloletniego przekonania, że papieżem powinien być Włoch.

Grzegorz Polak mówi o cieple  i serdeczności Prymasa Tysiąclecia oraz jego szacunku i zainteresowaniu przyrodą:

Nie mam wątpliwości co do tego, że prymas Wyszyński był człowiekiem świętym.


 

Prof. Paweł Skibiński / Fot. Konrad Tomaszewski, Radio Wnet

Profesor Paweł Skibiński mówi o papieskiej pielgrzymce do Polski w 1983 r.  Jak  przypomina, miała ona miejsce w trudnym momencie, w rygorach stanu wojennego, który na skutek interwencji Ojca Świętego został niedługo potem zniesiony. Historyk podkreśla, że wizyta Jana Pawła II została odwleczona o rok, na dodatek nie pozwolono papieżowi odwiedzić wschodnich części kraju.  Pilegrzymka 1983 r. była „nadrabianiem zaległości” w wynoszeniu na ołtarze Polaków. Profesor Skibiński podkreśla, że mimo starań władz PRL papież-Polak miał pełną kontrolę nad przebiegiem swojej wizyty w Ojczyźnie. Rozmówca Piotra Dmitrowicza dodaje, że Ojciec Święty w trakcie pielgrzymki w 1983 r. jednoznacznie poparł NSZZ „Solidarność”.

Gość audycji „Urodziłem się w roku 1920” podkreśla, że władze PRL nie były w stanie zrozumieć przekazu operującego kategoriami duchowymi Jana Pawła II.


Posłuchaj całej audycji „Urodziłem się w roku 1920 już teraz!


W czerwcu nie potrafię nie wracać wspomnieniami do Komańczy / Jolanta Hajdasz, „Wielkopolski Kurier WNET” nr 72/2020

Wymodlona, wyczekiwana beatyfikacja miała być ukoronowaniem Jego drogi życiowej i zasług w historii Polski i polskiego Kościoła. Modlitwy w tej intencji były odmawiane od 39 lat, od dnia Jego śmierci.

Jolanta Hajdasz

Nie pamiętam, bym kiedykolwiek wcześniej i gdziekolwiek indziej słyszała tak głośno i pięknie śpiewające ptaki, jak w tamtym lesie. Był to prawdziwy leśny koncert, od wczesnych godzin rannych po zmierzch. Zaczynał jeden ptaszek, a potem wtórował mu drugi, trzeci, dziesiąty, pięćdziesiąty, czy setny… jakby ktoś rozpisał im partyturę. Dźwięk kojący uszy, ukazujący piękno natury w pełnej krasie. Byłam tam w czerwcu, więc bujna zieleń świeżo rozwiniętych listeczków na dębach i młodych igieł na świerkach i sosnach atakowała oczy z każdej strony. Na miejsce dojeżdża się tam długą, leśną drogą pełną zakrętów, zza których co chwila wyłania się nowy, piękny widok.

To Komańcza, miejsce, które zawsze będzie mi się kojarzyło ze słowami „raj na ziemi” , choć przecież wiem, co tam się działo i co się wydarzyło prawie dokładnie 65 lat temu.

W czerwcu nie potrafię nie wracać wspomnieniami do Komańczy, a konkretnie – do klasztoru sióstr Nazaretanek, gdzie od października 1955 roku przez prawie dokładnie rok internowany był prymas Stefan Wyszyński. Dziś można tam zwiedzać jego pokój, można modlić się w tej samej kaplicy, co on. Poznać miejsce, gdzie powstały Jasnogórskie Śluby Narodu Polskiego, które miały ochronić nasz naród przez ateizacją i komunizmem i być odpowiedzią nas, katolików, na komunistyczny terror i zniewolenie.

Ten rozpoczynający się czerwiec w 2020 r. miał być Jego miesiącem. Wymodlona i wyczekiwana beatyfikacja miała być ukoronowaniem Jego drogi życiowej i zasług w historii Polski i polskiego Kościoła. Modlitwy w tej intencji były odmawiane od 39 lat, od dnia Jego śmierci. Zaplanowana na 7 czerwca w Warszawie beatyfikacja kard. Stefana Wyszyńskiego została jednak bezterminowo zawieszona. Kardynał Kazimierz Nycz miesiąc temu poinformował, że nowy termin zostanie ustalony i ogłoszony po ustaniu pandemii koronawirusa. No to czekamy. W „Kurierze WNET” od wielu miesięcy staramy się przypominać działania Prymasa Tysiąclecia i jego nauczanie. Jego homilie, przemówienia i listy są pisane tak prosto i jednoznacznie, że nie ma kłopotu, by zrozumieć jego myśl, nawet gdy jest się bardzo zmęczonym i czyta się tylko kilka linijek przed snem, bo głowa sama opada…

Ja znów wrócę do Komańczy, chcę przytoczyć Jego słowa, które są wypisane tam na ścianie tuż obok wejścia.

Ilekroć wchodzi do twego pokoju kobieta, zawsze wstań, chociaż byłbyś najbardziej zajęty. Wstań bez względu na to, czy weszła matka przełożona, czy siostra Kleofasa, która pali w piecu. Pamiętaj, że przypomina ci ona zawsze Służebnicę Pańską, na imię której Kościół wstaje. Pamiętaj, że w ten sposób płacisz dług twojej Niepokalanej Matce, z którą ściślej jest związana ta niewiasta niż ty. (…) Wstań i nie ociągaj się, pokonaj twą męską wyniosłość i władztwo.

Wiem, że dla wielu te słowa nie są żadnym odkryciem, że dla znawców nauczania Prymasa są pewnie błahe, ale nie potrafię zapomnieć tego ciepła, które mnie ogarnęło, gdy je przeczytałam, tam w Komańczy. Ten bohaterski Kapłan, przywódca Narodu kończący swoje internowanie, owiany już wtedy legendą Bohatera, i ta tylko pozornie błaha czynność… I tak robił, zawsze wstawał, gdy do pokoju, w którym przebywał, wchodziła kobieta. Jeden gest znaczył więcej niż setki słów o równouprawnieniu i prawach kobiet. Wstań bez zwłoki, dobrze ci to zrobi – napisał Prymas niby do siebie, ale przecież wiedział, że ktoś te słowa kiedyś przeczyta.

Czy dziś ktoś odważyłby się powtórzyć te słowa Prymasa głośno, a co ważniejsze, czy zechciałby go naśladować? Śmiem wątpić, ale życzę wszystkim Drogim Czytelnikom „Kuriera” takich indywidualnych odkryć nauczania Prymasa Wyszyńskiego. Szukajcie Jego słów, one pomogą Wam zrozumieć i siebie, i innych.

 

Artykuł wstępny Jolanty Hajdasz, Redaktor Naczelnej „Wielkopolskiego Kuriera WNET”, znajduje się na s. 1 czerwcowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 72/2020.

 


  • Już od 2 lipca „Kurier WNET” na papierze w cenie 9 zł!
  • Ten numer „Kuriera WNET” można nabyć jedynie w wersji elektronicznej (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) w cenie 7,9 zł pod adresem: e-kiosk.pl, egazety.pl lub nexto.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.

O wszelkich zmianach będziemy Państwa informować na naszym portalu i na antenie Radia Wnet.

 

Artykuł wstępny Jolanty Hajdasz, Redaktor Naczelnej „Wielkopolskiego Kuriera WNET”, na s. 1 czerwcowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 72/2020

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Stefan Wyszyński był chrześcijaninem, ale nie był człowiekiem naiwnym/ Piotr Sutowicz, „Kurier WNET” nr 70/2020

Przez cały czas swojej posługi prymasowskiej miał do czynienia z tak ekspansywną i masową ideologią, że jedynym sposobem, w jaki mógł dać jej odpór, było publiczne wykazywanie masowości katolicyzmu.

Piotr Sutowicz

Stefan Wyszyński i ideologie XX wieku

W tak zwanej opinii publicznej funkcjonuje wiele skojarzeń związanych z postacią Stefana Kardynała Wyszyńskiego, a każde z nich z czegoś wynika. Mówimy o nim jako o ostatnim rzeczywistym interrexie czy też o Prymasie Tysiąclecia. Odnosimy się do niego jako symbolu oporu przeciwko ustrojowi komunistycznemu. Prymas był wielkim admiratorem katolicyzmu ludowego, który dziś często bywa deprecjonowany, i dlatego z rozrzewnieniem wspominają go także ci, którzy chcieliby, by Kościół dalej szedł taką drogą. Wszystkie owe myśli i skojarzenia mają swe plusy i minusy. Postawa i polityka kardynała Wyszyńskiego bywa oceniania z różnych stron, najczęściej zresztą korzystnie. Zdarzają się jednak i komentarze mniej lub bardziej negatywne. W każdym razie na pewno postać ta wciąż czeka na ponowne odkrycie i aktualizację, a zbliżająca się beatyfikacja tego wielkiego prymasa każe takie zadanie podjąć z odpowiednią powagą.

Historyczność

Niestety dość powszechna stała się opinia, że prymas Wyszyński nie da się aktualizować, gdyż cała jego działalność w okresie PRL stała się po roku 1989 li tylko historyczna. Walka z komunizmem we wszystkich wymiarach tamtych czasów po prostu jest już rozdziałem całkowicie zamkniętym.

Oczywiste jest, że każda polityka prowadzona w określonych czasach i realiach pozostaje aktualna właśnie w nich.

Badanie biografii danej postaci odnosić się więc musi do realiów historycznych, w jakich ona żyła, bez względu na to, jak odległe one są od rzeczywistości, w której żyje badacz. Nie da się z konkretnych wypowiedzi i działań obliczonych na reakcję bieżącą uczynić myśli uniwersalnej, ale przesłanki, z jakich one wynikały, stać się mogą ważną inspiracją na przyszłość.

Stąd mniej lub bardziej bez sensu jest bezrefleksyjne cytowanie Prymasa Tysiąclecia i dowodzenie, że jest to w całej rozciągłości odpowiedź na jakieś obecne bolączki. Z drugiej strony deprecjonowanie go również jest drogą donikąd, choć to drugie najczęściej wynika ze złej woli i wbrew pozorom albo jest echem polemik dawniejszych, albo wynika z niechęci do chrześcijańskiej wizji społeczeństwa, którą tak wytrwale głosił nasz bohater. Tak np. można patrzeć na walkę z tzw. katolicyzmem ludowym, tak mocno rzekomo promowanym przez prymasa Wyszyńskiego. Krytycy odwołujący się przy tym do wiary zdają się zapominać, że hierarcha ten wykonywał w tym względzie jedynie nakaz ewangeliczny.

Według przeciwników form jego nauczania czasy są dziś inne i w związku z tym stawianie w Kościele na masowość jest kompletnie nieaktualne. Tak się jednak składa, że i za jego życia wiele środowisk zarówno laickich, jak i katolickich krytykowało go za aktywną pracę z masami i rzekome upodobanie w ludowej pobożności. Takie ataki czynione w czasach PRL tak naprawdę mogły służyć jedynie władzom komunistycznym, które jak diabeł święconej wody bały się masowości właśnie, co Wyszyński, zdaje się, wiedział jak nikt inny. Tak się więc składa, że ci działacze i publicyści katoliccy, którzy wówczas mniej lub bardziej otwarcie zarzucali mu w tej kwestii błąd, pełnili po prostu rolę pozytywnych idiotów systemu. Myśląc Wyszyńskim, należałoby postawić sobie pytanie, jak docierać do tłumów w sytuacji, kiedy Kościół nie może oddziaływać poprzez media, a warto przypomnieć, że tak było przez większość PRL, a na pewno przez cały czas jego posługi prymasowskiej. Skoro miał on do czynienia z tak ekspansywną i masową ideologią, to jedynym sposobem, w jaki mógł dać jej odpór, było publiczne wykazywanie masowości katolicyzmu. Wydaje się, że i dziś nie jest to postawa pozbawiona sensu, żeby nie powiedzieć: całkowicie logiczna, pod warunkiem wszakże, że kryje się za nią prawdziwa wiara, a nie jedynie poza.

Od śmierci Prymasa minęło już trochę czasu i znowu grzmiąco odzywają się głosy, że wiara jest sprawą prywatną, a jej przeżywanie powinno objawiać się w osobistym głębokim doświadczeniu, a nie w życiu publicznym. W tym względzie jest to to samo dążenie co wówczas, historia miewa niestety skłonność do zataczania kół. Likwidacja społecznego wymiaru Kościoła zdaje się być nadal celem nowoczesnych ideologii, które nastały po komunizmie albo raczej po jego przeobrażeniu się w coś innego, nowego, niestety doskonalszego.

Kwestia robotnicza

Dla Stefana Wyszyńskiego czas komunizmu nie był pierwszym okresem życia, w którym zetknął się on z tą ideologią. Już jako młody kapłan w dwudziestoleciu międzywojennym w sposób szczególny pochylił się on nad kwestią robotniczą, i to w kilku wymiarach – po pierwsze jako naukowiec, po drugie jako społecznik.

Wydaje się, że tamtym czasie tkwi jeden z kluczy do sukcesów późniejszego prymasa, który najpierw posiadł był naukową wiedzę o marksizmie, a szczególnie jego sowieckiej odsłonie, po wtóre zaś, sam nie pochodząc z bogatych sfer społecznych, na biedę i kwestie socjalne był chyba szczególnie czuły.

Panujący w dwudziestoleciu międzywojennym ustrój gospodarczy, zdaje się, nie zachwycał młodego Wyszyńskiego. W jego opinii zbyt mało zajmowano się losem najszerszych warstw społecznych, żyjących niekiedy w skrajnym ubóstwie.

Oczywiście pierwszym celem aktywności społecznej postulowanej przez Stefana Wyszyńskiego mogłoby być proste „głodnych nakarmić”, niemniej równolegle prowadził on aktywność pisarską nakierowaną na znajdowanie rozwiązań ustrojowych w tej kwestii. Stąd brało się jego odkrycie katolickiej nauki społecznej, która już od wieku XIX była polem bitwy Kościoła o godność człowieka żyjącego w masowym społeczeństwie. Bez wątpienia inspiracją dla Wyszyńskiego był tu Leon XIII i jego Rerum novarum, w której to encyklice ten przewidujący papież dał wyraz swoim lękom związanym z komunistyczną odpowiedzią na chorobę, jaka trapiła społeczeństwa XIX wieku. Jej aktualność, która trwała długie dziesiątki lat, a być może pod pewnymi względami nie przeminęła do dziś, każe z uznaniem patrzeć również na tych, dla których była inspiracją.

Zbliżenie się młodego kapłana do środowisk robotniczych już wówczas wzbudzało dwa rodzaje niechęci. W pierwszej kolejności zainteresowanie się ich losem nie było na rękę tym, którzy chcieliby widzieć Kościół jako instytucję klasową związaną z elitami gospodarczymi, bądź też – tak jak później komuniści – milczącą, ograniczoną do dewocji zamkniętej w murach świątyń. Po drugie wszakże, aktywność społeczna Stefana Wyszyńskiego nie była na rękę również przedwojennym aktywistom komunistycznym, którzy, tak jak i po wojnie, chcieli mieć monopol na kwestię robotniczą. Działalność Kościoła na tym polu była więc wybitnie groźna, mogła doprowadzić do powrotu rzesz ludzkich w mury świątyń i związać je z nauką Kościoła także tą społeczną i co gorsza, doprowadzić do kompletnej martwoty komunistyczny system myślowy oparty na ateizmie.

W latach PRL prymasa Wyszyńskiego niepokoiła ta swoista spójność celów obu sił – określmy je mianem ośrodków ideologicznych – do tego stopnia, że od czasu do czasu skłonny był zgadzać się z tym, że są one narzędziami siły znacznie większej i groźniejszej. W każdym razie to raczej z pierwszego z tych kręgów wyszła inspiracja do przydania mu określenia „czerwonego księdza”, co pokazuje, że jego aktywność wywoływała kontrowersje i nieporozumienia.

Komuniści, zarówno przed-, jak i powojenni spodziewali się odnieść wielkie sukcesy, bazując na niechęci robotników do kleru katolickiego. Stąd podgrzewanie atmosfery antyklerykalnej i dowodzenie, że to Kościół stał i stoi po stronie sił sprzeciwiających się społecznej emancypacji mas. Bardzo ważne było wykazanie, że tak nie jest.

Wbrew pozorom sama Ewangelia i nauka Chrystusa jest dobrym orężem w walce z ideologią dzielenia ludzi na klasy i przeciwstawianie ich sobie.

Natomiast z naleciałości historycznych można było stosunkowo łatwo zrezygnować. Wielu ludzi Kościoła zdawało sobie z tego sprawę i dobrze, że należał do nich również przyszły Prymas Tysiąclecia. Powojenna stalinizacja ze swą niechęcią do własności prywatnej, w tym, a może przede wszystkim, do własności kościelnej, okazała się być mu pomocna w pokazaniu, że Kościół jest bardziej z narodem niż kiedykolwiek dotąd. Być może to radykalizm komunistyczny, który doprowadził do radykalizmu katolickiego na masową skalę, przyczynił się do największego sukcesu ewangelizacyjnego w Europie Środkowej i jednocześnie do klęski sytemu. W starciu z ideologią komunistyczną robotnicy stanęli po stronie Kościoła, a nie byłoby to możliwe, gdyby nie przedwojenne utarczki Wyszyńskiego z kapitalizmem i jego ogromna aktywność powojenna.

Godność człowieka

Ideologie XX wieku mają nadzwyczajną, dobrze widoczną gołym okiem skłonność do uprzedmiotawiania człowieka. Wszystkie wielkie systemy, które dominowały w tamtym czasie i dominują dziś, ulegają pokusie stawiania sobie celów w oderwaniu od przyrodzonej godności ludzkiej, którą najpełniej wyjaśnia światopogląd oparty na założeniu, że człowiek jest stworzony na obraz i podobieństwo Stwórcy. Dobro człowieka, które rozszerza się w postaci kręgów, przybierając postać dobra wspólnego, bywało konsekwentnie ignorowane przed wielkie systemy polityczne, które same określały, co jest dobre, a co złe.

W okresie przedwojennym mieliśmy bez wątpienia do czynienia z kryzysem miejsca człowieka w państwie i społeczeństwie. Bardzo znamiennymi przykładami dostrzeżenia tego faktu, abstrahującymi od wiary religijnej, mogą być dwa jednakowo smutne obrazy filmowe. Pierwszym jest Metropolis Fritza Langa z roku 1927, drugim obraz Charliego Chaplina Dzisiejsze czasy. Ten ostatni kojarzy się widzom z na pozór zabawnymi scenami, w których Chaplin, rozpędzony przez maszynową pracę, biega najpierw po hali fabrycznej, a potem po mieście i jakimś śrubokrętem „przykręca” wszystko, co napotka na swojej drodze. Oczywiście obraz jest tak naprawdę przygnębiający i napawa pesymizmem.

Przejawów załamania godności człowieka w tamtych czasach było wystarczająco dużo, by można było stawiać tezę o dysfunkcyjności panującego ustroju. Młody ksiądz Wyszyński zdawał sobie sprawę z tego, że systemy oparte na błędnych założeniach zdolne są do wielkich zbrodni, choć nie zetknął się wtedy osobiście z sowieckimi gułagami, o których wszakże coś tam wiedział.

Bezpośrednim wstrząsem musiał być dla niego nazizm. Po raz pierwszy bowiem Polacy, jako cały naród, na własnej skórze przekonali się, do czego może prowadzić zło przeniesione na niwę społeczną.

Sam ksiądz Wyszyński uniknął wówczas męczeństwa, choć całą okupację musiał się ukrywać. Wojny nie przeżyła natomiast znakomita część jego kolegów z diecezji włocławskiej. Swą powojenną pracę duszpasterską i społeczną po kilku latach tułaczki musiał zacząć od refleksji na temat tego, co właśnie minęło.

Niewątpliwie polski patriota, wręcz narodowiec, jeszcze bardziej umocnił się na swoim stanowisku, jednocześnie określając system niemiecki jako pogaństwo. Starcie, które właśnie przewaliło się nad ziemiami i narodem polskim, było więc starciem z siłami niechrześcijańskimi, ale i przedchrześcijańskimi, przy których wszystko inne wydawało się łagodne. Nowa rzeczywistość, początkowo przybierająca postać polskości prospołecznej i sprawiedliwej, zdawała się być czymś pożądanym; przynajmniej nowi władcy kraju w pierwszej fazie takie wrażenie chcieli wywołać. Co prawda umysł księdza doktora, a od 1946 roku biskupa lubelskiego, nakazywał pełną nieufność wobec ateizmu, coraz mocniej deklarowanego przez władzę, ale czymże była ta doktryna, wobec której Polacy wykazywali daleko idącą wstrzemięźliwość, wobec barbarzyństwa lat wojny? Poza tym trzeba było na nowo wznosić godność człowieka i umożliwić mu byt materialny, a potem zająć się następnymi sprawami. Te nie kazały na siebie długo czekać.

Rząd dusz

Ksiądz Wyszyński zawsze był przeciwnikiem upolityczniania Kościoła i wykorzystywania haseł katolickich od walki partyjnej. Miało to miejsce przed wojną, miało i po. Oczywiście realia obu okresów były zupełnie inne. Przed wojną podejmowano mniej lub bardziej udane próby organizowania katolickiej opinii publicznej, czy też prac koncepcyjnych nad tym, jaki byłby najlepszy dla katolików ustrój polityczny. Po roku 1945 wszystko się diametralnie zmieniło, niemniej jednak głos katolików musiał być jakoś wyrażany i nie mogli oni dać się zepchnąć do przysłowiowego narożnika. W tym wypadku szczególnie wielka stała się rola prymasa, choćby z tego powodu, że wszystkie inne publiczne fora wypowiedzi i miejsca działalności katolików zostały prawie całkowicie skrępowane i skazane na formy karykaturalne. Tak się stało zarówno z działalnością polityczną opozycji, jak i tą szczególnie bliską Wyszyńskiemu, związaną z aktywnością świeckich na niwie katolicko-społecznej. Sytuacja stała się paradoksalna: zwolennik jak największej aktywizacji laikatu musiał swoją osobą wypełnić jego miejsce w życiu publicznym na tyle, na ile było to możliwe.

To temu okresowi zawdzięczamy obraz prymasa nauczającego, występującego przed masami ludzkimi, które słuchają jego słów w najwyższym skupieniu. Tu najpełniej wyraziła się jego wizja katolicyzmu masowego, wielkich akcji duszpasterskich, które miały służyć walce o dusze narodu w jak najszerszym jego wymiarze. Słynna, zapamiętana przez historię Wielka Nowenna prowadzona przez 10 lat, a związana z upamiętnieniem 1000. rocznicy chrztu Polski, była zarówno masową ewangelizacją, jak wielką lekcją historii przeprowadzoną na nigdy wcześniej ani później nie spotykaną narodową skalę.

Rozmach przedsięwzięcia pokazał zdolność prymasa Wyszyńskiego do prowadzenia kampanii „medialnych” bez mediów właśnie, a do tego przy całkowitej wrogości instytucji państwowych.

Tu też objawiła się jego koncepcja, by przy okazji poszczególnych etapów nowenny, czy też samej akcji milenijnej, umożliwić ludziom „policzenie się”. Ten fakt miał też pokazać władzy, że jej poplecznicy wcale nie są w większości, a to musiało irytować. Gomułka bywał wściekły i pewnie Wyszyńskiego szczerze nienawidził, a przedsięwzięte przez niego akcje represyjne, jak choćby zupełnie bzdurny pomysł „aresztowania” kopii obrazu jasnogórskiego, tylko pogarszały sytuację władz. W tej walce Kościół ewidentnie brał górę, przy okazji zaś naród stawał się coraz bardziej świadomy siebie i swej podmiotowości. W ten sposób dość okólną drogą prymas uzyskiwał to, czego chciał już przed wojną. A że wszystkiego się nie dało wykonać, to trochę inna historia.

„A narodowi potrzeba wielkości”

Ten na pozór wyrwany z szerszego kontekstu cytat, ponoć z roku 1979 – w każdym razie z ostatnich lat życia Prymasa Tysiąclecia – zdecydowanie podkreśla jego linię programową. Naród bowiem nie może być przedmiotem żadnej ideologii. Wyszyński był przekonany, że jest twór istniejący z postanowienia Bożego. W tym kontekście troska o niego i jego wielkość jest zadaniem nie tylko społecznym, obliczonym na ziemskie trwanie, ale w jakimś stopniu również wypełnianiem woli Bożej.

Prymas był wielkim teologiem narodu, jednak nie zajmował się tą koncepcją teoretycznie, lecz właśnie z polskiego punktu widzenia, będąc wychowany na Sienkiewiczowskiej wizji wielkiej Rzeczypospolitej Obojga Narodów.

W ciągu życia bardzo głęboko przyswoił sobie tradycję Polski piastowskiej, do tej epoki nawiązywał w swym powojennym nauczaniu, między innymi jako ordynariusz ziem zachodnich i północnych. Ta jego funkcja została wymuszona politycznie, niemniej sprawował ją z wielkim zaangażowaniem. Książka Władysława Jana Grabskiego pt. Trzysta miast wróciło do Polski, będąca swego rodzaju przewodnikiem historyczno-geograficznym po nieznanej dla wielu Polaków części kraju, należała do jego ulubionych. Życzył sobie ją mieć ze sobą nawet w miejscach internowania w latach 1953–1956.

Wszystko, co wpływało na kulturę polską i stan narodu, interesowało go bardzo żywo do ostatnich dni. Wspomniałem powyżej, że był patriotą, ale powiedzieć to o Prymasie Tysiąclecia to trochę mało. Był admiratorem polskości we wszystkich jej wymiarach. Stawiał za wzór naród, z którego się wywodził, a rodaków zachęcał do dumy z tego, że są Polakami. Nie była to jednak ksenofobia. Prymas szanował inne kultury, choć np. jego opinie o Niemcach w okresie powojennym nie należały do pozytywnych i dziś pewnie niektórzy czytelnicy na jego wypowiedzi z tamtego okresu mogą kręcić nosem, zarzucając mu niechęć do zachodnich sąsiadów. Stefan Wyszyński był chrześcijaninem, ale nie był człowiekiem naiwnym. W swej działalności politycznej był realistą o niezwykle sprecyzowanych celach i trafnych spostrzeżeniach. Narodowi niemieckiemu wytykał to, co rzeczywiście miał on na sumieniu. Jednocześnie wiedział, że w przyszłości, kiedy tenże upora się ze swą przeszłością, będzie partnerem do równorzędnych rozmów. W roku słynnego orędzia milenijnego przekonał się, że na to chyba jeszcze za wcześnie.

W każdym razie wszystko, co robił, oprócz tego, że było ewangelizacją, było też wykuwaniem wielkości narodu.

W dzisiejszych czasach tego powiązania dwóch rzeczywistości musimy uczyć się szczególnie, gdyż każde zaniedbanie w tym względzie zemści się na nas raczej wcześniej niż później.

Artykuł Piotra Sutowicza pt. „Stefan Wyszyński i ideologie XX wieku” znajduje się na s. 8 kwietniowego „Kuriera WNET” nr 70/2020, gratis.kurierwnet.pl.

 


Do odwołania ograniczeń w kontaktach, związanych z obowiązującym w Polsce stanem epidemii, „Kurier WNET” wraz z wydaniami regionalnymi naszej Gazety Niecodziennej będzie dostępny jedynie w wersji elektronicznej, BEZPŁATNIE, pod adresem gratis.kurierwnet.pl.

O wszelkich zmianach będziemy Państwa informować na naszym portalu i na antenie Radia Wnet.

Artykuł Piotra Sutowicza pt. „Stefan Wyszyński i ideologie XX wieku” na s. 8 kwietniowego „Kuriera WNET”, nr 70/2020, gratis.kurierwnet.pl

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

O. Bartoszewski: Beatyfikacja kard. Wyszyńskiego może się odbyć w stulecie narodzin św. Jana Pawła II

O. Gabriel Bartoszewski o tym, jak wspomina Prymasa Tysiąclecia, cudzie za jego wstawiennictwem i jak zaangażowany był w jego proces beatyfikacyjny. Mówi o słowach Lecha Wałęsy o Kornelu Morawieckim.

O. Gabriel Bartoszewski OFMCap opowiada o procesie beatyfikacji kard. Stefana Wyszyńskiego. Mówi, iż niedawny dekret papieski uznający cud za wstawiennictwem polskiego prymasa jest zwieńczeniem procesu beatyfikacji,  a nie tylko przełomem. Postępowanie w sprawie cudu uzdrowienia było ostatnim etapem procesu beatyfikacyjnego kardynała Wyszyńskiego w Watykanie.

Ten cud dotyczy nadzwyczajnego uzdrowienia dziewczyny 19-letniej, która kandydowała do sióstr. […] Podjęto badania i stwierdzono, że istnieje choroba raka z przerzutami. Była leczona radem i jodem, dawano jej dawki, które normalnie działały.

Cud uzdrowienia dotyczy 19-latki ze Szczecina. Dziewczyna w 1988 r. zachorowała na nowotwór tarczycy. Normalnie stosowana kuracja nie dawała efektów. W jej gardle wyrósł 5-centymetrowy guz, który utrudniał jej oddychanie. Nikt nie dawał jej szans na przeżycie;  każdy oddech mógł być jej ostatnim tchnieniem życia. Wobec tego grupa sióstr zakonnych rozpoczęła modlitwy o uzdrowienie dziewczyny za wstawiennictwem prymasa Stefana Wyszyńskiego. Po modłach nagle 19-latka całkowicie ozdrowiała.

Wicepostulator procesu beatyfikacyjnego kard. Stefana Wyszyńskiego opowiada o tym, jak już od przełomu 2011 i 2012 roku działał na rzecz beatyfikacji Prymasa Tysiąclecia.

Przez całe te lata uczestniczyłem w procesie bardziej lub mniej aktywnie. Osoba kard. Wyszyńskiego jest mi bardzo bliska.

O. Bartoszewski wspomina, jak pierwszy raz widział kard. Wyszyńskiego. Było to 4 XI 1956 r., niedługo po uwolnieniu prymasa. Ten odprawił mszę mimo fizycznego wycieńczenia.

Gość „Poranka WNET” charakteryzuje  ponadto śp. Kornela Morawieckiego oraz ustosunkowuje się do słów Lecha Wałęsy odnośnie do przewodniczącego Solidarności Walczącej. Wedle byłego prezydenta Morawiecki był „zdrajcą”. Zdaniem o. Bartoszewskiego takie słowa świadczą o tym, że Wałęsa:

Zatracił krytycyzm w stosunku do siebie i do innych. Wszystko zatracił i przyszły mu do głowy idee, osądy bezsensowne. Nie ma trzeźwego spojrzenia na rzeczywistość i szacunku do ludzi.

Stwierdza, że Kornel Morawiecki to był „człowiek nadzwyczajny, bohaterski”, dodając, że jego postawa była wyrazem „wielkiego człowieczeństwa”.

Wysłuchaj całej rozmowy już teraz!

K.T./A.P.

Komentarz Ewy Czaczkowskiej ws. beatyfikacji kard. Stefana Wyszyńskiego

W Kongregacji Spraw Kanonizacyjnych, 1 października zbierze się komisja kardynałów i biskupów, która przedstawi papieżowi do podpisu dekret o cudzie dokonanym za wstawiennictwem kard. Wyszyńskiego.

Komisja kardynałów i biskupów jest ostatnią prostą do uroczystości beatyfikacji kard. Stefana Wyszyńskiego. Dopiero wtedy, gdy papież Franciszek podpiszę dekret, data beatyfikacji zostanie oficjalnie potwierdzona. Czerwiec 2020 rok to prośba kard. Kazimierza Nycza, metropolity warszawskiego.

Kardynał Stefan Wyszyński zwany jest Prymasem Tysiąclecia i Czcigodnym Sługą Bożym. Jest to określenie stosowanie w Kościele katolickim, oznaczające osobę, wobec której promulgowano dekret o heroiczności cnót. Przez dziesięciolecia swojej posługi prymas Wyszyński zdołał przeprowadzić polski Kościół przez niezwykle trudne dla jego funkcjonowania lata komunizmu. Najlepszym świadectwem szacunku, na jaki zasługuje ta niezwykła postać jest hołd, jaki oddał jej Jan Paweł II podczas inauguracji swojego pontyfikatu, 22 października 1978 r.: Nie byłoby na stolicy tego Papieża – Polaka (…) gdyby nie było Twojej wiary nie cofającej się przed więzieniem i cierpieniem, Twojej heroicznej nadziei, Twojego zawierzenia bez reszty Matce Kościoła, gdyby nie było Jasnej Góry i tego całego okresu dziejów Kościoła w Ojczyźnie naszej, który jest związany z Twoim biskupim i prymasowskim posługiwaniem.

Ewa Czaczkowska była gościem „Popołudnia WNET”, gdzie skomentowała decyzję o beatyfikacji kard. Stefana Wyszyńskiego.

1 października odbędzie się posiedzenie i to wtedy zapadnie decyzja kongregacji. Póki nie nastąpi potwierdzenie przez papieża nie możemy mówić o dacie beatyfikacji. W wywiadzie Kardynał Nycz powiedział, że byłby szczęśliwy, gdyby uroczystość odbyła się w czerwcu. „Jednak gdy nie ma decyzji, nie możemy mówić o procesie beatyfikacji” – podkreśla Czaczkowska.

Trudno jest mówić o prymasie w kontekście beatyfikacji, a często jest to kontekst polityczny, gdyż określano go jako lidera Kościoła. Nie jest beatyfikowanym za przywódzctwo polityczne, ale za heroiczność jego cnót podczas tak trudnego czasu dla Polski. Musiał być on rozważny i kierować się miłosierdziem podczas podejmowania swoich decyzji – komentuje gość „Popołudnia WNET”.

Jak dodaje Ewa Czaczkowska: Po uznaniu heroiczności cnót, toczył się również proces uznania cudu za wstawiennictwem kard. Wyszyńskiego. Cud uznany był juz kilka lat temu na poziomie diecezjalnym, ówcześnie kilkunastoletniej zakonnicy, która miała nowotwór. Wtedy zaczęły się modlić za przewodnictwem Wyszyńskiego siostry ze zgromadzenia, a nastoletnia duchowna wyzdrowiała.

Posłuchaj całej rozmowy już teraz! 

M.N.

Prymas tysiąclecia zaczął sprawować swą funkcję 70 lat temu. Za jego czasów naród doczekał się Polaka-papieża i wolności

Korzystając z szerokich uprawnień nadanych przez papieża, kierował Kościołem w Polsce twardą ręką. Niektórzy uważają, że zbyt twardą, ale w realiach, jakie były, ta metoda była chyba jedyną skuteczną.

Piotr Sutowicz

Kościół w Polsce miał szczęście do wielkich ludzi w trudnych czasach. Prymas odrodzonej Polski, August Hlond, był postacią nietuzinkową. Syn ziemi śląskiej, nie pierwszy i nie ostatni przedstawiciel polskości, dla wielu nowej. Któż w wieku XIX przypuszczałby, że Górny Śląsk da Polsce tak wspaniały poczet mężów prawdziwie wielkich? (…) Od początku posługi Hlonda w Gnieźnie widać ogromny nacisk arcybiskupa, a od roku 1927 kardynała, na kwestie społeczne właśnie. (…) W tejże idei znajdziemy pierwsze nici łączące prymasa Hlonda i młodego księdza Wyszyńskiego. (…)

Oprócz tego, że dzielił on z prymasem Hlondem pasję społecznikowską, różniło ich wiele kwestii na pozór ważnych, choć ostatecznie okazujących się drugorzędnymi. Dla młodego księdza z diecezji włocławskiej Śląsk był pewnie „nieznanym krajem”. Sam był synem nadbużańskich wiosek, gdzie problemy społeczne wynikały z nędzy, ale chłopskiej.

(…) W czasie, gdy biskup Hlond zostawał pierwszym ordynariuszem katowickim, Wyszyński zaczął posługę wikarego we włocławskiej katedrze. Ucząc w szkole przy słynnej „Celulozie”, zetknął się ze światem biedy robotniczej, która, co wiele razy potem podkreślał, prowadzi prostą drogą od Boga i trzeba znaleźć drogę, by ten świat Bogu oddać. (…)

Wrzesień 1939 roku przekreślił wszystko – i Wyszyński, i Hlond musieli uciekać przed Niemcami. Być może nieco inne były powody ich decyzji, ale losy tułaczy łączyły obie postaci. Prymas Hlond opuścił kraj nie z tchórzostwa, jak przedstawia to wroga mu propaganda, lecz z obawy, artykułowanej również przez przedstawicieli władz II RP, iż w wypadku znalezienia się pod władzą okupantów mogliby oni chcieć wykorzystać jego autorytet dla własnych celów. (…)

Stefan Wyszyński opuścił Włocławek w październiku 1939 roku na polecenie swego biskupa Michała Kozala, obecnie czczonego jako błogosławiony biskup męczennik zamordowany przez Niemców w Dachau w 1943 roku. Trudno powiedzieć – być może biskup kierował się myślą, iż jako ksiądz zaangażowany społecznie Wyszyński był szczególnie zagrożony. Nie przewidywał natomiast tego, że niemieckie władze dążyły do fizycznej eliminacji Kościoła katolickiego w Polsce za to, że katolicki i za to, że polski właśnie. A może też ujawnił się tu jakiś profetyzm? (…)

Być może wielu ludzi, w tym także prymas Hlond i biskup Wyszyński myśleli, że sprawy w Polsce jakoś się ułożą. Co prawda Wyszyński jako badacz bolszewizmu mógł mieć naukowe podstawy, by twierdzić inaczej, ale to, że po kataklizmie drugiej wojny światowej wszyscy chcieli spokoju i pokoju, nie ulegało wątpliwości. (…)

August Hlond był człowiekiem twardym, acz nowoczesnym. Został zresztą uformowany przez nowoczesny zakon salezjanów i na pewno nie chciał czekać z założonymi rękami. Jego nieustępliwość i pozycja międzynarodowa z pewnością były dla komunistów trudne do zniesienia. Zniszczenie Kościoła pozostającego pod jego rządami było nie lada wyzwaniem. 14 października 1948 roku trafił do szpitala, skarżąc się na bóle brzucha. Przeszedł operację, jego samopoczucie się jednak pogarszało. Dwudziestego dnia tegoż miesiąca nastąpiła druga operacja.

Prymas Hlond umarł w wyniku powikłań, 22 października. Według jego biografa, prof. Jerzego Pietrzaka, podobno przed śmiercią zwrócił się do lekarzy ze słowami: „Panowie, co wy powiecie po mojej śmierci, na co ja umarłem? Co podacie jako powód mej śmierci?”.

Pogrzeb prymasa odbył się 26 października. Za najpoważniejszego kandydata na jego następcę uważano biskupa łomżyńskiego Stanisława Kostkę Łukomskiego, przed wojną przyjaciela Romana Dmowskiego, po wojnie jawnego przeciwnika władzy komunistycznej; człowieka, o którym wiadomo było, że pozostawał w kontakcie z oddziałami drugiej konspiracji. Ten zginął jednak w wypadku samochodowym, wracając z pogrzebu, a jego kierowca, który z wypadku wyszedł bez szwanku, za jakiś czas znalazł zatrudnienie w UB. Wyglądało to rzeczywiście dziwnie – 67-letni Prymas i 74-letni hierarcha znikają ze sceny w podejrzanych okolicznościach. Dziś IPN próbuje prowadzić śledztwo na okoliczność spowodowania ich śmierci przez czynniki zewnętrzne, aczkolwiek po tylu latach sprawa wydaje się trudna do rozwikłania. Bez wątpienia komunistom ubyło jesienią 1948 r. dwóch twardych przeciwników. (…)

12 listopada 1948 r. Pius XII powołał Stefana Wyszyńskiego na stolice arcybiskupie w Gnieźnie i Warszawie. (…) Czy za nominacją prymasowską mogła stać gra operacyjna służb, jak chcieliby niekiedy poszukiwacze sensacji? Nawet, jeśli przyjmiemy za pewnik fakt zabójstwa obu wspomnianych wyżej hierarchów, ta kandydatura była dla komunistów, po pierwsze, raczej niespodziewana, po drugie niemiła.

Cały artykuł Piotra Sutowicza pt. „Aleć jestem tylko Bożym chłopcem na posyłki” znajduje się na s. 18 styczniowego „Kuriera WNET” nr 55/2019, gumroad.com.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Piotra Sutowicza pt. „Aleć jestem tylko Bożym chłopcem na posyłki” na s. 18 styczniowego „Kuriera WNET”, nr 55/2019, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego