Jedna z wielu książek wspomnieniowych o zesłaniu, ale jednak… inna / Jerzy St. Grzegorczyk, „Kurier WNET” 44/2017

Gwałtowne zderzenie cywilizacji, nagła zmiana warunków egzystencji, żadnego wyboru. „Na nasze skargi na los Rosjanie odpowiadali: – Pażywiosz, prywykniesz, a nie przywykniesz, padochniesz”.

Jerzy Stanisław Grzegorczyk

„A niech to wszystko mole zjedzą”

Tak zatytułowaną książkę – autorstwa Krystyny Sławskiej (Słabówny) – podarował mi kolega, zaznaczając przy tym, że jest bardzo ciekaw mojej opinii po lekturze tejże publikacji. Cóż było robić? Odmówić nie wypadało, a i tytuł dość intrygujący. Chcąc nie chcąc, zamieniłem się w… mola książkowego, wgryzając się stopniowo w smakowity – jak się niebawem okazało – tekst. Pochłonąłem go w jeden dzień i to bynajmniej nie dlatego, że książka jest niezbyt opasła (a wielka szkoda!). Chwilami miałem wrażenie, że czytam jedną z pasjonujących powieści Ferdynanda Ossendowskiego, nie przymierzając (notabene pisarza wyklętego przez długie powojenne lata). Drugie czytanie przebiegało wolniej, aby nic nie uronić z bogactwa zdarzeń, sytuacji, szczegółów… w których już zdążyłem się rozsmakować.

Zesłańcy w bydlęcym wagonie w drodze do Kazachstanu

Jest to jedna z wielu książek wspomnieniowych, ale jednak… inna. Autorka opisała swój pięcioletni pobyt na zsyłce w Kazachstanie (w latach: 1940–45). Miała 9 lat, kiedy z mamą i ciocią wyjeżdżały ze Lwowa, aby z wieloma innymi zesłańcami, stłoczonymi w „niepasażerskich” wagonach, tłuc się tygodniami hen! za Ural w dalekie – nieznane. Te 5 tysięcy kilometrów zapamięta na zawsze, jak wiele innych nieprzewidzianych historii i przygód, które ją spotkały.

„Jest rzeczą udowodnioną naukowo – pisze we Wstępie – że w chwilach największej tragedii pojawia się element swoistej radości, co oczywiście nie oznacza lekceważenia nieszczęścia. Śmiech jest ratunkiem dla znękanej tragedią psychiki człowieka. Jest samoobroną organizmu przed jego unicestwieniem (…) I właśnie to drugie, to optymistyczne oblicze życia na zesłaniu chciałam ukazać moim Czytelnikom (…)

Istotnym dla mnie, przy pisaniu wspomnień, był fakt życzliwego dla Polaków stosunku miejscowej ludności, która często okazywała się być również zesłańcami z samej Rosji. Byli to potomkowie Rosjan zesłanych na Sybir za czasów carskich. Dla autochtonów – Kazachów stanowiliśmy grupę ludzi, z którymi trzeba żyć, handlować i pomagać sobie nawzajem”.

Autorka pozostała wierna swojej „pogodnej koncepcji” wspomnień, ale warto przytoczyć jeszcze jedno ważne zdanie ze Wstępu: „Zostałam odarta z dziecięcych marzeń (…) Stałam się przedwcześnie dojrzałym człowiekiem”.

Grupa wygnańców trafiła do kazachskiej osady Boryso-Romanowki, położonej nad Tobołem (dopływ Irtysza) w obwodzie kustanajskim. Ich miejscem pracy miał być kołchoz, ale nie tylko. Byli dokwaterowani do miejscowych Rosjan, bytujących w skromnych, wręcz nędznych warunkach. W jednej z kolejnych kwater – lepianek, gdzie zamieszkała Krysia (wraz z mamą i ciocią), sień przypominała miniarkę Noego; z krową, owcami, kurami. Aby przejść dalej „trzeba było albo zatkać nos, albo nie oddychać”.

Gwałtowne zderzenie cywilizacji, nagła zmiana warunków egzystencji, żadnego wyboru. „Na nasze skargi na los – pisze Autorka – Rosjanie odpowiadali: Pażywiosz, prywykniesz, a nie przywykniesz, padochniesz; inaczej mówiąc: nie przyzwyczaisz się to… zdechniesz. Krótko i dosadnie.

Prymitywny dom „dwurodzinny” dla Polaków, zbudowany z suszonego nawozu bydlęcego, samanu

Sowiecki walec, który przewalił się po naszych Kresach, wypędził wielu rodaków na nieprzewidzianą, nieplanowaną „przygodę” ich życia – sybirski survival. Zaczęło się, przykładowo, od nieznanych dotąd temperatur: +40° latem, -45° zimą (trwała 9 miesięcy!); przymieranie głodem (permanentny „przednówek”); brak niemal wszystkiego, co potrzebne do zwykłego, normalnego życia… Prawdziwa szkoła przetrwania, z mglistą nadzieją na jej ukończenie… kiedykolwiek. A jednak nie tracili ducha; zresztą alternatywy nie było.

Przenieśmy się w tamte lata nad syberyjską rzekę. Z barwnego kalejdoskopu dość odległych zdarzeń, niespodzianek, przygód, obserwacji, utrapień etc. będę wybierał na chybił trafił, przykładowo: nocowanie pod gołym niebem, na przyzbie, do pierwszych przymrozków – z powodu rozplenionego robactwa w chałupie, wśród którego prym wiodły wiecznie nienasycone pluskwy.

Gotowanie cieniutkich zupek w… nocniku (innych garnków do miejscowego sklepiku nie dowieźli).

A „katok”? Cóż to takiego? Oto wyjaśnienie: krowim łajnem (było go pod dostatkiem w sieniach lepianek) wymieszanym ze słomą oblepiało się obróconą do góry dnem miednicę. Po wyschnięciu odrywało się „to” od formy i po oblaniu wodą wyrzucało na mróz. Powstawał znakomity… ślizgacz do zjeżdżania z górki. „Siedziało się wprawdzie na g….e, ale zamrożonym i bardzo śliskim”. Ów przemyślnie wykonany snowboard dematerializował się z nadejściem wiosny.

A teraz… „wiuga” (a właściwie – wiuuuugaaaa!) – zadymka śnieżna. Kiedy rozpoczynała swoje harce, lepiej było na Boży świat nie wyglądać. Gęsty śnieg błyskawicznie zalepiał oczy, powodując całkowitą dezorientację w terenie. W taką właśnie porę zamarzła Polka. Wyszła do sąsiadki po mleko dla dziecka. Znaleziono ja po trzech dniach, kilka kilometrów za wsią, zamienioną w… słup lodu. Syberyjski mróz – to podstępny towarzysz niedoświadczonych przybyszów. Pozbawiał nieszczęśników uszu, nosów, palców, dziurawił policzki…

Polska wioska w Północnym Kazachstanie zimą

Ale i upał dawał się we znaki. Szukano ochłody, gdzie się dało. Autorka wspomina zbieranie w głębokim stepie tzw. katiaszy (krowich placków na opał). Wtedy to natrafiła na idealnie okrągłe leje wypełnione wodą. W trakcie kąpieli skóra pokrywała się… lśniącym złotem (?) Złudzenie było całkowite. Po wyjściu z wody czar pryskał, złocista powłoka znikała jak sen. Chodziły słuchy, że owe leje to pamiątki po odpryskach/odłamkach słynnego meteorytu tunguskiego (z 1908 r.).

Jednak głównym kąpieliskiem był oczywiście Toboł i związane z tą rzeką niezwykle traumatyczne (dla Autorki) wspomnienie: na jej oczach topiły się mama i ciocia. Na ratunek pośpieszył wioskowy woziwoda Kola, którego główne zajęcia (w powszechnej opinii) polegały na zbijaniu bąków i grze na bałałajce. W brawurowej akcji uratował obie panie. Nieprzytomną mamę wydobył z samego dna rzeki. Dzielny chłopak do końca trzymał fason (nie przyjął złotego zegarka w podzięce za swój wyczyn), a jego akcje u miejscowych dziewcząt z nagła poszybowały w górę.

Osobnym rozdziałem były kontakty z Kazachami. Ich auł znajdował się za rzeką. Zaglądali do wsi w celach nie tylko handlowych, częściej, żeby pogadać. Autorka z prawdziwą sympatią wspomina niejakiego Dosana. „Był bezpośredni, szczery, kulturalny i z poczuciem humoru”. Swego ulubionego powiedzonka: „Cztob was moli sjeli” (żeby was mole zjadły) z niewielkimi modyfikacjami używał najczęściej – w sytuacjach emocjonalnie nieobojętnych.

Była taka chwila, że po swoim: – Niech to wszystko mole zjedzą! zakomunikował: – Przychodzę zaprosić was na swój ślub. Opowiedział o tym, jak narzeczoną porwał z domu rodziców (zwyczaj uświęcony tradycją!). Kosztowała go… wielbłąda i parę koni. Weselisko w jurcie Dosana musiało być dużą atrakcją. Goście siedzieli w dwudziestoosobowym kręgu, na wielbłądzich skórach, a w centrum stała micha z baraniną i pomniejsze naczynia z placuszkami i smakowitym sosem (Wyobrażam sobie, że Autorka wreszcie pojadła do syta). Kobiety piły kumys, panowie coś mocniejszego. Panna młoda obsługiwała samowar, milcząc, bez cienia uśmiechu na nieodgadnionej twarzy.

Minęło trochę czasu… aż tu znowu pojawił się Dosan z taka oto nowiną: – Żona uciekła ode mnie. To nic, ale ukradła dwa konie! Niech to mole zjedzą! Koni żal. Dodał jeszcze, że nie potrzebuje żony-złodziejki.

Leśna brygada zesłańców

Działy się tam również rzeczy „o których się filozofom nie śniło”. Przykład? Wyprawili się Polacy gromadą po chrust do pobliskiego lasu. „Coś” ich stamtąd wypłoszyło, a konkretnie – upiorny śmiech kobiecy, gdzieś z głębi lasu, spotęgowany echem. Przeraźliwe cha! cha! cha! cha!… jeżyło włosy na głowie. Słyszeli to wszyscy. Po powrocie okazało się, że miejscowi od dawna wiedzieli, że tam… straszy.

Wieś Boryso-Romanowka (!) należała do dalszej rodziny ostatniego cara Wszechrusi – Mikołaja II. Krwawy terror rewolucji nie oszczędził Romanowych, nawet i takich z dziesiątej wody po kisielu. Wioska nad Tobołem poszła z dymem, a jej mieszkańców wymordowano. Jak wieść niesie – ocalała jedynie 10-letnia dziewczynka, uciekając do pobliskiego lasu. Słuch po niej zaginął. Mieszkańcy są pewni, że upiorny chichot to głos tej nieszczęśnicy. Las omijają z daleka. To nie jest jedyna niesamowita historia z tamtego czasu, ale nie będziemy streszczać całej książki.

W 1942 r. Krysia wraz z mamą i ciocią po wielu staraniach przeniosły się do Kustanaju. Wprawdzie zagubionej w stepie kazachskiej wioseczki od stolicy obwodu – pod względem cywilizacyjnego rozwoju – nie dzieliły „lata świetlne” (w odniesieniu do dzisiejszej kosmicznej Astany takie porównanie było by uprawnione), ale zawsze był to jakiś awans społeczny. Prawdą jest, że dalej klepały biedę (miesięczna pensja starczała na wiadro kartofli), mimo to żyło się odtąd w mniej uciążliwych warunkach. Przechadzające się ulicami majestatyczne wielbłądy stanowiły o pewnej egzotyce miasta, a jednocześnie uświadamiały zesłańcom, że Polska została za górami, za lasami… bardzo, bardzo daleko.

Dojrzewała potrzeba przynajmniej jakiejś namiastki wydarzeń o charakterze, nazwijmy to: kulturalno-rozrywkowym, co zaowocowało powstaniem chóru – na początek. Organizatorką i dyrygentką w jednej osobie była mama Krysi (z profesji nauczycielka). Trzon repertuaru stanowiły pieśni patriotyczne. Próby chóru ściągały pod okna ich mieszkania nie tylko sąsiadów. Widzów przybywało; sugerowali nawet, że chętnie popatrzą na jakieś polskie tańce. Sprawa zaczęła się rozkręcać, nabierać tempa. Znalazła się sala w remizie oraz instrumentaliści (spośród strażaków); nie mówiąc już o oficjalnej zgodzie NKWD i władz lokalnych. Naprędce wykombinowano stroje do „poloneza”, „kujawiaka”, „krakowiaka”… (bardzo pomocni okazywali się Rosjanie). Koncert (połączony z recytacjami) odbył się w listopadzie (1943) – w rocznicę… Święta Niepodległości (!). Przyszły tłumy (wielu Rosjan); stali nawet na zewnątrz, pod oknami, mimo siarczystego mrozu. Żar przedstawienia (przy otwartych na oścież drzwiach) wystarczająco ogrzewał słuchaczy. „Czerwony pas”, „Ułani, ułani”, „Pierwsza Brygada”… pieśni harcerskie, recytacje, a potem „mazur” „krakowiak” (w którym Krysia trzaskała podkówkami o deski prowizorycznej sceny). Bisom nie było końca, łzom wzruszenia również.

Wieść o tym wydarzeniu dotarła do władz miasta, które niedługo potem oddały do dyspozycji zespołu… teatr, orkiestrę, a nawet rozgłośnię radiową. Powtórzono występ, tym razem w okazałej scenerii, przy ogromnym aplauzie… Rosjan.

Po tych sukcesach „zapominaliśmy na chwilę o głodzie, który na całe lata stał się naszym udziałem” – wspomina chórzystka i tancerka w jednej osobie.

W związku z wyżej opisaną narodową manifestacją, Autorka pokusiła się o taką oto refleksję: „Rosjanie cenią patriotyzm bez względu na to, kto jest tym patriotą: czy Rosjanin, czy – w danym momencie – wróg”. Można by rzec: kolejny przyczynek do rozważań nad tzw. „zagadką rosyjskiej duszy”, ale to osobny temat.

To był taki wybór obrazków z życia kazachskich zesłańców. Jeśli Czytelnik na pełny tekst tych wspomnień jak dotąd się nie skusił, to trudno – jego strata.

Zesłańcy przy produkcji „cegieł” z samanu

Dodajmy jeszcze, że po przeprowadzce do Kustanaju dotarła do pań niezwykle radosna wieść: tata i mąż, z którym straciły kontakt tuż przed wywózką – żyje! (Wilhelm Słaby vel Sławski był wybitnym działaczem polskiego skautingu; pełnił funkcję Komendanta Obszaru Wschodniego Szarych Szeregów). Nie na darmo polecały go Bogu w codziennych modlitwach. Okazało się, że kiedy one walczyły o przetrwanie w kazachskim stepie, on harował w łagrach m.in. pod Władywostokiem (przy budowie Nachodki). Szczęśliwie zdołał wyrwać się z sowieckiego raju – z Armią Andersa. Wielu nie doczekało takiej okazji.

Oto losy jednej z kresowych polskich rodzin, tułających się po świecie w tamtych trudnych latach. Ich heroiczne zmagania z twardą, często okrutną rzeczywistością, ich hart ducha i nieustępliwość w walce o przetrwanie, pielęgnowanie ojczystych tradycji i uczuć narodowych, są dzisiaj dla nas prawdziwą szkołą patriotyzmu i przykładem godnego życia, mimo nikłej – tak po ludzku rzecz biorąc – nadziei na lepsze jutro. Jesteśmy ich dłużnikami.

I jeszcze wiele mówiący fragment wiersza – z listu napisanego w wiosce nad Tobołem:

Wy tam nie wiecie, że nie tylko chleba,
Ale i śmiechu, by wytrwać, potrzeba…

Patrzę na fotografię z okładki. Przedstawia dziewczynę w stroju krakowskim, w postawie zadzierżystej, o śmiejących się, bystrych oczach… za chwilę ruszy w tany. To Krysia.

Nie było okazji, by Ją poznać (niestety nie doczekała pierwszego wydania swoich wspomnień). Miałbym ochotę powiedzieć Jej teraz, że jest to jedna z tych książek, które zostały napisane – ku pokrzepieniu naszych serc.

Wszystkie zdjęcia pochodzą z wystawy pt. „Myśmy do stepów unieśli Ojczyznę” Niny Rupety i Piotra Hlebowicza; zostały wykorzystane za zgodą P. Hlebowicza.

Artykuł Jerzego Stanisława Grzegorczyka pt. „A niech to wszystko mole zjedzą” znajduje się na s. 18 lutowego „Kuriera WNET” nr 44/2018, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z regionalnymi dodatkami, czyli 36 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Jerzego Stanisława Grzegorczyka pt. „A niech to wszystko mole zjedzą” na s. 18 lutowego „Kuriera WNET” nr 44/2018, wnet.webbook.pl