Dlaczego w Polsce tak dużo ludzi utyskuje na amerykańską obecność?/ Jan Martini, „Wielkopolski Kurier WNET” nr 73/2020

My – pokolenie Solidarności – stopniowo kończymy swą propaństwową działalność. Osiągnęliśmy bardzo wiele, ale znacznie mniej, niż zakładaliśmy. Widocznie tu i teraz więcej osiągnąć się nie dało.

Jan Martini

Czy uda się tym razem?

Po I wojnie światowej mieliśmy tylko 20 lat i się nie udało.

Wskrzeszenie Polski na gruzach dziewiętnastowiecznej „pięknej epoki” było wydarzeniem graniczącym z cudem. Obok uporczywej walki pięciu pokoleń Polaków i równoczesnym rozpadzie wszystkich państw zaborczych, cud ten był możliwy także dzięki „wmieszaniu się” Stanów Zjednoczonych w sprawy Europy.

Amerykanie zdali sobie sprawę, że są mocarstwem globalnym i poczuli się w obowiązku pomóc Europejczykom w takim urządzeniu kontynentu, by nie był on zarzewiem stałych konfliktów. W tym celu postanowiono nie dopuścić do odbudowy potęgi Niemiec i Rosji przez powołanie szeregu mniejszych państw według zasady „samostanowienia narodów”. Największym i najważniejszym z tych państw była oczywiście Polska, ale jej powstanie wywoływało też największe sprzeciwy. W maju 1918 roku odbyła się potężna demonstracja w Nowym Jorku przeciw odbudowie Polski, w której brało udział 100 tys. Żydów.

Ówczesna koncepcja Trójmorza nie okazała się stabilna, bo Amerykanie porzucili sprawy Europy, gdy tylko u nich pojawiły się kłopoty – kryzys gospodarczy i zagrożenie komunizmem. Odtąd tendencje izolacjonistyczne w społeczeństwie amerykańskim pojawiają się od czasu do czasu, co może być powodem obaw sojuszników USA.

W książce Fall of Germany 1945 jest ciekawa wiadomość. Otóż gen. Eisenhower po osiągnięciu Renu zamierzał zatrzymać się do maja („by wody opadły”) przed forsowaniem rzeki. Na dramatyczne ponaglania Anglików, zatroskanych o przyszłość polityczną Europy, generał odrzekł w prostych, żołnierskich słowach: „Mam w dupie przyszłość Europy – chcę jedynie bezpiecznie doprowadzić do domu swoich chłopców”. Gdy generał Patton, będąc 90 km od Berlina, chciał swoimi czołgami wjechać do miasta, nie napotykając większego oporu, został zdymisjonowany.

Tak skuteczna była sowiecka agentura w USA. Trudno nam dzisiaj uwierzyć, że Amerykanie do lat czterdziestych ubiegłego wieku praktycznie nie mieli kontrwywiadu, w instytucjach federalnych zostało zainstalowanych 400 sowieckich agentów, a dwoje z nich (Alger Hiss i Harry Hopkins) było najważniejszymi z doradców prezydenta Roosevelta.

Jeden nawet mieszkał w Białym Domu (!), a drugi został sekretarzem generalnym ONZ – nowo powstałej organizacji mającej strzec pokoju światowego…

Obecna amerykańska administracja wydaje się być bardzo zmotywowana, by wbrew staraniom rosyjsko-niemiecko-francuskim nie dać się „wyprowadzić” z Europy. Jest to dla nas szansa, gdyż interes amerykański pokrywa się z naszym – możliwe, że otworzyło się w polskiej historii „okienko możliwości”. Właśnie w tym kontekście należy rozpatrywać projekt Centralnego Portu Komunikacyjnego – inwestycji niezbędnej do budowy Trójmorza. Wprawdzie są w Polsce politolodzy, którzy „naukowo” dowodzą, że Trójmorze to mrzonka, ale trzeba do takich opinii podchodzić z rezerwą, bo trudno jest rozróżnić „realistę” od agenta wpływu… Istnieje szansa na sprowadzenie amerykańskiego kapitału, który jest ewakuowany z Chin, a obecność tego kapitału w Polsce byłaby naszą najlepszą polisą ubezpieczeniową i gwarancją na wypadek, gdyby jakiś lokator Białego Domu „przestał się interesować Europą” (jak Obama).

Wiemy, że już od stu lat mamy w Ameryce wielu wpływowych nieprzyjaciół. Wiemy też, że ci ludzie mają w Polsce swoich pomagierów, lub na odwrót – to mieszkający w Polsce wrogowie posługują się „zagranicą” do swoich celów. Niedawno przewodniczący komisji spraw zagranicznych Izby Reprezentantów, Eliot Engel, domagał się, by Donald Trump odwołał zaproszenie dla prezydenta RP Andrzeja Dudy, bo: „prezydent Duda i jego partia podkopali polski wymiar sprawiedliwości, zainstalowali lojalistów partyjnych na wpływowych stanowiskach w wojsku i sabotowali niezależne media. Ponadto prezydent Duda promuje przerażające, homofobiczne stereotypy i polityki, które są sprzeczne z prawami człowieka”.

Dlaczego jednak w Polsce tak dużo ludzi utyskuje na amerykańską obecność? Chyba lepsze są „okupacyjne” wojska amerykańskie niż jakiekolwiek inne.

Ci zaś, którym nie podoba się rola Ameryki jako żandarma światowego, powinni sobie uzmysłowić, że bez Ameryki pojawi się inny żandarm, z pewnością nie lepszy…

Niewątpliwa „dobra chemia” między prezydentami USA i Polski wynika z podobieństw sytuacji, w której znajdują się ci przywódcy. Obaj starają się o reelekcję i są równie intensywnie zwalczani przez elity medialne, kulturalne, intelektualne i finansowe. W Polsce mało znany jest fakt, że po zwycięstwie Trumpa odbywały się przez szereg tygodni ogromne demonstracje przeciw nowemu prezydentowi (znacznie przewyższające zadymy „kodziarzy”). W ten sposób najbardziej „światła” i „demokratyczna” część społeczeństwa amerykańskiego zareagowała na „niewłaściwy” ich zdaniem werdykt wyborczy.

Wielu z nas ma pretensje do prezydenta Trumpa, że deklarując się jako przyjaciel Polski, podpisał ustawę 447. Ale czy mógł nie podpisać ustawy JUST o „Sprawiedliwości dla ofiar Holokaustu, które nie otrzymały rekompensat”? 90% amerykańskich Żydów, którzy są najbogatszą i najbardziej wpływową grupą etniczną, głosowało przeciw Trumpowi. Ponieważ w Ameryce (podobnie jak w Polsce) niemożliwe jest rządzenie wbrew interesom mniejszości żydowskiej, umizgi Trumpa do tej grupy etnicznej są zrozumiałe. Stąd np. przeniesienie ambasady do Jerozolimy, uznanie wzgórz Golan za część Izraela, czy nawet wydanie córki za Kushnera. Wszystko nadaremno – wrogość mediów, elit i prawników się nie zmniejsza (tak samo jak u nas).

Mamy sytuację taką, że legalnie działają w kraju ośrodki dywersji ideologicznej, docierające do milionów ludzi i kształtujące ich postrzeganie świata. „Rząd dusz” nad ogromnymi rzeszami Polaków sprawują ludzie, których nikt demokratycznie nie wybrał.

TVN podczas próby puczu w grudniu 2016 r. otwarcie wspierała puczystów i nadawała kłamliwe informacje. Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji ukarała stację karą 1,6 mln zł. Kara została uchylona na skutek interwencji ambasady USA, broniącej „niezależności mediów”. Czasem wygląda na to, że ambasador Mosbacher reprezentuje nie tyle administrację Trumpa, co koncern medialny Discovery, będący w rękach żydowskiego kapitału, który chce mieć narzędzia do wpływu na wewnętrzną sytuację w Polsce. Właścicielem stacji jest David Zaslav, człowiek o „polskich korzeniach”, najlepiej zarabiający szef firmy (CEO) w Ameryce i aktywista „przemysłu Holokaustu” (szef Fundacji Pamięci o Shoah).

Trudno nam pojąć, dlaczego rząd polski, będący strategiczny sojusznikiem USA, jest tak intensywnie zwalczany przez „amerykański” koncern TVN? Odpowiedź może być jedna – widocznie interesy lobby żydowskiego w Ameryce nie pokrywają się z interesami państwa amerykańskiego, a wpływ administracji kraju na to lobby jest ograniczony. Może interesy pewnych grup górują nad interesami aktualnej administracji USA? Geneza stacji TVN sięga lat osiemdziesiątych, gdy Jerzy Urban przedstawił gen. Kiszczakowi plan, by stworzyć służbę propagandową pod egidą MSW i zaproponował najlepszych fachowców, zresztą już współpracujących z komunistycznymi służbami – dziennikarza Mariusza Waltera (TW „Mewa”) i polonijnego biznesmena Jana Wejcherta (TW „Konarski”).

Pomysł Jerzego Urbana doczekał się realizacji dopiero w „wolnej Polsce”, przy wydatnej pomocy czynników zewnętrznych. Mariusz Walter: „Gdyby nie pan Ronald Lauder i jego determinacja, mam poważne wątpliwości, czy TVN zaistniałaby tak szybko i silnie” (Lauder jest prezydentem Światowego Kongresu Żydów). Tak więc współpraca etnicznie sprofilowanych komunistów z podobnymi kapitalistami potrafi tworzyć wielkie dzieła – w 2017 roku wartość TVN wynosiła niemal 15 miliardów dolarów (za tyle kupił stację David Zaslav).

Tylko w tej grupie etnicznej ludzie o krańcowo odmiennych poglądach politycznych potrafią ze sobą harmonijnie współpracować, a nawet tworzyć udane małżeństwa. Takim jest małżeństwo prawicowego konserwatysty Roberta Kagana z lewicowo-liberalną Victorią Nuland. To ona, będąc szefową Biura ds. Europy i Euroazji w amerykańskim Departamencie Stanu, spotkała się podczas wizyty w Warszawie z przywódcą Nowoczesnej Ryszardem Petru. Po tej wizycie polityk oznajmił, że „będzie następnym premierem tego kraju”. Jednak ludzie, którzy zainwestowali w tego przywódcę, stracili pieniądze – aby zarobić, powinni raczej inwestować w TVN.

Ameryki nie można pokonać militarnie, jednak – jak wykazała wojna wietnamska (która została przegrana w Waszyngtonie) – można ją sparaliżować od wewnątrz. Wiedzą o tym jej wrogowie.

Obecne rasowe zamieszki oglądane w telewizji czy na YT robią wrażenie, że to kraj chylący się do upadku. Ale trzeba sobie uświadomić, że problem dotyczy tylko miast i stanów rządzonych przez lewicowych burmistrzów czy gubernatorów.

To nie jest cała Ameryka! Kraj ma niewątpliwe problemy wewnętrzne, ale też ma ogromną siłę naprawczą, zdolność do regeneracji i wielkie rezerwy. Ci, którzy mówią o USA jako „mocarstwie schodzącym”, są w błędzie lub działają w złej woli. Jednak jeśli którykolwiek z prezydentów – Duda czy Trump – nie zdobędzie reelekcji, nasze szanse na podmiotowość gwałtownie się zmniejszą.

Przedstawiony zestaw doradców Rafała Trzaskowskiego nie pozostawia najmniejszych wątpliwości. Płk Pytel to były szef Służby Kontrwywiadu Wojskowego – jednostki powołanej przez A. Macierewicza i przejętej po wygranych przez PO wyborach. Pułkownik, jako poważny człowiek, nie uznał za stosowne poinformować premiera Tuska (kompletnego figuranta – medialnej wydmuszki) o zawarciu umowy o „współpracy” z posowiecką służbą FSB, za co go teraz niepokoją prokuratorzy. Dzięki tej umowie nasze wojskowe służby używały rosyjskich serwerów, gen. Patruszew wizytował Biuro Bezpieczeństwa Narodowego, a w pomieszczeniach SKW pisano interpelacje poselskie dla posła Brejzy.

Geostrateg A. Dugin, doradca prezydenta Putina i twórca koncepcji „Euroazji” („wspólnego europejskiego domu od Lizbony po Władywostok”), w rozmowie z polskim dziennikarzem powiedział otwartym tekstem: „Polska nie jest nam potrzebna, Polacy mogą tylko przyłączyć się do narodów słowiańskich”. Przyłączeni już byliśmy przez 200 lat.

My – pokolenie Solidarności – stopniowo kończymy swą propaństwową działalność. Niektórzy z nas odeszli już z ziemskiej służby. Osiągnęliśmy bardzo wiele, ale znacznie mniej, niż zakładaliśmy. Widocznie tu i teraz więcej osiągnąć się nie dało. Myśleliśmy, że ci, których jedyną legitymacją władzy były działania pułkownika Arona Pałkina, który kierował sfałszowaniem wyborów 1947 roku, będą mieli więcej taktu, że usuną się w cień, by spokojnie konsumować efekty swoich przywilejów. Ale ich następcy chcą wciąż wpływać na losy kraju i nie zamierzają się dzielić korzyściami. A może ktoś ciągle wymaga od nich służby?

Następcy (jeśli tacy się znajdą) muszą nie tylko nie stracić tego, co jest, utrzymać gwarantujący nasze bezpieczeństwo sojusz z USA, ale także starać się o uzyskanie pełnej kontroli nad państwem, by nieformalne grupy czy mniejszości nie miały tak wielkiego wpływu na ważne obszary naszej państwowości.

Artykuł Jana Martiniego pt. „Czy uda się tym razem?” znajduje się na s. 8 lipcowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 73/2020.

 


  • Od 2 lipca „Kurier WNET” wraca do wydania papierowego w cenie 9 zł.
  • Ten numer „Kuriera WNET” można nabyć również w wersji elektronicznej (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) w cenie 7,9 zł pod adresem: e-kiosk.pl, egazety.pl lub nexto.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Jana Martiniego pt. „Czy uda się tym razem?” na s. 8 lipcowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 73/2020

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Różnice między polskimi politykami można sprowadzić do podziału na zwolenników przedmiotowości i podmiotowości Polski

Nie jest tak, że w Polsce żyją sami patrioci czy świadomi Polacy. Wielu jest takich, których Roman Dmowski określał jako „żywioł polski” – bardzo wdzięczny materiał dla medialnych manipulatorów.

Jan Martini

Miłośnicy przedmiotowości noszą różne kostiumy i nawet jeśli wewnątrz grupy występuje coś w rodzaju rywalizacji, to w każdej chwili są w stanie zawiązać jakąś „koalicję europejską” czy „pakt senacki”, by jako „opozycja demokratyczna” wspólnie zwalczać zwolenników podmiotowości. Cechuje ich postulowana przez Konfederację „wielowektorowość”, ale jeden wektor jest najsilniejszy – to spolegliwość (służalczość?) wobec czynników zewnętrznych ubrana w retorykę „stosunków dobrosąsiedzkich” czy „współpracy międzynarodowej”.

Gdy komuniści sowieccy przygotowywali się do swego „upadku”, wymyślili „doktrynę Falina-Kwicinskiego” polegającą na zastąpieniu obecności militarnej w dawnych krajach „demokracji ludowej” uzależnieniem energetycznym. Kraje już formalnie niepodległe zamierzano kontrolować metodą tańszą, wizerunkowo lepszą, a równie skuteczną.

Pewnie niewielu ludzi wie, że prezydent Putin jest doktorem gazownictwa, a jego praca doktorska dotyczyła eksportu gazu jako środka do osiągania celów politycznych.

Grupa ludzi skupionych wokół braci Kaczyńskich była zdania, że choćby częściowe uniezależnienie się od dostaw węglowodorów z Rosji jest niezbędnym warunkiem naszej suwerenności. Niestety ugrupowania polityczne sprawujące władzę przez większość historii III RP albo nie dostrzegały takiej zależności, albo nie uważały suwerenności za wartość istotną. Historia starań o dostawy gazu z Norwegii liczy już ćwierć wieku, bo starania te były dwukrotnie zatrzymywane natychmiast po dojściu do władzy koalicji SLD-PSL (2003) i PO-PSL (2007). Podczas pierwszych rządów PiS udało się rozpocząć budowę gazoportu w Świnoujściu, ale kadencja skończyła się po 2 latach, co wystarczyło na budowę Muzeum Powstania Warszawskiego, było jednak okresem zbyt krótkim na ukończenie terminala gazowego. Następny rząd – premiera Tuska – musiał już kontynuować budowę, choć zdołano opóźnić jej ukończenie o 3 lata.

Z ujawnionych amerykańskich danych analitycznych wynika, że Lech Kaczyński był „niesterowalny”, i to, obok uporczywych starań o niezależność energetyczną Polski, było przyczyną jego śmierci.

Porozumienia z Gazpromem były nadzwyczaj korzystne dla Rosji. Były też korzystne dla negocjatorów, a tak się dziwnie składa, że Rosjanie na negocjatorów upodobali sobie „ludowców”. Inżynier Witold Michałowski, który całe swoje życie zawodowe budował rurociągi na wielu kontynentach, twierdził, że negocjatorzy porozumień otrzymali prowizję 160 mln $, choć „gazowy biznesmen” Aleksander Guzowaty korygował tę sumę do 110 mln. (…)

Czy to energetyka leży u podłoża ciągłych desperackich prób wymiany ekipy rządzącej w Polsce? Dziś, w obliczu pandemii, przedstawiciele wielu partii opozycyjnych w Europie deklarują zawieszenie walki politycznej i pełne poparcie rządów. Lecz u nas widzimy proces całkiem odwrotny – ataki na rząd uległy wzmożeniu, a nawet jest już organizowany „gniew ludu”. (…)

Z dzisiejszej perspektywy widać, że ten bezprecedensowy w dziejach świata demontaż państwa, to wygaszanie Polski, było świadomym niszczeniem dorobku pokoleń Polaków w celu pozbawienia podstaw materialnych do odbudowy suwerenności. Ponadto świat nie był gotowy na przyjęcie „nowego gracza”. Powiedział o tym wyraźnie pewien amerykański senator Andrzejowi Gwieździe podczas jego wizyty w Stanach Zjednoczonych w latach dziewięćdziesiątych: „Co zrobić z waszym przemysłem? Z zarobkami rzędu centów za godzinę zdestabilizujecie gospodarkę światową. Dlatego nie możemy poprzeć waszej niepodległości”. Dlatego konieczny był „plan Balcerowicza” i powstanie państwa montowni, hurtowni i akwaparków – państwa z przywódcami w rodzaju Tuska czy Pawlaka.

Gdy poinformowano Donalda Tuska o katastrofalnym stanie polskiej demografii, o dosłownym wymieraniu narodu, jedyną reakcją premiera był chamski żart – „panowie, bierzmy się do roboty!”. Przy okazji mowy wygłoszonej z okazji nadawania kolejnego doktoratu h.c. Lech Wałęsa stwierdził, że w Polsce powinno mieszkać 20 mln ludzi do obsługi linii tranzytowych wschód-zachód. Oczywiście „mędrzec Europy” sam sobie tego nie wymyślił, ale taką wizję kreślili Polakom przywódcy i na tyle wyznaczono górną granicę naszych ambicji i aspiracji. Przyszli historycy będą spierać się który z nich bardziej zaszkodził Polsce. Gorzej, że ciągle w kraju są miliony ludzi skłonnych powierzyć władzę sukcesorom tych postaci. Bo nie jest tak, że w Polsce żyją sami patrioci czy świadomi Polacy. Wielu jest takich, których Roman Dmowski określał jako „żywioł polski” – bardzo wdzięczny materiał dla medialnych manipulatorów.

Być może znaleźliby się także budowniczowie bram triumfalnych dla wkraczających obcych wojsk. Uleciały z naszego słownika słowa „renegat” czy „zdrajca”, ale to nie znaczy, że nie istnieją ludzie, którzy w pełni wyczerpują znamiona tych pojęć.

(…) Pomijając już wszystkich, którzy rodzinnie i niejako „systemowo” nie znoszą „kaczyzmu” (w samej Warszawie jest 400 tys. „Mazgułów”), nawet ludzie dalecy od sympatyzowania z komunizmem surowo recenzują rząd. Znamy te utyskiwania: „Rząd jest słaby i sobie nie radzi”. „Bo trzeba rządzić mądrze, a nie głupio”. „Nie zrobiono tego, nie ruszono owego, to się wali, a tamto leży”. „Ponadto przedsiębiorcy są niszczeni i szaleje drożyzna”. Oczywiście prawie nikt nie wierzy w przeznaczoną dla „zagranicy” bajerę o „łamaniu konstytucji”, „niszczeniu demokracji”, „dyktaturze” itp. Gdyby było inaczej – opozycja nie domagałaby się tak uporczywie wprowadzenia stanu wyjątkowego. Bo mieliśmy jedyną na świecie opozycję, która żądała stanu wyjątkowego – a przecież taki stan to nic przyjemnego dla opozycji. Nasi „totalsi” mogliby się o tym dowiedzieć choćby od kolegów-opozycjonistów w Turcji.

I Rzeczpospolita upadała przez 100 lat, później 5 pokoleń walczyło o jej odtworzenie. Dziś możemy państwo zniszczyć błyskawicznie jedną nierozsądną decyzją wyborczą, powierzając władzę zwolennikom „rozproszonego przywództwa lokalnego”.

Możliwe, że rząd jest zły (lub bardzo zły), ale jest polski. Powinniśmy cenić rząd i państwo polskie, nawet jeśli jest ono z „dykty”. Niezbyt wielu Polaków w ostatnich 300 latach miało szczęście posiadać choćby słaby, ale polski rząd.

Cały artykuł Jana Martiniego pt. „Podmiotowość czy przedmiotowość” znajduje się na s. 4 czerwcowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 72/2020.

 


  • Już od 2 lipca „Kurier WNET” na papierze w cenie 9 zł!
  • Ten numer „Kuriera WNET” można nabyć jedynie w wersji elektronicznej (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) w cenie 7,9 zł pod adresem: e-kiosk.pl, egazety.pl lub nexto.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.

O wszelkich zmianach będziemy Państwa informować na naszym portalu i na antenie Radia Wnet.

Artykuł Jana Martiniego pt. „Podmiotowość czy przedmiotowość” na s. 4 czerwcowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 72/2020

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Co Kaczyński ma na rękach? Oczywiście krew. Pojawiła się tam w czasach „pierwszego PiS-u”, a spostrzegł ją Donald Tusk

Kaczyński jest unikalny, bo tylko jemu zarzuca się jednocześnie filosemityzm i antysemityzm, faszyzm i bolszewizm, autorytaryzm i anarchię, religianctwo i bezbożność, cwaniactwo i nieudolność.

Jan Martini

W czasie wystąpienia sejmowego ówczesny przywódca opozycji powiedział, że „Kaczyński ma krew na rękach”, ponieważ w wypadkach drogowych giną ludzie. Na poparcie tej demaskatorskiej wiadomości Tusk przytoczył statystyki wypadków (zabici, rani itp.). Wszyscy rozumni wiedzą, że związek Kaczyńskiego z wypadkami drogowymi jest oczywisty i nie wymagający szerszego uzasadnienia.

Drugi raz krew na rękach Kaczyńskiego zaobserwował bodajże Palikot, obciążając go odpowiedzialnością za „śmierć 96 osób – elity narodu”, gdyż przez telefon kazał lądować w Smoleńsku, a jak powiedział Bronisław Komorowski (najrozumniejszy z rozumnych) „sprawa jest arcyboleśnie prosta – nie powinni lądować we mgle”.

Kolejny raz o krew na rękach Kaczyńskiego oskarżyli nie postkomuniści czy ich medialne rezonatory, tylko zacni „prolajferzy”, którzy przyznali Kaczyńskiemu tytuł „Heroda Roku”. Kaczyński wygrał konkurs o to miano w bardzo silnej konkurencji (aborcjonistka Przybył, lobbystka aborcyjna Wanda Nowicka). Nawet nie trzeba być rozumnym, aby wiedzieć, że Kaczyński ma ręce po łokcie unurzane we krwi nienarodzonych niewiniątek, bo „miał Sejm, Senat, Prezydenta, wystarczyło tylko przeprowadzić ustawę”.

No i ostatnio znów może się pojawić krew na rękach Kaczyńskiego, jeśli „siły jasne” nie zdołają storpedować wyborów, bo Kaczyński prze „po trupach do władzy”, chcąc przeprowadzić wybory w „środku pandemii”, narażając na śmierć listonoszy, a przecież nie ma nic ważniejszego jak „zdrowie i życie Polaków”. Zresztą zdaniem A. Holland nie tylko listonosze są narażeni: „Poraniony psychopata (…) byłby gotów ryzykować życie potencjalnie setek, może tysięcy osób, w środku szalejącej pandemii posyłając naród na wybory”.

Jak widać, krew na rękach Kaczyńskiego pojawia się regularnie niczym plamy na słońcu, choć różnica jest taka, że plamy pojawiają się co 11 lat, a krew u Kaczyńskiego częściej.

(…) Kaczyński jest unikalny w skali świata, bo tylko jemu zarzuca się jednocześnie filosemityzm i antysemityzm, faszyzm i bolszewizm, autorytaryzm i anarchię, religianctwo i bezbożność, cwaniactwo i nieudolność, a socjolog prof. Markowski dostrzegł nawet „żoliborskie warcholstwo” – zupełnie nowe pojęcie socjologiczne. Szczególnie socjolodzy upodobali sobie Kaczyńskiego do swych badań naukowych i już 10 lat temu opublikowali rezultaty swych dociekań:

„U Kaczyńskiego znalazłem ton totalitarny” (prof. Czapiński). „Kaczyński gra narodem w swoim politycznym pokerze” (prof. Szacki). „Kaczyński postawił sobie za cel opanowanie państwa polskiego i zbudowanie autorytarnego ładu” (prof. Krzemiński).

Ale nie trzeba być socjologiem (wystarczy być rozumnym?), by dojść do podobnych wniosków. Ogromny tłum dziennikarzy, artystów, noblistów, literatów, nawet biskupów, a także zwykłych obywateli od 30 lat z wielkim zapałem zwalcza „kaczyzm”. Wydawało się, że po 10 kwietnia 2010 roku problem jest rozwiązany, co tryumfalnie obwieścił Poncyliusz („PiS tonie, a Kaczyński rozpaczliwie się ratuje”), ale okazało się, że przedwcześnie. (…)

Jak dotąd rząd sobie radzi znacznie lepiej niż w innych państwach. Polska jako pierwsza zamknęła granice (Europa zawyła z oburzenia, po czym wszyscy zrobili to samo), natychmiast sprowadziła 54 tys. Polaków do kraju i wcześniej niż inni pomyślała o pomocy dla firm.

Partie opozycyjne w większości państw europejskich zapowiedziały zawieszenie sporów politycznych i pełne poparcie rządów w walce z epidemią. Natomiast w Polsce opozycja dostała jakiegoś amoku, który udzielił się także zagranicy.

„Na najtrudniejszy czas od dziesięcioleci mamy najgorszą od dziesięcioleci władzę. Z sytuacją i wyzwaniami możemy sobie poradzić tylko wtedy, gdy będą nam przewodzić najlepsi i najmądrzejsi, a nie najbardziej opętani i najbardziej cyniczni. Takie państwo tworzy prezes Kaczyński. Państwo chaosu i marionetek” – powiedział Siemoniak, były kierowca Tuska. Zaprzyjaźniony z red. Michnikiem „Financial Times” zauważył: „cały świat zmaga się z koronawirusem, tylko nie Polska”, bo tu planuje się wybory. „Autorytarne rządy w Polsce chcą sobie zapewnić nieograniczone uprawnienia”, „pod płaszczykiem pandemii łamią praworządność”, więc „Komisja Europejska musi interweniować jako strażniczka traktatów”. „UE musi skończyć z szaleństwem wyborów covid-19 w Polsce”. Krytykuje się „drastyczne ograniczenie swobód obywatelskich”, choć wszędzie obowiązują podobne przepisy (gdyby restrykcje były mniejsze, Kaczyński miałby więcej „krwi na rękach”).

Podczas gdy prezydent Trump zmaga się z epidemią i ma na głowie reelekcję, o Polsce przypomniał sobie przyjaciel Sikorskiego – minister Ławrow: „Mam wielką nadzieję, że z naszymi polskimi sąsiadami – nie boję się powiedzieć: przyjaciółmi, mam wielu przyjaciół w Polsce – również przezwyciężymy obecny okres i że próby sztucznego stworzenia powodów do rozdzielenia naszych narodów mimo wszystko nie przeważą. Wszystko to jest teraz zamrożone. Co więcej, uważam za bardzo smutny fakt zamrożenie reżimu bezwizowego między obwodem kaliningradzkim i sąsiednimi regionami Polski”. W ustawowym terminie min. Naimski wypowiedział umowę z Gazpromem na kontrakt kończący się w 2022 roku, który „wynegocjował” Pawlak, a Tusk nazwał „korzystnym dla Polski i Polaków”, choć płaciliśmy najwyższą cenę w Europie. Czy to wielkie wzmożenie opozycji i „zagranicy” wynika z próby wymiany ekipy rządzącej w Polsce? Czy dlatego cała „opozycja demokratyczna” – demokraci, liberałowie, ludowcy, socjaliści, socjaldemokraci, antysystemowcy, wolnościowcy, ultrakatolicy i hurrapatrioci – zjednoczyli się „ponad podziałami” w wielkim „Froncie Jedności Narodu”, aby wspólnie działać w celu „wysadzenia” rządu? Może szybkie przedłużenie umowy gazowej na dotychczasowych warunkach ostudziłoby temperaturę sporu politycznego? (…)

Powszechnie słyszy się rytualne zaklęcia o rządzie autorytarnym czy „władzy absolutnej, która demoralizuje absolutnie” itp. Warto przypomnieć, że „demokratyczna opozycja” kontroluje WSZYSTKIE miasta i połowę samorządów – to ogromny procent budżetu państwa. Nie wspominając już o wrogich sądach, mediach, uczelniach czy kulturze. „Autorytarny” rząd ma też ograniczony wpływ na obsadę kadrową niektórych resortów, a więc w Polsce istnieje faktyczna dwuwładza (i wynikający z niej bałagan). Nie jest jeszcze tak jak w Wenezueli, ale sytuacja jest groźna, bo demokracja nie może funkcjonować bez NORMALNEJ opozycji.

Rząd Zjednoczonej Prawicy doszedł do władzy w wyniku demokratycznych wyborów, ale zdaniem naukowców – Polacy źle wybrali (prof. Markowski: „Ten elektorat nie ma kwalifikacji obywatelskich”).

Cały artykuł Jana Martiniego pt. „Co Kaczyński ma na rękach?” znajduje się na s. 6 majowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 71/2020.

 


  • Do odwołania ograniczeń związanych z obowiązującym w Polsce stanem epidemii, „Kurier WNET” będzie można nabyć jedynie w wersji elektronicznej (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) w cenie 7,9 zł pod adresem: e-kiosk.pl, egazety.pl lub nexto.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.

O wszelkich zmianach będziemy Państwa informować na naszym portalu i na antenie Radia Wnet.

Artykuł Jana Martiniego pt. „Co Kaczyński ma na rękach?” na s. 6 majowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 71/2020

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

W jakim stopniu klimatyzacja jest odpowiedzialna za obecną pandemię?/ Jan Martini, „Wielkopolski Kurier WNET” 71/2020

Jako stary „marynarz” mam sporo doświadczeń z wirusowymi epidemiami na statkach, szczęśliwie nie poznając żadnego wirusa osobiście. Wszystko zaczęło się wraz z globalizacją w latach 90. XX wieku.

Jan Martini

Klimatyzacja największym przyjacielem wirusa?

Wirus ma nielekko. Nie lata, nie pływa, nie biega – może tylko czekać (i to w ograniczonym czasie) na okazję. Jak widać po efektach, ta okazja nadarza się całkiem często. Ale taką okazję w moim przekonaniu zwielokrotnia wszechobecna klimatyzacja.

Każdy taki system, wydatnie zwiększający komfort użytkownika, ma cechę bardzo cenioną przez wirusa – zasysanych do systemu jest tylko 25% nowego powietrza, reszta starego się „miele” (schładza lub podgrzewa w zależności od potrzeb) i jest równomiernie rozprowadzana po budynku (statku, autobusie, pociągu).

Gdyby wracający z nart we włoskich Alpach zarażony pasażer kichał i jechał starym autobusem PKS, to zainfekowani mogliby być tylko najbliżej siedzący. Ponieważ podróżujemy najczęściej eleganckim, niemieckim Polskim Busem, narażeni są wszyscy, bo każdy indywidualnie nastawia sobie przyjemny wiaterek prosto w nos.

Czy powszechna obecność urządzeń klimatyzacyjnych w krajach „cywilizowanych” może tłumaczyć wielką dysproporcję ilości zachorowań w stosunku do krajów „dzikich”? Bo różnica skali zachorowań między krajami Europy Zachodniej i Ameryki a krajami dawnych „demokracji ludowych” jest uderzająca.

Że klimatyzacja może być groźna, świadczy błyskawiczne rozprzestrzenianie się wirusa na statkach. Takim spektakularnym przykładem jest historia statku wycieczkowego „Diamond Princess”. U pasażera, który już skończył wycieczkę i wysiadł w Hong Kongu, stwierdzono koronawirusa. Na wiadomość o tym zmieniono trasę i przyspieszono przybycie do japońskiej Yokohamy. Wówczas na pokładzie było już 3 pasażerów z objawami choroby. Japoński minister zdrowia zarządził 14-dniową kwarantannę dla wszystkich 3700 ludzi na pokładzie, z zakazem opuszczania kabin. Po tygodniu chorych było 61, po kolejnym tygodniu 240, a po 3 tygodniach, mimo kompletnej izolacji, chorowało już 542 pasażerów. Pojawiły się też przypadki choroby wśród załogi. Z chwilą zakończenia gehenny pasażerów i załogi (w międzyczasie przedłużono kwarantannę) chorych było 712 i 11 ofiar śmiertelnych. Wtedy dopiero uświadomiono sobie, że kwarantanna na statku nie ma żadnego sensu, bo statek jest wręcz idealnym środowiskiem do „hodowli” wirusa.

Zwrócono uwagę, że statki nie używają w klimatyzacji filtrów HEPA zdolnych do zatrzymywania 99 procent cząstek tak małych jak 3 mikrony (filtry takie są stosowane w nowoczesnych samolotach). Można sobie tylko wyobrazić, co przeżyli pasażerowie przez miesiąc zamknięci w małych kabinach. Jedynie część pasażerów z najdroższymi biletami miała kabiny zewnętrzne, z balkonami.

Inny statek tej samej linii – „Ruby Princess” – miał wielki wpływ w przeistoczenie się epidemii w pandemię, „implementując” chorobę na kontynent australijski. Statek ten zawinął do Sydney z 660 chorymi Australijczykami, którzy rozprowadzili koronawirusa równomiernie po kontynencie. Oczywiście nikt w Australii, poza Aborygenami, nie wyobraża sobie życia bez air conditioning. Te przypadki i kilka innych definitywnie położą kres tej potężnej części przemysłu turystycznego, jaką są (były?) statki wycieczkowe. Setki tysięcy ludzi straci pracę (w tym wielu Polaków), a ponowne skompletowanie i wyszkolenie załóg to perspektywa wielu lat, a na pewno nie miesięcy.

Podobne problemy wystąpiły na amerykańskim lotniskowcu atomowym „Theodore Roosevelt”. Gdy objawił się pierwszy zakażony marynarz, po 3 dniach przeprowadzono testy wśród całej załogi. Zlokalizowano kilku dalszych chorych, ale większość miała wynik negatywny. Jednak po kilku dniach u wielu z tych „zdrowych” wystąpiły objawy choroby (warto, by wiedzieli o tym ci, którzy zarzucają ministrowi Szumowskiemu, że przeprowadza testy dopiero 5 dni po kontakcie ze źródłem zakażenia). W dwa tygodnie wśród 4 tys. załogi chorych było 400 marynarzy i komandor zwrócił się do dowództwa z dramatycznym apelem o pozwolenie na powrót do bazy. Niedawno francuski lotniskowiec „Charles de Gaulle” stracił kompletnie zdolność bojową po zachorowaniu 1100 członków załogi.

Okazało się, że okręt, który jest w stanie skutecznie bronić się przed torpedami, minami, atakami z powietrza czy rakietami, jest kompletnie bezbronny wobec wirusa…

Jako stary „marynarz” mam sporo doświadczeń z wirusowymi epidemiami na statkach, szczęśliwie nie poznając żadnego wirusa osobiście. A wszystko zaczęło się wraz z globalizacją w latach dziewięćdziesiątych. Wówczas załogi zaczęły być coraz bardziej barwne (by nie powiedzieć „kolorowe”), a na szkoleniach przekonywano nas o zaletach „różnorodności”, dzięki której ludzie „różnych ras, narodów i orientacji seksualnych” wspólnie pracują ze sobą w harmonii, ucząc się „tolerancji i wzajemnego szacunku”. Pod tymi wzniosłymi słowami oczywiście kryje się przyziemne szukanie tańszego pracownika. Sam na tym skorzystałem jako jeden z kilkuset innych polskich muzyków skutecznie konkurujących z muzykami amerykańskimi.

Po raz pierwszy zetknąłem się z nazwą „norłak vajrus” (norwalk virus) bodajże w 1992 roku przy okazji zmiany trasy „mojego” statku „Song of America” z Karaibów na Zachodnie Wybrzeże. Rejon Karaibów był wylęgarnią przemysłu statków wycieczkowych, a morskie wycieczki stały się pod koniec XX wieku dla Amerykanów głównym sposobem spędzania urlopów. Wówczas rozpoczęło się poszukiwanie nowych tras i ekspansja na Pacyfik linii Royal Caribbean Cruise Lines, w której pracowałem.

Gdy na nowej trasie pojawiły się problemy gastryczne wśród pasażerów, początkowo nawet podejrzewano konkurentów wcześniej obsługujących trasę z San Pedro (port Los Angeles) na Riwierę Meksykańską o sabotaż i zatruwanie pokarmów. Wkrótce znaleziono przyczynę, a wirus grypy żołądkowej, który był sprawcą kłopotów, na stałe zagościł na statkach.

Choroba była banalna, lecz uciążliwa – pasażerowie długo wspominali taki rejs, gdy z tygodniowej wycieczki dwa dni musieli spędzić w pobliżu ubikacji. Jeśli z głośników słyszeliśmy zaszyfrowany (by nie niepokoić pasażerów) komunikat: „tango bravo”, wiedzieliśmy, że to „kod pomarańczowy” – powyżej 50 przypadków. Wówczas następował szał dezynfekcji – równie nieskutecznych jak palenie ognisk z drzewa jałowcowego podczas epidemii dżumy lub obecne polewanie ulic środkami dezynfekcyjnymi.

Kiedyś, będąc głęboko pod pokładem, w pobliżu drukarni, zobaczyłem, jak stewardzi kabinowi układają stosy świeżo wydrukowanych materiałów reklamowych i rozkładów zajęć na następny dzień. Każdy steward ma pod opieką 15–18 kabin i musi szybko skompletować zestaw kilku kartek dla swoich pasażerów. Wszyscy ci ludzie, pracując w pośpiechu, regularnie ślinili palce po ułożeniu kilku kartek i codziennie taki potencjalnie nasączony wirusami ładunek lądował na poduszkach pasażerów… Byłem pod wrażeniem tego spostrzeżenia i poinformowałem mojego szefa o prawdopodobnym źródle zakażeń. Cruise director (osoba nr 2 na statku po kapitanie – odpowiedzialna za „dobrostan” pasażerów) był wyraźnie zakłopotany i po chwili powiedział, że nie ma odwagi tym ciężko pracującym ludziom utrudniać pracy i zmuszać do zmiany przyzwyczajeń.

Związek problemów zdrowotnych na statkach z polityką kadrową „otwartości” był wyraźny – pojawianie się epidemii „norłaka” zbiegło się z coraz powszechniejszym zatrudnianiem w dziale hotelowym załóg z krajów azjatyckich (Indie, Malezja, Filipiny). Azjatyccy pracownicy sami nie chorowali, ale wirus, którego prawdopodobnie byli nosicielami, bardzo polubił Europejczyków. Co gorsza – przebycie tej infekcji wcale nie dawało odporności na następne zakażenia…

Oczywiście „grypy żołądkówki” powodującej – za przeproszeniem – sraczkę, poza łatwością zakażeń nie można porównać do choroby covid-19.

Obecna epidemia w sposób wyraźny przewartościowała i obnażyła pewne wzorce moralne. Na wolontariuszy do Domów Opieki Społecznej porzuconych przez personel nie zgłosił się ani gej z lesbijką, ani aktywistki wrażliwe na los ofiar księży pedofilów – Diduszko i Scheuring-Wielgus, ani „najwyższej klasy” humaniści, myśliciele, profesorowie socjologii, tak ochoczo piętnujący kołtuństwo, zacofanie i „niską klasę obywateli”. Zgłosiły się zakonnice i duchowni, a we Włoszech ponad 100 księży poległo, niosąc posługę chorym i umierającym.

Koronawirus SARS-Cov-2 z powodu niedużej śmiertelności (do 4%) wspiera tylko w umiarkowanym stopniu miłośników aborcji i eutanazji w ich działaniach. Jednak konsekwencje gospodarcze obecnej pandemii prawdopodobnie będą ogromne i dziś są trudne do ogarnięcia. Tak więc wirus, będąc bytem mało wyrafinowanym, na razie wygrywa walkę z człowiekiem.

Artykuł Jana Martiniego pt. „Klimatyzacja największym przyjacielem wirusa?” znajduje się na s. 2 majowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 71/2020.

 


  • Do odwołania ograniczeń związanych z obowiązującym w Polsce stanem epidemii, „Kurier WNET” będzie można nabyć jedynie w wersji elektronicznej (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) w cenie 7,9 zł pod adresem: e-kiosk.pl, egazety.pl lub nexto.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.

O wszelkich zmianach będziemy Państwa informować na naszym portalu i na antenie Radia Wnet.

Artykuł Jana Martiniego pt. „Klimatyzacja największym przyjacielem wirusa?” na s. 2 majowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 71/2020

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Wirus na służbie? Z historii układów o niestosowaniu broni biologicznej/ Jan Martini, „Wielkopolski Kurier WNET” 70/2020

Amerykanie i Chińczycy nawzajem oskarżają się o wyprodukowanie koronawirusa. Ogromne doświadczenie w wirusologii mają Rosjanie. Obecnie są sympatyczni, ale w przeszłości popełniali różne grzechy…

Jan Martini

Wirus na służbie?

Amerykanie i Chińczycy nawzajem oskarżają się o wyprodukowanie wirusa, który spowodował obecną pandemię. Oczywiście są to spekulacje z pogranicza teorii spiskowych, ale rzeczywiście ponoć istnieją cechy wskazujące na ingerencję ludzką w genotyp koronawirusa SARS-CoV-2.

Sceptycy z kolei twierdzą, że jak na wirusa bojowego, ten koronawirus powoduje stosunkowo małą śmiertelność. Bez porównania bardziej niebezpieczny, ale mniej zaraźliwy, jest jego bliski krewniak – wirus SARS1. Ten wirus bywał używany bojowo.

Atak tym wirusem został przeprowadzony na fizyka prof. Nowaczyka – eksperta, który wystąpił 28 III 2012 r. w Parlamencie Europejskim w Brukseli podczas publicznego wysłuchania na temat katastrofy smoleńskiej. Po powrocie do USA zachorował na SARS i został cudem uratowany dzięki opiece medycznej najwyższej jakości. Przeprowadzone później wnikliwe śledztwo wykazało, że jedyną możliwością zarażenia się wirusem było wszczepienie go w zastrzyku.

Profesor choruje na cukrzycę i codziennie robi sobie zastrzyk. Zamach na naukowca był starannie przygotowany. Zdobyto wiedzę na temat jego choroby i lekarstwa, którego używa. W hotelu w Brukseli podmieniono fiolki.

Służby, które próbowały „zneutralizować” profesora nie zrezygnowały z wysiłków. W 2013 roku uniwersytet w Baltimore nie przedłużył mu umowy o pracę z oczywistym naruszeniem prawa pracy. Kazimierz Nowaczyk wytoczył proces uczelni, ale nie mógł znaleźć adwokata. Profesor dostał wyraźną wskazówkę, że nie powinien się interesować katastrofą smoleńską…

Ogromne doświadczenie w wirusologii mają Rosjanie i z pewnością wiedza ich naukowców niegdyś była wykorzystywana w „służbie rewolucji”. Często posługiwali się działaniem pod tzw. fałszywą flagą, sugerując, że działał ktoś inny. Oczywiście trudno jest podejrzewać obecnie sympatycznych i kulturalnych Rosjan, ale w przeszłości popełniali różne grzechy…

Poniżej fragment z książki Richarda Clarke’a Against All Enemies, na temat efektów umowy rozbrojeniowej z ZSRR. Autor był doradcą ds. bezpieczeństwa trzech prezydentów Stanów Zjednoczonych i jednym z pięciu ludzi w Ameryce, który widział przysłany przez Anglików raport na temat wielkiego sowieckiego programu broni bakteriologicznej. O sowieckim oszustwie Anglicy dowiedzieli się od wysokiej rangi sowieckiego naukowca koordynującego program, zbiegłego do Wielkiej Brytanii.

W 1972 roku ZSRR, USA i inne państwa podpisały traktat stawiający poza prawem broń biologiczną.

My zniszczyliśmy naszą. ZSRR utrzymywał, że zrobił to samo. Oni kłamali. Nie tylko nie zniszczyli swoich broni biologicznych, ale znacznie rozszerzyli program, pracując nad broniami o przerażających możliwościach.

Ich laboratoria pracowały nad wirusami Marburg i Ebola, które powodowały u ofiar krwawienia ze wszystkich otworów ciała i organów wewnętrznych, aż do śmierci.

Rosjanie doskonalili bomby, pociski artyleryjskie i inne bronie do przenoszenia i rozsiewania takich czynników chorobotwórczych jak wąglik, botulinum, ospa i bakterie odporne na antybiotyki. Już mieli zmagazynowane pociski napełnione tymi truciznami. Ponad 100 000 Sowietów pracowało nad tym tajnym programem w wielu laboratoriach i fabrykach na terenie całego ZSRR.

Co więcej – bardzo miły i przyjacielski wysoki urzędnik radziecki, który z nami negocjował traktaty rozbrojeniowe, doskonale wiedział o tych nielegalnych programach, ale ich istnienie utrzymywał w tajemnicy przed nami.

Nie były to miłe wiadomości dla nas, ale jeszcze bardziej kłopotliwe były dla Sekretarza Stanu Jima Bakera. Baker poinformował Pentagon, Kongres i Prezydenta, że możemy bezpiecznie podpisać kilka większych porozumień rozbrojeniowych z Sowietami. Stwierdził, że jest bardzo nieprawdopodobne, by przywódcy sowieccy pozwolili sobie na ryzyko bycia przyłapanym na pogwałceniu porozumień. Jeśli by tak zrobili, wywiad amerykański jest w stanie to wykryć za pomocą „narodowych technicznych środków” pozostających w naszej dyspozycji. Jim Baker musiał teraz zmierzyć się z sytuacją, gdy Sowieci jednak zaryzykowali przyłapanie, a nasze „narodowe środki techniczne” nie zdołały wykryć nielegalnego, wielkiego programu zbrojeniowego.

Gdyby nie wiara w brytyjski wywiad, którą wykazał rosyjski zbiegły naukowiec, nic byśmy nie wiedzieli o niezmiernie groźnym zagrożeniu bakteriologicznym.

Pierwszą reakcją Bakera było trzymanie wiadomości w tajemnicy do czasu, gdy sowieccy przywódcy zgodzą się na zniszczenie swoich broni w obecności amerykańskich obserwatorów. Niestety Sowieci po konfrontacji wcale nie byli skłonni do kooperacji. Twierdzili, że Amerykanie muszą mieć także taki tajny program i żądali inspekcji naszych fabryk. Dyskusje trwały jakiś czas i w końcu Rosjanie zgodzili się zniszczyć wszystko i umożliwić ograniczoną kontrolę przez naszych obserwatorów. Ja nigdy nie czułem się usatysfakcjonowany tym, co nam Sowieci przedstawili. Po pierwsze – nie dostaliśmy kompletnej listy wszystkiego, co oni wytworzyli (i zniszczyli), po drugie – nie dali nam antidotum na szczepy chorobotwórczych drobnoustrojów, które z pewnością musieli mieć.

Konwencja o broni biologicznej BWC – to traktat podpisany 10 kwietnia 1972 r. w Londynie, Moskwie i Waszyngtonie, zakazujący sygnatariuszom rozwijania, przekazywania oraz nabywania broni biologicznej. Konwencja weszła w życie w 1975 r. po ratyfikacji przez 22 państwa. W 1992 roku konwencję poszerzono o ustalenia umożliwiające dokładniejszą kontrolę, licząc, że Rosja – już demokratyczna – się „ucywilizuje” i będzie przestrzegać zobowiązań.

Obecnie konwencja wiąże 178 państw.

Artykuł Jana Martiniego pt. „Wirus na służbie?” znajduje się na s. 3 kwietniowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 70/2020, gratis.kurierwnet.pl.

 


Do odwołania ograniczeń w kontaktach, związanych z obowiązującym w Polsce stanem epidemii, „Kurier WNET” wraz z wydaniami regionalnymi naszej Gazety Niecodziennej będzie dostępny jedynie w wersji elektronicznej, BEZPŁATNIE, pod adresem gratis.kurierwnet.pl.

O wszelkich zmianach będziemy Państwa informować na naszym portalu i na antenie Radia Wnet.

Artykuł Jana Martiniego pt. „Wirus na służbie?” na s. 6 i 7 kwietniowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 70/2020, gratis.kurierwnet.pl

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Twierdze komunizmu mają się dobrze, mimo że wielu ludzi dało się nabrać, że komuniści oddali władzę „po dobroci”

Istnieje opinia, że wychodzenie z komunizmu zajmie tyle czasu, ile trwała okupacja komunistyczna. Minęło już 30 lat, ale nasz proces „wybijania się na niepodległość” daleki jest od zakończenia.

Jan Martini

Komunizm tkwi nie tylko w nostalgicznych wspomnieniach starych „funków”, ale także w sympatii intelektualistów, fanatyzmie młodych działaczy, w odrzuceniu chrześcijaństwa i jego dorobku cywilizacyjnego, w pogardzie dla patriotyzmu i polskiej tradycji, a zwłaszcza w temperaturze sporu politycznego – w „zoologicznej” (mówiąc Michnikiem) wręcz nienawiści do Prawa i Sprawiedliwości. (…)

Odtwarzanie państwowości polskiej niemal od zera w 1918 roku przebiegało znacznie szybciej niż odzyskiwanie państwa, które komuniści przekazali „w dobre ręce”. Możliwe, że było to optymalne dla nas wszystkich rozwiązanie. Dlatego nie można deprecjonować ani ówczesnej roli noblisty-konfidenta (naprawdę szkodzić zaczął dopiero później), ani osiągnięć „okrągłego stołu” umożliwiających bezkrwawe przemiany. Pamiętajmy o niebezpieczeństwie jakim były resorty siłowe – kilkaset tysięcy uzbrojonych, przestraszonych i niepewnych swego losu ludzi.

Taki sposób „przejścia do demokracji” w połączeniu z kompletnym brakiem rozliczeń miał swoją cenę – skutkiem było powstanie państwa „teoretycznego”, które najtrafniej ocenił minister B. Sienkiewicz („kamieni kupa”).

Z kolei takie właśnie państwo było wręcz pożądane przez potężnych graczy, których interesy splatają się (na nasze nieszczęście) w Polsce.

Dlatego większość rządów III RP miała w mniejszym lub większym stopniu charakter kompradorski – musiała „zabezpieczyć” interesy swoich mocodawców, a skromne pozostałości przeznaczyć dla „krajowców” w postaci różnych „kuroniówek”, „orlików” czy „schetynówek”. O ile komuniści po powrocie do władzy w 1991 roku, jako „sukcesorzy prawni PZPR”, musieli się mitygować (np. nie zlikwidowali IPN), to apogeum szkodnictwa nastąpiło podczas rządów PO – partii formalnie postsolidarnościowej, którą dość długo postrzegaliśmy jako bardziej „cywilizowaną” i mniej „oszołomską” wersję PiS. Osłona medialno-propagandowa procesu transformacji ustrojowej była tak skuteczna, że do dziś wielu ludzi sądzi, że komuniści oddali władzę „po dobroci” (…)

Brytyjski sowietolog Christopher Story uważał, że w stworzonym modelu „demokracji” niezależnie na kogo się głosuje, zawsze wygrywa KGB.

Z analizy pism Lenina wynika, że na pewnym etapie rewolucji zaistnieje konieczność, aby „przywdziać szaty przeciwnika i przyjąć jego język”. Tym etapem jest właśnie pierestrojka.

Story zwrócił też uwagę na fakt, że „namaszczeni” przez organizatorów przemian dysydenci długo nie rządzili – wkrótce komuniści już z mandatem demokratycznym wracali do władzy: „Co zdarzyło się po tzw. przemianach w krajach komunistycznych? Władze powierzono tam znanym opozycjonistom-dysydentom.

A więc – w porządku, komunizmu już nie ma. Ci dysydenci z reguły nie pozostawali u władzy dłużej niż rok, w jednym przypadku było to 9 miesięcy. Tylko Wacław Havel urzędował dłużej, bo miał jeszcze inne zadanie do wykonania. Polecono mu podział Czechosłowacji na 2 części” (w Polsce komuniści powrócili do władzy w 1991 roku). Ponieważ demokracja wymaga istnienia opozycji, w ramach przygotowań do przemian, z inicjatywy KGB zorganizowano w Helsinkach Konferencję Bezpieczeństwa i Współpracy KBWE (1975), na której Związek Radziecki zobowiązał się przestrzegać „praw człowieka” – niezbędnych do zaistnienia legalnej opozycji.

Ponieważ w krajach komunistycznych poza Polską w zasadzie opozycji nie było, wykształcono nowy typ tajnego współpracownika, zwanego w żargonie resortowym „zawodowym dysydentem”, który miał zajmować się „walką z komuną” w pełnym wymiarze godzin.Przykładem życzliwego stosunku do opozycjonistów w tamtych czasach może być generał SB Krzysztoporski (dobry znajomy Wałęsy). Uważał on, że opozycji nie należy niszczyć, tylko wspomagać ją, a nawet… finansować. (…)

Sam fakt istnienia mechanizmów demokratycznych – partii politycznych, wyborów, braku cenzury – stwarzał (i stwarza) zagrożenia dla powodzenia „operacji pierestrojka”, choć jej projektanci z pewnością rozpoznali te zagrożenia i stworzyli narzędzia zabezpieczające (a prokuratury i sądy cały czas trwały w gotowości, nietknięte przez wiatr historii). „Niebezpieczeństwo istnieje, ale jesteśmy czujni i będziemy umieli stawić mu czoła” – mówił Bronisław Geremek na temat obaw, że władza może się dostać w ręce „przypadkowych ludzi”.

Mimo wszystko „przypadkowi ludzie” już trzykrotnie dorwali się do władzy – dwa razy dość szybko „opanowano sytuację”, lecz teraz, mimo zaangażowania wielkich sił i środków, „niewłaściwi” wciąż rządzą.

Już celnicy mogą „ruszać paliwa”, a wyłudzacze VAT muszą szukać innej pracy. Już szef FSB gen. Patruszew nie wizytuje Biura Bezpieczeństwa Narodowego, kontrwywiad nie używa rosyjskich serwerów, Komisja Wyborcza nie jeździ na szkolenia do Moskwy, a funkcjonariusze WSW nie piszą interpelacji posłowi Brejzie. To wszystko bardzo nie podoba się „siłom postępu”. Protestują intelektualiści, artyści, humaniści, politycy, dziennikarze i miłośnicy praworządności na całym świecie. Układ okrągłostołowy znajduje obrońców nawet w tak odległych miejscach jak Islandia.

Cały artykuł Jana Martiniego pt. „Demokracja liberalna czy komunizm utajony?” znajduje się na s. 6 i 7 kwietniowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 70/2020, gratis.kurierwnet.pl.

 


Do odwołania ograniczeń w kontaktach, związanych z obowiązującym w Polsce stanem epidemii, „Kurier WNET” wraz z wydaniami regionalnymi naszej Gazety Niecodziennej będzie dostępny jedynie w wersji elektronicznej, BEZPŁATNIE, pod adresem gratis.kurierwnet.pl.

O wszelkich zmianach będziemy Państwa informować na naszym portalu i na antenie Radia Wnet.

Artykuł Jana Martiniego pt. „Demokracja liberalna czy komunizm utajony?” na s. 6 i 7 kwietniowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 70/2020, gratis.kurierwnet.pl

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Polska już kilkakrotnie wchodziła do Europy i z niej wychodziła… / Jan Martini, „Wielkopolski Kurier WNET” nr 69/2020

Nie ma uczuciowszego i idealniejszego narodu jak my Niemcy i pod naszą opieką zbytecznem jest wszelkie prawo międzynarodowe, gdyż z własnego instynktu i sami z siebie każdemu jego prawo przydzielamy.

Jan Martini

Polskie wejścia do Europy

Gdy 1 maja 2004 roku wchodziliśmy do Europy przy dźwiękach Ody do radości i fajerwerkach, mało kto sobie zdawał sprawę, że Polska w swoich długich dziejach już kilkakrotnie wchodziła do Europy (i kilkakrotnie z niej wychodziła…).

Pierwszym „wejściem do Europy” był niewątpliwie chrzest Polski w roku 996. Nie zachowały się relacje, jak ludność kraju przyjęła wydarzenie, ale pogański bunt Masława (1038 r.) wskazywałby, że i wtedy nie brakowało zwolenników „polexitu”.

Natomiast reakcje ludności na „wejście do Europy” Poznania w wyniku ustaleń kongresu wiedeńskiego są dobrze udokumentowane:

24 maja 1815 roku generał pruski Thumen przekroczył granice Wielkiego Księstwa Poznańskiego. Wejście wojsk pruskich poprzedził manifest Fryderyka Wilhelma III zapewniający o równouprawnieniu politycznym Niemiec i nowo przyłączonej prowincji i potwierdzający odpowiedni paragraf umowy wiedeńskiej. Społeczeństwo wielkopolskie przejawiło szczerość i wiarę w zapewnienia pruskie. Obiecywano sobie dużo po deklaracjach rządu berlińskiego dotyczących autonomii i zachowania narodowości polskiej, liczono na „pruski porządek“ w dziedzinie stosunków ekonomicznych i na polu oświaty.

8 czerwca, wśród bicia z dział i odgłosów dzwonów, po uroczystym nabożeństwie w kościele farnym, odbyła się ceremonia zdejmowania orłów polskich z gmachów publicznych. Po zdjęciu herbu polskiego z gmachu prefektury naczelny prezes wraz z generałem – komendantem miasta wręczyli go wojewodom: Działyńskiemu i Wybickiemu. Po oddaniu honorów wojskowych wojewodowie zanieśli go do mieszkania naczelnego prezesa, po czym zawieszono nowy herb: czarnego orła, na którego popiersiu widniał mniejszy – biały.

W kilkanaście dni później zgotowano entuzjastyczne wręcz przyjęcie nowo mianowanemu namiestnikowi, Antoniemu Radziwiłłowi. Już u wrót miejskich Poznania wyprzężono konie z książęcej karety i wśród powitalnych okrzyków tłumu zaciągnięto do pałacu namiestnikowskiego. Specjalny komitet dam polskich witał równie entuzjastycznie księżnę Ludwikę, która miała niejako gwarantować prowincji stałą i życzliwą opiekę domu królewskiego (D. Ciepieńko, Klaudyna z Działyńskich Potocka).

Namiestnik nowej pruskiej prowincji Antoni Radziwiłł – wychowany na dworze berlińskim, towarzysz księcia Pepiego, „wżeniony” w rodzinę cesarską – był także dobrym wiolonczelistą, dla którego Chopin napisał sonatę (muzykowali razem w dworze namiestnika w Antoninie k. Ostrowa). Czy można było przewidzieć, że kiedyś pojawi się Bismarck, rugi pruskie, wóz Drzymały i brutalna germanizacja? Mimo wszystko Prusy były państwem praworządnym, dlatego możliwa była „najdłuższa wojna nowożytnej Europy” (wygrana przez Polaków), mogło się pojawić polskie mieszczaństwo, a nawet zdołano wybudować w centrum Poznania Teatr Polski z napisem „Naród sobie” na fasadzie.

Prezydent Putin, przemawiając w roku 2009 na Westerplatte, taktownie zauważył, że najlepsze lata Europy przypadają na czas ścisłego współdziałania Niemiec i Rosji.

Rzeczywiście – na koszt Polaków Europa miała swoje 100 lat „pięknej epoki”, ale ta największa zbrodnia nowożytnej historii, jakim było unicestwienie Rzeczpospolitej, w XX wieku przyniosła kataklizm dwóch wojen światowych na kontynencie. Jeszcze gorsze perspektywy niż rozbiory Europa szykowała nam po spodziewanym zwycięstwie państw centralnych w Wielkiej Wojnie i powstaniu Mitteleuropy pod niemieckim protektoratem. Niemiecki plan podczas I wojny światowej przewidywał znaczną aneksję terytorium Polski i wypędzenie z tych terytoriów Polaków i Żydów, zastępowanych stopniowo kolonistami niemieckimi. W perspektywie sama Polska też miała być germanizowana, m.in. poprzez zmniejszenie populacji polskiej na skutek klęsk głodu.

Na pytanie uczestników konferencji pokojowej w Hadze „czy pożądaną i możliwą jest po wojnie dalsza praca haskiej konferencji pokojowej?”, profesor prawa międzynarodowego w Monachium baron von Stengel odpowiedział:

Nie. Byłaby ona zresztą zupełnie zbyteczną, bo ostateczne decydujące zwycięstwo przypadnie bez wszelkiego wątpienia i musi przypaść nam, Niemcom. A wówczas będziemy temsamym w możliwości trzymać wszystkich pokojowi niechętnych w szachu i darzyć nie tylko nas samych, ale całą cywilizowaną ludzkość trwałym i jedynie prawdziwym pokojem. Cały obecny przebieg wojny dowodzi przecież, że z pomiędzy wszystkich narodów nas Niemców wybrała Opatrzność, abyśmy stanęli na czele wszystkich narodów kulturalnych i prowadzili ich pod naszą opieką do pewnego pokoju, gdyż dana nam jest nie tylko potrzebna ku temu moc i potęga, ale i najwyższa potencja wszelkich darów duchowych i tworzymy koronę kultury wszechstworzenia. Dlatego też naszym stało się udziałem, co dotąd żadnemu nie udało się narodowi, a mianowicie świat cały obdarzyć pokojem. Wynika stąd, że niepotrzebnemi są wszelkie dalsze prace około utrzymania pokoju, bo my Niemcy przejmiemy wówczas razem z panowaniem nad niespokojnymi sąsiadami także urząd i zadanie wszelakiej pokojowej policji i z własnej mocy potrafimy zgnieść w zarodku wszelką niechęć pokoju. Poddanie się naszemu pod każdym względem wyższemu kierownictwu jest zatem jedynym i najpewniejszym środkiem zapewnienia sobie korzystnej egzystencji dla każdego narodu, mianowicie też dla narodów neutralnych, które zrobiły by najlepiej, gdyby przyłączyły się do nas dobrowolnie i nam się powierzyły. Nie ma uczuciowszego i idealniejszego narodu jak my Niemcy i dlatego pod naszą opieką zbytecznem jest wszelkie prawo międzynarodowe, gdyż z własnego instynktu i sami z siebie każdemu jego prawo przydzielamy („Gazeta Lwowska” 1917).

Jednak sprawy się potoczyły inaczej, nie musieliśmy się „poddać pod każdym względem wyższemu kierownictwu” i otrzymaliśmy cudowny dar niebios – pełną niepodległość. Niestety – jako „niespokojni sąsiedzi” Europejczyków niedługo cieszyliśmy się wolnością. We wrześniu 1939 roku Europa brutalnie przyszła do nas, oferując jednakże pewne możliwości. O tych możliwościach pisał „Nowy Głos Lubelski” w numerze z dnia 16 marca 1943 roku. Zamieszczono tam relację z podniosłej uroczystości, która odbyła się na dworcu w Krakowie z okazji odjazdu pociągu z 500 robotnikami udającymi się na roboty do Niemiec. Wśród nich był milionowy „gastarbaiter”, którym okazał się „19-letni syn pewnego włościanina spod Makowa”. Milionowemu robotnikowi gubernator dr Frank wręczył honorowy dyplom i złoty zegarek.

Każdy Polak czy też Ukrainiec, który zdecydował się na wyjazd do Rzeszy, może się przekonać, że decyzja ta była dla niego bardzo korzystna. Warunki mieszkaniowe są dobre, obowiązuje czystość i punktualność. Każdy robotnik otrzymuje normalne zaprowiantowanie, tak jak robotnicy niemieccy – pisze „Nowy Głos Lubelski”. Gazeta wskazała też na korzyści z pracy za granicą – Polacy dostali okazję nauczenia się „fachu i pilności“.

Aby ułatwić wzajemne zrozumienie między mieszkańcami Europy, przewidziano też użyteczne „rozmówki niemiecko-polskie” pt. „Jak rozmawiać z polskim parobkiem”. Zawarte są w nich najpotrzebniejsze w codziennej komunikacji zwroty w rodzaju: „Geib fleig!” – Bądźcie pilni! (Bondschtsche pilnij!) „Macht das orbentlich” – Zróbcie to porządnie (Srobtsche to poschondnje) „Du Faulenger!” – Ty leniwcze! (Ty leniwtsche!)

Żegnając milionowego robotnika z „dorzecza Wisły”, udającego się na roboty do Niemiec, gubernator Frank zwrócił się do wyjeżdżających w „serdecznych słowach”:

Cieszę się, że wypada mi pożegnać dzisiaj milionowego robotnika udającego się w podróż do Rzeszy. Rzesza Niemiecka przyjmie u siebie synów i córki Generalnej Guberni i chętnie skorzysta z ich pracy. Ludności tego kraju przesyłam słowa podzięki i uznania za jej udział i współpracę w tym wielkim dziele. Każdy wyjeżdżający powinien przynieść zaszczyt swemu krajowi i swemu narodowi, albowiem od tego dużo zależy przyszły los grup narodowościowych reprezentowanych na terenie Gen. Gub. Wiedzcie, że każdy na swój sposób walczy w interesie nowej, powstającej dopiero Europy, której obywatele pójdą drogą śmiałego i zdrowego rozwoju. Wiem, że przeważająca część ludności zrozumiała potrzebę chwili i chętnie pracą swą przyczynia się do zwycięstwa Europy. Zwycięstwo to da mocne podstawy do zbudowania po ukończeniu wojny na kontynencie europejskim nowego i sprawiedliwego porządku. Życzę Wam dobrej podróży.

„Zjednoczenie” z Europą 1939 roku było dla nas najgroźniejsze – nigdy w historii nie byliśmy tak blisko możliwości fizycznej likwidacji naszego narodu.

O tę tragiczną sytuację często oskarża się personalnie ministra spraw zagranicznych Józefa Becka, którego „błędna” („lekkomyślna, nieprzemyślana, zbrodnicza”) polityka rzekomo doprowadziła do kataklizmu, jakim była dla Polski II wojna światowa. Dzisiejsi błyskotliwi analitycy twierdzą, że powinniśmy byli „iść z Hitlerem na Moskwę” lub ze „Stalinem na Berlin”, albo „oddać Gdańsk i korytarz, nie wchodzić do wojny na początku” itp. Ale niewątpliwym osiągnięciem min. Becka było umiędzynarodowienie konfliktu i sprowokowanie wojny, bo można sobie wyobrazić sytuację, że Niemcy i Rosja dokonują rozbioru Polski i zaczynają mordować ludność, nie przejmując się gromkimi słowami potępienia ze strony światowej opinii publicznej. Imponujące efekty wspólnych niemiecko-rosyjskich działań w celu „eliminacji” polskich elit można było zaobserwować do 22 czerwca 1941. Czy przetrwalibyśmy jako naród, gdyby wspólnie „popracowali” jeszcze 3 czy 4 lata dłużej?

Niemieckie plany wobec Polski były znane – zakładano, że tylko 15% Polaków nadaje się do „recyklingu” – czyli germanizacji.

Ludność tego obszaru składa się z Polaków i Żydów, a oprócz tego licznych polsko-żydowskich warstw mieszanych. Pod względem rasowym ludność należy określić jako częściowo istotnie rodzajowo obcą, a w każdym razie nienadającą się do zasymilowania. (…) Z punktu widzenia polityki rasowej istnieje plan, ażeby zarówno Polaków, jak i Żydów utrzymać w jednakowy sposób na niskim poziomie życiowym i pozbawić ich wszelkich praw zarówno pod względem politycznym, jak narodowym. Natomiast Żydzi otrzymaliby nieco więcej wolności, przede wszystkim w zakresie kulturalnym i gospodarczym, tak że niektóre decyzje w sprawie zarządzeń administracyjnych i gospodarczych następowałyby przy współudziale żydowskiej ludności. (…) Wszystkie środki, które służą ograniczeniom rozrodczości, powinny być tolerowane albo popierane. Spędzenie płodu musi być na pozostałym obszarze Polski niekaralne. Środki służące do spędzania płodu i środki zapobiegawcze mogą być w każdej formie publicznie oferowane. Homoseksualizm należy uznać za niekaralny (Ochrona rasy jako podstawa biologicznej polityki ludnościowej, Berlin, 2. 10. 1940).

Widać, że polscy geje mieli więcej szczęścia niż ich niemieccy koledzy, którzy zostali po prostu wymordowani, a Żydzi, z pewną autonomią w gettach, przez pierwsze 2 lata wojny mieli więcej praw niż Polacy. Byli także – na mocy porozumień między ZSRR a Rzeszą Niemiecką – jedyną grupą narodowościową, która miała prawo do dowolnego przekraczania linii granicznej i wyboru osiedlenia się w jednej lub drugiej strefie okupacyjnej (w sowieckiej strefie byli grupą uprzywilejowaną).

Z jakichś bliżej nieznanych powodów hitlerowcy po ataku na ZSRR zmienili priorytet – najpierw postanowili „oczyścić” z Żydów Europę, a potem zająć się „rozwiązaniem kwestii polskiej”. Być może powód był czysto praktyczny – Polaków było znacznie więcej.

Nasuwa się pytanie, czy holokaust Żydów uratował nas od zagłady? Innym pytaniem jest, czy naszym kosztem ocalono zachodnią cywilizację? Może romantycy mieli rację, uważając Polskę za Mesjasza narodów?

Często mówi się o zdradzie Zachodu, który wydał nas na żer Stalinowi, ale mało kto sobie zdaje sprawę, że stanowiliśmy jedyną „walutę” za utrzymanie sojuszu Sowietów z aliantami. Podczas tzw. Wielkiej Wojny Ojczyźnianej kilkakrotnie prowadzone były rozmowy pokojowe sowiecko-niemieckie, gdzie rozważany był wspólny atak na Anglię i Stany Zjednoczone. Amerykanie nie mieli wtedy broni atomowej, więc współdziałanie dwóch największych potęg (plus Japonia) rzeczywiście mogło doprowadzić do upadku zachodnich demokracji. Kością niezgody była Polska (dokładnie tak, jak podczas kongresu wiedeńskiego w 1815 roku!) – Rosjanie żądali „sprawiedliwej granicy” na Wiśle, Niemcy chcieli „przestrzeni życiowej” aż po Dniepr. Rokowania rosyjsko-niemieckie ustały dopiero po konferencji w Teheranie, gdy Stalin otrzymał od aliantów zachodnich swą „największą zdobycz” (jak mawiał) – Polszę.

Instalując w Polsce tzw. Tymczasowy Rząd Jedności Narodowej, Stalin chciał postawić na jego czele etnicznego Polaka o nazwisku kończącym się na „ski” i nie będącego komunistą (ci w Polsce kojarzyli się jednoznacznie z agenturą). Takiego nie udało się znaleźć. Ale znaleziono socjalistę o nazwisku Edward Osóbka, któremu dodano nazwisko panieńskie matki i powstał Osóbka-Morawski, który w przemówieniu tak mówił o Stalinie:

Nie ma słów, którymi można by wyrazić ogrom szczęścia, jakie przepełnia serce każdego z nas, nie ma słów, którymi można by wyrazić w całej pełni podziękowanie i hołd naszej wyzwolicielce, bohaterskiej Armii Czerwonej, i jej genialnemu wodzowi, Marszałkowi Stalinowi.

Osóbka może trochę przesadził, ale nie sposób odmówić Stalinowi pewnych zasług. Wprawdzie nadał „prawa człowieka” polskim kobietom, które otrzymały „prawo wyboru” do dokonania aborcji, ale wywalczył przyłączenie do swojego polskiego protektoratu Wrocławia i Szczecina (alianci zachodni chcieli dać jako rekompensatę za utracone ziemie tylko Gdańsk i Górny Śląsk). Wysiedlił 160 tys. Ukraińców i Białorusinów z terenu obecnych granic – jednak zezwolił na przyjazd 650 tys. Polaków z ziem zabranych. W ten sposób Polska stała się (ku utrapieniu kosmopolitów) najbardziej jednolitym etnicznie krajem Europy.

Europa interesowała się Polską nawet w czasach, gdy byliśmy częścią „ruskiego mira”. W roku 1972 grupa ekspertów zatroskanych o losy świata, znanych jako Klub Rzymski, orzekła, że obszar między Odrą a Bugiem jest za gęsto zaludniony. Zdaniem naukowców, aby „uzyskać równowagę”, powinno tu mieszkać 15 mln ludzi, którą to wielkość postulowano osiągnąć w roku 2040. Polskim ekspertem w Klubie Rzymskim był mentor i protektor red. Michnika, Adam Schaff – pryncypialny komunista (naczelny ideolog PZPR), później demokrata-wolnościowiec, a w końcu biznesmen.

Jak widać, stałą troską wielu środowisk (nie tylko sąsiadów) jest zbyt duża populacja Polaków. Wywózki na roboty do Niemiec w czasie okupacji miały także na celu „ograniczenie plenności” ludności polskiej. Innymi działaniami było dążenie do jak najpóźniejszego zawierania małżeństw i zniechęcające do posiadania dzieci upośledzenie ekonomiczne. Dziś problemy ekonomiczne nie powinny mieć wpływu na decyzje rodzicielskie Polaków, ale dramatyczna sytuacja demograficzna wciąż trwa.

Czy na polską demografię miała wpływ „misja cywilizacyjna” „Gazety Wyborczej” od 30 lat promującej „postępowość” wśród Polaków? Gazeta promowała ludzi „rozumnych” (któż nie chce być rozumnym?), a rozumni, w przeciwieństwie do „dzieciorobów”, mają najwyżej jedno dziecko lub są „singlami w wielkim mieście”.

Pamiętamy, jak na demonstracji KOD-u prominentny redaktor tej gazety, Seweryn Blumsztajn, niósł transparent z napisem „Pier…lę, nie rodzę”, choć zapaść demograficzna kraju z pewnością była mu znana. Najwcześniej na „Gazecie Wyborczej” poznał się mój 2-letni bratanek, mówiąc „gazać be”. Mnie zajęło wiele lat, aby dojść do tego samego wniosku.

Od lat 80 ub. wieku z Polski wyjechało ok. 4 mln ludzi. Większość z nich już nie wróci, a ich dzieci (kilkaset tysięcy!) staną się Anglikami, Niemcami czy Kanadyjczykami. Tych ludzi brakuje. Aby gospodarka mogła się rozwijać, potrzebni są imigranci z Ukrainy, Wietnamu, Indii, i w ten sposób powstaje w Polsce „bioróżnorodność” ulubiona przez braci kosmopolitów.

Nasze ostatnie „wejście do Europy” różni się zasadniczo od tych nieco wcześniejszych, choćby dlatego, że sami podjęliśmy tę decyzję (poprzednio nikt się nas nie pytał). Przede wszystkim integracja stwarza nam wiele możliwości i jest po prostu korzystna. Dlatego musimy znosić cierpliwie wszelkie uciążliwości i narzucane nam „wartości europejskie”, które otrzymaliśmy w „pakiecie”. Trzeba przywyknąć, że przez miasta przetaczają się hałaśliwe korowody facetów w stringach, że kornik zżera nam puszczę, a agresywni „wykluczeni” nachalnie promują niestandardowe zachowania seksualne czy nienormatywne role społeczne. Choć oczywiście musimy być świadomi zagrożeń i czujnie monitorować sytuację.

Wielkim eurosceptykiem był brytyjski sowietolog Christopher Story. Uważał on, że w projekt Unii Europejskiej, wyraźnie nawiązujący do pomysłu Lenina powołania superpaństwa – Forum Światowego, były wmieszane sowieckie służby. Story był przekonany, że rozwinięciem projektu będzie stopniowa likwidacja państw narodowych i budowa „wspólnego europejskiego domu od Lizbony po Władywostok”.

Unia Europejska powołała socjalistyczny, scentralizowany rząd, przenosząc na całkiem nowy poziom unifikację bliską totalitaryzmowi, umożliwiając kontrolowanie całego kontynentu i niszcząc narodową suwerenność poszczególnych krajów. Główną częścią strategii jest budowanie wolno, lecz systematycznie regionalnego rządu nad całą Europą. Rząd ten, o dyktatorskim charakterze, jest montowany w oparciu o obecnie istniejące socjaldemokratyczne biurokracje w formie Unii Europejskiej. Bo czym jest Unia Europejska? To jest polityczny kolektyw, a w kolektywie decyzje podejmowane są wspólnie, żaden naród nie może decydować o sobie indywidualnie. Poza tym wiemy, że Rosjanie mają metody, by kolektyw podejmował »słuszne« decyzje – pisał Ch. Story.

Czy dlatego do Unii, którą uważaliśmy za najwyższą formę zachodniej demokracji, wprowadzali nas doświadczeni komuniści – Kwaśniewski i Miller?

Podczas 8-letnich rządów premiera Tuska realizowano plan bliski temu, jaki prowadzili hitlerowcy w Generalnej Guberni – wygaszanie gospodarki, zwijanie państwa i zmniejszanie populacji. Działania te spotkały się z najwyższym uznaniem „czynników europejskich” – Tusk dostał na piśmie patent prawdziwego Europejczyka, a może nawet dyplom honorowy i złoty zegarek.

Po zmianie ekipy rządzącej, gdy ton zaczął nadawać polityk, który „dba tylko o Polskę”, zaczęliśmy się zachowywać niekulturalnie i rozpychać na salonach łokciami, co musiało spowodować reakcję – z ulubieńca światowych elit staliśmy się „czarnym ludem” Europy. Jednak mimo pohukiwań nie grozi nam usunięcie z UE, bo to się „Europie” po prostu nie opłaca. Z raportu organizacji Global Financial Integrity (GFI) za lata 2004–2013 wynika, że Polska była liderem w UE, jeśli chodzi o drenaż środków finansowych przez zagraniczne podmioty. W latach 2004–2015 zagraniczne koncerny, rządy czy instytucje unijne wytransferowały poza granice naszego kraju równowartość ponad 622 miliardów zł! Ale mamy powody do optymizmu – dawniej nas mordowali, teraz najwyżej obrabują – postęp jest.

Niemcy może nie są „koroną wszechstworzenia” (jak uważał baron Stengel), ale są najliczniejszym narodem Europy o wielkim, niekwestionowanym dorobku cywilizacyjnym. Nade wszystko są narodem praktycznym, działającym racjonalnie. Dlatego musimy się starać, aby tym razem nasi potężni europejscy sąsiedzi, biorąc w swoje ręce los kontynentu (do czego zachęcał ich min. Sikorski), potraktowali z szacunkiem i po partnersku mniejsze narody. My zaś swoimi politycznymi wyborami możemy przybliżyć im taką decyzję.

Artykuł Jana Martiniego pt. „Polskie wejścia do Europy” znajduje się na s. 6 i 7 marcowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 69/2020, gumroad.com.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Cena „Kuriera WNET” w wersji elektronicznej i w prenumeracie pozostaje na razie niezmieniona.

Następny numer naszej Gazety Niecodziennej znajdzie się w sprzedaży 9 kwietnia 2020 roku.

Artykuł Jana Martiniego pt. „Polskie wejścia do Europy” na s. 6 marcowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 69/2020, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Jeden noblista ma siłę rażenia większą niż tysiące żołnierzy lewicy / Jan Martini, „Wielkopolski Kurier WNET” nr 68/2020

Nasuwa się pytanie – czy najbardziej utalentowani są ludzie, którzy nie do końca utożsamiają się z Polakami? Czy może istniejące mechanizmy promocyjne ułatwiają karierę właśnie takim ludziom?

Jan Martini

Nobel na służbie

Współczesna lewicowość ma pewną cechę wspólną z wirusem grypy – nadzwyczajną zdolność do tworzenia licznych mutacji. U progu XX w. świat znał tylko socjaldemokratów, socjalistów (bezprzymiotnikowych) oraz komunistów. Dziś obok Nowej Lewicy występuje lewica demokratyczna, laicka, liberalna, antyfaszyści i globaliści, ekolodzy i klimatolodzy, weganie i frutarianie, aborcjoniści, genderyści i wiele innych, a wspólną cechą wszystkich tych mutacji jest niechęć do zachodniej cywilizacji i wrogość do chrześcijaństwa. Jest to obecnie główny wyróżnik lewicowości. Obserwujemy wielką ekspansję lewicy – kultura, szkolnictwo i media zostały już niemal doszczętnie skolonizowane. W jaki sposób możliwy był tak ogromny sukces? Otóż tylko lewica wykształciła mechanizmy samopowielania się i replikacji swoich „funków”. Wykorzystywano w tym celu znakomite osobistości i autorytety mniej lub więcej moralne (a czasem zgoła niemoralne). Już w latach 50. Stalin woził po Europie tzw. Cyrk Stalina, w którym rozmaite Aragony, Picassa, Sartry czy Iwaszkiewicze wykonywały swoje numery, kierując poglądy widzów w słuszną stronę.

Ale dopiero czasy nam bliższe ujawniły tak ogromne zapotrzebowanie na celebrytów, że zaistniała konieczność ich produkcji. Stąd wielka ilość rozmaitych konkursów, festiwali czy rozmaitych paszportów Polityki. Ale największe znaczenie ma nagroda Nobla, gdyż jeden dobrze rozstawiony noblista dysponuje siłą rażenia większą niż tysiące zwykłych żołnierzy lewicy.

Zakłada się, że po raz pierwszy sowieckim służbom udało się skutecznie wpłynąć na werdykt noblowski w 1954 roku, gdy nagrodę otrzymał uzdolniony literacko agent KGB Ernest Hemingway (ps. Argo). Wkrótce jego książki w milionach egzemplarzy zaczęły rozchodzić się po całym świecie, rozsiewając miłe sowietom treści. Pomimo, że wiadomość o agenturalności pisarza jest znana od kilku lat, Amerykanie są bardzo dumni ze swojego „amerykańskiego Nobla”, o czym świadczą liczne wycieczki zwiedzające jego dom – muzeum na Key West.

Chociaż zarówno nominacje, jak i wybór laureatów są długie i rygorystyczne, rosyjscy fachowcy potrafią znaleźć dojścia do recenzentów, jurorów i członków Akademii – świadczy o tym wyraźny ślad „ruskiej onucy” u niektórych laureatów. W zasadzie Rosjan interesują tylko nagrody pokojowe i literackie, ale w apogeum zimnej wojny przyznano laur pewnemu fizykowi za opis „atomowej zimy”, będącej konsekwencją wymiany ciosów atomowych. Straszenie zachodnich społeczeństw nuklearną zagładą wpisywało się w sowiecką strategię – organizowano wówczas masowe „ruchy pokojowe” pod hasłem „lepiej być czerwonym niż martwym”. „Kolejna Reaganowska złośliwość, tym razem firmowana z Oslo – niewielki epizod w antypolskiej i antykomunistycznej krucjacie” – tak informację o Noblu dla Wałęsy (1983) skomentował rzecznik prasowy rządu Jerzy Urban. Jednak ta prestiżowa nagroda miała wymiar globalny, co przyznał sam laureat mówiąc, że bez jego Nobla komunizm by nie upadł, a on nie byłby w stanie wprowadzić demokracji.

Jerzy Targalski uważa, że przygotowania do „pierestrojki” zaczęły się wraz z objęciem przez Jurija Andropowa funkcji szefa KGB (1967), a ich pierwszym symptomem były wielkie ruchy kadrowe w sowieckich służbach. Zmieniono wówczas priorytety – ze szpiclowania, czyli zbierania informacji, na ‘zarządzanie postrzeganiem’ (wpływanie na świadomość) niezbędne w „demokracji”, którą zamierzano zainstalować.

Dlatego wierzę słowom pani Kiszczakowej, gdy mówi, że demokrację w Polsce wprowadził jej mąż, bo to on animował te wszystkie pacynki, które są uważane za „ojców polskiej demokracji”, i że nagrodę Nobla Wałęsa zawdzięcza jej mężowi…

Choć sam noblista został zdemaskowany i skompromitowany (nie udało się zatuszować jego agenturalności), w dalszym ciągu pozostaje zwornikiem wszystkich beneficjentów transformacji ustrojowej.

Skutecznie zatuszowano natomiast skandal wokół laureata Pokojowej Nagrody Nobla z roku 1986 – Eliego Wiesela. Noblista – profesor amerykańskich uniwersytetów, humanista, myśliciel – jest twórcą pojęcia Holokaustu i autorem książki Noc, opisującej koszmar obozu koncentracyjnego. Tymczasem książka okazała się plagiatem książki innego Wiesela, o imieniu Lazar, wydanej w małym nakładzie po wojnie, w hermetycznym języku jidysz, której autor rzeczywiście był więźniem Auschwitz. Elie Wiesel został zdemaskowany przez Żydów – więźniów obozu, którzy poprosili go o pokazanie ramienia z numerem obozowym. Profesor odmówił, tłumacząc, że przekonania religijne nie pozwalają mu na obnażanie własnego ciała…

W myśl regulaminu, Pokojową Nagrodę Nobla oferuje się osobom, które wykonują „najlepszą pracę na rzecz braterstwa między narodami, likwidacji lub redukcji stałych armii oraz za udział i promocję stowarzyszeń pokojowych”. Tym założeniom w pełni odpowiada laureat z roku 2002 – amerykański prezydent Jimmy Carter – z zawodu hodowca orzeszków ziemnych, człowiek gołębiego serca, szlachetny, wrażliwy, szczery. Stale podkreślał rolę moralności w polityce. Brzydził się wszelkim kłamstwem, matactwem, knowaniem. Te cechy sprawiały, że był wysoko ceniony… przez Sowietów.

Ambicją Cartera było pozyskanie zaufania „skrajnie nieufnego” ministra spraw zagranicznych ZSRR Gromyki (zwanego „mister niet”), aby przekonać go, że Ameryka naprawdę nie ma złych intencji i nie zamierza szkodzić „obozowi socjalistycznemu”. Dlatego Carter dokonał kilku jednostronnych, bezinteresownych ustępstw wobec ZSRR.

Jednym z większych jego „dokonań” było wydarzenie z listopada 1977 r. znane jako Halloween Massacre. Zwolniono wówczas wielką ilość oficerów CIA, paraliżując na długie lata działalność tej instytucji. (R. Clarke: „Dyrektor CIA Stansfield Turner osiągnął w niecały rok to, czego nie udało się osiągnąć Kremlowi podczas 30 lat zimnej wojny”).

Wcześniej KGB przy pomocy zaprzyjaźnionej wielkonakładowej prasy amerykańskiej przygotowało klimat medialny – ukazała się seria artykułów o nieprawidłowościach w CIA (ponoć łamano tam prawa człowieka). Pisarz Khaled Hosseini stwierdził, że J. Carter zrobił więcej dla komunizmu niż Breżniew i chyba miał rację.

W przeciwieństwie do Cartera, prezydent Obama dostał Nobla niejako z góry, w ciemno. Ostateczny termin zgłaszania nominacji do nagrody upływa 31 stycznia, bo uroczystość wręczenia nagród odbywa się zawsze 10 grudnia. Barak Obama rozpoczął urzędowanie 20 stycznia 2009 roku, a więc 10 dni „pracy na rzecz braterstwa między narodami” wystarczyło, aby zasłużyć na prestiżowy laur.

Życiorys Baracka Obamy podlegał retuszom – dość szybko odstąpiono od narracji o „ubogim, czarnoskórym chłopcu z przedmieścia” (tacy nie studiują na Harvardzie). Wiadomo, że babka Baraka była prezesem banku na Hawajach, a matka – hipiska o przekonaniach lewicowych, jako etnograf przejawiała wielkie zainteresowanie (zawodowe?) muzułmańskimi mężczyznami różnych ras i narodów (ojciec Baraka – Kenijczyk, ojczym – Indonezyjczyk). Faktem jest, że prezydent wyrastał w atmosferze będącej dziwną mieszanką islamizmu, judaizmu i lewicowości. Muzułmanizm porzucił przyjmując chrzest, ale z lewicowości nie wyrósł – świadczy o tym imię jego córki (powszechną praktyką sympatyków ZSRR było nadawanie rosyjskich imion dzieciom). Prezydent Obama spełnił pokładane w nim nadzieje – podejmując działania zmierzające do ograniczenia obecności USA w Europie, ośmielił Rosjan do inwazji na Ukrainę.

Literatura piękna, bo postępowa

Dla „sił postępu” równie istotni jak laureaci są jurorzy i recenzenci kwalifikujący nominatów, bo dzięki nim możliwy był ten wielki przechył w stronę lewicowości literackiej nagrody Nobla ostatnich dziesięcioleci.

Jednym z najbardziej wpływowych krytyków literackich globu był przez niemal 50 lat Marcel Reich-Ranicki. Warto przyjrzeć się bliżej tej postaci o fascynującym i równocześnie dość typowym dla ludzi lewicy życiorysie.

Reich-Ranicki, zwany „papieżem niemieckiej literatury” mówił o sobie, że jest „pół-Niemcem, pół-Polakiem, ale całym Żydem”, którego „Ojczyzną jest literatura”. Był kimś więcej niż tylko krytykiem literackim – mówiono o nim, że jest „lustrem niemieckiej winy”, a jego autobiografia Moje życie stała się lekturą szkolną. Ranicki wykładał literaturę na amerykańskich uniwersytetach, posiadał profesurę w Sztokholmie i Uppsali (przypadek profesora bez studiów nie był tylko udziałem Bartoszewskiego), posiadał liczne doktoraty honoris causa. W 1994 r. „wybucha bomba” – opublikowano książkę Gerharda Gnaucka Reich-Ranicki – polskie lata, w której „papież” został zdekonspirowany jako agent komunistyczny. Wydawało się, że jego oszałamiająca kariera wisi na włosku. Jednak murem stanęła za nim rzesza literatów, których uprzednio wylansował. Reich tłumaczył, że do pracy w UB zmusiło go życie, aby obronić się przed słynnym polskim antysemityzmem. Niemcy to „kupili” (nie lubią grzebania w życiorysach) i krytyk utrzymał swą pozycję.

Pracując w Judenracie warszawskiego getta, Reich „ukrył” kasę Judenratu („by nie dostała się w ręce Niemców”) i ta kasa pomogła mu w ucieczce i przetrwaniu po stronie aryjskiej. Po wkroczeniu Sowietów natychmiast oferował im swoje usługi, gdyż – podobnie jak tysiące jego pobratymców – bezbłędnie wyczuwał wiatr historii i energicznie angażował się po stronie „słusznej sprawy”, czyli silniejszego. „Po wojnie Reich-Ranicki służył w polskim wojsku; wstąpił też do PPR. Pracował w MSZ i w wydawnictwach literackich. Krytycy zarzucali mu współpracę z komunistycznymi służbami. We wrześniu 1946 r. porucznik Reich został odznaczony przez Prezydium Krajowej Rady Narodowej „za wybitne zasługi, wykazane męstwo w walce z bandami dywersyjnymi oraz wzorową służbę”(Wirtualna Polska).

W jakim to wojsku służył Reich – precyzuje „Gazeta Wyborcza”: „Wówczas wiąże się z Urzędem Bezpieczeństwa. Dla UB pracuje najpierw w Katowicach, potem w Londynie, gdzie pod przykrywką konsula jest rezydentem polskiego wywiadu. Przyjmuje wówczas nazwisko Ranicki.

To, co robił, owiane jest tajemnicą. Pojawiały się głosy, że zwabiał w pułapkę polskich emigrantów, którzy po powrocie do Polski lądowali w komunistycznych więzieniach”. W Londynie Ranicki (ps. Albin) miał do pomocy młodego Czesława Kiszczaka, którego zatrudniono w ambasadzie PRL na stanowisku… pomocnika dozorcy (?).

Po ukończeniu misji Reich – już Ranicki – zostaje odwołany do Warszawy i rozpoczyna pracę w wydawnictwach literackich, ale wkrótce ucieka do NRF. Czy w 1958 r. było by to możliwe bez wspomagania służb? Agenci nigdy nie jechali „w ciemno”– zawsze mieli teren przygotowany, więc szybko pomocy udzielili mu dwaj znani pisarze, a Reich, używający już dwuczłonowego nazwiska, zaczął pisać w najbardziej prestiżowych gazetach.

W Polsce dziwiono się, dlaczego człowiek o takiej pozycji, deklarujący polskie korzenie, niezbyt wiele zrobił dla popularyzowania polskich autorów (choć przyczynił się do nagród Nobla dla Miłosza i Szymborskiej, będąc jedynym ekspertem zdolnym czytać ich wiersze w oryginale). „Reich-Ranicki przyczynił się do rozpropagowania w Niemczech m.in. książki Andrzeja Szczypiorskiego Piękna pani Seidenmann. Książka stała się w Niemczech bestsellerem. Powieść ta wzbudziła w Polsce kontrowersje, ponieważ przełamywała utarty schemat oprawcy i ofiary, przedstawiając postać przyzwoitego niemieckiego żołnierza, chciwego Polaka ograbiającego prześladowanych Żydów i zdradzającego nawet własnych rodaków”. „Piętnował w swoich wypowiedziach i publikacjach wady Polaków, krytykował też działalność Kościoła katolickiego. Opowiadał się za pojednaniem i zbliżeniem polsko-żydowskim, stał na czele Towarzystwa Przyjaźni Polsko-Izraelskiej”. „Szczypiorski został pozyskany na tajnego współpracownika w latach pięćdziesiątych. Przyjął kryptonim „Mirek”. Niemal cała jego bliższa i dalsza rodzina miała od dawna silne związki z UB. W latach sześćdziesiątych Szczypiorski był aktywnym publicystą głoszącym ideały PZPR. Dopiero w latach 70. zaczął odgrywać rolę jednego ze sztandarowych opozycjonistów, a w latach 1989–1991 pełnił urząd senatora z ramienia UD” (Wikipedia).

Szczypiorski prawdopodobnie był przygotowywany do nagrody Nobla – świadczy o tym ogromna ilość tłumaczeń i nagród „wstępnych”, ale przedwczesna śmierć autora uchroniła nas przed kolejnym „polskim Noblem”.

Warto wiedzieć, że pisarz w 1981 roku był internowany w luksusowym ośrodku wypoczynkowym w Jaworzu – miejscu, w którym uwiarygodniano całą ekipę przeznaczoną do objęcia władzy po „upadku komuny”. W oddalonym o 5 km hotelu dla kadry wojskowej w Głębokiem był jeszcze jeden ośrodek internowania. Przetrzymywano tam inną ekipę – najwyższych funkcjonariuszy partyjnych PRL z E. Gierkiem na czele – którą właśnie odwołano. Ciekawostką może być informacja, że pani Gierkowa, przylatując z Warszawy helikopterem w odwiedziny, „podwoziła” przy okazji panią Szczypiorską – żonę „opozycjonisty”…

O kooperacji krytyka Ranickiego z pisarzem Szczypiorskim tak pisze W. Łysiak: „Słynny pisarz, głosiciel prawd moralnych, wielki nauczyciel narodu stał się niezwykle cenionym publicystą, autorytetem moralnym i intelektualnym w Polsce lat 90. Dlaczego akurat Niemcy byli tak zainteresowani wszystkim, co Szczypiorski pisze i gada? Dlatego, że o ile „Salonowi” Michnikowskiemu nie udało się wypromować Szczypiorskiego na całym świecie jako geniusza współczesnej literatury (przeszkodziła temu rażąco licha jakość tej pisaniny), o tyle w Austrii i w Niemczech się udało. Kogo spośród cudzoziemskich autorów tłumaczyło się, wydawało i reklamowało w Austrii i w Niemczech – decydował przez kilkadziesiąt lat tamtejszy legendarny M. Reich-Ranicki. Świat XX wieku nie znał drugiego tytana, który jednoosobowo decydowałby o karierach literackich w całym obszarze jednego spośród czterech głównych języków globu. U schyłku XX stulecia wyszło na jaw, że od 1945 r. ten polsko-niemiecki Żyd był oficerem bezpieki komunistycznej (najpierw NKWD, później UB, wreszcie Stasi). To on wprowadził kolegę, TW Mirka, na niemieckojęzyczne salony literackie, to on wmówił Niemcom i Austriakom, że Szczypiorski jest wirtuozem współczesnej literatury i to on uczynił tam pewną kiepską literacko książkę Szczypiorskiego arcydziełem prozatorskim XX wieku”.

Mrówcza praca Reicha-Ranickiego nad społeczeństwem niemieckim przyniosła widoczne owoce w postaci ekspansji lewicowości („od ostatnich wyborów polityczne preferencje Niemców przesunęły się o 7 pkt. procentowych w lewo”), ale my powinniśmy wystawić Ranickiemu mały pomniczek za wychowanie 90 mln Niemców na zniewieściałych pacyfistów.

Nagroda Nobla ani żadna inna nie była potrzebna Jerzemu Kosińskiemu, który jako „dziecko Holokaustu” i emigrant z komunistycznego kraju opublikował w 1965 roku Malowanego Ptaka – pierwszą antypolską książkę po II wojnie światowej. Książka opisuje dramatyczne dzieje 6-letniego żydowskiego chłopca tułającego się po wsiach wśród wrogiej i prymitywnej ludności. Tylko pojawiający się Niemcy mają ludzkie cechy. Dziecko doświadcza przemocy i jest świadkiem przerażających scen (wydłubywanie oczu łyżeczką, sodomia dziewczyny z kozłem itp.) Kosiński niedwuznacznie sugerował, że ta epatująca sadyzmem i pornografią książka ma elementy autobiograficzne.

Okazało się, że właśnie takiej literatury potrzebuje Ameryka. Laureat Pokojowej Nagrody Nobla Elie Wiesel uznał, że dzieło jest wybitne i ta rekomendacja uruchomiła oszałamiającą karierę Kosińskiego. Z dnia na dzień stał się celebrytą i ulubieńcem amerykańskich salonów, wykładał na uniwersytetach, przyjaźnił się z politykami i został prezesem amerykańskiego PEN Clubu. Założył coś w rodzaju przedsiębiorstwa literackiego, w którym zatrudnieni przez niego „ghost writerzy” pisali mu książki, które tłumaczone na 20 języków rozchodziły się w milionach egzemplarzy na cały świat.

W końcu okazało się, że jego życiorys nie ma nic wspólnego z tym opisanym w książce, powieści są plagiatami (m. in. z Dołęgi-Mostowicza), Malowanego ptaka ktoś mu napisał (Kosiński wtedy słabo znał angielski), a piszący „murzyni” się zbuntowali i zażądali podwyżek.

Jego upadek był równie spektakularny jak kariera – jako kłamcę i plagiatora usunięto go z PEN Clubu, a Kosiński popełnił samobójstwo. Pomimo że jest to postać doszczętnie skompromitowana, teatry w Poznaniu i Warszawie wystawiają Malowanego Ptaka, a film oparty na tej kłamliwej historii właśnie kandyduje do Oskara. Byłoby wielkim zaskoczeniem, gdyby nie wygrał.

W przeciwieństwie do Kosińskiego, inni pisarze potrzebują jednak wieloletniego promowania, żeby zaistnieć. Dawno skończyły się czasy, gdy pisarz napisał genialne dzieło i dostawał Nobla. Dziś na sukces pracuje cały kolektyw, niczym w rajdach formuły 1. Pisarz musi otrzymać szereg nagród „pomniejszych” (zaczynając od Michnikowej Nike), uzyskać życzliwość recenzentów, odbyć spotkania zagraniczne (najlepiej w Teatrze Odeon w Paryżu w towarzystwie pani Very Michalski-Hoffmann, dyrektorki wydawnictwa Noir sur Blanc) i musi mieć tłumaczenia na języki „cywilizowane”. Dzięki temu, że uczynny Instytut Książki przetłumaczył dzieła Olgi Tokarczuk na 25 języków (w ramach promocji kultury polskiej), dziennik „Le Parisien” mógł poinformować, że powieści Tokarczuk zostały przetłumaczone na 25 języków i napisać: „Olga Tokarczuk to pisarka, która nie waha się angażować w życie społeczne i wypowiadać publicznie sądów nie zawsze popularnych. Zabierała głos w sprawie uchodźców i praw mniejszości”. Wszystkie doniesienia medialne wspominają też jej zaangażowanie w ekologię i krytycyzm wobec rządu polskiego.

Poglądy noblistki są jednak pospolite i przewidywalne – mieszczą się w „pakiecie podstawowym” zestawu, w jaki wyposażeni są wszyscy czytelnicy „Gazety Wyborczej” (choć potrafiła też zaskoczyć mówiąc o niewolnikach i polskich koloniach).

Czy na werdykt noblowski wpływają względy artystyczne, czy ideologiczno-polityczne, zwłaszcza teraz, gdy wprowadzono parytety płci? Wielu ludzi, podobnie jak red. Żakowski, wiązało nadzieje z wpływem nagrody na werdykt wyborczy Polaków. Czy jurorzy też mieli taką nadzieję, typując Tokarczuk do nagrody na rok 2018 – przed maratonem wyborczym w Polsce?

Choć wokół literackiego nobla afery i przecieki zdarzały się od lat (np. przy nagrodzie Szymborskiej), jednak co musiało się zdarzyć ostatnio w Akademii, że aż trzeba było usunąć siedmioro spośród 18 dożywotnio wybranych członków, aby móc wydać komunikat, że w dostojnej instytucji „nie ma już przestępców”? Czy wyniki wyborów w Polsce byłyby inne, gdyby skandal korupcyjno-obyczajowy nie zmusił Akademii do odroczenia werdyktu o rok?

Wygłaszający laudację na wręczeniu nagrody Oldze Tokarczuk Per Waesterberg wspomniał o polskim antysemityzmie i kolonializmie (o tym musiał się dowiedzieć od samej laureatki), a także nadmienił, że z podtekstu Ksiąg Jakubowych przebija żydowskie pochodzenie autorki, która „nie ucieka od niewygodnej prawdy, nawet pod groźbą śmierci” (?).

Literaturoznawca mógłby zrobić doktorat, analizując galerię postaci zaludniających utwory naszych pisarzy.

Wśród bohaterów nigdy nie ma Żyda – „szwarccharakteru”. Żyd jest mistycyzujący i zdolny do pogłębionej refleksji. Polak prymitywny i zdradliwy, Niemiec kulturalny, a Rosjanin nieco dziki, ale „dusza-człowiek”, choć czasem strzeli w potylicę.

Chyba nieczęsto można spotkać bohatera pozytywnego – Polaka. Szkoda, że nasi czołowi literaci nie mają więcej empatii wobec ludzi, wśród których przyszło im żyć.

Czesław Miłosz uważający się za „Bałta” (a nie Polaka) był uwięziony w języku polskim jako medium swojej literackiej ekspresji. Olga Tokarczuk, będąc pisarką polską, czuje się przede wszystkim Europejką i Dolnoślązaczką (?). Gretkowska musi pisać dla ludzi o ciasnych, słowiańskich czaszkach, Nurowskiej przyszło żyć w kraju, którego nienawidzi. Nasuwa się pytanie – czy najbardziej utalentowani są ludzie, którzy nie do końca utożsamiają się z Polakami? Czy może istniejące mechanizmy promocyjne ułatwiają karierę właśnie takim ludziom? Mecenas może ułatwić karierę, ale ma swoje oczekiwania od pisarza – usługodawcy.

Zagraniczni literaci są w bardziej komfortowej sytuacji – nikt nie oczekuje, żeby Orpan Pamuk rozprawiał się z tureckimi mitami narodowymi czy Khaled Hosseini piętnował afgańskie wady narodowe. A polski pisarz musi.

Zły los zmusił światłych polskich pisarzy do życia wśród krnąbrnych i prymitywnych ludzi, którzy wyznają najgorszą z możliwych religię, zjadają zwierzęta, biją żony, palą w kopciuchach węglem i wybrali sobie populistyczny, łamiący konstytucję rząd.

Nie jest łatwo być polskim pisarzem.

Artykuł Jana Martiniego pt. „Nobel na służbie” znajduje się na ss. 6 i 7 „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 68/2020, gumroad.com.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Następny numer naszej Gazety Niecodziennej znajdzie się w sprzedaży 12 marca 2020 roku!

Artykuł Jana Martiniego pt. „Nobel na służbie” na s. 6 „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 68/2020, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

O co walczą sędziowie? Jednego możemy być pewni – nie jest to walka w obronie „zagrożonej” demokracji

Nie walczą wyłącznie o własne wpływy i przywileje – walczą w imieniu wszystkich beneficjentów „transformacji ustrojowej” dokonanej na ziemiach polskich przez Armię Czerwoną po 1945 roku.

Jan Martini

Zazwyczaj walka niesie ze sobą ryzyko, ale sędziowie niczym nie ryzykują, wiedząc, że są bezkarni. Samopoczucie sędziów najlepiej ilustruje krążące w internecie zdjęcie uśmiechniętego sędziego Żurka pokazującego Polakom „faka”. Zdaniem prominentnego polityka opozycji, takie „umocowanie” sędziów wynika wprost z umowy okrągłostołowej, która jest „wiecznie żywa” niczym idee Lenina. (…)

Wielu z nas długo wierzyło, że w 1989 roku uzyskaliśmy suwerenność i jesteśmy już „u siebie i na swoim”. Nie wiedzieliśmy, że mamy status państwa buforowego (co było warunkiem zjednoczenia Niemiec), a na przemiany w Polsce zgodę musiało wydać kilku wielkich graczy, gwarantując sobie jednak zabezpieczenie swoich interesów. To dlatego w III RP niemal wszystkie ekipy rządzące były mniej lub więcej kompradorskie, tj. takie, które musiały dbać przede wszystkim o interesy patronów zewnętrznych. Dopiero ekipa PiS zadbała o interesy Polaków, przekierowując sporo pieniędzy na „rynek wewnętrzny”, co oczywiście nie podobało się naszym partnerom z bliższej i dalszej zagranicy. Na straży interesów tych partnerów pozostawiono komunistyczne sądownictwo (przeprowadzone suchą stopą przez sędziego Strzembosza) i przewerbowane w całości przez Amerykanów SB. (…)

Cały, praktycznie nietknięty aparat represji PRL pozostał na straży interesów patronów zewnętrznych i beneficjentów przemian – okopanych w miastach elit III RP.

Ten aparat jest niezwykle lojalny względem „swoich”, dlatego praktycznie nie było możliwości skazania nawet najbardziej odrażających komunistycznych zbrodniarzy. Dobrym przykładem może być historia sadystycznego oprawcy rotmistrza Pileckiego – Eugeniusza Chimczaka, o życiorysie typowym dla funkcjonariusza komunistycznego aparatu represji. Z powodu swoich wojennych kontaktów z gestapo i UPA musiał wykazać się gorliwością w służbie komunistom, dlatego już w 1946 roku otrzymał Srebrny Krzyż Zasługi. Jako oficer aparatu bezpieczeństwa pułkownik Chimczak odszedł ze służby w 1984 roku i przez 30 lat pobierał wysoką emeryturę. W 1996 roku został wprawdzie skazany na 7,5 roku więzienia, nie odbył jednak ani jednego dnia kary, ze względu na „zły stan zdrowia”, a w kiepskim zdrowiu żył jeszcze 16 lat. (…)

Nasi miłujący praworządność sędziowie żywiołowo odżegnują się od komunizmu, a dyżurnym argumentem, że nie można ich identyfikować z komuną, jest niski przeciętny wiek sędziów („byli dziećmi podczas stanu wojennego”). Jednak nawet ktoś, kto był niewinnym pacholęciem w tych czasach, należy do środowiska wyrosłego z komunizmu, dlatego z dużą dozą prawdopodobieństwa można określić, kim był i czym się zajmował tata czy dziaduś wielu protestujących sędziów. Bardzo często byli to koledzy Chimczaka.

Niejeden młody sędzia o nienagannych manierach i czytający „Wysokie Obcasy” mentalnie należy do świata azjatycko-sowieckiego, z jego pogardą do swołoczy, czyli „maluczkich”, i uniżonością wobec „moguczych”.

Integralną częścią wschodniej mentalności jest także „blatność”. Sędziowie, z którymi „idzie załatwić”, są wysoko cenieni w środowiskach przestępczych. Ten rodzaj elektoratu z pewnością popiera „niezależnych sędziów”.

Cały artykuł Jana Martiniego pt. „O co walczą sędziowie?” znajduje się na s. 1 i 2 „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 68/2020, gumroad.com.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Następny numer naszej Gazety Niecodziennej znajdzie się w sprzedaży 12 marca 2020 roku!

Artykuł Jana Martiniego pt. „O co walczą sędziowie?” na s. 1 „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 68/2020, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Trzeba zmienić postkomunistyczną nadbudowę, zanim ona zmieni rząd/ Jan Martini, „Wielkopolski Kurier WNET” 66/2019

Kilkusettysięczna armia żołnierzy Broniarza, dywizje docentów marcowych, profesorów mniej lub bardziej habilitowanych, rzesza artystów, noblistów, celebrytów to siła dysponująca ogromną „siłą ognia”.

Remis ze wskazaniem

Jan Martini

Po wyborach parlamentarnych w 2015 roku red. T. Lis powiedział, że do władzy doszła mniejszość. Miał rację – wyborcy PiS stanowią mniejszość, a władzę zawdzięczają premii od pana D’Hondta – belgijskiego matematyka, twórcy metody dzielenia mandatów w wyborach parlamentarnych.

Opinia ta została potwierdzona także w ostatnich wyborach – na PiS zagłosowało 8 051 935 osób, a na opozycję różnego autoramentu ponad 2 mln więcej. Posłanka Pomaska stwierdziła, że „te wybory były do wygrania” i miała rację. Gdyby poparcie PiS-u było o jeden procent mniejsze, wieloprzymiotnikowa koalicja („europejska”, „demokratyczna”, „polska”) wróciłaby do władzy i spełniłyby się oczekiwania tych, co marzą, aby „było tak, jak było”. Taki obrót sprawy przyjęto by też z najwyższym zadowoleniem zarówno na bezkresnych obszarach dawnego Związku Radzieckiego, jak i w centrach decyzyjnych Unii Europejskiej.

Nie ma wątpliwości, że wzajemne zdolności koalicyjne „konserwatywnych liberałów”, „lewicowych demokratów” i „chrześcijańskich ludowców” wynikają z ich wspólnych korzeni i zbieżności celów.

Być może ojcowie czy dziadowie obecnych polityków w przeszłości razem walczyli o utrwalenie władzy ludowej, a nic tak nie łączy jak np. picie z jednej manierki podczas obławy na bandy leśne. Ale o tych zaszłościach mogą wiedzieć tylko najstarsi górale lub poeta, który pamięta…

Głosowanie nad wotum zaufania po orędziu premiera pokazało, że faktycznie w parlamencie są jedynie dwie partie – PiS i antypis. Oprócz wszystkich posłów Zjednoczonej Prawicy „za” głosowało tylko dwóch parlamentarzystów z KO. Przypominało to głosowanie z grudnia 2016 roku nad ustawą budżetową. Wówczas zdolny poseł Szczerba zorganizował pucz – zablokowano mównicę sejmową, zaprzyjaźniona stacja telewizyjna skrzykiwała ludzi na „majdan”, niejaki Diduszko brawurowo odegrał rolę trupa (zdjęcie „ofiary reżimu” obiegło cały świat), a we Wrocławiu w „blokach startowych” czekał Donald Tusk, by „ratować Ojczyznę”. Dzięki zimnej krwi marszałka Kuchcińskiego i pomocy DWÓCH (tylko!) posłów Kukiza budżet zdołano uchwalić (opozycja orzekła, że budżet jest nielegalny, a my cały 2017 rok przeżyliśmy z nielegalnym budżetem, czego nawet nie zauważyliśmy).

Mimo, że gniewni antysystemowcy od Kukiza głosowali zazwyczaj tak samo jak totalsi, uważaliśmy ich za „naszych”, bo w dyskusjach telewizyjnych potrafili przemówić ludzkim głosem (co dzisiaj już im się nie zdarza). Nigdy też nie traktowaliśmy ich jako fragmentu postkomuny i długo utrzymywały się nadzieje na koalicję z tym ugrupowaniem. Niestety kordon sanitarny wokół PiS (ZP) okazał się nie do pokonania. Nadzieje związane z Konfederacją jako koalicjantem rozwiały się znacznie szybciej i dziś już nie ma wątpliwości, że do antypisu dołączył czwarty element – czyli tzw. ideowa prawica (jak o sobie mówią konfederaci).

Na wezwanie aktorów ludzie przestali świrować i poszli na wybory, aby odsunąć PiS od władzy. W niektórych dzielnicach Poznania frekwencja sięgała 85% – nie głosowały jedynie matki w połogu i sparaliżowani starcy przykuci do łóżek.

Z pewnością sytuację w Polsce wnikliwie obserwują różne służby mniej lub bardziej zaprzyjaźnione. Wniosek dla wszystkich jest oczywisty – lewica wyczerpała już wszelkie rezerwy, a jedyną metodą odsunięcia od władzy dziś rządzących jest „dopompowanie” Konfederacji.

Ponieważ ugrupowanie to nie może liczyć na głosy ze środowisk postkomunistycznych, szansą są transfery rozczarowanych wyborców PiS, zarzucających rządzącym „wyprzedaż wartości na rzecz czystego, bezideowego technokratyzmu, jałowego trwania u władzy”.

Aby trwać u władzy, politycy PiS zrobili naprawdę dużo – udało im się pozyskać ok. 3 mln nowych wyborców, równocześnie tracąc na rzecz Konfederacji prawdopodobnie ok. miliona. Ideowi konserwatyści sądzą, że Konfederacja lepiej wypełni ich oczekiwania. Nie chcą oni 500+ ani trzynastej emerytury, ale chcą walki ideologicznej: „Bezwzględnie i stanowczo żądam wreszcie i natychmiast asertywności! Kompletny brak asertywności obecnej władzy jest oczywistym efektem przyjęcia taktyki umizgów do centrowego elektoratu (z natury pacyfistycznego, aideowego, technokratyczno-socjalnego i bardzo labilnego etycznie). Stąd to paniczne unikanie wszelkich konfliktów ideowych (…) Brak asertywności musi w końcu skutkować ostatecznym zniechęceniem najbardziej twardego i ideowego elektoratu! I wtedy PiS zostaje z niepewnym i labilnym mitycznym centrum, stając się jednocześnie jego aideowym zakładnikiem!”

Takie odczucia są często spotykane wśród ludzi zniechęconych do „dobrej zmiany”.

Atak z flanki

Mimo ogromnej sympatii, jaką cieszy się piękny Marsz Niepodległości organizowany przez Ruch Narodowy, konfederaci jako całość głoszą tak pomieszane i dziwaczne poglądy, że nie sposób traktować poważnie ich programu, czy raczej programów, bo liczni liderzy ugrupowania zdają się mieć swoje indywidualne programy. Co gorsza, są one nie tylko sprzeczne ze sobą, lecz wręcz wykluczające się. Na przykład – nie sposób pogodzić ortodoksyjnego katolicyzmu z zoologicznym (mówiąc Michnikiem) turboliberalizmem.

Przypadkowo poznałem idee, które zainspirowały charyzmatycznych ekonomistów Konfederacji. W zespole, którym kierowałem, miałem muzyka – członka amerykańskiej partii libertariańskiej. Od niego dostałem publikacje Instytutu Katona (Cato Institute), prace Ayn Rand i Ludwiga von Misesa – twórcy austriackiej szkoły ekonomicznej, który jest naczelnym guru libertarian. Ayn Rand (Alissa Rosenbaum, ur. 1905 w Petersburgu) w książce pt. The Virtue of Selfishness pochwala egoizm jako siłę wyzwalającą energię ludzką – to dzięki niemu wyszliśmy z jaskiń i polecieliśmy na Księżyc. Równocześnie piętnuje tłamszący inicjatywę i demoralizujący altruizm (nie wspominając już o „rozdawnictwie”). Prace ideologów libertarianizmu amerykańskiego przy „pierwszym czytaniu” wydają się być całkiem logiczne, spójne i bardzo przekonujące. Później następuje krytyczna refleksja i zaczyna się dostrzegać pewne mielizny. Np. wiadomo, że 2% mieszkańców planety jest w stanie wykarmić, ogrzać i napoić całą resztę. Tej reszty (zbędnej) nie można jednak poddać eutanazji, bo ci ludzie (98%) są potrzebni jako konsumenci. Ale co warci są konsumenci z zerową siłą nabywczą? Mogą oni co najwyżej zatańczyć, zagrać czy świadczyć usługi erotyczne producentom.

Mechanizmy, które proponują teoretycy austriackiej szkoły, prowadzą niechybnie do sytuacji, w której jeden człowiek może zostać właścicielem całego świata. Poniekąd tak właśnie się dzieje – już obecnie 1% ludzi posiada 50% dóbr światowych. Mój krajan (choć nie rodak) – Ludwig von Mises urodził się we Lwowie w 1881 roku, a jego pradziadek otrzymał patent szlachecki z rąk cesarza Franciszka Józefa I („von Mises” znaczy „od Mojżesza”).

Nietrudno zauważyć, że idee teoretyków skrajnego liberalizmu stoją w zasadniczej sprzeczności z katolicką nauką społeczną („jeden drugiego brzemiona noście” – św. Paweł).

Wspólne minimum programowe liderów Konfederacji można sprowadzić do kilku punktów – niechęć do płacenia podatków i rozbudowanego państwa socjalnego, zbędność biurokracji (urzędnicy przejadają nasze pieniądze), niezgoda na socjalizm, który rzekomo chce wprowadzić PiS, i szkodliwość sojuszu z USA, gdyż powinniśmy mieć własną silną armię (jak ją zbudować przy szczątkowych podatkach – nie wyjaśniono). Ponadto „wolnościowcom” nie podoba się „zmiana klęczników” z Berlina i Brukseli na Waszyngton. Ich zdaniem „egzotyczny” sojusz z „odległym państwem” nie daje gwarancji bezpieczeństwa (czego już doświadczaliśmy w historii). Należy szukać sojuszników bliżej. Powinniśmy zatem wystąpić z Unii Europejskiej i NATO, a zamiast „wisieć” na sojuszu z USA – prowadzić politykę wielowektorową – taką jak Węgry czy Turcja. Być może przywódcy „ideowej prawicy” nie zdają sobie sprawy, że żaden z tych krajów nie leży między Rosją a Niemcami (nawet nie graniczy z nimi!), a Turcja ma potężną armię.

Zdaniem polityków Konfederacji, Centralny Port Komunikacyjny jest potrzebny Amerykanom do sprowadzania „wojsk okupacyjnych”. Dlatego Janusz Korwin-Mikke uważa pomysł za głupotę (czy przekonał go Trzaskowski, że będziemy mieć piękne lotnisko w Berlinie?), a Grzegorz Braun obawia się, że przy okazji budowy CPK Izrael zbuduje sobie swoją infrastrukturę na terenie Polski. Reżyser chyba wykrakał, bo wkrótce po jego wypowiedzi ukazała się informacja w mediach, że Izrael będzie pomagał nam przy tej inwestycji. Jako monarchista Grzegorz Braun „chce być poddanym, a nie obywatelem”. Jednak podczas spotkania w Poznaniu nie był w stanie dać przekonującej odpowiedzi na moje pytania, „kto powinien być królem” i czy nie obawia się, że króla podstawi nam KGB.

Naczelny ideolog Konfederatów – Janusz Korwin-Mikke jest przeciwnikiem polityki socjalnej, wychodząc z założenia, że każdy jest kowalem własnego losu, a ludzie zdolni, energiczni i zaradni dadzą sobie radę w życiu (słabi i niezaradni powinni udać się „na drzewo”?).

Sam jest zaradny, bo znalazł sobie doskonały sposób na życie – jako lider niszowych partii prosperuje znakomicie, mając pracę lekką, ciepłą i czystą. W każdych wyborach na jego formację głosują młodzi, a partia uzyskuje 3% głosów. Po czterech latach ci, którzy głosowali na JKM, wyrastają i odchodzą, ale przychodzą nowe „koty”, i tak to się kręci od 30 lat.

Politycy Konfederacji widzą proste rozwiązania nawet najtrudniejszych problemów. Zdaniem Korwin-Mikkego receptą na uzdrowienie służby zdrowia jest pozbycie się urzędników z placówek medycznych („zaoszczędzone pieniądze dać lekarzom i pielęgniarkom”). Nie znajduje uznania u JKM praca recepcjonistek przyjmujących telefony i umawiających wizyty, nie mówiąc już o ludziach sprzątających, wymieniających żarówki, płacących za prąd itp.

Poseł Winnicki równie prosto widzi rozwiązanie problemu zakazu aborcji: „Mieli rząd, Sejm, Senat, prezydenta – wystarczyło tylko podpisać ustawę”. Pomijając już uliczne awantury i wycie światowych autorytetów nad „drastycznym ograniczeniem praw kobiet”, wejście na „pole minowe”, jakim jest tematyka aborcyjna, wiązałoby się z ryzykiem przegrania wyborów (według wewnętrznych sondaży, „ruszenie” tematu aborcji spowodowałoby znaczne „tąpnięcie” poparcia dla partii). Prezes był widziany, jak przystępował do komunii w jednym z kościołów, co zdaniem rygorystycznych katolików było świętokradztwem, gdyż ma on na sumieniu życie nienarodzonych. Ale gdyby Kaczyński dał sobie odebrać władzę, byłby to jego najstraszliwszy grzech, gorszy od „krwi niewiniątek na jego rękach”, bo chyba wszyscy sobie zdają sprawę, że utrzymanie władzy jest niezbędnym warunkiem naprawy państwa.

Pomimo „rozdawnictwa” i świetnych wyników gospodarczych, sondaże w zasadzie się nie zmieniają, a siły PiS-u i antypisu są mniej więcej równe.

Nasuwa to pewną refleksję. Niemal cały osiemnasty wiek dyplomacja carska pracowała nad rozkładem Rzeczpospolitej, utrzymując równowagę dwóch walczących ze sobą stronnictw. Stronnictwo słabnące otrzymywało szybką pomoc. Dobrze byłoby, żeby ludzie władzy i obojga opozycji (totalnej i nietotalnej) w walce politycznej nie przekraczali granicy, za którą zaczyna się szkodzenie państwu. W Wielkiej Brytanii siły zwolenników i przeciwników brexitu są dokładnie takie same. Stabilny, funkcjonujący wiele stuleci system polityczny uległ załamaniu. Kraj jest sparaliżowany i grozi mu secesja Szkocji. Podobnie sytuacja wygląda w Stanach Zjednoczonych. Tak się złożyło, że właśnie te kraje były najbardziej zdeterminowane w powstrzymywaniu komunizmu. Czyżby Rosjanie wciąż korzystali ze swoich osiemnastowiecznych doświadczeń?

Kłopoty z nadbudową

Zdaniem środowisk opiniotwórczych i licznych autorytetów, Polska „nie przepracowała Oświecenia”.

Mimo trwającej wiele dekad pracy Urbana i Michnika, w kraju wciąż kult katolicki jest żywy, co oczywiście jest naganne i wymaga naprawy. Być może potrzebna będzie pomoc zewnętrzna, bo zakres zmian powinien być duży – wręcz rewolucyjny.

Ponieważ zaś każda rewolucja zaczyna się od słowa, Polki i Polacy (a także wciąż nieliczni Polacy-obojnacy) są już świadkami rewolucji w obszarze języka. Te neologizmy i dziwolągi słowne związane z dowartościowaniem „dyskryminowanych” kobiet wciąż nas jeszcze rażą, ale wkrótce przywykniemy do zdań typu „weganki i weganie ryzykując, że staną się anorektyczkami i anorektykami, walczą o klimat i postęp, stając się kontynuatorkami i kontynuatorami sowietek i sowietów”.

Ideologiczna agresja, jaką siły postępu zamierzają przeorać nasz kraj, oczywiście nie ograniczy się do języka. Tej agresji trzeba się przeciwstawiać, ale wchodząc w ostry konflikt ideologiczny, ryzykuje się przegraną – nadbudowa to obszar, na którym „świat postępu” ma przewagę. Kilkusettysięczna armia żołnierzy Broniarza, dywizje docentów marcowych, profesorów mniej lub bardziej habilitowanych, rzesza artystów, noblistów, celebrytów – to siła dysponująca ogromną „siłą ognia”. To dzięki nim PiS przy znakomitych wynikach gospodarczych, zamiast 80% poparcia uzyskał tak mierny wynik. A ilu my mamy żołnierzy? Dlatego Kaczyński stara się unikać konfrontacji na polu, które usiłuje narzucić mu przeciwnik. W tej sytuacji postawienie na „michę” – wzrost zamożności – jest słuszne.

PiS skoncentrowany na bazie ma osiągnięcia bezsporne – Polacy żyją dostatniej, kraj się bogaci, a związek suwerenności z bogactwem kraju i zamożnością społeczeństwa nie ulega wątpliwości. Działania na rzecz rozwoju gospodarczego i likwidacji ubóstwa nie wywołują takich negatywnych emocji, jak próby ingerencji na obszarze nadbudowy. Konsekwentna, wieloletnia praca Jarosława Kaczyńskiego nad zwiększeniem podmiotowości Polski zaczyna przynosić efekty – dziś już nikt nie powie, że „Polska straciła szansę, żeby siedzieć cicho”.

Ponieważ jednak baza czerpie energię z nadbudowy, w dłuższej perspektywie nie da się uniknąć napięć społecznych wynikających z walki ideologicznej, którą trzeba będzie podjąć. Wiemy, że łatwo nie będzie, bo Krystyna Janda zapowiedziała – „nie oddamy wam kultury”.

Aktorzy – ulubieńcy tłumów – cieszą się estymą (chyba przecenioną) i uwierzyli, że mają coś istotnego do powiedzenia, ale najlepiej wychodzi im, gdy mówią nieswoje teksty. Niestety czasem artykułują swoje przemyślenia.

Oczywiście nie tylko aktorzy źle czują się w Polsce rządzonej przez „dyktaturę populistów – „inni artyści też mają powody do niezadowolenia, a już szczególnie cierpią twórcy pochodzenia żydowskiego. Agnieszka Holland skarżyła się, że gdy przyjeżdża ze świata do kraju, to czuje się, jakby „wchodziła do pokoju, w którym ktoś puścił bąka”.

Podobne odczucia ma jej ziomek – malarz Wilhelm Sasnal: „Problem polega na tym, że w Polsce jesteś w pokoju z paskudnym widokiem i jeszcze musisz znosić bekanie i pierdzenie rodaków, którzy w nim z tobą siedzą. (…) Żyjemy w kraju, w którym ciemnota zaserwowała sobie i nam dyktaturę ciemniaków”. Zdaniem malarza, sprawcą wszelkiego zła jest Kościół – „to instytucja, która psuje kraj bardziej niż cokolwiek innego”.

Chyba wszystkich jednak przebił muzyk Michał Urbaniak: „Sytuacja jest trudna i bardzo radykalna. Myślę sobie czasem, czy rozbiory nie były najlepszym rozwiązaniem wobec tego kraju i mówię to z całą odpowiedzialnością”. Do tych szokujących słów wybitnego muzyka podchodzę ze zrozumieniem, gdyż znam problemy saksofonistów. Pewien znajomy wirtuoz tego instrumentu powiedział mi, że podczas gry czuje, jak wskutek drgań mózg obija mu się o czaszkę (szczególnie przy niskich tonach) i potem trudno mu się skupić. Urbaniak wcześniej grał na skrzypcach, ale na nieobojętnym dla mózgu saksofonie gra już 50 lat.

Rząd Beaty Szydło podjął nieudaną próbę pozyskania przychylności środowiska artystycznego – przywrócono ulgę podatkową dla artystów na koszty uzysku. Chodzi o to, że twórcy, wynagradzani głównie w formie umowy o dzieło, aby uzyskać dochód, muszą najpierw ponieść koszty (kupić farbki, struny, kalafonię), które to wydatki można następnie odliczyć od podatku. Taka zasada funkcjonowała od czasów PRL aż do rządów ludzi Platformy Obywatelskiej, którzy szukając rezerw, słusznie założyli, że oskubani artyści się nie obrażą (pierwszą wpadką Małgorzaty Kidawy-Błońskiej była deklaracja, że rząd KO „przywróci ulgę podatkową na koszty uzysku dla artystów”, a ulga ta już była przywrócona przez rząd PiS).

Przyszli socjologowie będą badać dziwaczną niechęć, czy wręcz nienawiść środowisk artystycznych do rządów PiS. Czy jest to owczy pęd, obawa przed ostracyzmem środowiska, czy jakieś przekonania polityczne (w co trudno uwierzyć)?

Sądzę, że wynika to raczej z nadzwyczajnej zdolności wykrywania powiewów wiatru historii, bo artyści mają znakomite rozeznanie, gdzie są frukta – jak należy pisać, jak malować, jakie filmy tworzyć. Może twórcy zmienią nastawienie, gdy zorientują się, że rządów PiS nie da się przeczekać?

Ale lepiej będzie, jak środowisko niepodległościowe wytworzy własne kadry. Należy to zrobić możliwie szybko, bo proces ten wymaga lat, a czasu jest niewiele. Trzeba zmienić obecną postkomunistyczną nadbudowę, zanim ona zmieni rząd.

Artykuł Jana Martiniego pt. „Remis ze wskazaniem” znajduje się na s. 5 grudniowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 66/2019, gumroad.com.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Następny numer naszej Gazety Niecodziennej znajdzie się w sprzedaży 16 stycznia 2020 roku!

Artykuł Jana Martiniego pt. „Remis ze wskazaniem” na s. 5 grudniowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 66/2019, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego