Skąd wziąć brakujący tysiąc złotych. Przyczyny rozkwitu Polski w XXI stuleciu (2) / Felieton sobotni Jana Kowalskiego

Polacy jeszcze genu ryzyka nie zatracili, zahartowani doktrynalnym zakazem komunizmu, ale jesteśmy tego bliscy. Póki co możemy go uaktywnić znowu bez wielkich nakładów finansowych. Póki co.

To właśnie ten ostatni tysiąc złotych, według moich wyliczeń z poprzedniego odcinka, pozwoli najuboższym pracującym Polakom zrównać się w poziomie życia z mieszkańcami zamożnych państw Europy. Skąd go wziąć? Od razu odpowiadam: musimy odebrać go państwu. A mówiąc bez emocji, musimy odzyskać nasze własne pieniądze. Pieniądze zabierane nam poprzez opodatkowanie najniższych zarobków pracowniczych. Obecnie koszty te są ponoszone w całości przez przedsiębiorców. Dlatego sprawiedliwie społecznie będzie, jeżeli dokonamy podziału tego odzyskanego tysiąca złotych po połowie. 500 złotych dla pracownika i 500 dla zatrudniającego go przedsiębiorcy. Koszty pracy wrócą zatem do właściwego poziomu ok. 15%, a zatem odrobinę tylko wyższego niż jest obecnie w Anglii. Pozwoli to naszemu młodemu, niezbyt zamożnemu związkowi na kocią łapę pozyskać dodatkowe 1000 zł miesięcznie.

Mając dochody w wysokości 5000 złotych miesięcznie, można bez zbędnych ceregieli decydować się na zakup mieszkania i założenie prawdziwej rodziny.

Zahamuje to w sposób systemowy narastanie nierówności społecznych, które niszczą każde społeczeństwo i naród. W najmniej zarabiających obudzi uzasadniony entuzjazm do życia w Polsce, swojej ojczyźnie. I zachęci do powrotu z emigracji co najmniej dwa miliony Polaków. Większość z nich przecież haruje tam nie dla przyjemności, ale najczęściej nie mogąc przeżyć w Polsce. Pracuje ciężko na swój dom. Wzrost zarobków w kraju i zdecydowane potanienie kosztów budowy domu lub mieszkania na pewno będzie silnym bodźcem do powrotu. Jednak czy to wystarczy?

Według mojego szacunku, zdecydowana większość naszych emigrantów w Anglii, jakieś 75%, ma nieuregulowane kredyty lub obciążenia zusowsko-skarbowe i tu konieczna jest ustawowa abolicja finansowa dla wracających do Polski.

Na przyszłość musimy się przed taką przymusową emigracją za chlebem lub ucieczką przed długami zabezpieczyć systemowo. A zacząć musimy od kredytu, od tego największego – na dom. Jest absolutnym skandalem, żeby 2000 lat po Chrystusie wolny człowiek stawał się niewolnikiem za długi, niewolnikiem banków. Kredyt może być udzielany tylko na konkretny cel, czyli na dom w tym przypadku. I zabezpieczeniem dla banku może być tylko ten dom, a nie całe ludzkie życie. Dlatego takie bezprawne umowy, naruszające w sposób rażący symetryczność podmiotów względem prawa, powinny być ustawowo zakazane i prawem ścigane. Bank, jak każda inna firma, musi uczestniczyć w ryzyku rynkowym. Pozwoli to ukrócić szaleństwo bankowe i obronić maluczkich, obecnie beztrosko rzucanych w paszczę Molochowi.

A drugie zabezpieczenie przed niewolą, wykluczeniem lub ucieczką stanowić będzie właśnie obniżenie składek ubezpieczenia społecznego, o czym wspomniałem wyżej. I powiązanie go z wypracowywanym dochodem, jak jest w Anglii. To właśnie zły, lichwiarski system obecnego państwa wkręcił wielu Polaków w spiralę rosnącego zadłużenia. Takie powinno być systemowe rozwiązanie w miejsce nadzwyczajnych i krótkoterminowych zwolnień preferowanych przez obecny rząd. Zwolnienie początkujących przedsiębiorców z ZUS na okres 6 miesięcy (oklaski). A jeżeli to będzie okres wydatków, a nie zysków?

Urzędnikom tak się tylko wydaje, że przedsiębiorczość i skłonność do ryzyka to są cechy wrodzone każdego człowieka (oprócz nich samych – mądrzejszych, którzy chcą z ryzyka innych ludzi żyć).

Wiele zamożnych krajów Zachodu stosuje cały system zachęt, specjalnych ulg i dofinansowań, żeby pobudzić u swoich obywateli instynkt ryzyka, instynkt przedsiębiorczości. Polacy jeszcze genu ryzyka nie zatracili, zahartowani doktrynalnym zakazem komunizmu, ale jesteśmy tego bliscy. Póki co możemy go uaktywnić znowu bez wielkich nakładów finansowych. Póki co.

A co z państwem? Czy budżet to wytrzyma? Oczywiście, że nie wytrzyma. Obecne patologiczne państwo zmontowane przy Okrągłym Stole i rozdęte dzięki unijnym pieniądzom i pożyczkom nie wytrzyma tego. I wreszcie pęknie z korzyścią dla nas wszystkich. Im szybciej się to stanie, tym lepiej. Powołamy wtedy nowe państwo, silne i sprawne. Państwo w sam raz dla wolnych Polaków. Jak będzie wyglądać, opowiem w następnym odcinku.

Jan Kowalski

 

Może to my – Biznes – napiszemy Konstytucję dla Polski, z określeniem w niej roli polityków? Są nimi za nasze pieniądze

Nowi prokuratorzy mogą nareszcie oskarżać systemowych przestępców, ale systemowi sędziowie nadal mogą ich uniewinniać. Problemu nie uda się szybko załatwić przez walkę wręcz, dlatego należy go obejść.

Jan Kowalski

Konstytucja dla Biznesu, a może Biznes dla Konstytucji?

Po roku cierpienia i ogryzania paznokci nareszcie ją mamy. Żaden urzędnik wespół z kolegami ze starej WSI nie zniszczy już mi firmy, nie przejmie jej za grosze, a mnie nie wrzuci do lochu, żebym skruszał. Zarządca państwa polskiego z ramienia zwycięskiej części warstwy polityczno-urzędniczej zapewnił o tym uroczyście. Cieszę się niezmiernie z tego, że mnie i innych przedsiębiorców zaczęły chronić prawa przysługujące innym obywatelom: pracownikom fizycznym i umysłowym, emerytom, rencistom i bezrobotnym. Cieszę się, bo jest się z czego cieszyć. Niespełna 30 lat po obaleniu komuny odchodzi z tego świata postkomuna, rzeczywisty dysponent władzy politycznej, gospodarczej i wszelakiej. Wieko trumny zamknęło się nad nią niedługo po tym, jak zamknęło się nad jej duchowym i fizycznym ojcem, generałem Kiszczakiem.

Trzeba zapytać o to wprost, dlaczego przez blisko 30 lat ja, Jan Kowalski, drobny polski przedsiębiorca, nieuwłaszczony nawet na najmniejszym kawałku PGR-u lub POM-u, byłem człowiekiem pozbawionym pełni praw obywatelskich?

I dla zrozumienia istoty III RP należy na to pytanie wprost i natychmiast odpowiedzieć. Otóż komuniści odebrali w roku 1947 pieniądze wszystkim Polakom, żeby zrobić z nich swoich posłusznych niewolników. Gdy 30, 35 lat później okazało się, że ich system jest kompletnie niewydolny, postanowili przebudować go tak, aby zachować pełnię władzy przy zachowaniu pozorów pełnego wyzwolenia niewolników.

Wolny rynek został zatem wprowadzony w roku 1989, ale pod całkowitą kontrolą generała Kiszczaka i jego ludzi, osadzonych w newralgicznych węzłach zarządzania Polską. Podwójne finansowanie było podstawą długoletniej lojalności funkcjonariuszy tego systemu. Po pierwsze, dzieci Kiszczaka były finansowane poprzez wysokie pensje i legalne działania koncesyjne we współpracy z państwem. Po drugie, poprzez nielegalne działania finansowe i gospodarcze, typowo mafijne, na przykład przejmowanie dochodowych firm przedsiębiorców spoza systemu. Systemu, a nie układu, ponieważ rzecz działa się nie w jakimś jednym mieście czy powiecie, ale w całym państwie i była zorganizowana całościowo. A uczestniczyli w nim ludzie WSI, prokuratorzy i sędziowie oraz naczelnicy urzędów skarbowych, czyli ich TW. Czyli: macie kasy jak lodu, a jak chcielibyście dorobić na boku, to proszę bardzo, może Amber Gold? Bo my jesteśmy trzy małpki: niczego nie widzimy, niczego nie słyszymy, o niczym nie wiemy.

Ta machina samofinansowania się systemu Okrągłego Stołu stanęła na jesieni roku 2017. Odcięcie od dotychczasowych, darmowych źródeł, i co tu ukrywać – śmierć Generała – wstrząsnęła jej fundamentami. Pozostał ostatni element, wymiar (nie)sprawiedliwości, czyli prawny parasol nad bezprawiem Systemu. Bo nowi prokuratorzy mogą, co prawda, nareszcie oskarżać systemowych przestępców, ale systemowi sędziowie w dalszym ciągu mogą ich natychmiast uniewinniać. Tego problemu nie uda się szybko załatwić poprzez walkę wręcz, dlatego należy go szybko obejść. Takie szybkie obejście pozwoli ominąć kluczową rolę sądownictwa – parasola bezpieczeństwa nad systemem III RP i pozwoli zaistnieć tworzącemu się właśnie Nowemu Państwu.

Dokonaliśmy jako naród pierwszego kroku w tę stronę. Konstytucja dla Biznesu, przywracająca przedsiębiorcom pełnię praw obywatelskich, jest wytrąceniem skutecznego dotychczas narzędzia terroru (Ostatni znany mi przypadek przejęcia wysoko dochodowej firmy przez ludzi starych służb miał miejsce w roku 2014).

Zatem my, prawdziwi przedsiębiorcy, nie musimy się już bać wrogiego przejęcia lub zniszczenia firmy i nas samych. I podobnie jak inni obywatele, możemy podlegać konstytucyjnym prawom i obowiązkom. Zamiast, jak dotychczas, nieformalnemu systemowi władzy, na bieżąco oceniającemu potencjał zysku lub zagrożenia z naszej strony. Po 30 latach formalnej wolności gospodarczej (liczę od ministra Wilczka) możemy się przestać bać.

Nie wiem, czy na drugi krok, który pozwoliłby w pełni obejść stary system, jesteśmy już gotowi. Może najpierw musimy nasycić się pełnią praw obywatelskich i oswoić z brakiem porcji codziennego lęku. Bo drugi krok to skorzystanie z przysługujących nam, już jako obywatelom, praw politycznych. Będąc grupą społeczną wytwarzającą 50% PKB Polski i zatrudniającą 75% wszystkich pracujących Polaków, chyba powinniśmy zabrać głos na temat sposobu zarządzania naszym wspólnym państwem?

A zatem, może to my – Biznes – napiszemy Konstytucję dla Polski, z określeniem w niej roli polityków. W końcu są nimi za nasze wspólne, przedsiębiorców i pracowników, pieniądze.

Artykuł Jana Kowalskiego pt. „Konstytucja dla Biznesu, a może biznes dla Konstytucji?” znajduje się na s. 6 kwietniowego „Kuriera WNET” nr 46/2018, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z regionalnymi dodatkami, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Jana Kowalskiego pt. „Konstytucja dla Biznesu, a może biznes dla Konstytucji?” na s. 6 kwietniowego „Kuriera WNET” nr 46/2018, wnet.webbook.pl

 

Andrzeju Słoniowski! Obaj jesteśmy dziećmi tego samego Boga i braćmi w Chrystusie! / Felieton sobotni Jana Kowalskiego

W moim tekście chodziło o jedną konkretną rzecz: o to, czy można w sobotę wieczorem wyśpiewywać Alleluja, zamiast poczekać z tym do niedzielnego poranka – jak każe nasza Wiara, Tradycja i rozum.

Dla rozbrojenia emocji najpierw opowiem stary księżowski dowcip: Rozmawia dwóch teologów, stary i młody. Młody zdobywa się na refleksję i pyta starego: A gdyby tak, zamiast Kościoła Tradycyjnego i Kościoła Reformowanego ustanowić jeden Kościół Zjednoczony? Można tak zrobić – odpowiada stary teolog – tyle, że wtedy będziemy mieli już trzy Kościoły. Jak to trzy? – dziwi się młody. To proste – odpowiada stary. – Będziemy mieli Kościół Tradycyjny, Kościół Reformowany i Kościół Zjednoczony.

Nie było moim zamierzeniem podgrzewanie niczyich emocji, na dodatek w Wielką Sobotę. Ale stało się, dlatego zamiast zająć się znowu przyziemnym szmalem, co czynię na co dzień, zajmę się polemiką z moim adwersarzem. I od razu odwołam się do starej chrześcijańskiej zasady, do uczciwości w dyskusji.

Zatem najpierw o sobie. Zdaję sobie sprawę z tego, przynajmniej od czasu nawrócenia, zatem od kilkunastu już lat, że jestem słaby, głupi i grzeszny. I to zapewnienie nie jest tylko figurą stylistyczną na użytek obecnego tekstu. Zapewniałem o tym wielokroć, mniej i bardziej publicznie. A przynajmniej raz na portalu Wnet w tekście: „Wszystkich Świętych Obcowanie”. Dlatego nie można mi zarzucić nieuczciwości w stosunku do Szefostwa Portalu. A piszę tak, jak piszę. Może trochę nieudolnie, chociaż bardzo się staram. Jeżeli jednak Szefostwo uzna, że poziom mojego pisania zdecydowanie zaniża poziom Mediów WNET, to przyjmę takie zapewnienie w pokorze i wycofam się do mojego domowego ogródka.

Jeśli chodzi o mnie, to chyba wszystko jasne. Napisałem w swoim tekście, że się nie znam i nie rozróżniam, bo tak jest. Jeżeli ktoś uważa, że to jest skandal, to jest jego problem. Nie zamierzam przecież z tym dyskutować (że się znam i rozróżniam). Oczywiście można mnie wytykać palcami i szydzić z mojej ignorancji, chociaż nie do końca rozumiem w jakim to „zbożnym” celu.

A teraz jeśli chodzi o mojego adwersarza. Nie rozumiem zakresu polemiki (w tym teologicznej). W moim tekście chodziło o jedną konkretną rzecz: o to, czy można w sobotę wieczorem wyśpiewywać Alleluja, zamiast poczekać z tym do niedzielnego poranka – jak każe nasza Wiara, Tradycja (przekaz Wiary) i rozum, poparty najnowszymi badaniami płótna pośmiertnego Chrystusa. A rozum nie dlatego, żeby miał cokolwiek zastąpić, ale dowodnie wszystkim niedowiarkom potwierdzić fakt zmartwychwstania Jezusa Chrystusa. Przecież tak samo było ze świętym Tomaszem, który nie uwierzył słownym zapewnieniom innych apostołów. Musiał zobaczyć i dotknąć. I całun potrzebę zobaczenia i dotknięcia znakomicie spełnia wobec obecnych niedowiarków. Jak zatem my, chrześcijanie (nie tylko katolicy), przekonamy niewierzących, deprecjonując istniejący dowód Zmartwychwstania? Deprecjonując siłę faktów, jakie przemawiają po jego zbadaniu? Przecież po jego zbadaniu nawet profesor żyd się nawrócił, co pięknie nam przedstawił Grzegorz Górny.[related id=54077]

Nagła światłość w mroku miałaby nam zastąpić prawdę o Zmartwychwstaniu? Jak pisze Autor: „I ten mrok ma znaczenie, bo w biały dzień nie byłoby znaku rozjaśnienia ciemności”. Nie wiem czy Andrzej Słoniowski zdaje sobie sprawę z tego, co pisze. Apeluję do Jego rozumu, żeby jeszcze raz to przemyślał. Gdyby to jasność i światło miały decydujące znaczenie, to musielibyśmy chyba uznać za naszego pana Lucyfera (=niosącego światło).

To chyba jednak rozum i otwarcie na Prawdę pomogły temu niewierzącemu żydowi (podobnie jak kiedyś świętemu Tomaszowi). Pojęcia ‘rozum’ nie używam przecież w kontekście ilorazu inteligencji, jak wmawia mi to Andrzej Słoniowski. Po to chyba, żeby móc zaraz potem sam ze sobą polemizować. Bo nie ze mną. Bo po co ten przykład niedawno zmarłego ateisty Stephena Hawkinga? Mieliśmy przecież w przeszłości i w naszych czasach wielu głupich i złych intelektualistów. I skąd to przekonanie, że Hawking dostał swój wybitny intelekt (nie zgadzam się, że rozum) od Boga? Autor był w momencie wręczania? A może dostał swoje zdolności od szatana, w celu lepszego zwodzenia dusz ludzkich? Nie wiem, pytam.

Oprócz Wiary i rozumu (aparatu, w który wyposaża nas Bóg) doceniam bardzo w swoim krytykowanym tekście Tradycję. Nie bez powodu piszę ją z wielkiej litery. To są doświadczenia (w tym mistyczne) zapoczątkowane przez Ojców Kościoła, uznanych potem za Doktorów Kościoła, a kontynuowane potem właśnie przez Doktorów Kościoła. Święta Tereska od Dzieciątka Jezus nie miała żadnego wykształcenia, nie tylko teologicznego. Od Boga pochodziła jej mądrość i mądrość ta została oficjalnie uznana przez Kościół.

Taki też jest główny przekaz mojego tekstu: nie odrzucajmy Tradycji. Nie odrzucajmy przekazanej nam formy. To nieprawda, że forma jest nieistotna. Może jednak określona forma, odpowiednia pozycja, ma znaczenie dla pełnego wyrażenia naszej Wiary i uszanowania Absolutu. Jeżeli przez kilkanaście wieków, podlegając modyfikacjom, jakaś forma dotrwała do naszych czasów, to zastanówmy się nad nią. Zamiast ją bez zastanowienia odrzucać na rzecz jakiejś nowinki. Bo może ta nowinka wcale nie jest tak niegroźna? Może wypacza naszą wiarę? Apelowałem o to w poprzednim tekście i nie wstydzę się apel ten ponowić.

 


Na koniec odniosę się do swoich żałosnych (według Autora) stwierdzeń, które niegodne są poważnego tekstu i jego komentarza, ale je wymienia (po co?):

  1.  „Z księży zdjęto sutanny”. Przecież tak się stało. Po godzinach księża ubierają się w cywilne łaszki i nawet nie zakładają koloratki. Rzecz nie do pomyślenia w czasach mojego dzieciństwa. A potem zdziwienie, że księża traktują kapłaństwo jak zawód, jak pracę, którą się kończy z chwilą zmiany ubioru.[related id=54540]
  2. „Księża przekonują nas, że Komunię powinniśmy przyjmować na stojąco”. Nie rozumiem, to ja, Janek Kowalski, wystąpiłem z tym apelem? To od ołtarza popłynęło to wezwanie. Początkowo, dla rzekomego usprawnienia i przyspieszenia, sugerowali księża przyklękanie wcześniej w kolejce. Teraz, jak wynika to z moich obserwacji w różnych kościołach, większość wiernych w ogóle nie klęka.
  3. „Księża przekonują nas, że powinniśmy wyzbyć się bojaźni bożej”. Co prawda w swoim tekście nie napisałem tego, ale coś w tym jest. W końcu nauczycielem duchowym młodzieży akademickiej był w latach 80. ksiądz Tischner, który oficjalnie zaprzeczał istnieniu Piekła. I nic mi nie wiadomo, żeby został wykluczony z Kościoła. A jak nie ma Piekła, to, chyba, hulaj dusza!
  4. „Księża wymuszają na nas „nowinki”. No to kto? Wierni cywile wyrzucili pewnego poranka balaski, usunęli ambony, odwrócili księży, kazali sobie nie pościć nawet w wigilię Bożego Narodzenia? Jeden przykład, że to zrobili cywile, i wszystko odszczekam.
  5. „Ojcowie Kościoła” – nie wiem o co Autorowi chodzi w jego wyniosłości, dlatego nie odniosę się.
  6. „Kapłani Kościoła katolickiego kwestionują prawdę o zmartwychwstaniu Chrystusa (w dodatku podając jako czas zmartwychwstania wieczorne godziny sobotnie)”. Nie napisałem tego, że kwestionują. A w dodatku, jeżeli w sobotę wieczorem śpiewają: „Chrystus Zmartwychwstan jest”, to popełniają poważny falstart. Chyba, że uznamy, że skoro Chrystus zmartwychwstał prawie 2000 lat temu, to o każdej porze dnia i roku możemy śpiewać uroczyste Alleluja.
  7. „I na koniec: potraktowanie poważnie żartu kardynała Consalviego zwróconego do Napoleona”. Myślę jednak, że to nie był żart. To było raczej wzmocnienie Prawdy, że to Jezus Chrystus jest twórcą swojego Kościoła – Kościoła Chrystusowego. I nawet moce piekielne go nie przemogą, a cóż dopiero mniej lub bardziej udawani kapłani.
  8. Nie jest prawdą, jak poniosło w emocjach polemicznych Andrzeja Słoniowskiego, że „stojąc na ambonie, trzeba odwrócić się do ołtarza tyłem”. Otóż ambony tak były budowane, żeby nie trzeba było tego robić. Stojąc na ambonie, stało się do ołtarza najwyżej bokiem. Proszę sprawdzić w najbliższym kościele z zachowaną amboną. Od pewnego czasu, na szczęście, już się ich nie usuwa. A w moim kościele ksiądz głosi z niej kazania. W każdą niedzielę.

I jeszcze, zapomniałbym. Nie wiem, skąd Autorowi przyszło do głowy, że jestem przeciwnikiem przyjmowania do Nieba skruszonych grzeszników. Niczego takiego przecież nie twierdzę, wręcz przeciwnie. Mnie, skruszonemu grzesznikowi, co najmniej niezręcznie byłoby takie poglądy głosić. Panie Andrzeju, pomylił Pan łotrów. Może dlatego, że było ich dwóch.

Na wyższy poziom ogólnej retoryki i tej szczegółowej polemiki wznieść się nie potrafię. I za to mojego Szanownego Adwersarza i świadomych, a tym bardziej przypadkowych czytelników, mogę jedynie z nizin mojego ułomnego intelektu a ograniczonego rozumu przeprosić. O jednym wszak zapewnić wszystkich muszę: po pierwsze, w dalszym ciągu nie będę uczestniczył w wieczornej szopce Wielkiej Soboty. Po drugie, nie będę więcej pisał o czymś, na czym się kompletnie nie znam. Mam nadzieję, że uspokoiłem Wszystkich.

Jan Kowalski

Felieton Jana Kowalskiego jest tak absurdalny, że aż humorystyczny. Może dałem się nabrać, traktując go poważnie

Felieton Jana Kowalskiego opublikowany w Wielką Sobotę wzbudził we mnie głębokie – i przykre – poruszenie. Autor skrytykował liczne zjawiska, które nie podobają mu się we współczesnym Kościele.

Nie zabierałbym głosu, gdyby nie zaskakująca śmiałość, z jaką Autor wypowiada się o sprawach, o których nie ma pojęcia – sam się zresztą do tego przyznaje. Nie spodziewałem się tekstu na podobnym poziomie na portalu Mediów WNET.

Po kolei. Jan Kowalski ubolewa, że z kościołów wyrzucono ambony. Ambony nie miały żadnego znaczenia liturgicznego, tylko praktyczne. Ksiądz głoszący z ambony był po prostu słyszalny. W czasach, gdy dzięki nagłośnieniu papież może mówić np. do 2 milionów ludzi i być świetnie słyszany, ambony są zbędne.

„Wyrzucono łacinę”. Językiem tym nie posługiwał się ani Jezus, ani Apostołowie, ani Kościół przez pierwszych wiele setek lat. Czas najwspanialszego rozkwitu Kościoła, gdy Dobra Nowina o Zmartwychwstaniu Jezusa docierała na cały świat, to czas, w którym Kościół posługiwał się greką, ponieważ był to język najbardziej rozpowszechniony w śródziemnomorskim obszarze cywilizacyjnym. Nawet teksty Starego Testamentu, które powstały w języku aramejskim, zostały przetłumaczone na grekę, aby były zrozumiałe dla jak największej liczby osób.

Czas mijał, świat się zmieniał, językiem najbardziej rozpowszechnionym stała się łacina. Liturgia sprawowana w języku greckim była dla coraz większej liczby ludzi niezrozumiała. Kościół, kierując się rozumem, który Pan Kowalski tak bardzo chwali, przeszedł na łacinę, aby być zrozumiałym dla jak największej liczby ludzi. Po wiekach skończył się też czas łaciny jako języka „międzynarodowego”. Dlatego Kościół – znów kierując się roztropnością – wprowadził do liturgii języki narodowe. Pamiętam te czasy, gdy w kościele używano łaciny, niezrozumiałej dla wiernych. Uczestniczenie we mszy św. polegało często na odmawianiu nie po łacinie, ale po polsku – różańca. Czy to było dobre?

[related id=53862]„Księża twarzą do wiernych”. Tak ustalił Sobór Watykański II, aby pokazać bardzo ważną rzecz – że kapłan jest znakiem Chrystusa. A On nigdy nie odwraca się do nas tyłem, choćbyśmy byli największymi grzesznikami. To On, modląc się, rozkłada szeroko ręce, by pokazać, jak kochający Bóg-Ojciec zwraca się do swoich dzieci. Wszystko po to, byśmy nie musieli bać się Boga, ale widzieć w Nim kochającego Abbę – Tatusia. Czy przed soborem było inaczej? Nie, ale było to dla zwykłych ludzi trudniejsze do zobaczenia. I nie do wyzbycia się bojaźni bożej to nawołuje, tylko do uwolnienia się od panicznego lęku przed Bogiem, w którym do dziś pozostaje wielu ludzi, nie mając pojęcia o Bożej miłości i miłosierdziu.

„Ksiądz tyłem do ołtarza”. Autor chyba pomylił ołtarz z nastawą. Kapłan w czasie całej Eucharystii zawsze jest zwrócony do ołtarza, nawet gdy siedzi. Tak jest na całym świecie we wszystkich kościołach. Chyba, że gdzieś jest w użyciu ukochana przez Pana Kowalskiego ambona, na której stojąc, trzeba odwrócić się do ołtarza tyłem. Ale gdyby nawet kapłan odwrócił się od ołtarza, to Bóg nie jest jak człowiek – skłonny do obrażania się. Myślę, że bardziej patrzy na to, co jest w naszych sercach, niż na to, jak stoimy. Albo czy w ogóle stoimy, czy klęczymy – przyjmując komunię czy adorując krzyż.

Eucharystia pierwszych chrześcijan była ucztą dziękczynną. Obecni na niej łamali chleb (nie opłatek); przekazywali go sobie do rąk, nie do ust; przyjmowali także Krew Pańską (od wieków w Kościele się tego nie robi ze względów wyłącznie praktycznych). Nie było wtedy wyświęconych kapłanów, a więc nie było problemu stania przodem czy tyłem; ołtarzem był stół, wokół którego się wierni gromadzili, a kościołem dom, w którym się zbierali. Liturgię sprawowali we własnym języku i w ogóle nie było mszałów ani ksiąg liturgicznych.

Dlaczego nienaruszalnym wzorcem sposobu sprawowania liturgii Eucharystii ma być ten ustalony na Soborze Trydenckim? Dlaczego nie ten pierwotny, któryś z późniejszych czy ten ustalony na Soborze Watykańskim II? Wszystko zmieniało się w czasie. Niezmienna jest nauka Kościoła; Tradycja kształtuje się cały czas i ma być dla nas pomocą, a nie kajdanami.

Kolejna sprawa to liturgia światła – starożytna liturgia chrześcijańska o wielkiej głębi i znaczeniu. Jest znakiem przyjścia Chrystusa – światłości świata – i wejścia Jego zbawienia w ciemności ludzkości pogrążonej w grzechu i beznadziei. Wszelkie liturgie pogańskie (np. egipskie, tak jak pogańskie wierzenia i mity) – miały w sobie jakieś iskierki tej chrześcijańskiej nadziei, bo jako stworzenia boże ludzie od początku świata nosili w sobie przeczucie wieczności i poczucie Boga. I swoim rozumem próbowali to przeczucie ogarnąć, wytłumaczyć i wyrazić. Całą prawdę przyniósł dopiero Jezus Chrystus, który zajaśniał w ciemnościach jak to światło, które zapala się w Wielką Sobotę po zmroku. I ten zmrok ma znaczenie, bo w biały dzień nie byłoby znaku rozjaśnienia ciemności.

Wracając do Eucharystii – sposób jej sprawowania ma wiele aspektów teologicznych i tzw. mistagogicznych, czyli pomagających zrozumieć jej rzeczywistość duchową. Inne jej aspekty są uwypuklone w sprawowaniu Mszy św. na sposób trydencki, inne – gdy kapłan jest zwrócony twarzą do wiernych. Ale oba sposoby nie są ze sobą sprzeczne. Jak wszystko w Kościele – wspólnie tworzą jego bogactwo i służą naszemu zbawieniu, a nie temu, żebyśmy tworzyli podziały.

„Pan Bóg wszystkich, jak leci, zaprasza do swojego nieba”. Autor jest tym zgorszony. Bardzo mi przykro, ale Kościół zawsze z największą mocą właśnie to głosił. W swoim felietonie Autor zapomniał o tym, co wydarzyło się w Wielki Piątek. Przypominam. Jeden ze złoczyńców, na słowa: Jezu, wspomnij na mnie, gdy przyjdziesz do swego królestwa (Łk 23,42b), otrzymał odpowiedź Zaprawdę, powiadam ci: Dziś ze Mną będziesz w raju (Łk 23,43b). Kara krzyża, jak mówią badacze Pisma św. i wszyscy historycy, przeznaczona była dla największych zbrodniarzy. Takim był złoczyńca wiszący na krzyżu obok Jezusa. I został nie tylko „zaproszony” do nieba – on otrzymał obietnicę nieba, i to od samego Jezusa, który jest Bogiem. Czy możemy wątpić w to, co powiedział sam Bóg? Na pewno nie ten, kto mówi o sobie, że jest katolikiem. Ale skąd Autor wziął twierdzenie, że niepotrzebna skrucha, choćby w ostatniej chwili życia? Odczuł ją łotr i został zbawiony. Jest to naprawdę wspaniała nowina dla wszystkich, którzy prowadzą „parszywe” życie. To głosi Kościół, choć poczucie ludzkiej sprawiedliwości może się na to burzyć.

Kapłani powinni stać na straży naszej wiary, Tradycji i rozumu – bo rozum jest najdoskonalszym aparatem otrzymanym od Pana Boga. Czy tak jest na pewno? Czy tak może mówić katolik? Niedawno zmarł Stephen Hawking, obdarzony przez Boga rozumem wybitnym, który doprowadził go do przekonania, że nie ma Boga. Jakie musiało być jego zdziwienie, gdy po śmierci stanął przed obliczem Boga, którego nie ma. Jego wybitny rozum dostrzegał i badał rzeczy we wszechświecie, których chyba nikt inny nie był w stanie sobie nawet wyobrazić. Nie potrafił tylko dostrzec, że istnieje Bóg. A dzieci z Fatimy: Łucja, Franciszek i Hiacynta, nie umiały czytać ani pisać, ale na pewno nie były zdziwione, stając przed Bogiem, bo miały wiarę.

Tak więc najdoskonalszym aparatem otrzymanym od Boga jest wiara. Jeżeli zdamy się tylko na rozum przy podejmowaniu przez nas decyzji, jak proponuje Autor, możemy skończyć jak Hawking – z otwartą ze zdziwienia gębą, że jest inaczej niż podpowiadał nam rozum.

Jeszcze jedno. Nasza katolicka wiara nie opiera się na tym, że zbadano Całun Turyński i stwierdzono, że zawinięty w niego Chrystus leżał 36 godzin i wtedy zmartwychwstał. Skąd wiara ludzi, którzy o tym nie wiedzieli? Było ich miliony przez setki lat. O której dokładnie zmartwychwstał Jezus, nie wiemy, bo nie było świadków tego wydarzenia i ta wiedza nie jest nam potrzebna do wiary. Wystarczy, że uwierzymy, że Chrystus prawdziwie zmartwychwstał, dla naszego usprawiedliwienia, odkupienia naszych grzechów, że śmierć została pokonana – bo gdy kobiety przyszły do grobu rano (nieważne, która to była godzina), grób zastały pusty, a anioł powiedział im, że Chrystus powstał z martwych. Potem widzieli Go żywego ludzie, którzy przekazali tę wiadomość całemu światu i o jej prawdzie zaświadczyli swoim życiem i śmiercią.

Cała nauka – łącznie z teologią – przyszła później i jej rola może być wyłącznie pomocnicza.

***

A oto twierdzenia, z którymi nawet nie próbuję polemizować ani ich prostować, bo w ogóle nie powinny się znaleźć w poważnym tekście:

  • Z księży „zdjęto” sutanny i koloratki (kto im to nakazał i dlaczego w takim razie chodzą jeszcze w sutannach?);
  • księża przekonują nas, że powinniśmy Komunię przyjmować na stojąco;
  • księża przekonują nas, że powinniśmy wyzbyć się bojaźni bożej;
  • księża wymuszają na nas „nowinki”;
  • księża mają stać na straży rozumu (co to znaczy?),
  • „Ojcowie Kościoła wypracowali przez kilkanaście stuleci sposób praktykowania naszej wiary” (błąd na błędzie – kłania się chociażby definicja Ojców Kościoła);
  • kapłani Kościoła katolickiego kwestionują prawdę o zmartwychwstaniu Chrystusa (w dodatku podając jako czas zmartwychwstania wieczorne godziny sobotnie).
  • I na koniec: potraktowanie poważnie żartu kardynała Consalviego zwróconego do Napoleona.

A może po prostu dałem się nabrać i niepotrzebnie poważnie potraktowałem ten felieton. Jest tak absurdalny, że aż humorystyczny. Może powinien się ukazać w prima aprilis?

Andrzej Słoniowski

 

Księża od 2000 lat przeciwko Wierze, Tradycji i Kościołowi. Refleksje na Wielką Sobotę / Felieton Jana Kowalskiego

Nie jestem ortodoksyjnym katolikiem. Nie rozróżniam kolorów, strojów i ceremoniałów. Ale od czasu nawrócenia jestem absolutnym przeciwnikiem wprowadzania kolejnych nowinek w naszą obrzędowość.

– My, księża, od osiemnastu stuleci próbujemy zniszczyć Kościół i nam się to nie udało, i Jego Wysokości też się to nie uda – tymi słowami kardynał Ercole Consalvi miał ostatecznie odwieść Napoleona Bonaparte od próby zlikwidowania papiestwa i Kościoła katolickiego. Ostatecznie skończyło się pierwszym w historii konkordatem.

[related id=54077]Słowa te przytoczył pewien emerytowany ksiądz profesor na kazaniu w moim parafialnym kościele. I, oczywiście, sprawę uaktualnił. W końcu od roku 1800 minęło kolejne 200 lat bezskutecznych prób. Wyrzucono z kościołów ambony, balaski, łacinę. Księży, jak aktorów teatralnych, odwrócono przodem do wiernych i tyłem do ołtarza. Zdjęto z nich sutanny, a potem i koloratki. Wszystko rzekomo po to, żeby być bliżej wiernych. A wierni, czyli my – lud boży – już nie musimy pościć częściej niż raz w roku, w Wielki Piątek. Ciało Chrystusa możemy, co ja mówię, powinniśmy przyjmować na stojąco i tak samo adorować Krzyż (ledwo udało mi się uklęknąć rok temu, wbrew zaleceniu zakonnika). I co najważniejsze – powinniśmy wyzbyć się bojaźni Bożej. Przecież Pan Bóg jest fajnym gościem, który wszystkich jak leci zaprasza do swojego Nieba. Niezależnie od ich mniej lub bardziej parszywego życia i bez nawet cienia skruchy przed śmiercią.

Kazanie księdza profesora okazało się bardzo efektywne. Za rozporządzeniem Proboszcza wszyscy przyjęli Komunię Świętą, klęcząc przed ołtarzem, w miejscu, gdzie kiedyś były balaski. Bardzo radujący oczy i duszę obrazek.

Nie jestem ortodoksyjnym katolikiem i nigdy nie byłem zwolennikiem Kościoła tradycyjnego. Nie rozróżniam kolorów, strojów i ceremoniałów. Ale od czasu nawrócenia jestem absolutnym przeciwnikiem wprowadzania kolejnych nowinek w naszą obrzędowość. Nowinek wprowadzanych i wymuszanych nie przez wiernych przecież, ale przez księży. Kapłanów, którzy powinni stać na straży naszej Wiary, Tradycji i rozumu. Tak właśnie, rozumu. Bo to rozum jest najdoskonalszym aparatem otrzymanym przez człowieka od Pana Boga. Dla rozróżnienia tego, co dobre, od tego, co złe. Bez niego wpisana w naturę ludzką wolna wola nic by nie znaczyła. To rozum odpowiada za podejmowane przez nas samodzielnie decyzje.

A jak się ma rozum do naszej Wiary i Tradycji? Otóż podpowiada nam, żyjącym współcześnie, że wypracowany przez Ojców Kościoła w przeciągu kilkunastu stuleci sposób praktykowania naszej Wiary zasługuje przynajmniej na chwilę refleksji. Zanim odrzucimy kolejny sposób jak zbędny balast, najpierw spróbujmy odnaleźć jego właściwy sens. Szacunek dla Ciała Chrystusa wymaga tego, żeby uklęknąć. „Ojcze Nasz” to przecież nie jakieś klepanie, ale najpiękniejsza modlitwa do Boga przekazana nam przez Jego Syna. Można by długo wymieniać.

A w obliczu Wielkiej Nocy? Do niedawna tylko nasza Wiara i Tradycja, Wiarę tę przekazująca kolejnym pokoleniom, głosiły prostą prawdę o Zmartwychwstaniu Jezusa Chrystusa. To, że zmartwychwstał dnia trzeciego z rana. Wydawałoby się, że nikt nie może tego kwestionować, a zwłaszcza kapłani Kościoła Chrystusowego czynić tego nie mogą. Od co najmniej kilkunastu lat wiadomo też, po ponownym zbadaniu Całunu Turyńskiego, że ciało Jezusa Chrystusa przeleżało w nim około 36 godzin. Zatem jeżeli ciało Pana Jezusa zostało owinięte w płótna w piątek około godziny osiemnastej, to Zmartwychwstanie musiało się dokonać we wczesnych godzinach rannych w niedzielę. Ale nie w sobotę o dziewiętnastej ani nie o dwudziestej pierwszej, jak wbrew naszej Wierze, Tradycji i rozumowi wspartemu badaniami naukowymi przekonują ludzie ubrani w sutanny. Odgrywający role kapłanów Kościoła Chrystusowego.

[related id=54540]Można to w jakiś sposób próbować zrozumieć. Ciemność, że oko wykol, setki świec czekających na sygnał kapłana, wreszcie jego znak – i staje się światłość. Czy nie tak powinno wyglądać prawdziwe zmartwychwstanie Bożego Syna? Czy jednak coś różni tak ogłoszone zmartwychwstanie od podobnych iluminacji dokonywanych przez kapłanów w starożytnym Egipcie, przy wykorzystaniu zaćmienia słońca? Poza różnicą w historycznym czasie – NIC.

Dlatego w tę Wielką Sobotę, kolejny już raz, nie będę uczestniczył w wieczornej sobotniej mszy. Tak mi podpowiadają moja Wiara, Tradycja i… wyniki badań naukowych przeprowadzonych na pośmiertnej szacie Chrystusa. A w Wielką Niedzielę o 6.00, na mszy rezurekcyjnej (coraz ich mniej), w spokoju sumienia odśpiewam Alleluja i pomodlę się za księży. Niech im się nie uda przez kolejne stulecia.

Jan Kowalski

Jak bez zwiększania PKB dwukrotnie zwiększyć siłę nabywczą Polaków. Przyczyny rozkwitu Polski w XXI stuleciu (1)

Nie potrzebujemy patetycznych apeli i kosztownych na przyszłość programów, ale nowej umowy społecznej, rozwiązującej definitywnie problem mieszkaniowy – największy problem młodego pokolenia Polaków.

Najpierw jednak muszę się wytłumaczyć. Zwłaszcza po moim ostatnim felietonie, którym rozjuszyłem jakiegoś chyba dewelopera, oświeciło mnie, że moje życiowe refleksje mogą być opacznie rozumiane. Zatem wyjaśniam: posługuję się często swoimi osobistymi przeżyciami, ponieważ znam siebie najlepiej, już kilkadziesiąt lat. A nie po to, żeby kogoś pouczać albo wkurzać. Jakby co, z góry przepraszam. Bo dziś też będzie trochę osobiście.

Otóż zdarzyło mi się kiedyś pracować na etacie. W piekarni, w Sztokholmie, przez dwa wakacyjne miesiące. Był rok 1989, komuna niby waliła się na potęgę, ale w krajowym powietrzu już unosił się smród Magdalenki. Ze Sztokholmu, zza morza, mogłem obserwować nowy polityczny deal, który miał zabetonować stosunki społeczne w Polsce na prawie 30 lat.

Jednak dziś nie o tym. To właśnie w Szwecji, stykając się ze zwykłymi pracownikami tego rzekomo bogatego kraju, zrozumiałem jedno: pozycja w rankingach zamożności danego państwa wcale nie przekłada się na pozycję materialną jego zwykłych obywateli. Tych najmniej zarabiających. Wydawali oni prawie połowę swoich zarobków na mieszkanie, a resztę na życie i drobne rozrywki. I na wszystkim oszczędzali. To tylko statystyczny Szwed, który podobnie jak statystyczny Polak, po prostu nie istnieje, wydawał na mieszkanie zaledwie 25% swoich zarobków. Pewnie elita żyła inaczej, ale z elitą nie miałem styczności, a spotykani emigranci z Polski tylko potwierdzali moje spostrzeżenia.

Elity w Szwecji, Niemczech, a nawet w Polsce zawsze sobie poradzą i nie musimy się nimi za bardzo przejmować. Jeżeli chcemy zrównać poziom życia społecznego w Polsce z poziomem życia w Szwecji i w Niemczech, to musimy zająć się właśnie najmniej zarabiającymi. Musimy odkryć, w jaki sposób zwiększyć ich siłę nabywczą dwukrotnie. Po to, żeby młodzi Polacy mogli wydawać nie więcej niż 25% swoich zarobków na swoje własnościowe mieszkania. I to nie statystyczni Polacy, z wyliczonymi przez GUS średnimi zarobkami, ale ci ledwo wyciągający 2000 zł na rękę.

Jest po temu okazja, ponieważ polski rząd właśnie analizuje program Mieszkanie+. W środę w Poranku Radia Wnet mówił na ten temat, wyraźnie zadowolony z siebie, wiceminister inwestycji Artur Soboń. I znowu pomysł na rozwiązanie problemu jest taki sam jak w przypadku programu 500+. Uruchomienie państwowego funduszu i system dopłat, do obsługi którego zatrudni się kolejne biurwy. Ponieważ zatrudni je nie rząd, ale samorządy, będzie się można chwalić, jak w przypadku 500+, że system jest bezkosztowy (Sprawdzę za jakiś czas, ile przybyło pracownic w mojej gminie). Ponieważ, jak się wydaje, Rząd nie ma żadnego rozsądnego pomysłu, który by nie rozsadził za parę lat (obstawiam cztery) naszego budżetu, podpowiem prostą receptę. Zwłaszcza, że bez udziału Państwa mojej prostej recepty nie da się zrealizować.

Uwaga! Zaczynam.

Jest faktem bezdyskusyjnym, że posiadanie domu lub mieszkania jest największym wysiłkiem finansowym w naszej strefie klimatycznej. I ten wysiłek determinuje życie milionów młodych Polaków, którzy nie posiadając własnego mieszkania, odwlekają w czasie realizację swojego życiowego powołania: założenia rodziny i posiadania dzieci. Problem jest tym większy, że rynek nieruchomości stał się rynkiem w dużej mierze spekulacyjnym. I nie dotyczy to w żadnej mierze jedynie Polski. Wręcz przeciwnie, spekulacja na nieruchomościach, która przeniknęła do Polski ze świata po roku 2005, została zahamowana po pęknięciu bańki światowej w roku 2008. Jesteśmy w ostatnim momencie przed wzrostem kolejnej, żeby tę sytuację wykorzystać dla dobra nas wszystkich. I zahamować kolejny najazd spekulantów, tak jak udało się zahamować najazd islamistów. To dlatego w ostatnim tekście przedstawiłem rzeczywiste koszty budowy domu, bez renty spekulacyjnej. Bo spekulacja może zdemolować każdy rynek. Rynek cukru – możemy mniej słodzić, rynek masła – możemy mniej smarować. Ale rynek mieszkań – czy można mniej mieszkać?

Nie potrzebujemy zatem patetycznych apeli i kosztownych na przyszłość programów, ale nowej umowy społecznej, rozwiązującej definitywnie problem mieszkaniowy – największy problem młodego pokolenia Polaków. I tu dochodzimy do istotnego, koniecznego, ale nieobciążającego budżetu i przyszłych pokoleń wkładu. Ten wkład to ogromne tereny w dużych miastach, będące w bezpośredniej lub pośredniej (samorządy, kolej, wojsko itp.) dyspozycji państwa. Bo rzeczywisty koszt budowy 1 m2 mieszkania lub domu w podstawowym standardzie, obojętnie gdzie, nie powinien przekroczyć 2000 złotych. A w systemie gospodarczym – 1200 złotych; mam to policzone. I taki wkład państwa polskiego w przyszłość młodego pokolenia Polaków i swoją własną pozwoli na uruchomienie taniego budownictwa właśnie dla młodych małżeństw. Małżeństwo – to byłby jedyny wymóg formalny, gwarantujący objęcie programem.

Nie potrzebna tu deweloperka, ale przygotowana przez państwo infrastruktura i firmy budowlane. Można również powtórzyć funkcjonujący w PRL system obywatelskich spółdzielni mieszkaniowych grupujących co najmniej 10 osób. Sam mieszkałem kiedyś w Krakowie w takim domku segmentowym o powierzchni mieszkalnej 80 m kw. z działką 4 ary. Wcale nie było w nim ciasno z żoną i trójką małych dzieci. Domy takie, budowane przy wkładzie własnej pracy fizycznej, nie kosztowały w przeliczeniu na dzisiejsze pieniądze więcej niż 100 tysięcy złotych. Nawet gdyby mieszkanie 50-metrowe, w sam raz dla młodego małżeństwa, kosztowało obecnie 100 000 złotych, to po rozłożeniu na 10 lat jedna rata miesięczna z odsetkami wyniosłaby jakieś 1000 złotych. Zatem po 10 latach mieszkanie stanowiłoby już rzeczywisty majątek małżeński. Dziś para młodych ludzi, gnieżdżąca się na kocią łapę w kawalerce, płaci co miesiąc od 1000 do 1500 złotych w zależności od wielkości miasta i lokalizacji. I ta część ich comiesięcznego wysiłku znika w powietrzu jak dym z papierosa.

Taka polityka, polityka podniesienia rzeczywistej siły nabywczej obywateli, pozwoliłaby na wzrost zamożności Polaków bez najmniejszego nawet przyrostu PKB. Wtórnie oczywiście by nastąpił. Ta najmniej kosztowna, w zasadzie darmowa metoda rozwiązania problemu, niosłaby również pewien skutek uboczny. Pozwoliłaby w dużej mierze odbudować model rodziny usankcjonowanej przynajmniej prawnym, chociaż najlepiej kościelnym związkiem. Ale na takie skutki uboczne nie można się chyba obrażać.

Ile zatem nam brakuje, żeby niezamożny Polak mógł dorównać „statystycznemu” Szwedowi lub Niemcowi w jego sile nabywczej? Dwie osoby po 2000 miesięcznie to 4000. Mieszkanie z kosztami to 1250 złotych. Do 5000 zł, żeby udział mieszkania nie przekraczał 25% wydatków, brakuje nam już tylko jednego tysiąca. O tym, skąd go wziąć, następnym razem.

Jan Kowalski

Dlaczego nasz dom tak dużo kosztuje? Praktyczny prywatny poradnik budowlany / Felieton sobotni Jana Kowalskiego

Polska – nasz wspólny dom – jest potencjalnie bardzo bogatym państwem. A Polacy powinni być jego zamożnymi mieszkańcami. Ale dlaczego pozwalamy, by o kosztach naszego domu decydował deweloper?

Niewiele mi się w życiu udało, to fakt. Nie spłodziłem syna, nie zasadziłem drzewa. Jedno jednak mi wyszło – wybudowałem dom. Nic wielkiego, 120 m2 powierzchni użytkowej. W stanie pod klucz kosztował mnie 140 tysięcy złotych polskich, z działką 200 000. Ode mnie moglibyście go kupić za 400 tysięcy. Od dewelopera kupilibyście go za 600 tysięcy. Tak, tak, ten sam dom. Z kuchnią, salonem, trzema sypialniami i dwiema łazienkami.

Oczywiście nie każdy zna się na budowie domu. Ja też się nie znam. Gdybym się znał i nie miał alergii, to dołożyłbym jeszcze własną robociznę. Wtedy dom kosztowałby mnie nie 200, ale 150 tysięcy.

Jak widzicie, trochę na wyrost postraszyłem Was tydzień temu kalkulatorem. Bo liczenie jest dziecinnie proste. Trochę trudniejsza jest jednak odpowiedź na pytanie: w jak drogim domu chcę mieszkać? Spotkałem w życiu wiele osób, które po lekturze największego w Polsce poradnika budowlanego posiadły wiedzę niezachwianą. Chciały żyć w domu za 600 tysięcy, a moje próby przekonania ich do oszacowania rzeczywistych kosztów paliły na panewce. Skoro poradnik podawał, że koszt fundamentu pod nasz dom to 36 000 (10 lat temu), to tylko wariat (znaczy się ja) może twierdzić, że taki sam fundament można wylać za 10 000 i że on się nie rozsypie.

Przyznam się teraz do pewnej słabości: lubię dobrą kawę. Mam taką w moim domu za 200 000. Ale dobra kawa smakuje mi najbardziej z dobrego włoskiego ekspresu, dużej szafy z odpowiednią ilością barów. W pobliskim miasteczku, nie powiem gdzie, piję taką w cenie 4,50 za espresso. Robi mi ją najczęściej sympatyczna blondynka po czterdziestce. Gdy się okazało, że razem z mężem budują dom, spróbowałem zaszczepić ją swoją filozofią kosztów. Nie udało się. Po prostu podobało się jej wszystko to, co najdroższe. Sam dach kosztował ją 100 000. A całość ledwo domknęła kwotą 600 000, jeszcze bez wielu wymarzonych dodatków. Moja sympatyczna barmanka pracuje na półtora etatu. Oczywiście nawet to nie wystarczyłoby na takie luksusy o powierzchni ok. 120 m kw. Dlatego równie ciężko pracuje jej mąż, od 12 lat w Szwecji, jako… budowlaniec. I przyjeżdża do swojego nowo wybudowanego domu dwa razy w roku, na święta.

Rozumiecie coś z tego przypadku? Ja również nie rozumiem.

A teraz pomyślmy o innym domu. O domu, w którym wszyscy żyjemy, o Polsce. Fachowe pisma „budowlane” przekonały większość z nas, że nasz dom musi tyle kosztować. Że taniej się nie da, i już.

Bo najpierw musi zarobić deweloper (politycy), żeby mu jeszcze coś zostało po spłacie kredytu zaciągniętego w zagranicznym banku. Potem musi zarobić firma budowlana (biurokracja), zatrudniająca fachowców od siedmiu boleści, za to w wielkiej liczbie, bo dom ma być duży. Plączą się po budowie, wpadają jeden na drugiego i udanie markują ciężką pracę. A kasa się należy. Na końcu jesteśmy my, szczęśliwi, że wreszcie możemy mieszkać we własnym, wymarzonym domu. Musimy tylko za to wszystko zapłacić.

Moja barmanka przynajmniej sama decydowała, w jak drogim domu chce żyć. Również i ja sam mogłem decydować. O naszym wspólnym domu o jego kosztach, zadecydował deweloper. Nikogo nie pytając o zdanie i nie licząc się z wydatkami. W końcu to nie on miał płacić, tylko my, mieszkańcy.

Jest prawdą to, o czym pisałem przed tygodniem, że coraz więcej zarabiamy. Tylko, że to nie wystarczy. Jeżeli nie potrafimy rzetelnie policzyć kosztów, zdając się w tym na „fachową” prasę utrzymującą się z reklam dewelopera, to coraz więcej pieniędzy przejemy i zmarnujemy. I ciągle będziemy tonąć w długach. Aż do bankructwa.

Polska – nasz wspólny dom – jest potencjalnie bardzo bogatym państwem. A Polacy powinni być jego zamożnymi mieszkańcami. I to jest możliwe, praktycznie od zaraz. By tak się stało, musimy się najpierw zastanowić: czy potrzebujemy tak rozrzutnego dewelopera? Potem: czy zatrudniamy właściwą firmę budowlaną? Wreszcie: jaki musimy mieć standard wykończenia?

A na samym końcu powinniśmy odpowiedzieć na ostatnie pytanie, najbardziej jednak ważne: a może by tak samemu wziąć odpowiedzialność za budowę naszego domu, żeby nam wystarczyło pieniędzy i jeszcze dla dzieci zostało?

Jan Kowalski

PS. Ten mój dom to już drugi dom. Pierwszy sprzedałem za podaną wyżej cenę.

Czy w bogatych krajach Europy rzeczywiście zarabia się 4 razy więcej niż u nas?/ Felieton sobotni Jana Kowalskiego

Teza, że dynamika wzrostu polskiego PKB jest najniższa, a zatem nigdy nie dogonimy Zachodu, jest tak samo prawdziwa, jak twierdzenie starożytnych filozofów, że Achilles nigdy nie dogoni żółwia.

Po budzącym grozę felietonie sprzed tygodnia, ten będzie sielski i pełen optymizmu. Może dlatego, że w Beskidzie Niskim nikt nie przymusza mnie do zjeżdżania na sankach na złamanie karku. A wewnętrzny przymus każe mi co najwyżej poślizgać się na nartach w tempie odpowiednim do mojego wieku. Po łagodnych pagórkach. Może dlatego jestem tylko małym przedsiębiorcą, a nie potentatem światowym, jak Ryszard Florek?

Odstawmy jednak na bok psychologię i wróćmy do tytułu poprzedniego tekstu. Trochę bezrefleksyjnie go przepisałem, dając się zwieść polecającym go celebrytom polskiego biznesu i biznesowym dziennikarzom oraz Krzysztofowi Krawczykowi – wokaliście. Co tam jednak Krzysztof Krawczyk. Ośmiu profesorów, ekonomistów firmuje ten tytuł. Nawet gdyby było ich stu, to jednak za mało, żeby przekaz Raportu był prawdziwy. Z prostego powodu: w bogatych krajach Europy Zachodniej wcale nie zarabia się cztery razy więcej niż w Polsce.

Żeby to udowodnić i usprawiedliwić przedsiębiorców wobec pracowników z niskich płac, autorzy posunęli się do karkołomnej analizy finansowej. Porównali produkt krajowy brutto (PKB) na osobę w latach 2008–2014 w walutach danych krajów. Następnie przeliczyli te waluty na euro wg kursu z października roku 2008 i 2014. I wyszło, że Szwajcaria odnotowała wzrost PKB o 32%, Estonia o 24%, Szwecja o 16%, Niemcy o 13,5%, a biedna Polska jedynie o 12,6%.

To przypadek Szwajcarii tak podziałał na mój mózg, że zacząłem wszystko sprawdzać. Bo jak to możliwe, żeby jedno z najbogatszych państw świata, uwzględniając lata kryzysu 2008–2012 i wykończone spekulacją na franku, dodajmy, osiągnęło taki przyrost PKB jak jakiś dopiero wyłaniający się z buszu bantustan?

Okno Ryszarda Florka to jedno okno na świat, a drugie to Internet. I z tego drugiego szybko skorzystałem, żeby skorygować te nieprawdopodobne dane. Oczywiście odnalazłem tabelkę Eurostatu, z której skorzystali autorzy Raportu. I odnalazłem inne dane, Banku Światowego. Według tych innych danych Szwajcaria rzeczywiście odnotowała wzrost PKB w latach 2008–2014 liczony na osobę w dolarach amerykańskich o 0,5%, a w PKB na osobę, według rzeczywistej krajowej siły nabywczej (PPP), również o 0,5%. Jak to się ma do 32% ogłoszonych na kredowych kartkach Raportu fundacji Pomyśl o Przyszłości (pomysloprzyszlosci.org) Ryszarda Florka? Oczywiście, że nijak. Kreatywny statystyk wyjął kalkulator i przeliczył franki szwajcarskie z roku 2008 po 1,60 za 1 euro, a te z roku 2014 po nowym 1,22 za 1 euro. Można? Można. Okazało się zatem, że Szwajcaria, która dopiero w roku 2013 odrobiła straty wynikłe z kryzysu roku 2008/9 w wielkości swojego PKB, może robić za wzór dla nas w procentowym wzroście PKB.

Nie chcę nikogo męczyć liczbami, tylko dokończę dla uspokojenia sumienia. Zatem, według tabel Banku Światowego, PKB Estonii urósł o 3,8%, Szwecji o 1,6%, Niemiec o 5,9%. Natomiast Polski, uwaga(!), o 19,4%. Co ważniejsze, w jednakowym procencie, jeśli chodzi o nominalny wzrost na głowę, jak i przy uwzględnieniu siły nabywczej. I ten ostatni parametr jednoznacznie wskazuje na to, że wcale nie zarabiamy 4 razy mniej. Bo to ostatnie PKB na rok 2014 głosi, że na jednego statystycznego Szwajcara przypada 56 680 $, Szweda – 44 168 $, Niemca – 43 418 $, Estończyka – 26 957 $, a Polaka – 24 346 $. Dlatego główna teza Raportu (do pobrania na stronie Fundacji), że dynamika wzrostu polskiego PKB jest najniższa, a zatem nigdy nie dogonimy Zachodu, jest fałszywa. A przynajmniej tak samo prawdziwa, jak twierdzenie starożytnych filozofów, że Achilles nigdy nie dogoni żółwia.

Jednak nie ulegnijmy do końca szaleństwu PKB i kalkulatora. Żadne wskaźniki ekonomiczne nie zmierzą poziomu szczęścia osobistego, zakresu indywidualnej i rodzinnej wolności, rzeczywistej niezależności ekonomicznej każdego z nas. Żeby osiągnąć (oprócz szczęścia) niezależność ekonomiczną, powinniśmy zastosować dwa sposoby jednocześnie. Po pierwsze, podnieść swoje zarobki. Po drugie, ograniczyć swoje potrzeby. Zastosowanie osobno każdego z nich na niewiele się przyda. A przynajmniej nie pozwoli na zbudowanie własnej wolności. Zarabiając coraz więcej i coraz więcej wydając, stajemy się co najwyżej lepiej wypasionym niewolnikiem. Natomiast ograniczanie własnych potrzeb, bez prób zwiększania swojego dochodu, wykończy nas fizycznie, a potem duchowo (nie dotyczy: Ojców Pustyni, mnichów, pustelników, świętych itp.).

Po co to piszę? Po to, żeby takiego myślenia użyć nie tylko na potrzeby własne, ale i na potrzeby państwa polskiego. Bo z czym mamy do czynienia w przypadku naszego państwa? Z roku na rok coraz większy budżet i coraz większy deficyt, kredytowany przez coraz większe zadłużenie. Sensu ekonomicznego w tym wszystkim nie widać, chyba że myślimy o celowym bankructwie.

Kto nam to wszystko robi? Politycy, ludzie, którzy najczęściej nie znają się na niczym i zajmują się jedynie robieniem pijaru, a nam wody z mózgu. Zapewniają, przekonują, perorują, walczą prawie na noże, żeby potem pić w zgodzie wódkę w sejmowej restauracji.

W jaki sposób podnoszą pensję pracownikom o 100 zł? Obciążając pracodawcę kwotą 180 zł. Bo im się należy 80 zł. Za pośrednictwo.

W jaki sposób pomagają przedsiębiorcom? Systematycznie zwiększając haracz za możliwość prowadzenia biznesu. Zwiększając koszty rozpoczęcia własnego biznesu, jak i jego utrzymania.

Czy zatem my wszyscy, pracownicy i przedsiębiorcy, potrzebujemy tak nieudolnych zarządców naszego wspólnego dobra? Spróbujcie sami odpowiedzieć na to pytanie. Ja próbę podejmę za tydzień. Proszę, przygotujcie kalkulatory 🙂

Jan Kowalski

Dlaczego w bogatych krajach Europy Zachodniej zarabia się 4 razy więcej niż u nas? Powód 21. / Felieton sobotni

To nie dlatego płacimy tak wysoki haracz od przedsiębiorczości, że jesteśmy biedni. To przez ten haracz jesteśmy tak biedni. I jeśli tego nie zmienimy, zginiemy jako podmiotowa państwowość.

Kilka razy śmierć zaglądała mi w oczy, gdy zjeżdżałem najdłuższym na świecie torem saneczkowym, położonym w Muszynie-Złockiem. Może dlatego, że o połowę ode mnie młodszy Łukasz Jankowski z Radia WNET namówił mnie na jazdę bez hamulca. Nie minęło jeszcze czasu na tyle dużo, raptem tydzień, żebym wspominał to jako wspaniałą przygodę.

Przeżyłem, co zrozumiałem dopiero na dole. Dlatego chwilę później mogłem zupełnie szczerze wyznać Ryszardowi Florkowi, że tor jest prawie nie z tej ziemi. To właśnie on, właściciel Fakro i założyciel fundacji Pomyśl o Przyszłości, zapewnił nam (dziennikarzom i przedsiębiorcom) taki niedzielny odjazd od codziennych problemów nękających Polskę i przedsiębiorców.

Bo problemom poświęcono całe sobotnie popołudnie. Oczywiście, że najbardziej interesująca była kolacja, chociaż w Poście nie piję.

Stojąc w kółku z wielkimi polskimi przedsiębiorcami (oczywiście udawałem dziennikarza): Ryszardem Florkiem, Pawłem Szataniakiem – właścicielem Wieltonu i Andrzejem Wiśniowskim, tym od drzwi i bram, poczułem coś w rodzaju współczucia. Tym razem nie kpię. Uświadomiłem sobie bowiem, że moje problemy przedsiębiorcy 20-osobowego są niczym w porównaniu z ich problemami. 3000, 2000 i 1500. Tylu pracowników zatrudniają wyżej wymienieni.

Gdy tylko nadarzyła się okazja, pamiętając o moich osobistych obliczeniach sprzed tygodnia, zacząłem mnożyć na kalkulatorze, o ile oni wydali za dużo. I co mi wyszło? Ryszard Florek w ciągu jednego roku zapłacił o 36 milionów, Paweł Szataniak o 24 miliony, a najskromniejszy, Wiśniowski, o 18 milionów złotych polskich więcej, niż gdybyśmy żyli w Anglii. 78 milionów złotych odebrane trzem polskim przedsiębiorcom zasiliło czarną dziurę budżetu państwa polskiego.

Już słyszę ten wrzask zakłamanych ekonomistów na usługach III RP, że przecież nie żyjemy w Anglii. Zatem uściślam: gdybyśmy żyli w II RP, albo nawet w PRL do 1952 roku, składki na ubezpieczenia społeczne od pracowników wyniosłyby średnio 15% pensji, jedynie o 3% więcej niż w Anglii. Zatem zamiast 78 milionów, zostałoby tym trzem przedsiębiorcom milionów 73. Do wykorzystania od zaraz na rozwój firmy lub podwyżki płac.

W warunkach ucieczki Polaków za granicę założę się, że co najmniej połowa tych zaoszczędzonych środków trafiłaby wprost do rąk pracowników. Czy nie na tym powinna polegać nowa umowa społeczna pomiędzy pracownikami a pracodawcami?

W ten nieco zagmatwany sposób dotarliśmy wreszcie do Powodu 21. To ostatni z powodów w opracowaniu noszącym nieprzypadkowo identyczną nazwę jak tytuł dzisiejszego tekstu. W 20 wcześniejszych, zawartych w tej broszurze, sygnowanej przez fundację Ryszarda Florka, poruszonych jest mnóstwo wątków zasługujących na komentarz. I na pewno na taki komentarz odważę się niebawem. Powód 21. nosi podtytuł: Marnotrawstwo potencjału i pieniędzy naszej państwowej wspólnoty. I w zasadzie w warstwie graficznej sprowadza się do przedrukowanej tabelki, odzwierciedlającej wzrost zatrudnienia w administracji państwowej od 1989 do 2012 roku. Tabelki przedstawiającej zakłamane oficjalne dane.

Do napisania tego ostatniego rozdziału, 21. powodu, zachęcają sami autorzy dzieła. Chyba nie chcąc się wypowiadać osobiście. Jest to zrozumiałe, skoro w naszym zbiurokratyzowanym państwie każdy z nich co jakiś czas, raczej często, musi spotykać się z urzędnikami wysokiego szczebla administracji państwowej. Ponieważ jako mały przedsiębiorca nie potykam się o żaden wysoki szczebel, mogę sobie pozwolić na szczerość zamiast owijać w bawełnę:

1.      To złe zarządzanie państwem polskim jest źródłem wszelkich nieszczęść dotykających naszą wspólnotę narodową i państwową.
2.      To przez złe zarządzanie, przeregulowanie i zbiurokratyzowanie życia społecznego ponosimy tak wysokie koszty jakiejkolwiek aktywności.
3.      To nie dlatego płacimy tak wysoki haracz od przedsiębiorczości, że jesteśmy biedni. To przez ten haracz jesteśmy tak biedni.
4.      I jeśli tego nie zmienimy, zginiemy. Nie jako ludzie, ale jako podmiotowa państwowość. Może pod kolejnym zaborem lub trwałą dominacją rozwiniemy się gospodarczo, społecznie i świadomi narodowo. I utworzymy kolejne państwo polskie, takie, które będzie miało szansę przetrwać, bo obecne nie ma na to najmniejszych szans.
5.      Wybór należy do nas: przedsiębiorców, pracowników, dziennikarzy – do Polaków. Może jednak napiszemy wspólnie rozdział 21. Ale napiszemy do końca, nie zatrzymując się jedynie na powodzie biedy i upadku naszej ojczyzny za sprawą fatalnej struktury państwa.

Napiszmy zatem ostatni rozdział, rozdział 22. Niech nosi tytuł: Przyczyny rozkwitu Polski w wieku XXI. Z wielką chęcią napisałbym nie tylko rozdział, ale całą dużą księgę pod takim tytułem. Nawet jako pomniejszy współautor, nie ujęty w redakcyjnej stopce.

Jan Kowalski

Ani słowa o Żydach. Gra toczy się o pieniądze. Będzie tylko o naszych pieniądzach / Felieton sobotni Jana Kowalskiego

Chodzi o nasz rozwój. Nie tylko jako przedsiębiorców, ale o rozwój całego naszego narodu i państwa. Bo przedsiębiorczość, podobnie jak żebractwo, to nie stan naszego konta, ale stan naszego ducha.

Strasznie mi się śniło zeszłej nocy. A najgorszy był ten głos powtarzający: Janie Kowalski, nie napisałeś jeszcze tekstu o żydach. Chyba o Żydach, zaoponowałem. Nie o Żydach, tylko o żydach, którzy wiesz co, a teraz chcą nas ograbić, uściślił. Ale ja nie chcę pisać ani o żydach, ani o Żydach, zaoponowałem (to zabawne jak we śnie widać litery). A obowiązek dziennikarza? – ustawił mnie w narożniku. Ale ja, ja nie jestem!…, krzyknąłem… i wtedy się obudziłem. Nie muszę chyba dodawać, że zlany potem. Uff, jak dobrze, że nie muszę, pomyślałem, gdy wreszcie wróciłem na jawę.

Zatem nie będzie ani słowa na ten temat gorący jak piec w krematorium. Chociaż znalazłby się nawet wspólny mianownik: pieniądze. Nie będzie o żydach/Żydach, ale właśnie o nas. Większość z nas Polaków, bez różnicowania na wiarę i pochodzenie etniczne, bezbłędnie odgadła, o co toczy się gra. Dlaczego się nas oczernia przed światem i opluwa, prawdę mając za nic. Dlaczego z największego przyjaciela staliśmy się wrogiem nr 1 Izraela i Przedsiębiorstwa Holocaust. Pieniądze wyjaśniają wszystko.

I to jest tym bardziej dla mnie bolesne. Bo jeśli obcy, już nie przyjaciel, chce nas orżnąć na kasę, budując nieprawdziwą legendę, to w lot odgadujemy jego prawdziwe intencje. A jeśli na dużo większe sumy okrada nas nasza lokalna biurokracja, to już tego nie dostrzegamy? 90 miliardów złotych rok rocznie to za dużo, żeby to zobaczyć? I jak to wytłumaczyć?

Po wyjaśnienie nie musimy się jednak udawać do psychoanalityka, bo jest bardziej niż oczywiste. W przypadku zewnętrznego ataku na polskie pieniądze zadziałały wszystkie struktury państwa. Prezydent, dyplomacja, rząd, parlament, politycy. Zadziałała też czwarta władza, czyli dziennikarze wszystkich mediów. To dlatego aktualna od kilku tygodni żydowska hucpa tak prosta jest do oceny przez zwykłego Polaka.

Tymczasem fakt okradania nas przez rodzimą klasę polityczno-urzędniczą na grube miliardy złotych rocznie prawie w ogóle jest nieporuszany. W żaden sposób również, poza drobnymi wyjątkami (media WNET do nich należą), nie przedstawia się w sposób czytelny polskiej rzeczywistości. Strukturalnej rzeczywistości odpowiedzialnej za marnotrawienie ogromnych kwot wypracowywanych przez cały polski naród – wadliwej, biurokratycznej struktury państwa.

Jak policzyłem w 1. odcinku cyklu „Brzydka biurokracja…”, za sam fakt zatrudniania 20 pracowników zapłaciłem o 200 000 złotych więcej rocznie niż przy zastosowaniu angielskich rozwiązań. Zatem w ciągu 10 lat mógłbym zaoszczędzić 2 miliony polskich złotych przed opodatkowaniem. Gdybym wydał 1 milion na jakieś cacko, to dopiero fiskus by się ucieszył. Z 200-tu tysięcznego VAT-u i podatku dochodowego od sprzedawcy tego cacka. Ale mógłbym też o 400 zł zwiększyć pensje pracownikom. Albo rozwinąć firmę i zatrudnić jeszcze parę osób.

Byłem przedsiębiorcą (jeszcze trochę jestem) i najbardziej niezrozumiałym dla mnie zjawiskiem jest to, co już parokrotnie wskazywałem jako główną przyczynę rozkwitu pasożytniczego państwa. Tą główną przyczyną jest brak reprezentacji interesów polskich przedsiębiorców na polskiej scenie politycznej. To po pierwsze.

Po drugie, strukturalne fundusze płynące z Brukseli do Polski poprzez warstwę polityczno-urzędniczą, spowodowały uniezależnienie się tej grupy od reszty obywateli. Właśnie dzięki tym „niczyim” pieniądzom ludzie, którzy powinni służyć obywatelom, stali się nadzorcami zwykłych ludzi, pracowników i przedsiębiorców.

W efekcie tych czynników państwo polskie, zamiast rozwijać się w oparciu o naturalne, narodowe bogactwa, włączając w to słynny kapitał ludzki, coraz bardziej się zadłuża i uzależnia od obcego kapitału. Od kapitału nie do końca zainteresowanego odbudową silnego państwa polskiego w tej części Europy.

Większość nas, przedsiębiorców, a na pewno wszyscy, którzy zetknęli się na swoim rynku z zagraniczną konkurencją, doskonale poznało na własnej skórze, co znaczy poparcie przedsiębiorcy przez własne państwo. A mówiąc ściślej, poczuło brak takiego poparcia ze strony państwa polskiego lub wręcz opowiedzenie się państwa polskiego po stronie zagranicznego przedsiębiorcy. W cywilizowanych państwach, w stronę których rzekomo zmierzamy, rzecz nie do pomyślenia.

Tu nie chodzi o nasze sympatie polityczne. Tu chodzi o nasz rozwój. Nie tylko o nasz jako przedsiębiorców, ale o rozwój całego naszego narodu i państwa. Bo przedsiębiorczość, podobnie jak żebractwo, to nie stan naszego konta, ale stan naszego ducha. A przedsiębiorczość właśnie jest naszym największym bogactwem narodowym. Jeżeli pozwolimy przedsiębiorczość – podstawę polskiej wolności – zniszczyć biurokracji, pozostawiając jej na dalsze rządy nad Polską, straty na całe stulecie(a) mogą być nieodwracalne.

Jan Kowalski