„Piosenki nasze są albowiem różne”. Z Janem Kondrakiem z Lubelskiej Federacji Bardów rozmawia Sławek Orwat   

Przez cały rok 1998 już się spotykaliśmy i graliśmy co miesiąc wspólne programy. Nazwa LFB jeszcze wówczas nie funkcjonowała.

Sławek Orwat: Poezja… 

Jan Kondrak: …to słowo za często dziś używane. Poezja jest wtedy, kiedy najpierw to napisał poeta, a potem zostało to wydane w książce i ocenione przez polonistów, czyli przeze mnie jako rzecz wartościowa literacko, czyli oryginalna i dopiero potem zaśpiewana przez Grechutę, Niemena, Demarczyk czy kogoś innego. To jest poezja śpiewana. Na ogół nazywacie poezją śpiewaną piosenkę o nieco większych ambicjach literackich, ale to jest piosenka literacka. To nie jest poezja.

Sławek Orwat: Był taki czas, kiedy twój image był lustrzanym odbiciem Freddiego Mercury.

Jan Kondrak: Ja lata młodzieńcze spędziłem z gitarą i spędziłem je w takich mediach jak Wolna Europa. Tam zaczynałem publikować swoje utwory. W związku z tym nie miałem wejścia na oficjalną polską estradę. Musiałem krążyć gdzieś tam po obrzeżach i w drugim obiegu, w szarej strefie funkcjonować i kiedy wyszedłem z niej w latach dziewięćdziesiątych, kiedy Polska odzyskała suwerenność, postanowiłem założyć Zakon Muzyczno Literacki. Chciałem prowadzić artystyczny model życia, który niejako nastąpił, ale trochę później. Chciałem móc się zamykać na całe miesiące i pracować studyjnie i bardzo rzetelnie. Szukałem ludzi do współpracy i nie znalazłem ich. Na moment, na parę lat udało mi się współpracować z Piotrem „Miki” Mikołajczakiem, który zamieszkał po prostu u mnie w domu i to był taki zakon. Dwóch zakonników, którzy zajmowali się głównie piciem koniaku.

Sławek Orwat: W regułę takiego zakonu to i ja bym się mógł śmiało wpisać (śmiech).

Jan Kondrak: Naprawdę tak było. Cohen też zamykał się w klasztorze i na koniec przyznał, że głównie nauczył się tam pić koniak. O sobie też mogę to powiedzieć, tylko, że myśmy mistrza nie mieli, tylko ścigaliśmy się w mistrzostwie, kto więcej wypije. Ja na przykład zakąszałem, a Mikołajczak nie. W związku z tym była to tak silna różnica, że musieliśmy się rozstać. On został w rezultacie filmowcem, a ja zostałem w tym, co robię do dziś. To był Zakon Muzyczno Literacki, który przez wiele lat zrealizował wiele projektów, a że ja byłem wówczas absolutnie zafascynowany Freddie Mercurym, starałem się osiągnąć coś w wokalistyce idąc jego tropem, czyli pokazywać bardzo dużo skomplikowanych technik wokalnych, mniej koncentrując się na pracy kompozytora, czyli w ogóle się nie koncentrując i trochę koncentrując się na pracy autora tekstów, ale nieco innych, niż wcześniej. Pisząc dla siebie jako wokalisty zacząłem bowiem pisać z rozrzedzonym sensem i bardziej dźwięcznie. Czyniłem tak po to, żeby można było moje walory wokalu uzewnętrznić, bo kiedy pisze się gęsto, bezkompromisowo, to polszczyzna zaczyna szeleścić, zgrzytać i zaczyna przeszkadzać w śpiewaniu i wtedy wokaliści polscy przechodzą szybko na angielski i z punktu widzenia Warszawy i Pałacu Kultury stają się w rezultacie nie wiadomo kim, ale mimo wszystko osiągają pewne efekty. Ja nie chciałem rezygnować z polszczyzny, ale zmieniłem się jako pisarz i zacząłem pisać teksty krótkie, bardziej okrągłe, bardziej otwarte na „o” i „e”, bo te dźwięki mi wychodziły lepiej i dlatego zrobiliśmy wtedy naprawdę sporo śnie, cmateriału, głównie telewizyjnego. Wyszła jedna płyta, która płytą się nawet nie okazała, bo w międzyczasie wydawnictwo wydało kasetę i zbankrutowało. Zbankrutowało głównie przez nas. Nazywało się Pol Mar i dziesięć tysięcy tej kasety poszło w świat. Był to ważny epizod w moim życiu. Pomyślałam wtedy, że się już nic więcej w moim życiu nie stanie, więc napisałem „Piosenkę w samą porę” i chciałem popełnić samobójstwo (śmiech), ale że nie umiałem tego zrobić, to zaangażowałem się w Lubelską Federację Bardów.

Sławek Orwat: Właśnie, co takiego wydarzyło się w roku 1999, że w pełni ukształtowani, niezależni i świadomi swej wartości artyści postanowili połączyć siły pod szyldem Lubelska Federacja Bardów?

Jan Kondrak: Przez cały rok 1998 już się spotykaliśmy i graliśmy co miesiąc wspólne programy. Nazwa LFB jeszcze wówczas nie funkcjonowała, ale myśmy już jako środowisko istnieli. Pomysł był mój. Po prostu zaprosiłem wszystkich, których lubiłem, i których… (uwaga, to jest bardzo ważne) przynależność do ekipy była na podstawie „paszportu”. Tym paszportem było zwycięstwo w jakimś ogólnopolskim festiwalu piosenki artystycznej, literackiej, kabaretowej. Tędy nabór szedł. Jeśli ktoś wygrywał przegląd, był przeze mnie zapraszany do współpracy w ramach tak zwanej kotłowni biesiadnej i to trwało równiutko rok.

 

Sławek Orwat: Czy LFB posiada lidera, czy też panuje u was całkowita demokracja?

Jan Kondrak: Tak, demokracja u nas panuje, bo istnieje między nami demokratyczny układ federacyjny. Relacje tego typu są także wtedy, kiedy idzie o sprawy organizacyjne. Jeśli ktoś ma pomysł, gdzie mamy zagrać i na jakich warunkach, to po prostu od początku do końca ten koncert robi, pilotuje go i potem się z niego rozlicza. Często jest tak, że ktoś jeden ma pomysł na koncerty, a potem ktoś kolejny daje mu zmianę i organizuje w innym miejscu Polski szereg kolejnych koncertów i znowu reszta mu się nie wtrąca do spraw organizacyjnych, bo lepiej jest, jeśli są one w jednym ręku.

 

Sławek Orwat: Piosenki Lubelskiej Federacji Bardów z jednej strony pełne są zadumy, głębokich metafor i skłaniają do refleksji. Od czasu do czasu można jednak znaleźć w waszym repertuarze utwory zabawne, ironiczne, a czasami nawet taneczne…

Jan Kondrak: Piosenki nasze są albowiem różne na przestrzeni dziejów. Na przykład „Specjalista od wzruszeń” Piotra to tekst piosenkowy. Tam nie ma żadnej poezji śpiewanej. To jest bardzo rzetelna robota tekściarska, a Hania Lewandowska prezentuje w tych tekstach klasę Agnieszki Osieckiej. Natomiast w „Kobietach mojego życia” Ta sama autorka stara się przekroczyć barierę piosenkowości i wchodzi w sferę poezji. Próbuje tam sposobu budowania metafor na bardzo odległych skojarzeniach co przynależy raczej do poezji i tu jeszcze trzeba powiedzieć jakiej – surrealistycznej. Podobnie jak jest w okresie surrealistycznym u Boba Dylana.Na przykład „Mr Tambourine Man” to jest utwór, kiedy Dylan jest surrealistyczny, kiedy odlatuje i kiedy wszystko mu się ze wszystkim kojarzy. W tym czasie na przykład piszą również inni poeci amerykańscy i wcale nie stosują metafor. Allen Ginsberg jest w stanie na przykład napisać poemat prozą, czyli selekcjonuje rzeczywistość tak, jakby szedł po ulicy i rejestrował fragmenty rzeczywistości. To jest tak stylizowane. I nie znajdziesz tam metafor, tylko będziesz śledził losy bohatera jego oczyma. Powiedzmy: Idę ulicą. Zarzygana. Tu leżą pety, a tam dociska pedała do muru jakiś gruby koleś… i tak to się toczy u Allena Ginsberga. I co? To jest całkowicie inna technologia wytworzenia tekstu stylizowana na obserwację bezpośrednią. W przypadku Dylana i „Mr Tambourine Man” on nagle ma wizję! On ma wizję kolesia, który zaprosi go na swój statek, gdy on sam idzie przez nocne miasto. I to, co on pisze należy do nurtu poezji surrealistycznej (sennej, onirycznej), gdzie we śnie narkotycznym wszystko z wszystkim możesz połączyć. Hanka pisząc tekst „Kobiety mojego życia” przekracza normalne ramy piosenkowości, wchodzi w sferę poezji i wtedy można się zastanawiać, czy jest to poezja śpiewana czy piosenka. Posłużyłem się przykładami. To dotyczy wszystkich autorów federacyjnych. Ta różnorodność technik pisarskich.

Sławek Orwat: Czy można was porównać do Piwnicy Pod Baranami?

Jan Kondrak: Oczywiście, że można.

 

Sławek Orwat: Tylko kto w takim razie pełni u was rolę Piotra Skrzyneckiego? 

Jan Kondrak: Dosłownie nikt dlatego, że Piotr Skrzynecki był na etacie w mieście, a my wszystko robimy na zasadzie pospolitego ruszenia. Kto chce, ten robi i bardzo często jest tak, że ktoś prowadzi koncert. Na początku wymyślaliśmy sobie konferansjerów, potem ja przejąłem rolę takiego powiedzmy, Skrzyneckiego, bo wprowadziłem do naszych występów narrację. Teraz już nam się to znudziło i w związku z tym koledzy i koleżanki tez się odzywają i zaczyna być współprowadzenie. Są tez i takie koncerty, kiedy w ogóle nie ma żadnego „Skrzyneckiego” i rządzi tylko muzyka. Różnie to bywa. My mamy tak obszerny dorobek, że nie da się o nas powiedzieć, że stosujemy jakiś jeden szablon na wszystkie nasze zachowania sceniczne, ponieważ są to różne materiały muzyczne. Kiedy np. śpiewamy Stachurę i kiedy język Stachury jest tak odrębny od języka codzienności, bo są to poematy, a nie piosenki, to tam nie da się słowa powiedzieć, żeby nie bolało. Zwykłe konferansjerskie słowo w zderzeniu ze Stachurą boli, więc tam nic się nie mówi, tylko się gra. I dlatego Lubelską Federację Bardów trudno określić jednym zdaniem, a skoro nas trudno jest określić jednym zdaniem, to znaczy, że my nie jesteśmy towarem. My jesteśmy niehandlowi. Nas właściwie nie sposób sprzedać, ponieważ nie wiadomo do końca, kim my jesteśmy. Bardzo trudno jest nas obanderolować i wystawić na sprzedaż, bo dla nas to, co robimy, jest życiodajne. I teraz wracam do pytania, dlaczego to może tak trwać. Dlatego, że każdy się tutaj realizuje, każdy ciągnie w swoją stronę ile wlezie, ile uciągnie i za każdym razem dostanie pomoc od koleżeństwa. Psychologicznie rzecz ujmując, to my przejęliśmy model funkcjonowania Budki Suflera, która zaprosiła sobie na zakończenie kariery z obcych zespołów nie będących rodziną tylko nas dlatego, że my przejęliśmy ich model nie bycia kumplami na siłę. Co to znaczy w praktyce? To, że nie obchodzimy razem Świąt, nawet Wielkanocnych, które są fantastyczne, bo żałobne i nadawałyby się medialnie. Dużo się w nich dzieje. Ktoś kogoś zabija, ktoś kogoś pożera i z tego się robi nadzieję. Chrzciny z rzadka, bo tylko Piotrek jest ojcem chrzestnym jednego z dzieci Marka, ale to są rzeczy przygodne, które nas prywatnie łączą i nie ma w tym żadnego planu, tak jak często jest  w młodych zespołach rockowych, że oni wszystko robią razem. Jedzą razem, śpią z tymi samymi dziewczynami itd. itd. Tutaj nigdy czegoś takiego nie było i nie ma. Po prostu spotykamy się w pracy i jesteśmy na tyle kolegami, na ile jest to możliwe. Jak trzeba się pokłócić, to robimy to, ale zawsze znajdujemy drogę do siebie. Więc tych kłótni jest naprawdę stosunkowo niewiele, można nawet powiedzieć, że ich nie ma i że bezkolizyjnie to wszystko przebiega. Trzeba mieć wspólne zainteresowania, żeby się pokłócić, a my ich nie mamy (śmiech).

 

Sławek Orwat: Jak LFB radzi sobie z promocją i ze „sprzedażą” swojej twórczości w komercyjnym świecie współczesnego show-biznesu?

Jan Kondrak: My nie jesteśmy w stanie udźwignąć wszystkiego zwłaszcza, że nam dosłownie nikt w niczym nie pomaga i ani media się specjalnie za nami nie uganiają, ani urzędy. Musimy o wszystko walczyć i generalnie musimy odwoływać się do publiczności. Przecież co najmniej połowa z naszych piosenek ma cechy przeboju i to nie dlatego, że ścigamy się z Zenonem Martyniukiem, tylko dlatego, że musimy tak robić. U nas też można spotkać absolutnie tandetne zwroty melodyczne i tandetne pochody harmoniczne po to, żeby za bardzo nie odbiegać od powszechnego gustu, gdyż my będąc trubadurami czy truwerami i uprawiając dworną muzykę moglibyśmy nagle znaleźć się w muzeum i grać koncerty dwa razy w roku. Dzięki temu, że jakiś czas temu zaczęliśmy adresować naszą muzykę do szerszego kręgu widzów, to mamy tę widownię nieco szerszą i możemy (ja i Marek) utrzymywać się z biletów. Reszta koleżeństwa nie ufa temu i poszła na etaty. Tak się sprawy mają. To tyle a propos tradycji. Myśmy opuścili tradycję dworu rycerskiego, dworu pańskiego i tradycję rycerską i pomieszaliśmy ją z tradycję dziadów wędrownych, lirników, którzy dla ludu prostego wymyślali coś, co potem stało się muzyką ludową. My bardzo mocno czerpiemy z nurtu ludowego i ludycznego. Zobacz, nasze piosenki są bardzo ludyczne. „Raz na walcu” jest przecież piosenką ludyczną, „Misie” są piosenka ludyczną, ku zabawie i my musimy to stosować. Dlaczego? Dlatego, że jednak nie jesteśmy Piwnicą pod Baranami i u nas nikt nie jest na etacie. Skrzynecki był na etacie, był hodowany przez Kraków, a my musimy się po prostu utrzymać z rynku, czyli jak dziad wędrowny, który przyszedł do karczmy i śpiewał. I jak śpiewał odpowiednio, to mu dali jeść, a jak nieodpowiednio, to mu nie dali i zdychał pod płotem. My jesteśmy w tej samej sytuacji. Jesteśmy małą, wędrowną orkiestrą, która musi utrzymać się z rynku, z biletów i o tym też trzeba pamiętać, kiedy słucha się tych piosenek.

 

Sławek Orwat: Piosenka literacka potrafi być czasem zwyczajnie nudna zawierając przy tym ważne treści i głębokie metafory. Wasza muzyka jest nie tylko świetna treściowo. Wasza twórczość nie nudzi!

Jan Kondrak: Sławku, my jeszcze jedną rzecz robimy, o którą ja zadbałem w opisie na naszej stronie internetowej. My jesteśmy energetyczni. Co to znaczy? My śpiewamy z naddatkiem ekspresji, podczas gdy te teksty nie wymagają aż takiej ekspresji scenicznej. My je podajemy w taki sposób po to, żeby zainteresować nimi was siedzących na widowni. Zachowujemy się z pewną przesadą. Piwnice artystyczne tego nie robią. My jesteśmy gorętsi od Baranów. My śpiewamy bardziej gorąco, a czerpiemy tutaj z tego całego oszołomstwa rockowego.

 

Sławek Orwat: Lubelska Federacja Bardów to dość złożona instytucja artystyczna, przez co chyba nie jest łatwo ją lansować?

Jan Kondrak: O nas nie da się powiedzieć jednym zdaniem. Jest to zjawisko wielopłaszczyznowe, które z trudem poddaje się jakimkolwiek klasyfikacjom i którego nazwa jest za długa. Próbowaliśmy ją nawet zmieniać ale to się nie przyjęło choć na paru płytach widnieje nazwa Federacja.

Marek Dyjak dla Muzycznej Polskiej Tygodniówki: To, co robię, jest szczerym wyrazem tego, co łączy mnie i słuchacza.

„Piękny instalator” jedenasty solowy album w dorobku artysty to piosenki autorskie z pogranicza avant – popu i jazzującego bluesa. To najlepszy album roku 2019 w oczach redakcji muzycznej Radia WNET.

Ta płyta ukoronowała bardzo dobry muzycznie rok 2019. O Marku Dyjaku ciężko mi pisać i opowiadać, bo znamy się bardzo dobrze, jeszcze z czasów lubelskich. Jego życie i dotykanie śmierci, twórczość i poetyckość, wreszcie bohemizm artystyczny i ciepło to tematy nie tylko na film fabularny o nim, ale cały serial. Ale uznałem ten krążek albumem roku 2019 nie z powodu naszej znajomości. O nie!

Tutaj wysłuchają Państwo rozmowę z Markiem Dyjakiem:

Styczniową porą 2019 roku Marek Dyjak podarował nam krążek „Gintrowski”, już w listopadzie sprezentować najlepszy album roku „Piękny instalator”, z ponadczasowym tekstem lubelskiego barda i poety Jana Kondraka.

Marek Dyjak podczas recitalu. For. arch. artysty,

Od pierwszego, tytułowego nagrania „Piękny instalator”, (gdzie Vienio zamiast rapować to śpiewa), po niezwykły duet z Renatą Przemyk („Wielka”) obcujemy z wielką sztuką. A przecież jeszcze „Miriam”, ten najpiękniejszy moment płyty znany w filmu „Jasminum”, z nowym tekstem Roberta Kasprzyckiego, a „Bez”, gdzie odnajduję echo poezji Broniewskiego i Leśmiana, a przejmująca „Warszawo”, a duet „spełnionych kochanków w wieku dojrzałym” – jak powiedział podczas rozmowy ze mną – z Renatą Przemyk o tytule „Wielka”, a …  Dość redaktorze!!! Zamiast to czytać drogie słuchaczki i słuchaczy po prostu posłuchajcie tej płyty i rozmowy z Markiem Dyjakiem, z czasów zarazy…

                                                                                                                             Tomasz Wybranowski

 

Marek Dyjak urodził się 18 kwietnia 1975 roku. Skończył zawodówkę i zdobył papiery hydraulika. Wystarczyło kilka rzeczy, by życie było pełne i szczęśliwe – robotnicze życie, żona robotnicza, robotnicza klitka w bloku. Zwykłe, proste życie, bez dłubania w niuansach duszy i serca. Chciał więcej. Sam siebie nazywa barowym grajkiem. „Najbardziej prawdziwy głos na polskim rynku muzycznym” – tak ocenia go krytyczka muzyczna, nauczycielka śpiewu Elżbieta Zapendowska. Głos na granicy desperacji, krzyku i rozpaczy, nic sobie nie robi z takiej czy owakiej konwencji. Dyjak to Dyjak – mówią przyjaciele; facet, który żył po bandzie, pił po bandzie, aż dotarł do końca drogi. On też tak czuł. W 2008 roku na Wielkanoc przymocował do drzewa linkę holowniczą. Pogotowie stwierdziło zgon. Obudził się po kilku dniach w śpiączce, nic nie pamiętał.

Media bez misji. Gra się tylko te polskie kawałki, które zgłaszają duże firmy i takie, które są dogadane z szefami anten

Majorsi rządzą. Radio musi to puścić! Będzie cierpiało, że to jest bez sensu i przyczyny, ale wie, że cierpi za miliony. Grube miliony. I dlatego cały czas antenowy wypełniony jest brytyjską muzyką.

Media bez misji

Z Janem Kondrakiem z Lubelskiej Federacji Bardów rozmawia Sławek Orwat.

Adam Nowak z Raz Dwa Trzy powiedział kiedyś, że bardzo nie lubi określenia „poezja śpiewana”, dodając: „zamiast robić poezję śpiewaną, lepiej śpiewać dobre piosenki”. Adam zwrócił też uwagę na utratę rangi festiwalu opolskiego, jaką posiadał on w latach 60., 70. i 80., kiedy było to miejsce, gdzie spotykały się niemal wszystkie nurty muzyczne reprezentowane przez zwycięzców przeróżnych konkursów i festiwali, w tym także przez laureatów Studenckiego Festiwalu Piosenki w Krakowie.

Debiuty składały się niegdyś wyłącznie z laureatów studenckiego konkursu.

Czy to się zmieniło, bo dziś studenci słuchają disco polo?

Nie dlatego. Nie tylko. Studenci słuchają DP, bo to przestało być obciachem, bo suweren objawił swoje przaśne oblicze, oblicze prawdziwe. Polacy w masie swej słabo rozróżniają dźwięki. Nie wiedzą, kto fałszuje, kto nie. Kto ma wielki głos, kto mały. Edukacja artystyczna upadła wraz ze zmianą ustroju i nie ma jej w szkołach powszechnych ani w mediach. Geneza tej choroby, choroby festiwalu opolskiego, jest inna i warto o niej mówić. Opole jako festiwal polskiej piosenki jest dzisiaj perspektywą mylną i cząstkową, to coś, co się skończyło. Wyczerpało. Festiwal opolski został dlatego osadzony w Opolu, że tam była największa mniejszość niemiecka na całym terytorium Polski. Chodziło więc o oswojenie, o inkorporację kulturową „niemczyzny” zdobytej w ramach drugiej wojny światowej. Miało się to zapoczątkować poprzez najłatwiejszą, najbardziej ekspansywną formę artystyczną, jaką w dwudziestym wieku stała się piosenka.

Piosenka nie jest wymysłem przedwiecznym. Taka, jaką znamy, pochodzi z paryskiego kabaretu Czarny Kot i ma dopiero dwieście lat. Dzięki mediom nagle stała się ekspansywna w dwudziestym wieku. Posłużono się nią także, montując festiwal w Opolu, żeby spolonizować te tereny, czyli Opole jako festiwal miało misję państwotwórczą.

I w pewnym momencie ta misja się wyczerpała. Festiwalem zaczęły zarządzać grupy kolegów, grupy osób prywatnych, które dostrzegły silny związek pomiędzy wylansowanym przebojem a stanem portmonetek ich żon. I panowie: taki, taki i taki (mogę wymienić nazwiska, bo jak jeździłem z moimi wychowankami, to poznałem niektórych „reżyserów” jego mać) sprywatyzowali to.

Festiwal opolski został sprywatyzowany, jeszcze zanim sprywatyzowano polskie zakłady pracy, a działo się to w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych, bo Opolem zarządzali wtedy ludzie działający na tzw. obrzeżach i w powiązaniu z mediami publicznymi. Były to grupy osób działające w radiach, w każdym programie poza Programem 2, gdzie duch misji nigdy nie umarł i trwa do tej pory. Wszędzie indziej wszystkie polskie programy zostały sprywatyzowane. Każda stacja ma grupę „swoich” wykonawców przez siebie lansowanych. Jeśli nie jesteś w którejś stajni, to cię nie ma. Tam są pozory misji, zaledwie pozory! Nie było nigdy żadnej Rady Kultury, która radziłaby nad tym wszystkim i mówiła: „no tak, to osiągnęło pewien poziom muzyczny, a to i to nadaje się do radia”. Nie było niczego takiego. Zobaczcie, ile dziś jest dziennikarskiego korowodu nad tym, kogo wysłać na Eurowizję. Przecież to jest oczywiste. Powinni tam jechać najlepsi, nawet jeśli przegrywają; powinni to być ludzie z najbardziej oryginalnym pomysłem reprezentującym Polskę.

Druga sprawa, to gdzie jeszcze na świecie jest taka sytuacja, że przychodzisz do Polskiego Radia – publicznego, opłacanego ze składek społeczeństwa, i redaktor prowadzący audycję ma takie koszyki: zagraniczne (a dokładnie anglojęzyczne, bo francuskiego ani węgierskiego tam nie spotkasz), angielskie, angielskie słabsze, polskie i polski chłam. Większość polskich utworów, które są wysyłane pocztą, nigdy nie zostaje tam odtworzona. Gra się natomiast tylko te polskie kawałki, które zgłaszają duże firmy i takie, które są dogadane z szefami anten. Majorsi rządzą. Radio musi to puścić! Będzie cierpiało, że to, co puszcza, jest bez sensu i przyczyny, ale wie, że cierpi za miliony. Grube miliony. I dlatego cały czas antenowy wypełniony jest brytyjską muzyką.

I teraz spróbujcie wyobrazić sobie sytuację odwrotną. Przyjeżdżamy my do Londynu i w Londynie we wszystkich rozgłośniach, w BBC leci wyłącznie Lubelska Federacja Bardów, Budka Suflera, Maanam i… jest koszyk z brytyjskim chłamem. Wyobrażacie sobie coś takiego? Gdzie w ogóle jeszcze coś takiego na świecie zrobiono? Nigdzie! Jak jedziesz po Europie i masz włączone radio, to na Węgrzech po kolei włączają ci się stacje z muzyką węgierską, a w Chorwacji to w ogóle poprzerabiali cały brytyjski pop na język chorwacki. To jest karykaturalne, ale o czym to świadczy? Świadczy o tym, że istnieje polityka kulturalna, która ma jakieś zadania, ma jakąś misję.

A wracając do Opola… ten festiwal na pewno nikomu już nie służy, poza niewielką grupą osób, i nie ma żadnej misji. Jest to komercyjny festiwal z tradycyjną nazwą, której desygnat już dawno umarł. Festiwalem Polskiej Piosenki na pewno już nie jest. Z jednej strony dzieje się tak dlatego, że wchodzą tam w grę pieniądze, a słabo się dzieje dlatego, że państwo polskie nie sięga po instrumenty prawne, żeby wyregulować ten rynek, bo te pieniądze są tam jednak za małe. Huty miedzi mają jednak stokrotnie wyższe obroty w sensie gospodarczym i to tym się zajmuje polski parlament i rząd, a taką gałęzią, która nie ma większych szans na eksport, na pomnażanie dóbr doczesnych kraju, po prostu się nie zajęto. Tym zarządzają Brytyjczycy, odkąd Radio Luksemburg odniosło sukces, potajemnie kształtując umysły i gusty DJ-ów radiowych. Jaki jest sens puszczania bezzębnych dziadków z Delty Missisipi rzępolących jakieś bluesy? Jaki to ma sens poza sensem szkoleniowo-muzealnym? A dlaczego nie puszcza się bezzębnych dziadów z Kurpiów, którzy też grają w pentatonice swoje kurpiowskie bluesy? Dlaczego nie ma pana Chopina, który wymyślił polską muzykę. Polską! Połowa Chińczyków potrafi polszczyznę muzyczną odszukać na mapie świata i wyłuskać bez trudu rytmy polskie, melodykę polską, bo pan Chopin był uprzejmy wymyślić i swym geniuszem wypromować coś, co jest charakterystyczne tylko dla Polski Czy tego nie ma już w Polsce?

To jest w dalszym ciągu, ale Polska się do tego nie odwołuje. My jesteśmy do szczętu anglosascy. Selim jest anglosaski, Andrzejewski jest anglosaski, Wasilewska jest anglosaska, ja jestem w połowie anglosaski. Ja się burzę na to, bo jak ja byłem mały, to w radiu komunistycznym zawsze o szóstej rano puszczano miniatury klasyczne. W Programie I zawsze leciały jakieś krótkie klasyczne formy muzyczne i to była misja. To było skomentowane i rodziło snobizm pozytywny.

Był też i taki moment w historii polskiej telewizji i polskiego radia, kiedy to dogadały się te dwie instytucje (tam jednak ponoć parę światłych osób jest) i były pieniądze państwowe przeznaczone na taką comiesięczną giełdę. Kompozytorzy, autorzy wysyłali nowo stworzone utwory i co miesiąc kilka z nich wybierano do lansowania w radiu i zrobienia teledysku, który szedł w oprawie programów telewizyjnych. Teraz już nawet nie wiecie pewnie, co to jest oprawa, ale kiedyś było coś takiego, że gdzie teraz są reklamy, mogły iść teledyski. W TVP Kultura jeszcze istnieje coś takiego, że jakieś teledyski chodzą zamiast reklam. I wtedy Telewizja Polska zakwalifikowała Andrzejewskiemu aż dwa numery do zrobienia teledysków, które powstały za państwowe pieniądze w profesjonalnych warunkach. Kiedy w roku 1998 całe media lubelskie: dwie gazety codzienne, radio publiczne i telewizja publiczna chodziły za nami co miesiąc, wszystko nagrywały i potem puszczały urobek na antenie, to myśmy się w Lublinie stali szybko sławni. Ja mogłem jeździć taksówką na przykład i nie płacić. Płaciłem. Na weselach grano nasze kawałki, a my do tej pory dwa razy w roku sprzedajemy pełne sale w lubelskiej filharmonii. My nie możemy grać w małych salach w Lublinie. Czyli, krótko mówiąc, na naszym przykładzie widać, że jeśli tego typu piosenkę raz się zaprezentuje całej społeczności, to ona się lansuje bardzo łatwo, bardzo szybko.

Dożyliśmy czasów, że każdy może napisać książkę, a to, czy ona potem zostanie bestsellerem, kompletnie nie wynika z jej poziomu literackiego, tylko z pieniędzy wyłożonych na jej promocję.

Kiedyś też była nadprodukcja grafomanii na wszystkich polach, tylko wtedy nie wszyscy mieli okazję usiąść koło kierowcy. Dziś media pozwalają wszystkim usiąść koło kierowcy, a nawet tego kierowcę udawać, wskutek czego robi się tyraliera i nie ma hierarchii.

Kiedy słyszę, że pani Wałęsa napisała jedną z najbardziej czytanych książek ostatnich lat, to w geście rozpaczy zadaję Grabażowe pytanie: „Co się z nami stało?”

No co się stało? W latach pięćdziesiątych to samo stało się w Ameryce, a Allen Ginsberg protestował przeciwko zhomogenizowaniu kultury. Andy Warhol zrobił natomiast inną rzecz. Postanowił adaptować wszystkie wzory sztuki konsumpcyjnej i przenieść je w rejony sztuki, co stało się najbardziej prowokacyjnym faktem w całej historii sztuki i choć pewne znamiona dzieła artystycznego ma, to umówmy się, że fotografia puszki z zupą Campbell sztuką jest taką sobie, i to bardzo daleko umowną.

Czy jako zanurzony w kulturze chrześcijańsko-judaistycznej i antycznej bard zgadzasz się na islamizację naszego kontynentu? Dożyliśmy czasów, że kobieta idąca ulicami niemieckiego miasteczka, w pojęciu przedstawicieli całkowicie obcej nam kulturowo cywilizacji jest własnością publiczną i może zostać zgwałcona w obecności męża. Czegoś takiego na naszym kontynencie dotychczas nie było.

To jest daleko idące uproszczenie. Większość krajów europejskich to były kiedyś kraje niewolnicze. Pojedź sobie na Słowację i dowiedz się, jak wyglądały stosunki między dworem słowackim (polskim zresztą też) a warstwą poddanych, czyli chłopami. Co z prawem pierwszej nocy? Chłopki były notorycznie gwałcone, całymi zastępami były dostarczane na dwór pana feudalnego, gdzie były wykorzystywane. Podstawa jest w Starym Testamencie, który jest całkowitym, powtarzam całkowitym nakazem supremacji męskości nad żeńskością, czyli kobieta jest poddaną, jest niewolnicą i musi rodzić w bólu. Czyli wszystkie dzieci są poniekąd z gwałtu, można tak powiedzieć w nawiązaniu do Twojego pytania. W kulturze paternalistycznej tak jest.

W momencie, kiedy kobiety zdobyły w Europie prawa, kiedy zaczynają powoli być traktowane jak ludzie, pierwsze, czego odmawiają, to rodzenie dzieci – i to zrobiły. Co robią kultury prymitywne, gdzie kobieta jest nadal niewolnicą? One się nadal mnożą. U zarania dziejów kultura judaistyczna była taka sama, czyli równie krwiożercza i równie drapieżna. Tak samo chrześcijaństwo, które się wyłoniło i stało się religią państwową w łonie Cesarstwa Rzymskiego w 395 roku bodaj. Wszystko działo się od tego momentu niby to z nakazu jedynego Boga. Pokaż mi człowieka, który zna Boga, zna Jego imię i rzeczywiście słyszał, co Bóg mówi. Jeśli to nie jest wariat czy Minister Obrony Narodowej pewnego kraju. Sumując: wszystko, co tyczy się historii ludzkości, ma swoje fazy. Islam jest po prostu młodszą kulturą, czyli jest jeszcze w fazie drapieżnej, w jakiej jeszcze w trzynastym wieku było chrześcijaństwo, kiedy wybijano Jadźwingów.

Za Saladyna islam stał znacznie wyżej i w tym momencie rodzi się pytanie: dlaczego się cofnął?

Ja myślę, że wiem dlaczego i nauka dała mi odpowiedź. Myślę, że islam niejedno ma imię, po prostu. W Polsce też są muzułmanie, i to od kilkuset lat. Oni zachowują się całkowicie inaczej niż ISIS. Za Saladyna, kiedy tamta kultura wytworzyła niezwykłe zabytki, kiedy jej osiągnięcia naukowe były także niezwykłe, wtedy powstały też i te ciemniejsze, ortodoksyjne odłamy islamu, które (uwaga!) zabraniały kulturze się rozwijać i petryfikowały wzorce.

Mówiłem już o roli barda, że bard adaptuje pewne wzory kulturowe dla nowych czasów, żeby społeczeństwo mogło się rozwijać. Tam tego nie było. Tam stanięto w rozwoju. Tak jakby w obronie nienaruszalności zasobów matki Ziemi. Jakby ignorując biblijne hasło o potrzebie podporządkowania sobie Ziemi, kosmosu itd. Dlatego wszystkie pomniki i wytwory kultury wyższej zostały w Afganistanie zburzone. To stało się właśnie w myśl tego odłamu islamu, który rozwojowi mówi – nie! W łonie samego islamu zwyciężyły odłamy bardziej brutalne i one nadal takie są, i to dotyczy każdej kultury we wczesnym stadium rozwoju. Mówiąc jeszcze inaczej, należy się spodziewać, że ta kultura w zderzeniu z wysoką kulturą Zachodu ostrze swoje będzie tępiła.

Dygresja: Ameryka dość świadomie napędza konflikty pomiędzy poszczególnymi odłamami islamu gdzieś tam w Afryce i w Azji, i celowo wywołuje wojny lokalne po to, żeby to ostrze się samo tępiło, bo za chwilę Ameryka będzie miała ten sam problem, co Europa. Przy okazji Ameryka napędziła na nas tę falę emigracji, by Europę zdestabilizować. Ameryka chyba boi się Europy. Europa jest kontynentem o o wiele większym potencjale ludnościowym i gospodarczym niż Ameryka.

Tu trzeba pamiętać o tym, co jest rzeczywistą przyczyną zmian na geograficznej i politycznej mapie świata. Jest to potencjał gospodarczy i intelektualny. Europa, gdyby tylko chciała, mogła i umiała się zjednoczyć, w ciągu kilkunastu lat byłaby kontynentem potężniejszym niż Ameryka. Ta sobie nie może na to pozwolić. Dlatego prezydent Stanów Zjednoczonych tak drastycznie zmienił teraz front wobec Niemiec, Wielkiej Brytanii, a zwłaszcza Francji. Europa ma znakomite instrumenty prawne, żeby złym skutkom islamizacji zapobiegać. Prawo jest, tylko poprawność polityczna je unieruchomiła. Wystarczy nie dopuścić do nawoływania do zbrodni w wykonaniu mułłów. Wystarczy skorzystać z doświadczenia najmądrzejszych i najbardziej poszkodowanych ludzi, czyli Żydów. W Izraelu, żeby zostać obywatelem, trzeba zdać egzamin z kulturówki, który co dwa lata jest powtarzany.

Ja jestem za takim modelem przyjmowania imigracji. Egzamin z kulturówki – i proszę bardzo. Jeśli wtłoczysz nowej społeczności pewne wzory wyższej kultury, to prawdopodobnie ostrze jej agresji się stępi. Powtarzam – prawdopodobnie, bo nie wiem, jak będzie, bo być może dojdzie do przesilenia i nocy długich noży i pewnego dnia wszystkich nas wykończą. Owszem, może tak być.

Kazik Staszewski też się tego obawia.

Ja też się tego obawiam, ale trzeba przyjrzeć się temu, co wstecz, i nie być takim europocentrycznym i polonocentrycznym. Trzeba zobaczyć, jak te wszystkie procesy w historii przebiegały i wyciągać praktyczne wnioski. Pamiętać przy tym, że nigdy nie było prostej ekstrapolacji z przeszłości. To zawsze gdzieś meandrowało i zawsze wychodziła jakaś trzecia strona medalu, czyli ząbki. Awers, rewers i ząbki.

Wywiad Sławka Orwata z Janem Kondrakiem pt. „Media bez misji” znajduje się na s. 19 czerwcowego „Kuriera WNET” nr 48/2018, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi oraz dodatek specjalny z okazji 9 rocznicy powstania Radia WNET, czyli 44 strony dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Wywiad Sławka Orwata z Janem Kondrakiem pt. „Media bez misji” na s. 3 „Wolna Europa” czerwcowego „Kuriera WNET” nr 48/2018, wnet.webbook.pl