Piotr Mateusz Bobołowicz / Spod Kapelusza / Vilcabamba: To jest kraj dla starych ludzi i wszystkich przybyszów

Przyjezdnych wita zdjęcie uśmiechniętego, pomarszczonego staruszka i hasło: „Dodaj lat do swojego życia, dodaj życia do swych lat”. Podobno niektórzy dożywają tu stu dwudziestu lat, a liczni setki.

Są w Ameryce Południowej dwie doliny, w których występują blisko spokrewnione drzewa o halucynogennych właściwościach. Oba te drzewa, mimo że należą do różnych gatunków, noszą tę samą nazwę w języku quichuahuilco. W obu tych miejscach istnieją identycznie nazywające się miasteczka – Vilcabamba. Słowo bamba jest tożsame z pampą i oznacza po prostu łąkę.

Gdy przyjechałem do Vilcabamby, uderzyła mnie liczba gringos. W biznesowym centrum Quito pojawiały się w tłumie czasem jaśniejsze twarze. Tu zaś ciężko o Latynosa. Trochę ich jest. Pracują. A gringos siedzą w knajpach, chodzą po placu, sprzedają paciorki. Wielu z nich wygląda jak hippisi. Kobiet z małymi dziećmi jest na pewno większy procent niż w Europie.

 

Vie, Francuzka mieszkająca w Vilcabambie. Jej imię znaczy „życie”. Na zdjęciu ze swoim koniem Huckleberrym. Nie wszyscy są zmotoryzowani

 

Exodus ekspatów

– Dużo macie tu gringos? – zagadnąłem taksówkarza.

– E, teraz to nic. Rok temu było ich zdecydowanie więcej, ale wyjechali.

Mój hiszpański nie pozwalał mi na pociągnięcie tematu, a na zwykłe „dlaczego?” kierowca nie znalazł odpowiedzi. Musiałem porozmawiać z samymi gringos, żeby się czegoś dowiedzieć.

Od jednej osoby dowiedziałem się, że w zeszłym roku doszło do kilku porwań, napadów i mordów na ekspatach. Nie potrafiła mi jednak powiedzieć nic więcej. Ktoś inny, z kim rozmawiałem, zasugerował, że to nie były przypadkowe ofiary – sugerował porachunki gangsterskie. Dopiero Joy, Amerykanka mieszkająca w okolicach Vilcabamby od czterdziestu lat, rozjaśniła mi nieco sprawę.

Zdarzyło się rzeczywiście jakiś czas temu kilka takich sytuacji. Para Amerykanów została porwana przez ludzi, którzy wcześniej u nich pracowali. Uwolniono ich i zmuszono, by poszli do banku wypłacić pieniądze na własny okup. Bandyci grozili im i zabronili kontaktów z policją. Oczywiście napadnięci zignorowali groźby. Policja zachowała się bardzo profesjonalnie. Ujęto sprawców przy odbieraniu okupu, a nagrane rozmowy telefoniczne pozwoliły na dosyć sprawne posłanie ich za kratki.

Został zamordowany pewien człowiek – podobno uciekł z wybrzeża, gdzie zamieszany był w ciemne interesy. Dwoje innych ludzi zginęło, bo wdali się w spór z człowiekiem poszukiwanym za morderstwo w Amazonii. Sprawa skończyłaby się przed sądem, a tamten trafiłby za kratki. A że ekwadorskie prawo przewiduje 15 lat więzienia za zabójstwo, niezależnie od ilości ofiar, przestępca nie miał nic do stracenia.

Ostatnia sprawa była dosyć dziwna. Napadnięto włoskie małżeństwo w ich domu. Mężczyznę ciężko pobito, kobieta odniosła symboliczne obrażenia. Cała kwestia wydaje się dosyć podejrzana – ofiary milczą o sprawie, nie próbowały przedsięwziąć żadnych kroków prawnych.

Wszystkie te sytuacje sprawiły jednak, że wielu gringos, skuszonych wcześniej obietnicą długiego życia, porzuciło Vilcabambę.

 

Standardowy pojazd transportowy w Ekwadorze

 

Dolina długowieczności

Vilcabamba reklamuje się jako dolina długowieczności. Przyjezdnych wita zdjęcie uśmiechniętego, pomarszczonego staruszka i hasło: „Dodaj lat do swojego życia, dodaj życia do swych lat”. Podobno niektórzy dożywają tu stu dwudziestu lat, a liczni setki. No właśnie, podobno. Tak było jeszcze kilkadziesiąt lat temu. Teraz jest to coraz rzadszy widok. Przed kilku laty obowiązywał przez jakiś czas zakaz przeprowadzania wywiadów ze staruszkami bez odpowiedniego zezwolenia władz. Oczywiście płatnego. Wszystkie pieniądze szły do kieszeni kogoś z ówcześnie rządzących.

Katarzyna, Polka mieszkająca w Ekwadorze od czterech lat, wymieniła jako główny powód swojego przyjazdu zdrowie. Czuje się lepiej, jedząc lokalne produkty, pijąc tutejszą wodę i oddychając andyjskim powietrzem, niż czuła się, mieszkając wcześniej w USA. Mówi, że żywność jest bardziej naturalna, bardziej sycąca, prawdziwsza. Opinie się powtarzają. Głównym wydarzeniem w życiu miasteczka jest targ organiczny w weekendowe poranki. Obok lokalnych rolników spotkać można też Adrianę z USA, sprzedającą kozie sery, które produkuje wraz ze swoim mężem Polakiem, czy małżeństwo krisznowców z Kazachstanu, którzy za „co łaska” karmią wegańskimi potrawami serwowanymi w liściu bananowca.

 

Banany na targu organicznym

 

Wielu ludzi głęboko wierzy w uzdrawiającą moc Vilcabamby. Przyjeżdżają tu ludzie nieuleczalnie chorzy, w zaawansowanym stopniu nowotworów, ale też ci, którzy po prostu zmagają się z jakimś problemem. Popyt napędza podaż – jest tu niezwykle łatwo o usługi akupunkturzysty, specjalisty od żywienia, szamana, chiropraktyka czy specjalisty od leczenia energią.

Kolorowy tłum

Hippisi, krisznowcy, weganie i ludzie jedzący tyko surowe mięso, hodowcy kóz, plantatorzy organicznej kawy, jogini i szamani, pijacy i ludzie, którzy regularnie zażywają ayahuascę – wszystkich ich można spotkać w Vilcabambie. Każdy jest ciekawy. Każdy niesie swoją historię. Są Amerykanie, są Francuzi prowadzący francuską piekarnię, jest kawiarnia należąca do Argentyńczyków, restauracja meksykańska prowadzona przez Julio rodem z Mexico City, są Niemcy, Rosjanie, Polacy, Australijczycy i Holendrzy. Niespełna sześciotysięczna populacja Vilcabamby stanowi niezwykłą mozaikę narodową i kulturową. Każdy dodaje coś od siebie, razem tworząc unikalne miejsce.

Nicolasa poznałem na głównym placu Vilcabamby. Jest Argentyńczykiem. Od kilku lat podróżuje. Aktualnie wraca z Kolumbii do Argentyny na rowerze. Próbuje sprzedać w Vilcabambie drewniane łyżki oraz torebki i bransoletki z włókna palmy, bo wie, że w Peru będzie mu trudniej. Opowiedział mi, jak czasem udaje mu się, na przykład w Vilcabambie, znaleźć nocleg za darmo bądź w zamian za jakąś przysługę. Poczęstował mnie kolumbijskim papierosem. Postanowiłem wspomóc go w wyprawie i zaprosiłem na kolację. W ramach podziękowania podarował mi drewnianą łyżkę.

 

Nicolas i jego łyżki

To miasteczko niesie pewne zagrożenie – można w nie wsiąknąć. Miałem tu spędzić dwa dni, zostałem dwa tygodnie. Mógłbym zostać dłużej, choć na spisanie wszystkich historii i tak pewnie zabrakłoby mi czasu.

 

Po ulicach Vilcabamby chodzą psy. „Żaden z nich nie jest bezdomny” powiedział mi ktoś. „Każdy ma właściciela, każdy wie, który pies jest czyj”

Zapraszam serdecznie do śledzenia mojego bloga www.pbobolowicz.pl i profilu na Facebooku „Spod Kapelusza”.

Piotr Mateusz Bobołowicz