W różnych państwach – także w Polsce – coraz częściej ma miejsce urąganie bezprecedensowej II-wojennej tragedii Polaków

Pracownikom dyplomatycznym towarzyszy często, prócz wyłącznie „grzesiukowej” wiedzy, także poczucie tymczasowości i pokusa obrony „dobrych relacji”, często wręcz kosztem polskiego narodowego interesu.

Dariusz Brożyniak

„Tu, w Gusen, mamy do czynienia z niemieckim Katyniem… Pragnę wyrazić nadzieję, że władze Republiki Austrii i austriackie instytucje odpowiedzialne za kwestie miejsc pamięci właściwie zagospodarują tereny i budynki stanowiące w przeszłości integralną część obozu koncentracyjnego Gusen.

Będziemy wymagać zapewnienia międzynarodowych standardów, jakim podlegają obozy w Auschwitz czy Sobibór… Oczekujemy tego także w imieniu 44 600 zamordowanych w tym obozie, niewinnych ludzi. Oni zdecydowanie zbyt długo czekają na ten ostatni akt łaski i akt pamięci, jaki winny jest im rząd Republiki Austrii…” – to słowa wicepremiera rządu RP i ministra kultury i dziedzictwa narodowego prof. Glińskiego.

Bardzo znamienne, odważne i dobitne słowa, wypowiedziane po raz pierwszy od dekad w Austrii, definiujące pewien stan rzeczy jednoznacznie. Słowa także uniwersalne, prawdziwe wszędzie tam, gdzie próbuje się urągać II-wojennej bezprecedensowej tragedii Polaków. Urąga się jednak uparcie i coraz częściej. Urąga się najchętniej w Niemczech, Austrii, na Łotwie, na Ukrainie, w Izraelu, ale i w Polsce. Wybrani przez naród politycy z wyjątkową niechęcią konfrontują się z tą rzeczywistością. Oni chcą wygodnie przejść przez swą kadencję, łakomi na każdy łatwy sukces. Nie cierpią tych, którzy wskazują sprawy zamiecione pod dywan lub wymagające wysiłku i mądrej walki o pozytywny rezultat. (…)

Tak się nieoczekiwanie politycznie złożyło, że prawica narodowa, ta dociekliwa i zadająca konkretne, twarde i trudne pytania, coraz bardziej staje się cichym wrogiem tej niosącej tak wiele nadziei „dobrej zmiany”. Do zwalczania tejże patriotycznej prawicy wykorzystywane są nawet „ciemne siły” poprzedniego systemu, nie mówiąc już o całej rzeszy „zrehabilitowanych przekrzt” III RP. Przypominać to zaczyna coraz bardziej okrzyknięcie Solidarności Walczącej organizacją terrorystyczną i wydanie nawet przez rząd Mazowieckiego listów gończych za jej prominentnymi działaczami, aż do 1992 roku (sic!). Zjawiska te – nieco usprawiedliwione nie mającą precedensu w Europie Zachodniej i nawet Środkowej brutalizacją życia politycznego, a szczególnie kampanii wyborczej – nie mogą i nie powinny znajdować żadnej akceptacji wobec kwestii naszej polskiej, narodowej pamięci.

Tymczasem przykład ruchów kibicowskich, które pierwsze upomniały się, bez względu na konsekwencje stadionowych regulaminów, o żołnierzy wyklętych, jest jednoznacznym dowodem na zaniechania władzy. Robią to zresztą nadal, broniąc dobrego imienia Polski przed agresywnie antynarodową narracją Niemiec.

Orlęta Lwowskie to byli także batiarzy z określonych lwowskich dzielnic, jednak poczucie honoru, patriotyzmu i obowiązek wobec ojczyzny stawiały wtedy także polityków i dyplomatów w jeden szereg towarzyszy broni.

W dzisiejszej Polsce młyny dyplomacji mielą nadal niezwykle powoli, ale można odnieść wrażenie, że także nieskutecznie. Tylko bowiem z poczuciem wstydu można wysłuchiwać relacji o niemożliwym latami do przełamania status quo pomnika z orłem bez korony, braku upamiętnień w ogóle, celowych zaniechaniach czy pogardliwym stosunku wielu ustanowionych z urzędu „zarządców” nawet do ofiar i ich bliskich. Pracownikom dyplomatycznym towarzyszy często, prócz wyłącznie „grzesiukowej” wiedzy, także poczucie tymczasowości i pokusa obrony „dobrych relacji”, często wręcz kosztem polskiego narodowego interesu. Usłużne „szare eminencje”, najczęściej rodacy uwikłani od lat w lokalne interesy, podpowiadają priorytety i rozwiązania bezkonfliktowe, bo wygodne wyłącznie dla drugiej strony. „Handlowanie” polską racją stanu z obcymi dla własnych, najczęściej „małych” karier jest jedną z najpaskudniejszych naszych narodowych wad, spatologizowanych dodatkowo zaborami. Niechlubnym przykładem jest tutaj właśnie Austria.

Cały artykuł Dariusza Brożyniaka pt. „Po czynach ich poznacie” znajduje się na s. 12 lipcowego „Kuriera WNET” nr 61/2019, gumroad.com.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Dariusza Brożyniaka pt. „Po czynach ich poznacie” na s. 12 lipcowego „Kuriera WNET”, nr 61/2019, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Austria jako państwo nie poniosła żadnej odpowiedzialności za zbrodnie austriackiego narodowego socjalizmu

Austria dokonała całkowicie świadomie imperialistycznego wyboru przynależności do Wielkiej Rzeszy i w żadnym wypadku nie stała się przymusową ofiarą przemocy nazistowskiego aparatu.

Dariusz Brożyniak

Zbrodnia a kara

Nie sposób w publicystycznym artykule przeanalizować pełni zbrodni niemieckiego i austriackiego narodowego socjalizmu. Jednak przykład Austrii, kraju, który jako państwo nie poniósł za te zbrodnie żadnej odpowiedzialności ani formalnej, ani finansowej, ani moralnej, pokazuje jak w soczewce, do jakiej społecznej moralnej amputacji może prowadzić polityczna relatywizacja zbrodni. Austriackie memento to memento dla rządzących współcześnie.

Entuzjastyczne przyjęcie Hitlera w Linzu 12 marca 1938 r. zadecydowało o zajęciu przez Niemcy całej Austrii.

Pierwotnie planowano połączenie stanowisk Prezydenta Niemiec i Austrii przy zachowaniu samodzielności tejże. Tym samym rozpoczął się proces realizacji nazistowskiej idei stworzenia z całej Europy jednej wielkiej technologicznej i ekonomicznej prowincji z Berlinem jako jedyną metropolią. Nierównomierny XIX-wieczny rozwój państw narodowych został tym samym cofnięty. Chłopi zostali tylko częściowo włączeni w ten proces, ale pozbawionym praw spadkowych synom gospodarzy dano perspektywę uzyskania własności w nowym „Lebensraum” na Wschodzie. Stała się widoczna poprawa infrastruktury, odczuwalna skuteczna walka z bezrobociem i głodem mieszkaniowym oraz możliwość kariery poprzez partyjną przynależność. Pomimo przypadków brzemiennych w drastyczne skutki wzajemnych denuncjacji w latach wojny 1939–45, stabilność narodowosocjalistycznego systemu nie była oparta jedynie na terrorze, propagandzie i manipulacji. Stały za tym konkretne ekonomiczne, socjalne i emocjonalne zachęty, co spowodowało nawet 5-procentową nielegalną przynależność do NSDAP w latach 1934–38.

Zatem Austria dokonała całkowicie świadomie imperialistycznego wyboru przynależności do Wielkiej Rzeszy i w żadnym wypadku nie stała się przymusową ofiarą przemocy nazistowskiego aparatu. W praktyce przymusowi stali się za to „wschodni cywilni robotnicy” (według prawa III Rzeszy dobrowolni (sic!)). Rosjanie, Polacy i Ukraińcy – „Untermenschen” – podlegali tzw. wschodniemu prawu karnemu, które stawiało ich na ostatnim miejscu w porównaniu z innymi nacjami, np. Włochami czy Grekami.

Rasizm był programowo centralnym elementem nacjonalistycznego systemu społecznego. Ze względu na duży procent powołań do wojska Urząd Zatrudnienia kierował do pracy szczególnie na roli, przede wszystkim Polki i Polaków, jednak byli tam zatrudnieni także francuscy, chorwaccy, słowaccy i węgierscy jeńcy wojenni, a więc z krajów z Hitlerem kolaborujących.

W czerwcu 1940 r. polscy jeńcy byli już w 91% kierowani do pracy na roli. Liczba obcej siły roboczej rosła. W Linzu, określanym jako „Nazi-Hauptstadt” (stolica nazizmu), w końcowej fazie wojny było 40–45% obcej siły roboczej, w tym 27 000 kobiet. 60% to były Rosjanki i 20% Polki. W większości szpitali miejskich – Klinice dla Kobiet, Szpitalu Neurologicznym czy Szpitalu Ogólnym – przeprowadzano medyczne eksperymenty na kobietach i zabiegi sterylizacji. Powstało swoiste centrum ze specjalnie stworzonym Urzędem Kwalifikacyjnym.

Bezprecedensowo tragiczny bilans 100 000 zamordowanych z 200 000 więźniów KZ Mauthausen i 30 000 ofiar „Aktion T4” w ośrodku eutanazji na zamku Hartheim koło austriackiego Alkoven, w obliczu przegranej de facto wojny rozpoczął już w 1945 r. proces zacierania śladów, tuszowania koszmarnej rzeczywistości i ograniczania zbrodni do wymiaru żydowskiego holokaustu. Marszowi Śmierci w kwietniu 1945 r., a więc ewakuacji obozu KZ Mauthausen do obozu Gunskirchen w Wels, towarzyszyło tzw. „Himmelfahrtkomando” – Oddział Wniebowstąpienia (sic!), gdzie SS masowo rozstrzeliwało słabych. Przyjmuje się długość trasy marszu 55 km z Mauthausen do Wels. Pierwotna wersja o więźniach z KZ Mauthausen została później zastąpiona informacją o przemarszu węgierskich Żydów aż z Burgenlandii. Były to kobiety i mężczyźni, starcy i dzieci. Jednak świadkowie wspominają katolickie modlitwy i chrześcijańskie pozdrowienia. W marszu tym szedł także zmarły przed paru laty były więzień KZ Mauthausen, artysta malarz z Warszawy, Rajmund Poboży-Kozakiewicz, współwięzień Stanisława Zalewskiego, obecnego prezesa ZG Związku Byłych Więźniów Politycznych Hitlerowskich Więzień i Obozów Koncentracyjnych.

W swym apogeum, od 16 kwietnia 1945 r. przez trzy dni, Marsz Śmierci przechodził przez miejscowość St. Florian koło Linzu, znaną z założonego w 1071 r. klasztoru augustianów przechowującego relikwie św. Floriana zamordowanego męczeńsko przez Rzymian w pobliskim Enns (w tymże klasztorze odnaleziono w 1827 r. modlitewnik polskiej królowej Jadwigi – Psałterz floriański). Klasztor prowadził gimnazjum i własną szkołę filozoficzno-teologiczną oraz chór chłopięcy.

Za przykładem samego przeora Hartla nie ukrywano sympatii do narodowego socjalizmu, jak i do samego Hitlera wśród braci zakonnych, profesorów czy studentów. Mimo tego siostrę przeora naziści zamordowali w Hartheim z powodu niepełnosprawności.

Goebbels widział więc możliwość propagandowego wykorzystania dla Hitlera klasztoru po wywłaszczeniu i przesiedleniu zakonników. Ostatecznie postanowiono posłużyć się postacią Antoniego Brucknera dla nazistowskiej propagandy. Bruckner, ur. w 1824 r. w sąsiedniej miejscowości Ansfelden, był przez 13 lat członkiem chłopięcego chóru, a w latach 1845–1855 nauczycielem i organistą w St. Florian. Został pochowany pod posadzką klasztoru, a przed wojną odbywały się międzynarodowe festiwale jego twórczości. Postanowiono zatem zlaicyzować kompletnie obiekt, nazywając go „Klasztorem Brucknera”, założyć 5. co do wielkości rozgłośnię radiową III Rzeszy, nadającą głównie muzykę klasyczną, z własną 120-osobową orkiestrą symfoniczną. Dyrygenturę planowano powierzyć lojalnemu sympatykowi nazizmu Herbertowi von Karajanowi. Do idei nazistowskiej sekularyzacji klasztoru próbowano jeszcze powrócić w latach 80. uroczystym wykonaniem 8 symfonii Brucknera w bazylice St. Florian, właśnie pod batutą samego Herberta von Karajana. W latach 2000. zbudowano w Linzu nowoczesny teatr muzyczny, realizując w ten sposób lokalizację i osobistą wizję Adolfa Hitlera zakochanego w tym mieście.

Po ogłoszeniu kapitulacji w maju 1945 r., według zarządzenia aliantów wszyscy członkowie NSDAP musieli zostać zarejestrowani. Najgorsi jednak nie znaleźli się na liście wskutek przeróżnych i wyrafinowanych manipulacji (listy były „dziurawe”, aresztowanych nie umieszczano na nich pod pretekstem oddzielnej ewidencji więziennej, popełniano „błędy i przeoczenia”). Nazistów podzielono na kategorie: obciążeni (funkcjonariusze SS i SA), mało obciążeni (tylko członkowie NSDAP, np. NSKK – Kraftsfahr-Korps/Korpusu Transportowego) i przestępcy wojenni. Aresztowani przez aliantów mogli składać do Urzędu Gminy wnioski o wsparcie ułaskawienia w specjalnie powołanym Sądzie Ludowym „Volksgericht”.

Gminy rzadko udzielały takiego wsparcia, ale w sądzie członkowie NSDAP byli wobec siebie bardzo solidarni. Wystawiali sobie nawzajem jak najlepsze opinie, nie obciążali się, usprawiedliwiali się np. intelektualnym wpływem klasztoru St. Florian, kryli się wzajemnie („Gnadenschuss” – humanitarny (sic!) strzał w głowę z litości), zasłaniali niepamięcią i zacierali ślady, nie przyznając się do numerów legitymacji partyjnych, szczególnie tych niskich (przynależność jeszcze przed 1934 i nielegalnie do 1938 r.).

W rezultacie na 20 000 oskarżeń w Linzu zapadło ponad 4000 wyroków (22%), z czego 2000 uznających winę i 2300 uniewinnień (54%). Był to jedyny sąd w Austrii, gdzie uniewinnień było więcej niż orzeczeń winy. W reszcie kraju zapadło 58% orzeczeń winy.

Już w 1948 r. nastąpiła pierwsza amnestia dla młodzieży i „mało obciążonych”. Kolejne amnestie – 1950, 1955 i 1957 – dla „obciążonych” zakończyły ostatecznie denazyfikację, przywracając oskarżonych w pełni do społeczeństwa. Starano się jak najszybciej zapomnieć o wojnie i przestępstwach, traktując niedawne wydarzenia jak niebyłe. Byli znaczący funkcjonariusze NSDAP, zajmujący kluczowe stanowiska decyzyjne, szybko wrócili na dawne miejsca nauczycieli, kierowników i dyrektorów szkół czy burmistrzów. Przy przejściu na emeryturę otrzymywali później wysokie odznaczenia państwowe za zasługi dla Republiki Austrii.

Na takim to gruncie Stowarzyszenie Niezależnych (Verbands der Unabhangingen, VdU) stało się polityczną ojczyzną tysięcy nazistowskich oficerów, którzy nie mając po przegranej wojnie kim dowodzić, wrócili właśnie po długoletnich karach więzienia jako „mało obciążeni” do społeczeństwa, konstatując objęcie większości politycznych stanowisk przez socjalistów i chadeków. Po otrzymaniu na początek mocnego wsparcia od służb specjalnych sił okupacyjnych, uczynili użytek ze swych odzyskanych praw wyborczych i już przy pierwszych wyborach odebrali socjalistom i chadekom 16 mandatów. Po brutalnej walce wewnętrznej, często kończącej się w szpitalu, roztrwonili jednak swój wyborczy dorobek. W tej sytuacji ster kierownictwa VdU objął ułaskawiony nazista Reinthaler, który po zaciętej walce dwóch skrzydeł rozwiązał VdU i utworzył ze zwycięskich prawicowych ekstremistów i byłych nazistowskich przywódców Partię Wolnościową, FP. Po śmierci Reinthallera, przez 20 lat Wolnościowcami kierował były oficer SS, Peter. Friedrich Peter należał do 1.SS-Infanteriebrigade, która w ramach tzw. Einsatzgruppen realizowała plan likwidacji rosyjskich Żydów. Do lata 1942 r. SD, SS i Waffen-SS (złożone także z ukraińskich ochotników dowodzonych przez Niemców) zamordowało przez rozstrzelanie około 500 000 Żydów.

On to, przekazując ostatecznie władzę w 1970 r. mniejszościowemu rządowi socjalistycznemu Bruno Kreisky’ego, zagwarantował jego stabilność pod warunkiem sześciu stanowisk ministerialnych dla byłych nazistów. Bruno Kreisky, urodzony w wiedeńskiej rodzinie żydowskich przemysłowców włókienniczych, z pochodzącej z czeskiego Znojma matki, także z rodziny przemysłowców spożywczych Felixów, zdecydował się na ten tzw. brunatny rząd, mimo że 25 członków jego bliskiej rodziny zginęło w holokauście. On sam uciekł w 1938 r. z najbliższymi do Szwecji, gdzie spędził całą wojnę. W 1935 r. narodowi socjaliści (członkowie zabronionego NSDAP) byli jego „współtowarzyszami niedoli” w wiedeńskim więzieniu, gdzie trafił podobnie jak i oni za nielegalną w Austrii do Anschlussu rewolucyjną działalność socjalistyczną.

Słynny stał się bezpardonowy konflikt Szymona Wiesenthala z Kreiskym. Choć Wiesenthal mieszkał w Linzu dwa domy dalej od byłego mieszkania Eichmanna i utrzymywał, że go widywał, to dopiero w Argentynie służbom izraelskim udało się Eichmanna dopaść.

Cały pakiet reform Kreisky’ego dał podwaliny austriackiemu państwu opiekuńczemu, stał się on więc niemalże narodowym bohaterem, a rządy socjalistów przetrwały 30 lat, do kolejnej próby sięgnięcia po władzę Partii Wolności FPO. Masowe protesty w Europie i na świecie zniweczyły ten zamiar, tym razem już Jorga Haidera, podejrzewanego (szczególnie za swe poglądy) w rozpowszechnianych teoriach spiskowych o to, że był synem Hitlera. Wtedy to rozpoczęły się tajemnicze związki partii FPO z rosyjską oligarchią. Po jednym z takich spotkań Jorg Haider zginął w wypadku samochodowym. Powszechnym autorytetem natomiast cieszy się w Austrii do dziś postać Kurta Waldheima, byłego prezydenta Austrii i przede wszystkim Sekretarza Generalnego ONZ, który jakoby „ukrył” swoją przeszłość wojenną, tj. służbę oficera Wehrmachtu w randze starszego porucznika na Bałkanach w Podgoricy. W latach 2000. ujawniono dokumenty zbrodniczej działalności także Wehrmachtu, szczególnie wobec właśnie bałkańskiej partyzantki.

Tzw. Operacja spinacz zapewniła Amerykanom po 1945 r. setki nazistowskich ekspertów i tysiące inżynierów. Wielu członków SS, SD i Gestapo zostało wykorzystanych w CIA, z szefem Gestapo Heinrichem Mullerem włącznie. Wojenne „kariery” zostały przemilczane, ślady zatarte. Kariery nazistowskich przestępców w czasie zimnej wojny stały się elementem konkurencji służb amerykańskich i sowieckich. KGB przejęło tysiące nazistowskich naukowców i około 16 tys. inżynierów. Kanada udzieliła spektakularnego azylu ukraińskim ochotnikom najbardziej zbrodniczych, pacyfikacyjnych formacji Waffen-SS i SS-Galizien, wykorzystywanym także do nadzoru i terroru w całym systemie niemieckich obozów koncentracyjnych.

Doszło więc do przetrącenia moralnego kręgosłupa społeczeństwom i całym narodom. Dziś, 74 lata po zakończeniu wojny, pojawiają się zatrute owoce tej operacji.

Austria staje się egoistycznym i ksenofobicznym krajem, 11. z najbogatszych na świecie, i po raz kolejny wybiera do władzy Partię Wolności FPO, z najnowszym otwarcie już rasistowskim hasłem „Austriacy przede wszystkim”. Władimir Putin tańczy na weselu jednej z pań minister tego politycznego środowiska.

Tym razem jednak świat i Europa znamiennie milczą. Państwo Izrael, niepomne hekatomby własnego narodu i łamania w przeszłości dziesiątek rezolucji ONZ, stacza się w stronę skrajnej prawicy, budując swoją tożsamość na nienawiści, przede wszystkim do Palestyńczyków i Polaków, także wspierając się Rosją. Ukraina buduje swoje młode państwo, uparcie i wbrew wszystkiemu, rękami parlamentu i autorytetem prezydenta, na zatrutym zbrodnią ludobójstwa micie OUN UPA, Waffen-SS i SS-Galizien i na niepogrzebanych dziesiątki lat szczątkach swych ofiar. Nawet mała i bezbronna Litwa, chroniona przez polskich lotników, demonstruje decyzjami byłej sowieckiej komunistki i komsomołki antypolskie szykany nazwisk, szkół, instytucji, byłej własności, językowej tolerancji. Świat i Europa milczą nadal. Niemcy próbują zawrócić koło historii też wspólnie z Rosją, a najnowsze dzieje, pozostające jeszcze w pamięci żywych, napisać od nowa. Amerykanie na zimno kalkulują swe globalne interesy patrząc wyłącznie w przód, traktując historię jak statystykę, a sojuszników tylko instrumentalnie.

W Polsce władza, nie mając ciągle odwagi jasnych decyzji, piękne słowa o Żołnierzach Wyklętych wypowiada przy jednym stole z tymi, co mówią nadal bezkarnie o Wyklętych Bandytach; szuka przyjaźni u tych, co swe wyborcze głosy zdobywają na ostentacyjnym antypolonizmie, potyka się na własnym terytorium o nielegalne (w państwie prawa (sic!)) pomniki swych oprawców, rodzinom ofiar niemieckiego i austriackiego bestialstwa – R.P.O.O.K – odmawia godnego miejsca dla wspólnej modlitwy, narażając je z premedytacją na wpływ ewentualnych prowokatorów trzeciorzędnego sektora; wstydzi się w KL Auschwitz polskich narodowych barw, symboli i historii.

Polski społeczny kręgosłup jest już także mocno doświadczony najpierw sowieckim totalitaryzmem, później okrągłostołowym fałszem. Ta kolejna „lekcja”, przykład z góry idący, może być brzemienna w skutki. Tym razem świat i Europa nic już nie powie, konstruktywnej cenzury nie będzie, bo postępujący relatywizm zabija wszelką przyzwoitość. Polityczny machiawelizm na krzywdzie słabszych, na własnej pamięci i na własnych grobach, który staje się jedyną metodą osiągania karier i zaspokajania osobistych ambicji, może zostać po raz kolejny srogo ukarany.

Artykuł Dariusza Brożyniaka pt. „Zbrodnia a kara” znajduje się na s. 9 kwietniowego „Kuriera WNET” nr 58/2019, gumroad.com.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Dariusza Brożyniaka pt. „Zbrodnia a kara” na s. 9 kwietniowego „Kuriera WNET”, nr 58/2019, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Rachunek krzywd doznanych przez Ślązaków od „Poloków” / Dariusz Brożyniak, „Śląski Kurier WNET” nr 54/2018

Żeby Śląsk w pełni do Polski przywrócić – albo lepiej, do Polski przekonać, trzeba mu dać to, czego on rzeczywiście pragnie i potrzebuje. Śląskowi można pomóc, tylko dobrze go rozumiejąc.

Dariusz Brożyniak

Na Barbórkę dla goroli

Dane mi było wychować się także w tej tradycji, gdzie lata odmierzane były kolejnymi Barbórkami (lub rzadziej Barburkami) i poznać trochę ten zawód, który był czymś więcej niż profesją, bo stylem i receptą na życie. Dyrektorski mundur ojca, czako z białymi piórami, szabelka – to wbrew wszystkim okolicznościom lat PRL-u i dla mnie stwarzało 4 grudnia niepowtarzalną atmosferę. W końcu i ja – inżynier górniczy III stopnia – w tym dniu i z tej okazji dostawałem, jak wszyscy, tradycyjną ćwiartkę wódki, krążek kiełbasy i śląską żymłę.

Jak zwykł mawiać Kazimierz Kutz, górnik to zawód zawężający dziesiątkami lat horyzont Ślązaków do ciężkiej, ale unikalnie solidnej i rzetelnej pracy. Ten stosunek do pracy przenosił się na rodzinę i dom, gdzie obowiązywał wręcz rytualny porządek. Po wyszorowanych niemal do białości drewnianych schodach śląskiego familoka, gdzie największą frajdą było surowo zabronione zjeżdżanie dzieci na rzyci po gelendrze, wchodziło się prosto do kuchni z kilkoma zaledwie sprzętami. Poczesne miejsce zajmował kuchenny piec kaflowy z węglarką i ryczką, a dalej biały stół z wysuwaną podstawą z dwiema miednicami, byfyj i stojąca szafa na sprzęty wykonana z białej drewnianej ramy z rozciągniętymi na niej płóciennymi, nieskazitelnie białymi ściankami. Przy ścianie był ausgus, a nad nim biała makatka z niebieskim haftem o zdrowiu. Okna ozdabiały kolorowe pelargonie stojące na ceglanym, na czerwono od zewnątrz lakierowanym parapecie. Na widocznym miejscu wisiał klucz do miejsca ustronnego znajdującego się na korytarzu.

Ośrodek życia rodziny stanowiła kuchnia, bo położona obok sypialnia, z żelaznym małżeńskim łóżkiem pod ślubnym zdjęciem, drewnianą szafą i maszyną do szycia Singer, nie była na ogół ogrzewana. Do takiego domu wracał po szychcie górnik z czarnymi jeszcze od węgla oczami i zawiniętym w gazetę klockiem drewna pod pachą.

Wtedy przynosił także do „serwisu” karbidową lampę. „Podprowadzenie” kawałka tego karbidu umożliwiało uganiającym się po podwórzu między komórkami na węgiel, króliki i gołębie bajtlom robienie petard. Dziewczynki bawiły się częściej na korytarzu, bo w mieszkaniu odpoczywał ojciec przy piwku przyniesionym w słoiku przez młodszego bajtla z narożnej knajpy. Dyscyplinowanie dzieci było surowe. Od prawie dobrotliwych operacji dość solidnym laciem przez matkę do bardzo ciężkiej, w połączeniu z czarnym skórzanym pasem, ręki ojca.

O ile taka atmosfera uległa z latami zasadniczej zmianie, z wyjątkiem kilku uznanych zresztą za skansen osiedli górniczych, takich jak np. katowicki Giszowiec, o tyle atmosfera samej kopalni prawie się nie zmieniła: zbiorowisko paru tysięcy ludzi prawie wszystkich zawodów, ryzykujących na co dzień życie, w niezbędnej quasi-wojskowej dyscyplinie. Tutaj, będąc inżynierem, w białym hełmie i z oddzielnym miejscem w łaźni, czuje się szacunek i przywilej, ale i ogromną odpowiedzialność. Każde polecenie i pomysł na rozwiązanie konkretnej sytuacji to decyzja o bezpieczeństwie ludzi. Ma się świadomość pewnej kruchości będących do dyspozycji środków technicznych wobec zachodzących naocznie zjawisk związanych z życiem górotworu.

Na codziennej drodze między markownią a powrotem do łaźni, poprzez klatkę, gdzie już sygnalista musi umieć czuwać nad ruchem ludzi, istnieje ciągłe zagrożenie, w którym trzeba przecież wykonać zasadniczą pracę – i wydobyć węgiel. Pracujące na ścianie i w przodku maszyny w węglowym pyle, ciągle narażone na zapalenie się taśmociągi, transport ludzi, materiałów, maszyn i urobku, dołowa kolej elektryczna w nierzadko wąskim chodniku, odrywające się często od obudowy stropu z siłą karabinowej kuli, pod wpływem naprężenia skał, stalowe nakrętki, pełzający w niekorzystnych warunkach ciśnienia atmosferycznego po spongu śmiertelny tlenek węgla, metan – wybuchowy dopiero w niższych koncentracjach – to wszystko stanowi wyzwanie dla mechaników, elektryków, cieśli, ślusarzy, inżynierów wentylacji, odwodnienia, antywybuchowych zapór przeciwpyłowych czy pożarnictwa i nie toleruje błędów. Także dla zwyczajnego dozoru, żeby nikt się nie zagapił, nie usiadł pod ścianą i nie przysnął na nocnej zmianie w matówie, czy chociażby nie rzucił kufajki zdjętej w temperaturze 30°C, 1200 m pod ziemią, na czujnik systemu metanometrycznego. Dlatego są dnie, kiedy centrala dyspozytorni na powierzchni przypomina centrum kontroli lotów Canaveral na Florydzie: telefon do naczelnego inżyniera czy dyrektora jest gorący, a w powietrzu latają bardzo grube słowa.

Po takim dniu z ogromna ulgą oddaje się znaczek w markowni, elektryczną lampę do lampowni i mimo ciasnoty mokrych ciał jest bardzo wesoło od dosadnych męskich żartów w łaźni, kiedy wreszcie spod sufitu można łańcuchem ściągnąć znowu swoje czyste, prywatne ubranie. Po takim tygodniu jakże przyjemnie usiąść w niedzielę rano na ryczce i czyścić niedzielne buty na wyjście z rodziną do kościoła. A po takim roku brać górnicza czuje wielkie święto, ubierając na św. Barbary galowe mundury o kroju sprzed ponad stu lat.

Żeby Śląsk w pełni do Polski przywrócić – albo lepiej, do Polski przekonać, trzeba mu dać to, czego on rzeczywiście pragnie i potrzebuje. Śląskowi można pomóc, tylko dobrze go rozumiejąc. Jednak żeby go zrozumieć, trzeba tam swoje przeżyć i wejść głębiej w analizę socjologiczną tego regionu.

Znamienny jest przykład górnika oddającego całą wypłatę żonie. Tak, bo tam rządzą surowe i proste zasady pracy i honoru. On wychodzi do gruby, z której codziennie może nie wrócić, ona zaś dba o dzieci i o to, by miał gdzie wrócić i mógł czuć się choć te parę godzin bezpiecznie. I tak to się wzajemnie szanują bez wielkich słów.

Można pracować czy studiować w „polskich” Katowicach, mieszkać w „niemieckim” Bytomiu, a zaraz po sąsiedzku jest jeszcze „czerwone” Zagłębie. To się tam u wszystkich i na co dzień bez przerwy przenika. To zupełnie nie jest ten jednoznaczny germanizm otaczający Gdańsk czy Poznań. W tymże Bytomiu, jednym z najstarszych polskich miast po Krakowie (w którym i dziś kierunek na Bytom jest dobrze oznaczony), obecny XIX-wieczny kościół w obrębie pierwotnego grodu słowiańskiego (XI w.) został zbudowany za sprawą „polskich” Ślązaków – ks. Bończyka i „baumeistra” Kowolika, a na rozdrożu stała biała, typowo polska kapliczka, gdzie przystanął, jak legenda głosi, król Sobieski ze swą Marysieńką w drodze na Wiedeń. Zbieg kilku granic wykształcił u ludzi odruch ciągłego porównywania i oceny tego, co przychodzi od obcych, od goroli, i jak przeszkadza lub pomaga w prostym, acz niełatwym codziennym życiu. Ślązak z wielkim trudem się buntuje, nie ma „ułańskiej” fantazji, cierpliwie i jak najdłużej szanuje to co ma. Horyzont dotyczy najbliższych i też tej najbliższej „małej ojczyzny”. Zdrowie, kościół (katolicki!) i niedzielny spacer z dziećmi, dobry obiad w południe i ciasto z kawą z sąsiadami o trzeciej oraz etos solidnej roboty w tygodniu – dają poczucie stabilizacji i porządku. Te tak podstawowe i jakże skromne wymagania dały historycznie pretekst do wielokrotnego upokarzania tego ludu.

Rachunek krzywd jest spory. Wyzysk niemieckiego kapitału, konflikty o pracę w latach 30. z Zagłębiem, plebiscyt i konieczność wypowiedzenia się po którejś ze stron, i to z bronią w ręku, w kolejnych powstaniach. Agresywna germanizacja i Polska, którą tak dawno zapomnieli. Potem następna wojna i jakże często zupełnie niechciany mundur Wehrmachtu. Hitlerjugend i bojówki NSDAP – codzienny szept i strach. Zrobił się jednak porządek, był dostatek pracy i życie stało się precyzyjnie, choć totalitarnie uregulowane – byle tylko nie pójść na front wschodni. Wrodzona dyscyplina i respekt przed władzą studził wątpliwości (władza „silnych ludzi”, podobnie jak na dole w kopalni, zawsze miała tu autorytet). I wreszcie najazd zupełnie już obcej, dzikiej cywilizacji – „Rusów”.

Ukrywanie się w piwnicach przed zemstą i ślepym polowaniem na „nazistów”, ucieczka z powodu służby w Wehrmachcie lub „Jaworzno” Morela i warszawscy szabrownicy zajmujący całe mieszkania ze sprzętami, by odsprzedawać je za chwilę repatriantom ze wschodu wyładowanym właśnie z pociągu, chociażby w Bytomiu. „Porwanie” do pracy w Rosji ok. 30 tys. górników, z których co najmniej połowa nie wróciła, niewolnicza praca dla komunistów i odbudowywanej stolicy w systemie stachanowskim, przy wszechogarniającym chaosie i bałaganie nowej, znowu jednak polskojęzycznej władzy. Nazwanie Katowic Stalinogrodem, a gliwickiej politechniki, założonej przez przybyłych lwowskich profesorów, imieniem Wincentego Pstrowskiego. To tutaj można było znaleźć gminę „Chruszczów”. To było wielkie upokorzenie pierwszych powojennych lat, skutkujące wsłuchiwaniem się w coraz bardziej natrętną niemiecką propagandę.

Wielu zdecydowało się wyjechać (mimo ostrych szykan) choć do komunistycznego DDR, ratując w ten sposób i zdrowie, i własną potrzebę jakoś uporządkowanego życia. Inni potrafili lub musieli zadowolić się pozostałymi tu „swoimi,” choć na komunistycznej służbie. Od Jerzego Ziętka dostali unikalny w Europie park wytyczony wprost na koszmarnych hałdach i wiele innych ważnych, socjalnych projektów.

Wilhelm Szewczyk potrafił opisać ich naturę, życie i duszę. Kazimierz Kutz robił filmy rzeczywiście o nich. To już było bardzo dużo, bo „Poloki” nie mieli ani zrozumienia, ani zainteresowania żadną propozycją w ich stronę.

Środowiskowo i mentalnie obcy „Zagłębiak” Edward Gierek znowu zrobił z nich „robocze bydło”, upokarzając zmuszaniem do bałwochwalczych spędów, na których nakazywano być głośno szczęśliwym, i „czerwonym uniwersytetem” narzucającym komunistycznych „jajogłowych”. Jednocześnie na Śląsk zgoniono całą Polskę, kusząc sklepami „za żółtymi firankami”. Etos mądrej od pokoleń pracy zastąpiono rabunkowym, materialistycznym „wyścigiem szczurów”, antagonizując do reszty Śląsk z Warszawą. Mówiono o dodatku za fakt mieszkania w stolicy, ale na wiecznie brudnym Śląsku nawet środki czystości, do której przywiązywano szczególną wagę nawet w najskromniejszym „familoku”, stały się mocno deficytowe.

Wyburzono doszczętnie ocalałe poniemieckie secesyjne centrum Bytomia (uszkodzony ratusz wyburzyli już wcześniej Sowieci), gdzie szczególnie napływowi lwowiacy usiłowali odtworzyć choć trochę klimat swej utraconej „Akademickiej” (podobnie jak w Śląskiej Operze Hiolski, Paprocki, Ładysz czy scenograf Gryglewski). Stopniowo zlikwidowano wszystkie siedem kin (!).

Wreszcie nastała przywracająca godność, jak nigdy dotąd, Solidarność i bezprecedensowy wstrząs stanu wojennego ze zbrodnią na „Wujku”. Koniec lat 80., ale i ta „nowa” wolna Polska, to była znowu wyłącznie Polska coraz większego rozprzężenia i bałaganu. Teraz z kompletnie już rabunkowym, dzikim kapitalizmem, aplikowanym przez miejscowych z Gliwic – ewangelika Jerzego Buzka i jego ministra Janusza Steinhoffa, z ideologią warszawskiego postkomunisty Leszka Balcerowicza. Dumnych górników wyrzucono wprost na śmietnik, masowo wpędzając w degenerację alkoholizmu.

Jest znamiennym paradoksem, że to właśnie w tak już unikalnie katolickiej Polsce tu zupełnie abstrahowano od katolickiej moralności pracy. Jeszcze dzisiaj robią wrażenie poniemieckie plany miast z wytyczonymi parkami, pływalniami czy stadionami dla rekreacji robotników zatrudnianych przez Giesche SA, Godulla SA, czy Hohenzollern/Schomberg.

Kto więc mógł, ze Śląska uciekał, teraz już wprost do Niemiec Zachodnich. Propaganda niemiecka czuła się na ziemiach „pod tymczasowym polskim zarządem” coraz swobodniej i poczynała sobie coraz śmielej, nie szczędząc sił i środków. Jeszcze w 1989 roku przyjmowano Ślązaków na status wypędzonych (sic!) i na podstawie dokumentów nawet sprzed kilku pokoleń. O dziwo, komunistyczna jeszcze władza zupełnie nie reagowała. Bezwzględna likwidacja miejscowego przemysłu podważyła sens egzystencji i wytworzyła po setkach lat z powrotem ugór do zagospodarowania. Bytom stał się z bogatego miasta srebra, ołowiu i węgla ogólnopolskim symbolem upadku Śląska, zajmując od lat czołowe miejsca w rankingu wszelkich patologii.

Zupełnie nie można się więc dziwić, że w tych warunkach Niemcy przeszli do otwartej ofensywy – teraz już na miejscu bardzo zręcznie i precyzyjnie przygotowanej. Wykorzystano wszystkie prawne luki III RP, tworząc koronkowym lobbingiem nowe, oraz prawo unijne i wszelkie legalne możliwości finansowania, chociażby poprzez gęstą sieć miast „zaprzyjaźnionych”. W ten sposób Opolskie stało się już niemalże niemiecką enklawą z dwujęzycznymi tablicami informacyjnymi. Pisana gotykiem wieloznaczna symbolika prezentowana na marszach poparcia dla RAŚ sugeruje i zdradza intencje.

II Rzeczpospolita, dla odmiany, doskonale zdawała sobie sprawę, że w państwie wolnym, o swobodnym przepływie kapitału, natychmiast będzie dochodziło do niemieckiej próby zawładnięcia polską częścią Górnego Śląska i odwrócenia powstańczych rozstrzygnięć. A także, że jedyną możliwością w czasie pokoju jest przekonanie tak specyficznej autochtonicznej ludności do świadomego wyboru atrakcyjnej polskiej oferty.

Pochodzący z małopolskiego Gdowa pod Wieliczką uczestnik II i III powstania śląskiego wojewoda Grażyński podjął się dokonania tego dzieła. Dobrał współpracowników sobie podobnych, umiejących się poruszać w skomplikowanym wielokulturowym świecie, więc także Kresowiaków. Polski modernizacyjny program dla Śląska ruszył z rozmachem, lecz został nagle przerwany wybuchem II wojny światowej.

Taki wielki modernizacyjny projekt dla Górnego Śląska musi zostać jak najpilniej wznowiony. Polska musi wreszcie pokazać, że jest na Śląsku u siebie, i to naprawdę dobrym i troskliwym gospodarzem. Jestem całkowicie przekonany, że na Górnym Śląsku wciąż istnieje całkiem spory, lecz skutecznie wytłumiany propolski potencjał patriotyczny. Z jednej strony potrafiono w referendum odwołać prezydenta miasta za stawianie „nadmiernej” ilości pomników właśnie tej patriotycznej pamięci, z drugiej – powstały w 2016 roku bytomski pomnik przy gmachu przedwojennej Wyższej Szkoły Pedagogicznej, upamiętniający nazwiska wszystkich profesorów lwowskich zamordowanych przez Niemców w 1941 roku na Wzgórzach Wuleckich, cieszy się powszechnym szacunkiem i zainteresowaniem, wpisując się także w obecny klimat miasta.

Tego w żaden sposób nie wolno zmarnować. Powinno to stanowić mocny imperatyw i poważne zobowiązanie, ale także sprawdzian dla obozu „dobrej zmiany”.

Artykuł Dariusza Brożyniaka pt. „Na Barbórkę dla goroli” znajduje się na s. 1 i 2 grudniowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 54/2018.


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Dzięki prenumeracie na www.kurierwnet.pl otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 36 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu w cenie 4,5 zł.

Artykuł Dariusza Brożyniaka pt. „Na Barbórkę dla goroli” na s. 1 grudniowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 54/2018

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Dobromil – miasteczko symboliczne i typowe dla Kresów / Dariusz Brożyniak, Tadeusz Pstrąg, „Śląski Kurier WNET” 53/2018

Jakim trzeba być cynikiem, by nie chcieć tego zauważać, by twierdzić, że 600 lat polskich Kresów to czas ciemnoty, ubóstwa i brudu, i można było się wreszcie z wyroku historii tego obciążenia pozbyć!?

Dariusz Brożyniak, Tadeusz Pstrąg

Dobromil – miasteczko symboliczne

Naszym bliskim – i rodakom dla pamięci…

Wyobraźmy sobie rwącą rzeczkę, ze swej natury zwanej Wyrwą, okoloną czterema sporymi wzgórzami, wśród których rozłożyło się swymi ogrodami miasteczko. Lasy Pogórza Przemyskiego i pachnące ziołami jego kresowe połoniny z górującym nad wszystkim kompleksem klasztornym unickiego monastyru Bazylianów, a jeszcze powyżej tajemniczą ruiną zamczyska Herburtów, kasztelanów lwowskich, którym król Zygmunt August zezwolił w 1566 warzyć sól, dopełniają tę idylliczną Małą Ojczyznę bliskich sobie ludzi.

Panorama Dobromila

Jan Szczęsny Herburt z Felsztyna wydał w Dobromilu (1611-1616) jedno z pierwszych drukowanych wydań pism Wincentego Kadłubka i VI tomów kronik Jana Długosza (…) w swej, jednej z pierwszych w Polsce, drukarni. (…) Księżna Izabela z Flemingów Czartoryska XIX-wiecznym bestsellerem – opowieścią żołnierza Kościuszki „Pielgrzym w Dobromilu” rozsławiła to miasteczko.

Już w 1880 r. w tym powiatowym miasteczku II Rzeczypospolitej było 62% Niemców i Żydów, 22% Polaków i 16% Ukraińców. Znów połączy ich, cudem odrodzona, także tym niedawnym nad Wisłą, Rzeczpospolita. Pracowici Niemcy, Polacy, Rusini, Żydzi tylko modlić się chodzą gdzie indziej, ale i tam są także blisko siebie, bo przecież kościół, cerkiew i synagoga muszą stać w tym małym miasteczku po sąsiedzku. Wspólnym doniosłym wydarzeniem jest sierpniowa pielgrzymka do pobliskiej Kalwarii Pacławskiej. Rusini zatrzymują się przy Maćkowej Cerkwi, rzymscy katolicy idą dalej, przez Pacławskie Pastwiska, by po długim marszu szlakiem kapliczek rozsianych wokół rzeki Wiar, do której zdążyła w międzyczasie wpaść rzeka Wyrwa, oddać hołd niesionej figurze Matki Przenajświętszej w pięknym architektonicznie, turkusowym wnętrzu Bazyliki.

W dniach 10–18 sierpnia każdego roku przez Dobromil przechodzili liczni pielgrzymi (…) Byli to ludzie z bardzo odległych stron, spod granicy rumuńskiej, biedni, którzy szli przez kilka dni boso, ubrani w koszule, spodnie oraz spódnice z lnu, a którym to mieszkańcy Dobromila i okolic w wiadrach lub konewkach dawali wodę do picia oraz wczesne owoce, jak jabłka i gruszki.

Wspólny jest i ratusz i plac przed nim z pomnikiem wieszcza Adama i kurhan dla żołnierzy Piłsudskiego, Towarzystwo Gimnastyczne „Sokół”, stadion drużyny piłkarskiej klasy „A”, jakże prężny Związek Harcerstwa Polskiego i Miejskie Gimnazjum.

Kurhan żołnierzy Piłsudskiego

W mieście działało bardzo silne Towarzystwo „Sokół”, które organizowało przedstawienia takie jak: „Krakowiacy i Górale”, „Kościuszko pod Racławicami”, „Zemsta Cygana” oraz jasełka i akademie z okazji rocznic państwowych. Z przedstawieniami tymi wyjeżdżano nawet do innych miejscowości. Prezesem honorowym i wielkim działaczem był Dyrektor Miejskiego Gimnazjum prof. Adam Zagajewski.

Wspólny jest ryneczek różnorodny dobrymi sklepami (w znacznej części także polskimi) i charakterystycznym żydowsko-chłopskim handelkiem. Dobromil został przez naturę szczodrze obdarzony, jest więc o co dbać i gdzie pracować. Największym bogactwem jest miejscowa solanka ze swą kopalnią połączoną z miasteczkiem wioską Lacko, rozciągniętą dwoma kilometrami wzdłuż drogi. I tam jest także szkoła powszechna, Dom Ludowy, a teren kopalni ze swymi sadami owocowymi to i solankowe uzdrowisko kąpielowe, i sobotnio-niedzielny park rekreacyjny dla pracowników. Na sobotę i niedzielę udostępniany jest także park majątku Żuławskich, którego wspomnienie towarzyszyło pochodzącemu stąd reżyserowi do końca.

Pozostałości majątku Żuławskich

Największe zaś imprezy odbywały się w byłym dużym gospodarstwie ziemskim Pani Heleny Żuławskiej, którego mury bramy wjazdowej oraz potężne drzewa lipowe pamiętały herburtowskie czasy.

Linia kolejowa z uroczą poaustriacką stacyjką z wiszącymi pelargoniami to ważne transportowe połączenie ze światem, ważne dla soli, dla drohobyckiej ropy naftowej i mazutu, dla kilku młynów, szczególnie wodnych, znajdujących się na odnodze rzeki Wyrwy, tzw. „Młynówce”. Najstarszym z młynów był zabytkowy młyn Pana Kopca, znajdował się naprzeciw Dworu Pani Żuławskiej, przy drodze do Boniowiec. Podziemia młyna znajdowały się dwa piętra do dołu, miał on bardzo grube mury kamienne, posiadał dwa koła napędowe, a w urządzeniach drewnianych nie było ani jednego gwoździa. Przetrwał jeszcze z czasów panowania rodu Herburtów.

Dobromilski dworzec

Ważny dla browaru, dla tartaku, małej huty, fabryczki mydła, zapałek i dla ludzi. Wszak Przemyśl, Sanok i Lwów tak niedaleko, a i w końcu dzieci też trzeba kształcić. Te wszystkie ślady jeszcze do dziś są widoczne, nawet te fikuśne metalowe doniczki na pelargonie, wiszące na pasażerskim peronie zamkniętego już dworca. Szlachetne drewno zrujnowanej poczekalni z kasami, z resztkami kolorowej posadzki ciągle jeszcze zdradza jakość ówczesnego życia.

Miasto i okolice Dobromila przed wojną służyły jako miejscowość wypoczynkowa, szczególnie Huczko z pięknymi trasami wycieczkowymi obok Klasztoru Bazylianów, górą z Zamkiem Herburtów do Tarnowy i z powrotem oraz trasa spacerów ulicą Salinarną do Żupy Solnej, Lacka i z powrotem do Dobromila. Przyjeżdżało również do Dobromila, do Żupy Solnej dużo osób na kąpiele solankowe.

Wszakże miasteczko tej wielkości i z taką infrastrukturą nawet w dzisiejszej Austrii nie jest tak częste.

Jakimże trzeba być cynikiem, by nie chcieć tego zauważać, by twierdzić, że 600 lat polskich Kresów to czas ciemnoty, ubóstwa i brudu, i można było się wreszcie z wyroku historii tego obciążenia pozbyć!? A przecież Dobromil to nie wyjątek, to miasteczko symboliczne swą wielkością i organizacją codziennego życia i dla Kresów, i tamtego czasu. Ciężko okaleczone sowiecką okupacją (z majątku Żuławskich została bezkształtna pryzma kamieni) i ukraińską niemocą (postępująca z roku na rok ruina Saliny grozi budowlaną katastrofą, a jeszcze za Sowietów było to miejsce wywczasów dla lwowskich „zawodow”), jednak przetrwało swą łacińską siłą w renesansowych i barokowych śladach, tak jak i kościół w Starej Soli, zraniony artyleryjskim pociskiem tkwiącym w ścianie, ale z dumną tablicą przy wejściu zawieszoną, wbrew wszystkiemu, przez polskiego Świętego Papieża Jana Pawła II.

Resztki zabudowań Saliny

Miasteczko symboliczne także ludźmi, którzy nim od dziecka inspirowani, pozostawili po sobie trwały ślad dla Polski. Żeby wspomnieć Żuławskich – jedną z najbardziej artystycznie twórczych polskich rodzin; profesora Jerzego Augusta Gawendę – rektora Polskiego Uniwersytetu w Londynie, Bogdańskich z największego w Polsce rodu karpackich malarzy cerkiewnych, Jana Stocka-ojca, założyciela krakowskiej AGH, Józefa Sałabuna – astronoma i pierwszego dyrektora Planetarium Śląskiego w Chorzowie, rodzinę Hrycków – filologów, artystów i lekarzy, czy sopranistkę koloraturową o międzynarodowej renomie, dr Annę Szałygę.

Budynek kolegium jezuickiego w Chyrowie

W niedalekim Chyrowie było przecież wspaniałe kolegium jezuickie z gimnazjum podobnym krzemienieckiemu (znany w świecie i największy w Polsce Zakład Naukowo-Wychowawczy Ojców Jezuitów). Było, bo znalazło się na terenie ważnej sowieckiej bazy rakietowej. Na rogu jednego ze skrzydeł kompleksu jakoś pozostała figurka Matki Boskiej – czyżby komuś jednak ręka zadrżała? Nie zadrżała 25 lat później ukraińskim robotnikom przy skuwaniu ołtarzy polskich kaplic w bazylice kompleksu. Obok czekały już koryta z zaprawą do szybkiej i niechlujnej prawosławnej przeróbki.

Ludzie, którzy już odeszli – ci zwyczajnie solidni i ci jakoś szczególnie zasłużeni dla Dobromila, jak legendarny proboszcz i patriota ks. Włodzimierz Surmiak – leżą wspólnie na zboczu wiejskiego cmentarzyka w Lacku. Tam, gdzie na ich mogiłach nie powstały jeszcze ukraińskie nagrobki, można zadumać się nad spisanymi po polsku sentencjami i zasługami.

Jakże wymowny jest w swej symbolice czarny, wysoki drewniany krzyż na mogile żołnierzy 1920 roku… Symboliczny jest i mur wzniesiony z żydowskich macew na zupełnie nagim, wykoszonym pagórku, tajemniczy swym sponsorem…

Mogiła polskich żołnierzy 1920 roku

Dobromil jest także symboliczny wielonarodową tragedią, bo naznaczony przejmującą zbrodnią NKWD.Tutaj dowieziono więźniów z Przemyśla, podczas tej samej akcji NKWD, gdy krew wylewała się z „Brygidek” na ulice Lwowa. Krew po kostki zalała także cele więzienia NKWD przy dobromilskim rynku. Ofiary były zabijane przez funkcjonariuszki NKWD młotem do rozbijania kamieni. Część egzekucji odbyła się na więziennym podwórzu. Naczelnik więzienia proszący o używanie broni został zastrzelony.

Nad ranem 27.06.1941 r. około godz.4-tej wojska rosyjskie oraz mordercy z NKWD opuścili Dobromil. W godzinach porannych po całym Dobromilu i okolicy rozeszła się wiadomość o dokonanym mordzie w więzieniu. Ludzie zaczęli odwiedzać więzienie, do którego drzwi, tak od strony Rynku, jak i podwórka były otwarte…. Również ja ze swoim bratem Janem oraz kolegami Karolem i Wincentym Kogutami byliśmy w więzieniu w godzinach południowych. Po wejściu zobaczyłem okropny widok. Posadzka oraz ściany parteru więzienia zbryzgane były krwią, po wejsciu po schodach, również zbryzganych krwią, na piętrze zobaczyliśmy zwłoki dwóch kobiet, które były na wpół rozebrane… Po zejściu z powrotem schodami na parter wyszliśmy tylnymi drzwiami więzienia na podwórko, na którym zobaczyliśmy pod ceglanym murem (płotem) w wykopanym dole zwłoki około 30 osób bezładnie porozrzucanych jedna na drugiej, nad którymi unosiły się tysiące much. Był to okropny widok, którego nie zapomnę chyba do śmierci.

Miejsce zbrodni NKWD – szyb Saliny

Następnie egzekucja przeniosła się do dobromilskiej Saliny w Lacku. Nad szybami kopalnianymi dopełniono zbrodni, a ciała wpadały do solanki. Zginęło od 500 – 1000 osób, głównie Polaków i część Ukraińców. Stu Żydów, którym z kolei przybyli Niemcy kazali dokonać ekshumacji wobec sprowadzonych obserwatorów, również zostało zamordowanych po wykonanej pracy w solankowych szybach.

W godzinach wieczornych 27 czerwca 1941 r. wkroczył do Dobromila od strony Paportna mały oddział wojska niemieckiego. W dniu następnym przybywało coraz więcej żołnierzy, a wraz z nimi i korespondenci, którzy odwiedzali więzienie i robili zdjęcia. Delegacje te odwiedzały również Żupę Solną Lacko-Dobromil… Po zorganizowaniu się tzw. tymczasowej władzy i Policji Ukraińskiej w dniu 29 czerwca 1941 r. niezidentyfikowane i nie odebrane przez rodziny zwłoki z więzienia wywiezione zostały na cmentarz w Dobromilu i pochowane w jednym grobie. Dobromilska Zbrodnia – dzisiaj zapomniana także przez rządzących znów wolnej Polski – pozostaje w pamięci zwykłych, prostych i już starych ludzi.

Temat mordu w więzieniu w Dobromilu, jak również temat mordu w Żupie Solnej Lacko-Dobromil po wkroczeniu wojsk radzieckich w lipcu 1944 r. został tematem tabu i nie wolno było na ten temat prowadzić jakichkolwiek rozmów. Opowiadano coraz częściej, szczególnie wśród młodego pokolenia, że mord ten dokonany został przez wojska niemieckie i Gestapo.

Oni byli jeszcze wychowani w szacunku dla swych intelektualnych przewodników, a to właśnie przede wszystkim przedstawiciele polskiej inteligencji byli więźniami stalinowskiego NKWD. Ta straszliwa i głęboka rana Dobromila połączyła w cierpieniu Polaków i Ukraińców, mimo złowrogich doświadczeń symbolizowanych sotniami UPA wychodzącymi w latach 1943/44 z cerkwi greckokatolickiej w Lacku.

Wnętrze więzienia NKWD w Dobromilu

Po wycofaniu się wojsk niemieckich, w dniu 26 X 1939 r. do Dobromila wkroczyły wojska rosyjskie, a wraz z nimi tajna policja NKWD. Po utworzeniu władz miasta, w skład których weszli obywatele narodowości ukraińskiej i żydowskiej, zaczęło się śledzenie i rozpoznawanie ludności polskiej (…) W budynku plebanii rozpoczęła działalność tajna policja NKWD, w której pracowali miejscowi donosiciele tak narodowości ukraińskiej, jak i żydowskiej. W grudniu 1939 r. część osób pochodzenia polskiego, zajmujących wyższe stanowiska w administracji i urzędach, jak Pan Winnicki — notariusz, Pan Puchalik — burmistrz, Pan Zagajewski – Dyrektor Miejskiego Gimnazjum, Pan Paczek oraz inni zostali aresztowani i wywiezieni do obozów w Miednoje i Charkowie i już stamtąd nie powrócili (…) W dniu 10 lutego 1940 r. odbyła się I-sza wywózka mieszkańców Dobromila na Sybir. O godz. 4.00 nad ranem pod domy osób wywożonych podjeżdżały furmanki z żołnierzami NKWD i współpracującymi z nimi policjantami ukraińskimi… Wśród wywiezionych — wymieniam te osoby, które mi były znane osobiście lub które pamiętam oraz przekazane mi przez moich Rodziców i znajomych — były między innymi: Pani Bar (żona urzędnika pocztowego) z synem i córką (…), Pani Zagajewska z dwójką dzieci (…), Pani Ptaczkowa z córką i synem Józefem, który po wojnie pracował w Radiu Wolna Europa (…). Wśród wywiezionych na Sybir osób i rodzin nie było żadnej osoby lub rodziny narodowości żydowskiej lub ukraińskiej.

Wbrew więc temu wszystkiemu zbudowano jednak w Salinie część wspólnego memoriału, przy którym modlono się razem… do czasu Majdanu w 2013. Były także plany odbudowy uzdrowiska i połączenia wszystkiego w jeden kompleks pamięci.

Ruiny zamku Herburtów

Z planów pozostały pomniki UON, UPA i Stepana Bandery wymieszane ze złoconymi nowymi cerkwiami na każdym kroku. Cele więzienia na dobromilskim rynku w ciągu kilku lat popadły w kompletną ruinę, podwórze więzienne ze „ścianą śmierci” stało się wysypiskiem śmieci, a wszystko zostało „rocznicowo” ozdobione ceglasto-czarnymi flagami. Takąż flagą „przepasano” przejmujący pomnik w Salinie. Resztki rzymskokatolickiej kapliczki z pustymi ścianami i o piwnicznym wyglądzie opatrzono numerem telefonu „konserwatora”, dla delegacji z Polski przewidziano jedynie rolę obserwatorów uroczystości ukraińskich, a cały teren otoczono tablicami ofiar NKWD – idącymi w tysiące przedstawicieli inteligencji ukraińskiej – z całej Galicji. W tej sytuacji strona polska i IPN zostały zmuszone do rezygnacji z udziału w uroczystościach upamiętnienia, a miejscowy proboszcz kościoła rzymskokatolickiego na wszelki wypadek jechał karawanem podczas polskiego pogrzebu, by nie śpiewać wspólnie z wiernymi w ostatniej drodze swego parafianina.

Dobromil stał się więc po raz kolejny w swej historii symboliczny. Czy jednak przetrwa to kolejne dziejowe wyzwanie?

Dariusz Brożyniak – publicysta niezależny, działacz I Solidarności na Górnym Śląsku, inżynier automatyk, rodzinnie związany z Dobromilem i Lackiem, spokrewniony z historycznym wójtem Pacławia (cała wieś przeszła na wiarę rzymskokatolicką).

Tadeusz Pstrąg – ur. w 1932 r. w Lacku, naoczny świadek opisywanych wydarzeń, działacz (rozwiązanego w 2017 r.) Zarządu Towarzystwa Przyjaciół Dobromila i Regionu z siedzibą w Przemyślu. Autor cyklu wspomnień publikowanych periodycznie w „Głosie Sanu”. Główny organizator renowacji renesansowego kościoła parafialnego w Dobromilu pw. Przemienienia Pańskiego.

Zdjęcia autorów artykułu.

Artykuł Dariusza Brożyniaka i Tadeusza Pstrąga pt. „Dobromil – miasteczko symboliczne” znajduje się na s. 4 listopadowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 53/2018.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Dzięki prenumeracie na www.kurierwnet.pl otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu w cenie 4,5 zł.

Artykuł Dariusza Brożyniaka i Tadeusza Pstrąga pt. „Dobromil – miasteczko symboliczne” na s. 4 listopadowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 53/2018

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Nieuwaga i przeoczenia. Polskie miejsce pamięci w Austrii. Dlaczego nie dbamy o godne upamiętnienie naszych poległych?

Po 16 latach pomnikowa instalacja Rudolfa Burgera z 2002 roku przy tzw. „polskim” moście „Schleppbahnbrucke” została zdemontowana wraz z informacjami i trafiła w krzaki prywatnej posesji.

Dariusz Brożyniak

W przededniu majowych obchodów 74 rocznicy wyzwolenia obozów systemu Mauthausen-Gusen odwiedziła Austrię grupa parlamentarzystów polskiego Sejmu. Na jej czele stali: przewodnicząca Komisji Łączności z Polakami za Granicą Anna Schmidt-Rodziewicz i szef Kancelarii Premiera, Marek Suski. (…)

Ministerstwo Spraw Zagranicznych RP, już od listopada 2016 roku informowane przez niezależne środowiska polonijne, a także stowarzyszenia rodzin polskich ofiar (i monitowane nadal w 2017, a nawet 2018 roku) o zasadniczych zaniedbaniach w sferze upamiętniania Polaków wymordowanych w Austrii podczas II wojny światowej, najwyraźniej znowu nie przygotowało właściwie tej wizyty.

W rezultacie po raz kolejny od 30 lat „nie zauważono”, że polski orzeł pomnika w Mauthausen pozbawiony jest korony, a hołd pomordowanym nadal oddaje Polska Ludowa.

Nie „zorientowano się”, że po 16 latach pomnikowa instalacja Rudolfa Burgera z 2002 roku przy tzw. „polskim” moście „Schleppbahnbrucke” została zdemontowana wraz z informacjami (także z 1995 roku!) i trafiła w krzaki prywatnej posesji. Według wypowiedzi pani Marthy Gammer z Gusen Komitee, wieńce nie będą tam już więcej składane. Czyżby więc ci wszyscy Polacy, którzy zginęli przy budowie tego mostu, nie byli już dłużej godni niczyjej pamięci?

Jadąc zapewne w konwoju, „przeoczono” także fakt praktycznego braku oznaczeń dojazdu do polskiego obelisku przy sztolniach „Bergkristall” (z 2015 roku!) i teren ten, z przyległą, zwykłą łąką dostępny jest nadal praktycznie jedynie najbliższemu sąsiedztwu.

Parlamentarzyści nie mogli się także dowiedzieć (bo zupełnie nie zadbano o lokalnych polskich kompetentnych przewodników), że z Obiektu Pamięci Mauthausen ubywa wyposażenie baraków.

Likwidowane są prycze (puste baraki sprawiają często wrażenie, zgodnie z nazistowską propagandą, rekreacyjnych świetlic), a betonowe kadzie umywalni zostały ustawione przed urzędem miasta w charakterze kwietnych gazonów (indywidualna interwencja miejscowej Polki zakończyła się szykanami w miejscu pracy, co jest przedmiotem postępowania sądowego!).

Cały artykuł Dariusza Brożyniaka pt. „Nieuwaga i przeoczenia” znajduje się na s. 2 majowego „Kuriera WNET” nr 47/2018, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z regionalnymi dodatkami, czyli 36 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Dariusza Brożyniaka pt. „Nieuwaga i przeoczenia” na s. 2 majowego „Kuriera WNET” nr 47/2018, wnet.webbook.pl

Korespondencja z St. Georgen an der Gusen w Austrii. Miejsce martyrologii 50 tysięcy Polaków z czasu II wojny światowej

Ten syn żołnierza Wehrmachtu był zbulwersowany! Brakiem oznaczeń, bezsensowną informacją, nieścisłościami map. Pierwszy raz usłyszał o martyrologii 50 tys. Polaków w Gusen. Było mu wstyd za „swoich”.

Dariusz Brożyniak

Wizytę w tym górnoaustriackim miasteczku „dotkniętym” „największym narodowo-socjalistycznym kompleksem budowlanym austriackiej ziemi” rozpocząłem, zgodnie z sugestią miejscowych broszurek, od sztucznie powiększonego podwieszoną platformą maleńkiego placyku przykościelnego. Musiał się bowiem zmieścić na nim i zwyczajowy pomnik oddający honor poległym dla III Rzeszy żołnierzom, i upamiętnienie ofiar jej zbrodni. Linia oddzielająca te dwie skrajne „rzeczywistości” przebiega w poprzek placyku do szyby zastępującej jeden z segmentów prętów ogrodzenia, na której jak najdyskretniej wygrawerowano napis: Pasaż przeciw zapomnieniu. Obóz koncentracyjny Gusen I Gusen II. System Sztolni „Bergkristall”.(…)

Miejsce pamięci przed kościołem w St. Georgen an der Gusen | Fot. D. Brożyniak

Na przykościelnym placyku próżno jednak szukać konkretnego wyjaśnienia, jakiejś datowanej historii, tak jak i na dwóch ryneczkach, czy nawet na budynku lub w sąsiedztwie urzędu gminy. Po kilku rozwidleniach paru uliczek i przy odrobinie szczęścia można trafić na ulicę Źródlaną (Brunnenweg) i 100 m od celu aż na trzy tabliczki: Obóz Koncentracyjny – Miejsce Pamięci „Bergkristall”. Przy wejściu opis niemiecki (z grubym błędem ortograficznym!) i włoski – latami słońca, śniegu, mrozu i deszczu mocno nadwątlony. Treść nie koresponduje na dodatek jednoznacznie z

dostępną mapą, odnosząc się do sztolni „Kellerbau” z rejonu KZ Gusen I i Gusen II.

Widoczne już z ulicy ponure i złowrogie betonowe ściany opatrzone są za to jedynie informacją o źródlanym ujęciu wody i zakazem jego zanieczyszczania. Dopiero nieco dalej wyłania się kształt pagórka zapamiętany ze wskazania lustrzanej kładki. Następuje fragment zagospodarowany w 2015 roku przez Rząd Rzeczypospolitej Polskiej – duże, czterojęzyczne, bogate w treść tablice i skromny, lecz wyraźny pokaźnym orłem w koronie pomnik. Pomiędzy, za dodatkowym ogrodzeniem, tajemnicze wejście bez żadnych godzin otwarcia. I zaraz znowu jakaś łąka, kawałek pola i szutrowa ścieżka służąca głównie wyprowadzaniu piesków z okolicznych domów i nowo powstałych bloków. (…)

Trzymając się potoku, ma się bowiem szansę na dotarcie do mostu będącego fragmentem bocznicy kolejowej, na którą „przeładowywano” więźniów z „Deutsche Reichsbahn” i z której także transportowano więźniów z obozów koncentracyjnych Gusen I i Gusen II do codziennej pracy przy montażu samolotów Messerschmitt, właśnie w sztolniach „Bergkristall” (8 km korytarzy o pow. 50 000 m²). Cały ten kompleks nazywany był potocznie przez Niemców „obozem zagłady polskiej inteligencji”, bo też głównie Polacy budowali w 1941 ten most zwany „Schleppbahnbrucke” – w takim tempie i w tak nieludzkich warunkach, że prawie wszyscy zginęli. (…) Niemiecko-austriacki nazistowski kompleks koncentracyjnych obozów zagłady Mauthausen-Gusen zalicza się do bezprecedensowych przedsięwzięć masowej eksterminacji dwudziestowiecznej Europy. (…)

Fot. D. Brożyniak

Za cenę „spokoju” w domach wybudowanych na oddanym prawie za bezcen terenie, gdzie bestialsko wymordowano 90 tys. więźniów z 26 krajów, nie wolno dopuścić do zatarcia pamięci i rezygnacji z powszechnej edukacji. Wiedza o 190 tys. więźniów Mauthausen-Gusen w żadnym wypadku nie może stać się wiedzą ekskluzywną. My, Polacy, mamy moralne prawo do najgłośniejszego protestu. Polskich więźniów było tam bez mała 52 tys., z czego połowa (25 tys.) z St. Georgen, Gusen, Mauthausen nigdy nie powróciła.

Poszedłem więc do „Gusen Memorial” zapytać, o co tu właściwie chodzi. Człowiek wyglądający na ciecia okazał się być Austriakiem z okolic Linzu, zainteresowanym historią. Postanowiłem powtórzyć z nim mój spacer, ciekawy jego reakcji. Ten syn żołnierza Wehrmachtu, w wieku 50–60 lat, był zbulwersowany! Brakiem oznaczeń (sam by nigdzie nie trafił), bezsensowną informacją o Schleppbahnbrucke, ordynarnym błędem ortograficznym na tablicy oznaczającej teren „Bergkristall”, nieścisłościami prezentowanych map. Pierwszy raz usłyszał o martyrologii 50 tys. Polaków w Gusen. Był wkurzony, bo było mu po prostu wstyd za „swoich”, czego szczerze nie ukrywał. Po przyjacielsku pocieszał mnie, że ten stary pomnik przy moście na pewno kiedyś wróci. Obaj w zakłopotaniu ściskaliśmy w rękach wydane na porządnym papierze broszurki z opisem „lustrzanej kładki” odbijającej symbolicznie Niebo i Ziemię koło „pokutnie” pozbawionego zieleni placu kościelnego i innych podobnych zabiegów mających psychologicznie edukować miejscowych.

Cały artykuł Dariusza Brożyniaka pt. „Korespondencja z St. Georgen an der Gusen” znajduje się na s. 2 kwietniowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 46/2018, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z regionalnymi dodatkami, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Dariusza Brożyniaka pt. „Korespondencja z St. Georgen an der Gusen” na s. 2 kwietniowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 46/2018, wnet.webbook.pl

„Śląski Kurier WNET 40/2017, Dariusz Brożyniak: W Austrii są miejsca naznaczone zbrodniczą nazistowską ideologią

Był czas, że poza samym obozem Mauthausen ślady rozmiaru niemieckiej i austriackiej zbrodni były na lata skutecznie zatarte. Jeszcze w latach 90. informacja o pewnych miejscach to była wiedza tajemna.

Polskie miejsca pamięci w Górnej Austrii

Dariusz Brożyniak

Wskutek represji stanu wojennego w Polsce (jestem działaczem Pierwszej Solidarności na Śląsku) mieszkam od 28 lat w Austrii. Los wyznaczył mi miejsce do życia w Linzu w Górnej Austrii, regionie nad wyraz historycznie obciążonym dla nas, Polaków.

Obchody rocznicowe początek lat 2000).

W promieniu kilkudziesięciu kilometrów można tu bowiem napotkać miejsca naznaczone zbrodniczą nazistowską ideologią. Do takich niewątpliwie należy odległy o kilkanaście kilometrów kompleks Mauthausen-Gusen. Znalazł się on ostatnio w centrum zainteresowania medialnego i trzeba powiedzieć… nareszcie! Był bowiem czas, kiedy poza samym obozem Mauthausen ślady prawdziwego rozmiaru niemieckiej i austriackiej zbrodni były na lata skutecznie zatarte.

Jeszcze w latach 90. informacja o pewnych miejscach to była wiedza tajemna, przekazywana ustnie przez żyjących w Austrii ostatnich świadków, byłych więźniów. Zależało im na tym, by móc zapalić chociażby jeden znicz w takich miejscach jak piwnice zamku Hartheim koło Alkoven, „Schleppbahnbrucke” w Gusen czy zakątki alpejskiego Ebensee.

W zamku Hartheim były bowiem prywatne mieszkania, teren Gusen to tonąca w kwiatach idylla domów jednorodzinnych z willą komendanta obozu w rękach hodowcy pieczarek na niedostępnym do dziś zapleczu obozowym. Sztolnie „Bergkristall” w Gusen-St. Georgen, dzisiaj na co dzień zamknięte, gdzie tysiące więźniów produkowało uzbrojenie i części do samolotów, były jakimś tajemniczym „systemem wentylacyjnym” dla okolicy.

Mając „dojście” do miejscowej nauczycielki, pani M. Gammer, można było jednak w Domu Ludowym w Langenstein koło St. Georgen zobaczyć na kilku stołach sporą makietę systemu obozowego i sztolni, korygowaną i uzupełnianą przez okazjonalnie przyjeżdżających byłych więźniów z całego świata. Na ścianach wisiały powiększone fotografie niemieckie i alianckie, a także fragmenty produkcyjnych planów uzbrojenia.

Pani Gammer wraz z mężem postanowiła zdjąć z młodzieży i lokalnej społeczności obciążenie zatuszowaną historią II wojny światowej. Tym bardziej, że okolica ma dodatkowo na sumieniu zbrodnię, tzw. „Hasenjagd” („Polowanie na zające”), tj. wyłapanie i wymordowanie narzędziami rolniczymi zbiegłych z obozu Mauthausen jeńców sowieckich. Tylko pojedyncze austriackie rodziny zdobyły się na udzielenie pomocy tym nieszczęśnikom.

Takie okoliczności zastała w Austrii ambasador RP pani prof. I. Lipowicz, znajdując wsparcie w ówczesnym ministrze spraw wewnętrznych Austrii, dr. E. Strasserze. W rezultacie w Mauthausen powstało nowoczesne informacyjne centrum audiowizualne. W zamku Hartheim mieszkania prywatne zamieniono na stałą ekspozycję historii nazizmu i zbrodniczej teorii ras, powstało skromne muzeum przy Memoriale w Gusen, a przy betonowym moście „Schleppbahnbrucke” – zbudowanym w niewolniczych warunkach głównie przez Polaków, z których prawie wszyscy tam zginęli – odbywało się składanie wieńców w asyście attaché wojskowego.

W najbardziej dogodnym miejscu dla odtworzenia pomnika (przy moście) ustawiono piknikową ławeczkę. W oddali słabo widoczne dawne tablice

Pani M. Gammer stała się osobą powszechnie znaną i szanowaną w gronie szczególnie francuskich, włoskich i polskich byłych więźniów i ich potomków. Organizacje polonijne i kościelne prześcigały się w pozowaniu do okazjonalnych zdjęć z oficjelami.

Polityczne następstwa tragedii w Smoleńsku zatrzymały te zmiany na lata. Na głównym polskim pomniku obozu w Mauthausen pozostał nadal orzeł bez korony (i tak jest chyba do dzisiaj), wspomniana makieta kompleksu Gusen została zabrana z Domu Ludowego i nigdy nie wyeksponowana, dojazd do mostu „Schleppbahnbrucke” nigdy nie został oznaczony, a stojący przy nim skromny pomnik zamieniono właśnie na piknikową ławeczkę przy okazji regulacji potoku (żadna z organizacji polonijnych czy kościelnych nie jest na razie zainteresowana jakimkolwiek upamiętnieniem tego miejsca). W cieniu wzgórz Gusen i Langenstein nadal widać pozostałości budowli z hitlerowskiego betonu, dziś na niedostępnym terenie jakichś prywatnych firm.

W tej sytuacji, mieszkając tak blisko, czuję się w obowiązku przekazać Państwu jak najbardziej aktualną informację z nadzieją, że przyszłoroczne majowe obchody rocznicowe odbędą się już w lepszej rzeczywistości. Byłoby truizmem dowodzić, jak doniosłe znaczenie dla nas, Polaków, ma właściwe upamiętnienie tych miejsc i jakie edukacyjne znaczenie ma to także dla austriackiej, szczególnie tej lokalnej, społeczności.

Przedstawiam dokumentację fotograficzną dotyczącą upamiętnienia „Schleppbahnbrucke” i kopię listu, jaki w tej sprawie skierowałem do Stowarzyszenia Inżynierów Polskich w Austrii (skupiających sporą reprezentację budowniczych i architektów), pozostającego jednak bez żadnej odpowiedzi.

Cały artykuł Dariusza Brożyniaka pt. „Polskie miejsca pamięci w Górnej Austrii” znajduje się na s. 8 i 9 październikowego „Śląskiego Kuriera Wnet” nr 40/2017, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier Wnet”, „Śląski Kurier Wnet” i „Wielkopolski Kurier Wnet” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach Wnet w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera Wnet” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera Wnet” wraz z regionalnymi dodatkami, czyli 36 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Dariusza Brożyniaka pt. „Polskie miejsca pamięci w Górnej Austrii” na s. 8 październikowego „Śląskiego Kuriera Wnet” nr 40/2017, wnet.webbook.pl

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego