„Armia księdza Marka”: podsumowanie roku na zebraniu ministrantów. Parafianie i służba liturgiczna w obiektywie

Fajnie jest pooglądać zdjęcia z wakacji i wyjazdów ministranckich. Okazało się jednak, że to zdjęcia z różnych uroczystości parafialnych. Trzeba przyznać, że wiele spraw dopiero wyszło na zdjęciach.

Aleksandra Tabaczyńska

Podsumowanie

Neptun zwołał zbiórkę. Zaczęło się jak zwykle, to znaczy my z podstawówki przyszliśmy dwie godziny przed czasem, bo lubimy na korytarzach plebanii pograć w nogę piłką tenisową. Nigdy nie wiemy, jak długo nam się uda grać, bo to zależy, kiedy mecz usłyszy ksiądz proboszcz. Jeśli proboszcz szybko się zorientuje, to mamy drugą, zapasową zabawę. W absolutnej ciszy bawimy się w Indiańców tropiących zwierzynę, czyli Deserka księdza Marka. Ta zabawa jest bardzo trudna, bo skradamy się po wszystkich zakamarkach, schodach i korytarzach, i żadna blada twarz nie może nas zobaczyć.

Tak czy inaczej, jesteśmy zawsze pierwsi na zbiórkach i zajmujemy sobie najlepsze miejsca z tyłu sali. Oczywiście jak tylko przyjdą starsze chłopaki, to podchodzą do nas i grubym głosem mówią – wypad, mały!. Co oznacza, że musimy się przesiąść. To niesprawiedliwe, ale nie będziemy przecież robić draki na zbiórce ministrantów, więc ustępujemy i przenosimy się do przodu.

Okładka książki Aleksandry Tabaczyńskiej „Armia księdza Marka”. Opr. graficzne Elżbieta Kowalska

W sali przy głównym stole siedział ksiądz Marek, Neptun – nasz prezes, Lok – zastępca prezesa oraz Welon – najlepszy ceremoniarz w parafii, który sam tam zasiada, chociaż nikt go nigdy nie zaprasza. Przy stole usiedli też reprezentanci sekcji fotograficznej, czyli Statyw i Peryskop.

Na początku, jak zwykle, same nudy, to znaczy: ile nas jest, kto gorliwie służy, a kto się miga. O tym, że to odpowiedzialna i ważna służba, bo swoją postawą krzewimy wartości chrześcijańskie. Niezbyt rozumiemy, co to znaczy – skapowaliśmy tylko, że jak zwykle mamy być grzeczni i nie robić głupot.

Już nie szło dłużej usiedzieć, gdy nagle Neptun powiedział, że przygotował dla nas niespodziankę: prezentację multimedialną, podsumowującą cały rok naszej pracy.

Ucieszyliśmy się, bo fajnie jest pooglądać zdjęcia z wakacji i wyjazdów ministranckich. Okazało się jednak, że to są zdjęcia z różnych uroczystości parafialnych. Peryskop i Statyw dużo fotografują i Neptun wziął od nich wszystkie zdjęcia, i zrobił pokaz, ale nie z tych uroczystości, tylko jak my, ministranci, prezentujemy się w kościele.

I tak na przykład ja byłem na zdjęciach, jak robię miny do Kefira, takie z wydętymi policzkami, z zezem i rurką z języka. Trzeba przyznać, że w minach jestem świetny. A jeden ze starszych ministrantów, którego nazywają Brad Pitt – bo niby taki przystojniak – cały czas dokładnie wodzi wzrokiem po kościele. Normalnie lustruje wszystkich wiernych.

Neptun spytał się, czego on tak szuka całą mszę – sprawdzasz coś, czy jak? Na to Pitt całkiem poważnie odpowiedział, że po prostu liczy te dziewczyny, które się na niego patrzą.

Wiara w śmiech, a Pitt na to, żeby się go nie czepiać, bo z tego co wie, to wszyscy liczą, a on po prostu się z tym nie kryje.

Ksiądz Marek powiedział, że rozumie, że to ważna informacja, ale czy mógłby w takim razie liczyć rzadziej i skupić się jednak na mszy? Na to Pitt zgodził się i obiecał, że będzie liczył na początku, na intencjach i na ogłoszeniach parafialnych, bo jego rodzice bardzo dokładnie słuchają i potem i tak mu wszystko powtarzają przy niedzielnym obiedzie.

W ogóle trzeba przyznać, że wiele spraw dopiero wyszło na zdjęciach. Starsze chłopaki tak samo jak my gadają, ziewają, śmieją się, tylko robią to o wiele sprytniej i nie widać tak bardzo.

W salce atmosfera stawała się nerwowa, bo nie wszystkim podobała się prezentacja Neptuna. Okazało się też, że sfotografowali Welona na mszy świętej z księdzem biskupem, jak cały czas popatrywał na zegarek, kiwał głową i strzelał miny, jakby chciał powiedzieć: – Za długo, panowie, za długo! Nie wyrobimy się!

Welon tak się wściekł, że zaraz przeszedł od stołu prezesa do chłopaków z tyłu sali.

Statyw i Peryskop byli wystraszeni jak nie wiem co, tłumaczyli się, że oni dali te zdjęcia Neptunowi w dobrej wierze, w życiu nigdy specjalnie na kolegów…

Draka trwała na całego, wszyscy coś krzyczeli i wtedy Neptun powiedział, że to jeszcze nie koniec jego prezentacji. Chłopaki czekali, wnerwieni że strach. Peryskop nawet chciał się zwolnić szybciej do domu, ale mu nie dali i Neptun zaczął wyświetlać kolejne zdjęcia… nie zgadniecie – parafian.

Pokładaliśmy się ze śmiechu, jak zobaczyliśmy, ile pań siedzi w kościele ze smoczkiem w buzi (bo spadł ich dzieciom i niby tak go czyszczą), ile dojada resztki ciasteczek po maluchach.

Wiele osób przysypia, wysyła esemesy pod ławką, daje znaki znajomym, którzy siedzą gdzieś dalej. Na jednym zdjęciu widać, jakby księża rozdający komunię świętą stali w szczerym polu, po kostki w słomie. A to dzieciaki wyciągnęły tę słomę ze żłóbka i porozrzucały po całej posadzce kościoła. Na szczęście po mszy rodzice maluchów sprzątnęli to ściernisko.

Grozę u wszystkich wzbudziły zdjęcia dorosłych, którzy sadzają swoje dzieci na balustradach balkonów. Zwłaszcza jeden pan z taką małą córeczką. Nasz kościół jest poewangelicki, dlatego mamy dwa piętra balkonów, i to dookoła budynku, a ołtarz jest prawie w centrum.

Lok mówi, że to jest zupełny brak wyobraźni. Mama Loka pracuje w żłobku, więc on wie i podobno takie małe dzieci nie mają instynktu samozachowawczego. Sadzając maluchy na balustradach balkonów, rodzice oswajają je z wysokością i one myślą, że tak można, bo nie czują niebezpieczeństwa. Jakby ta dziewczynka spadła, to dokładnie na głowy nas, ministrantów.

Po prezentacji ksiądz Marek powiedział, żebyśmy pamiętali o tym, że trzeba umieć się z siebie śmiać. Przy setkach zdjęć, które każdy dziś robi, nie jest trudno znaleźć ujęcia dla nas korzystne, jak i te niekorzystne. Mamy o tym pamiętać i kierować się zdrowym rozsądkiem przy oglądaniu czegokolwiek, a przede wszystkim słuchać rodziców.

Wracaliśmy z chłopakami ze zbiorki do domu i pomyślałem sobie, że znowu spędziłem świetne popołudnie. Wśród ministrantów mam dużo kumpli w moim wieku, niestety też kilku mikrusów, ale i wielu starszych. Martwi mnie tylko, że jak będę taki jak Neptun, Lok i Welon, to będę miał kumpli ministrantów – samych konusów. To nie fair.

Opowiadanie pochodzi z książki Aleksandry Tabaczyńskiej pt. „Armia księdza Marka”. Można ją nabyć przez internet pod adresem www.facebook.com/Armia-Ksiedza-Marka. Kontakt z autorką: [email protected].

Opowiadanie Aleksandry Tabaczyńskiej pt. „Podsumowanie” z tomiku „Armia księdza Marka” znajduje się na s. 8 wrześniowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 75/2020.

 


  • Od lipca 2020 r. cena wydania papierowego „Kuriera WNET” wynosi 9 zł.
  • Ten numer „Kuriera WNET” można nabyć również w wersji elektronicznej (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) w cenie 7,9 zł pod adresem: e-kiosk.pl, egazety.pl lub nexto.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Opowiadanie Aleksandry Tabaczyńskiej pt. „Podsumowanie” z tomiku „Armia księdza Marka” na s. 8 wrześniowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 75/2020

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Armia księdza Marka przegrywa mecz z zakonnicami, przeżywa noc w lesie i zawiera międzykontynentalne przyjaźnie

Nagle – Mamo, lepiej tego nie czytaj, bo się przerazisz – zobaczyliśmy pięć białych zjaw bez twarzy i dłoni, i jedną twarz z kompletem dłoni, ale za to bez reszty. Takiego stracha nigdy nie przeżyłem.

Aleksandra Tabaczyńska

List z wakacji II

Kochana Mamo,

jestem grzeczny, słucham księdza Marka, Neptuna, Loka i Welona, no i siostry Hosanny. Siostry Hosanny nie da się nie słuchać. Chciałbym, żebyś napisała do siostry usprawiedliwienie, że nie muszę odpoczywać po obiedzie, bo nie jestem przedszkolakiem, myć się, bo codziennie pływam w morzu, i jeść warzyw.

Koniecznie napisz takie usprawiedliwienie jak do pani Cięciwy, gdy nie daliśmy rady rozwiązać zadania domowego z matmy. Pamiętasz? Taty nie było, a wujek Krzysiu wypłynął w morze, a wujek Pawełek pojechał na Ukrainę i głupio nam było dalej dzwonić po rodzinie po pomoc.

Wczoraj akurat usiedliśmy do obiadu, a tu nagle siostra Hosanna wybiegła przed nasz stołówkowy namiot. Więc wszyscy wstaliśmy i poszliśmy zobaczyć, co się stało. Do siostry przyjechały koleżanki misjonarki i Mamo, nie uwierzysz, wszystkie mają czarną skórę, białe habity i żadna nie mówi po polsku. Szok kompletny, a Cykuś, ten najmłodszy ministrant, to nawet zaczął płakać.

Weszły z nami do namiotu na obiad, ale nikt nic już nie zjadł. W kompletnej ciszy obserwowaliśmy przybyłe. Siostra Hosanna powiedziała, że Siostry Białe, czyli Misjonarki Królowej Afryki, chciałyby nas lepiej poznać, a że mówimy różnymi językami, to najlepiej będzie po prostu razem się pobawić. Pierwszą wspólną zabawą była gra w nogę. Na bramce przeciwnika stała siostra Perpetua, zwana Machiną, w ataku Anwarita, czyli po naszemu Awaria, a na pomocy Avatar, czyli siostra Alkantara. W obronie grały siostry Caritas i Karmela, którym nie zmieniliśmy imion, bo dało się je wymówić. Ksiądz Marek sędziował, a siostra Hosanna kibicowała obu drużynom.

Mecz Afryka kontra ministranci z Polski przegraliśmy – masakra – trzy do zera. Najbardziej załamany wynikiem był Welon, ten najlepszy ceremoniarz w parafii. A Neptun, nasz prezes, stwierdził nawet, że dobrze się stało. Przecież siostry są gośćmi i to wręcz nie wypada ograć misjonarek, i to tak na dzień dobry.

– Prawdziwą odwagę i zaradność pokażemy na wyprawie do lasu dziś w nocy.

Zamarliśmy! Kefir, wiesz, ten mój kolega, zaczął krzyczeć, że mu rodzice nie pozwalają wychodzić w nocy, a zwłaszcza do lasu.

– Dobrze – zgodził się Neptun – zostaniesz w obozie. Przyda się jakaś warta, nigdy nic nie wiadomo.

Wtedy Kefir powiedział, że nie ma mowy, sam w obozie nie zostanie i pierwszy był gotowy do wyjścia.

W nocy na dworze było kompletnie ciemno. Ksiądz Marek zebrał wszystkich i powiedział, że misjonarki i siostra Hosanna czekają na nas w lesie, a my, idąc po śladach, musimy znaleźć ich kryjówkę. Ruszyliśmy więc, śpiewając na odwagę: „Gdy na morzu wielka burza” i „Szedłem kiedyś ścieżyną przez las”. Trochę czasu zajęło nam przejście przez pastwisko, bo stały na nim dwie krowy i niektórzy się bali. Gdy weszliśmy w końcu do lasu, piosenki na odwagę śpiewali już tylko ksiądz Marek, Neptun i Lok. Było strasznie, nic nie widzieliśmy, bo liście zasłaniały nawet księżyc.

Ksiądz Marek zdecydował, że nie będziemy szukać śladów, bo się nie wyrobimy do rana i poprosił Welona, żeby wszystkich zaprowadził na miejsce spotkania. Siostra Hosanna podobno przekazała mu wszystkie wskazówki. Welon podrapał się w głowę i ten najlepszy ceremoniarz przyznał, że nie wie, gdzie jest, i nie trafi. Wtedy Kefir rozbeczał się i łkał, że zabłądziliśmy i na pewno zjedzą nas dzikie zwierzęta, że na następne wakacje to on przywiezie zwolnienie od rodziców na wszystkie wyjścia poza obóz.

Nagle – Mamo, lepiej tego nie czytaj, bo się przerazisz – zobaczyliśmy pięć białych zjaw bez twarzy i dłoni oraz jedną twarz z kompletem dłoni, ale za to bez reszty. Wszyscy zaczęli z płaczem chować się po lesie, a najwięcej chłopaków za księdza Marka. Takiego stracha nigdy nie przeżyłem.

Okazało się, że to siostry wyszły nam naprzeciw. Misjonarkom nie było widać twarzy i rąk, tylko habity, a siostrze Hosannie odwrotnie.

Draka była na całego, nie mogliśmy znaleźć wszystkich chłopaków, bo nie chcieli wyjść z kryjówek. Najszybciej poszło z Cykusiem – poznaliśmy po płaczu, że leży w krzaczkach jagód.

Najdłużej trwało z Piecykiem, tym, co zawsze coś zbroi. Tak się dobrze schował, że w końcu zaczęliśmy wołać „koniec zabawy i bomba, kto nie wróci, ten trąba!”. Nic nie pomagało, Piecyka nie było. Siostra Hosanna niespodziewanie zawołała go po imieniu i zaraz wyszedł. Tłumaczył się, że z tego przejęcia – nie ze strachu, tylko z przejęcia – zapomniał, że na niego mówimy Piecyk i sam szukał tego Piecyka, czaruś jeden.

Rano na śniadaniu każdy dostał zdjęcie prawdziwego afrykańskiego chłopca. Mój jest najfajniejszy, ma na imię Bosede i tak jak ja ma dziesięć lat. Mieszka w ośrodku sióstr w Malawi. W tym ośrodku mieszka jeszcze 100 innych dzieci, bo nie mają rodziców. Siostry powiedziały, że jeśli ktoś chce, to może mieć kolegę w Afryce, za którego będzie się modlić. Zabiorą też nasze zdjęcia i dadzą tym chłopakom w Afryce, żeby modlili się za nas. Ucieszyliśmy się i Neptun cały dzień strzelał nam foty.

Tylko Kefir jak zwykle gadał, że słyszał, że w Afryce są dzikie zwierzęta, które zjadają ludzi, i dzikie plemiona, które też podobno jedzą to samo. Nikt mu nie uwierzył, tylko Cykuś poszedł i wziął sobie za kolegę taką małą dziewczynkę z warkoczykami jak antenki. Czuł się bezpieczniejszy, bo ona wyglądała na niejadka. Siostra Karmela powiedziała, że może kiedyś spotkamy się z naszymi afrykańskimi przyjaciółmi. Niestety te dzieci często są bardzo chore i szybko umierają.

Możemy więc nie zdążyć spotkać się tu na ziemi, ale w wieczności jest duża szansa, pod warunkiem, że wszyscy trafimy do nieba. Na to Piecyk, lizus jeden, powiedział, że nie może się już doczekać tego spotkania. Gdy wszyscy wybałuszyli oczy, to warknął, że na szybkim terminie aż tak mu nie zależy.

Ksiądz Marek powiedział, że w szkole jest kółko misyjne. Czemu mi nic nie powiedziałaś i nie kazałaś się zapisać? Czy ja zawsze do wszystkiego muszę dochodzić sam?!

Kocham Cię i nie zapomnij o usprawiedliwieniu,

Polski Ministrant – Nieustraszony Misjonarz

Opowiadanie pochodzi z książki Aleksandry Tabaczyńskiej pt. „Armia księdza Marka”. Można ją nabyć przez internet pod adresem www.facebook.com/Armia-Ksiedza-Marka. Kontakt z autorką: [email protected].

Opowiadanie Aleksandry Tabaczyńskiej pt. „List z wakacji II” z tomiku „Armia księdza Marka” znajduje się na s. 8 sierpniowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 74/2020.

 


  • Od lipca 2020 r. cena wydania papierowego „Kuriera WNET” wynosi 9 zł.
  • Ten numer „Kuriera WNET” można nabyć również w wersji elektronicznej (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) w cenie 7,9 zł pod adresem: e-kiosk.pl, egazety.pl lub nexto.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Opowiadanie Aleksandry Tabaczyńskiej pt. „List z wakacji II” z tomiku „Armia księdza Marka” na s. 8 sierpniowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 74/2020

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Nagroda Fundacji Solidarności Dziennikarskiej dla Aleksandry Tabaczyńskiej z „Wielkopolskiego Kuriera WNET”!

„Za cykl odważnych, szczegółowych i wnikliwych relacji prasowych i internetowych z procesu w najbardziej zagadkowej i dramatycznej dla polskich dziennikarzy sprawie zabójstwa red. Jarosława Ziętary”.

Jolanta Hajdasz, Aleksandra Tabaczyńska

Olu, jesteśmy z Ciebie dumni!

„Za cykl odważnych, szczegółowych i wnikliwych relacji prasowych i internetowych z procesu ochroniarzy firmy Elektromis i byłego senatora Aleksandra Gawronika, sądzonych w najbardziej zagadkowej i dramatycznej dla polskich dziennikarzy sprawie zabójstwa redaktora Jarosława Ziętary. Przez ponad 28 lat wymiar sprawiedliwości nie ukarał nikogo za tę śmierć, a do dziś nawet nie odnaleziono ciała zamordowanego dziennikarza śledczego. Rzetelnie i systematyczne relacje Aleksandry Tabaczyńskiej z kolejnych rozpraw procesu w Poznaniu przypominają tragiczne losy zamordowanego oraz skalę niejasnych powiązań polityki i biznesu z początku transformacji ustrojowej w Polsce” – w ten sposób Jury Główne tegorocznego Ogólnopolskiego Konkursu Dziennikarskiego Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich uzasadniło przyznanie nagrody Fundacji Solidarności Dziennikarskiej Aleksandrze Tabaczyńskiej, naszej koleżance z redakcji „Wielkopolskiego Kuriera WNET”. Rozmawia z nią Jolanta Hajdasz.

Jak przyjęłaś informację o nagrodzie Fundacji Solidarności Dziennikarskiej dla Ciebie?

Aleksandra Tabaczyńska, laureatka Nagrody Fundacji Solidarności Dziennikarskiej 2020. Fot. archiwum prywatne

Przyjęłam ją z wielką radością oczywiście, a także wzruszeniem. Ma ona dla mnie jeszcze dodatkowy wydźwięk, jest po prostu oddaniem szacunku i pamięci młodemu, zamordowanemu dziennikarzowi. Jest swoistym aktem solidarności społeczności zawodowej z krzywdą i okrutnym losem Jarosława Ziętary. Bardzo serdecznie dziękuję wszystkim osobom, które zdecydowały o przyznaniu mi tej nagrody. Dzięki niej kolejny już raz można przypomnieć opinii publicznej o młodym dziennikarzu, który za swoją pracę zapłacił życiem. Ta historia bowiem od blisko 28 lat wciąż trwa.

W uzasadnieniu nagrody jury napisało, iż jest to nagroda „za cykl odważnych, szczegółowych i wnikliwych relacji prasowych i internetowych z procesu ochroniarzy firmy Elektromis i byłego senatora Aleksandra Gawronika sądzonych w najbardziej zagadkowej i dramatycznej dla polskich dziennikarzy sprawie zabójstwa redaktora Jarosława Ziętary”. Co Ty na to?

Mogę tylko jeszcze raz podziękować i zapewnić, że jestem bardzo wdzięczna za te słowa. Relacje, które publikuje Centrum Monitoringu Wolności Prasy Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich na swoich stronach oraz artykuły w „Kurierze WNET” to próba udokumentowania zeznań świadków, a więc tego, co słyszy skład sędziowski. Słowa i całe historie wybrzmiewające na sali sądowej zostaną przez sąd ocenione pod względem wiarygodności, a oskarżeni – osądzeni.

Przy okazji zeznań świadków powstaje obraz, jak budowała się w Poznaniu gospodarka rynkowa.

Przedsiębiorstwo Elektromis, którego działalnością interesował się Jarosław Ziętara, zostało założone w roku 1987, a więc na dwa lata przed transformacją ustrojową w Polsce. Pierwsze hurtownie rozpoczęły działać już w 1990 roku i w krótkim czasie została stworzona cała sieć hurtowni Elektromis. W tamtym momencie była największą siecią hurtowni w Polsce. Proces pokazuje między innymi, kto tworzył środowisko wokół i w samym Elektromisie – okazuje się, że głównie osoby związane z Milicją Obywatelską, Służbą Bezpieczeństwa, ZOMO, a nawet ówczesną prokuraturą czy klubem sportowym także związanym z policją. Czy ludzie tworzący ten światek byli w stanie skrzywdzić innych, stojących na drodze ich rozwoju finansowego? Moim zdaniem – z pewnością tak.

Kiedy po raz pierwszy usłyszałaś historię zamordowanego dziennikarza?

W 1992 roku, z doniesień telewizyjnych. Wtedy to były jeszcze informacje o zaginięciu Jarka Ziętary, które można było przeczytać w prasie czy obejrzeć w poznańskiej telewizji. Te obrazy sprzed lat wróciły do mnie szczególnie, gdy tuż przed procesem „ochroniarzy” przeczytałam książkę kolegów Jarosława Ziętary: Piotra Talagi i Krzysztofa Kaźmierczaka Sprawa Ziętary. Zbrodnia i klęska państwa, nagrodzoną w 2015 roku przez jury konkursu SDP.

Dlaczego zainteresowałaś się tym tematem?

Dobrze pamiętałam emocje, które wywoływał jeszcze na początku lat dziewięćdziesiątych. Jednak gdyby nie to, że procesy sądowe zostały objęte obserwacją przez CMWP SDP, nie wróciłabym aż tak szczegółowo do tragicznego losu poznańskiego reportera. Warto też dopowiedzieć, że Stowarzyszenie Dziennikarzy Polskich od lat czynnie wspiera wszystkie działania, które służą wyjaśnieniu tej sprawy. Uhonorowany został też Społeczny Komitet im. Jarosława Ziętary.

Dzięki objęciu obserwacją procesu „ochroniarzy” i Aleksandra G., jest ogromna szansa, że to, czego nie zdążył opisać Ziętara, zostanie jednak opublikowane nie tyle w formie artykułów śledczych, ale relacji z sali sądowej.

Które z zeznań wydają Ci się najważniejsze?

Zeznania Macieja B. ps. Baryła z pewnością robią wrażenie. Mam tu na myśli nie tylko ich treść, która poraża, ale także sam sposób przekazu. Stara się on za wszelką cenę przekonać sąd, a także dziennikarzy, że mówi prawdę, uwiarygadniając swoje słowa wieloma szczegółami. Z pewnością Baryła jest na swój sposób charyzmatyczny. Jednak najmocniej poruszył mnie jego ostatni apel do dziennikarzy, wygłoszony podczas styczniowej rozprawy przeciwko Aleksandrowi G. Brzmiał on tak: „Ja nie pogrążyłem żadnego bandziora czy gangstera, tylko klawisza i ubeka. Bił ludzi. Był dobry w biciu ludzi, gdy był klawiszem. Ciągle piszecie najbogatszy, senator, a to klawisz i ubek. Jego pogrążyłem”.

Pozostali świadkowie to także w zdecydowanej większości albo osoby karane, albo odsiadujący właśnie wyrok więźniowie, którzy przyjeżdżają w asyście policji. Mają – średnio – pięćdziesiąt lat lub więcej i masę własnych kłopotów, tak że obserwujący proces dziennikarze są dla nich najmniejszym problemem.

Na jakim etapie jest sprawa? Kiedy zapadnie wyrok?

Obecnie przed Sądem Okręgowym w Poznaniu toczą się dwie sprawy. Jedna to tak zwany „proces ochroniarzy”. Oskarżonymi są bowiem dwaj byli ochroniarze nieistniejącego obecnie poznańskiego holdingu Elektromis. Mirosława R. pseudonim Ryba i Dariusza L. pseudonim Lala obwinia się o uprowadzenie, pozbawienie wolności i pomocnictwo w zabójstwie poznańskiego dziennikarza Jarosława Ziętary. Obaj oskarżeni nie przyznają się do winy. Rozprawy trwają od stycznia 2019 roku. Ze względu na pandemię odwołano zaplanowane w 2020 roku posiedzenia, które mają być wznowione we wrześniu.

Druga sprawa to trwający od 2016 roku proces, w którym oskarża się Aleksandra G. o podżeganie do zabójstwa poznańskiego dziennikarza. Oskarżony nie przyznaje się do winy. Rozprawy również zostaną wznowione we wrześniu.

W listopadzie 2019 roku Prokuratura Krajowa, Małopolski Wydział Zamiejscowy Departamentu do Spraw Przestępczości Zorganizowanej i Korupcji Prokuratury Krajowej w Krakowie podała, że umorzyła postępowanie w sprawie zabójstwa Ziętary wobec niewykrycia sprawców. Innymi słowy, nie można postawić zarzutu zamordowania, bo człowiek, który zadał śmiertelny cios Jarkowi, nie żyje. Miał to być rosyjskojęzyczny gangster.

Z tego wynika jasno, że na wyroki z pewnością jeszcze długo poczekamy.

Czy jest szansa, że poznamy prawdę o śmierci Jarka?

Procesy, które toczą się przed sądem okręgowym w Poznaniu, mają odpowiedzieć na pytania: czy Aleksander G. podżegał do zabójstwa Jarosława Ziętary oraz czy ochroniarze „Lala” i „Ryba” brali udział w uprowadzeniu dziennikarza, którego następnie przekazali mordercom. I mam nadzieję, że w tym zakresie otrzymamy odpowiedź nie budzącą wątpliwości.

Jest jeszcze jeden wątek tej sprawy, który na sali sądowej wybrzmiewa w szczątkowej formie albo wcale. Jarosław Ziętara „czekał” na swoją śmierć, według „Baryły”, trzy dni. Myślę, że był pewien, że ktoś się o niego upomni. Miał prawo liczyć nie tylko na rodzinę czy kolegów – tu się nie zawiódł – ale przede wszystkim na policję i służby specjalne, z którymi miał kontakty. Nic takiego się nie stało. Ktoś jednak powinien się z tego wytłumaczyć.

Jak trafiłaś do dziennikarstwa? Czym prywatnie i zawodowo zajmujesz się na co dzień?

Ukończyłam Uniwersytet Przyrodniczy w Poznaniu i przez 10 lat pracowałam w zawodzie. W międzyczasie rodziły się dzieci i może zabrzmi to banalnie, ale pracowałam w domu, zajmując się rodziną. Studia podyplomowe dziennikarskie skończyłam, mając już czworo dzieci. Zaczęłam publikować, podejmując tematykę społeczną i historyczną dotyczącą społeczności, wśród której mieszkałam. Publikowałam swoje teksty od prasy parafialnej przez tygodniki, dwutygodniki, miesięczniki, a nawet kwartalniki społeczno-kulturalne. Angażowałam się w życie społeczne, które następnie opisywałam. Tak trafiłam do „Kuriera WNET”, konkretnie do jego wydania poświęconego Wielkopolsce.

Reasumując, nie mam za sobą błyskotliwej kariery dziennikarskiej, raczej zwykłą, żmudną pracę w terenie. Jednak lat bycia mamą na pełen etat nie zamieniłabym nigdy na żaden sukces zawodowy. I wszystkim matkom, które teraz „siedzą z dziećmi w domu”, dedykuję tę nagrodę. Być może teraz omija was wiele szans, ale z pewnością przyjdą następne.

Kim dla Ciebie jest dziennikarz, jaka jest misja tego zawodu? A może jej nie ma, może to tylko sposób na zarabianie pieniędzy, zawód jak każdy inny?

Podejście do etyki dziennikarskiej niestety odzwierciedla spory światopoglądowe w społeczeństwie. Tak oczywiście nie powinno być. Dziennikarz ma służyć swoją pracą wspólnemu dobru, a nie ochraniać jakiekolwiek interesy; czyli prawda, obiektywizm i pokora to podstawowe wytyczne w tej pracy. Lubię powiedzenie „słowo napisane, nieszczęście zasiane”. To działa jak przestroga.

Zbiór opowiadań Aleksandry Tabaczyńskiej pt. „Armia księdza Marka”. Można go nabyć przez internet: www.facebook.com/Armia-Ksiedza-Marka. Kontakt z autorką: [email protected].

Jesteś także autorką fantastycznych, wesołych opowiadań z życia ministrantów, pt. Armia księdza Marka, które drukujemy na lamach Wielkopolskiego Kuriera WNET i które zostały wydane w formie książki. Opowiadania uderzają autentyzmem i niebanalnym humorem. Skąd się biorą te anegdoty?

Inspiracją byli moi chłopcy, którzy przez kilka lat służyli przy ołtarzu. Większość postaci występujących w tych opowiastkach to prawdziwi ministranci. Jest to niezwykle wesoła i dynamiczna wspólnota w Kościele katolickim, a rzadko opisywana. Ministranci są oczywistością dla wiernych i mało kto się nad tym zastanawia. Dlatego chciałabym też bardzo, żeby w dalszym ciągu tworzyli ją tylko chłopcy. Moim zdaniem, gdy pojawią się dziewczyny, zawsze uczesane, wymyte i świetnie zorganizowane, to bardzo szybko wygryzą biednych chłopaków.

Czego sobie życzysz? Jako dziennikarka i jako osoba prywatna, żona i matka czwórki dzieci?

Jak każdy, mam wiele marzeń i planów. Chyba takie najważniejsze, to nie zmarnować otrzymanego życia i zasłużyć sobie na Niebo. A dziennikarsko – cudnie byłoby się jeszcze na coś przydać.

Wywiad Jolanty Hajdasz z Aleksandrą Tabaczyńską, laureatką Nagrody Fundacji Solidarności Dziennikarskiej, pt. „Olu, jesteśmy z Ciebie dumni!”, znajduje się na s. 1 i 6 lipcowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 73/2020.


 

  • Od 2 lipca „Kurier WNET” wraca do wydania papierowego w cenie 9 zł.
  • Ten numer „Kuriera WNET” można nabyć również w wersji elektronicznej (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) w cenie 7,9 zł pod adresem: e-kiosk.pl, egazety.pl lub nexto.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Wywiad Jolanty Hajdasz z Aleksandrą Tabaczyńską, laureatką Nagrody Fundacji Solidarności Dziennikarskiej, pt. „Olu, jesteśmy z Ciebie dumni!” na s. 1 lipcowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 73/2020

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

„Fajne popołudnie” – opowiadanie o przygodach ministrantów, z tomiku Aleksandry Tabaczyńskiej „Armia księdza Marka”

Jak to się stało, że chociaż sześciu ministrantów wyszło z domu na angielski, czterech na trening kosza, dwóch do szkoły muzycznej, a każdy miał jakieś lekcje – wszyscy spędzili fajne popołudnie?

Aleksandra Tabaczyńska

Fajne popołudnie

Okładka książki Aleksandry Tabaczyńskiej pt. „Armia księdza Marka”. Rys. Elżbieta Kowalska

Gdy wracałem ze szkoły do domu, bardzo straszny morderca wychrypiał mi do ucha:

– Słuchaj, mały, masz tu kota. Zaopiekuj się nim albo z kotem koniec!

W rękach trzymałem ślicznego, malutkiego kocurka, który wyglądał prawie jak tygrysek. Pędem poleciałem do domu i od wejścia zacząłem krzyczeć:

– Mamo, mamo, zobacz, co mi dał jeden morderca! – Mama spojrzała groźnie i: – No nie! To jest kot!

– Nazwałem go Deserek i muszę o niego dbać, bo inaczej z kotem koniec. Nauczę go sztuczek, będzie ci przynosił buty, nic a nic nie drapie, tylko cichutko mruczy.

– Uprzedzałam cię wiele razy, że nie życzę sobie żadnych zwierząt w domu. Przyniosłeś już żabę, cały słoik os, ślimaki, nawet dżdżownice i zawsze był z tego dramat. Nie ma mowy!

– Nigdy niczego mi nie wolno! – zawołałem. – Rodzice kolegów pozwalają im na wszystko, tylko ja nic nie mogę! – Świetnie – ucieszyła się mama – jeśli twoim kolegom wszystko wolno, to daj kota któremuś z nich.

Pobiegłem do Piecyka, pokazałem mu kotka, ale Piecyk stwierdził, że taki kot może zdziczeć, a to jest niebezpiecznie zaraźliwe. Do tego łazi po kuchni i zjada smakołyki, więc nie będzie ryzykował. Piecyk to jednak dobry kumpel i poszedł ze mną dalej szukać opiekuna dla Deserka. Po drodze spotkaliśmy Cykusia, tego najmniejszego ministranta. Rozpłakał się, jak usłyszał historię kotka, ale w domu ma apetycznego ptaszka w klatce i nie chce go stresować. I tak dotarliśmy do Kefira, który bardzo chętnie wziął od nas kicię, ale zanim jeszcze odeszliśmy od drzwi, usłyszeliśmy krzyki jego mamy i Kefir pędem razem z Deserkiem wybiegł z domu. Szyszkę i Lornetę spotkaliśmy, idąc do naszego prezesa Neptuna. Chłopaki bardzo się przejęli losem kocurka, więc też dołączyli do nas.

Otworzył nam tata Neptuna. – O, jaki miły kotek – uśmiechnął się. Prezesa nie było, ale powiedzieliśmy, w czym rzecz, to znaczy, że z kotem może być koniec. Deserek nie mógł niestety zostać u Neptuna, bo on już ma bardzo wrażliwego dachowca, który mógłby dokuczać naszemu. Tata Neptuna zna się na zwierzętach, podarował nam różne witaminy i inne kocie środki. Poradził też, żebyśmy poszli do zastępcy prezesa ministrantów.

Ruszyliśmy w drogę, a idąc do Loka, spotkaliśmy jeszcze kilku chłopaków. Nikt nie mógł zaopiekować się Deserkiem, za to wszyscy chcieli pomóc znaleźć mu dom.

Drzwi otworzył Lok, nie zdziwił się na nasz widok, tylko powiedział, że cały dzień czuł niepokój i teraz rozumie, skąd ten strach.

– To jest Deserek i ja ci go daję – powiedziałem, wręczając mu kota. – Pije mleczko, będzie ci przynosił buty, raczej nie zjada smakołyków i łatwo uczy się sztuczek.

Rys. Elżbieta Kowalska

W mieszkaniu Loka oprócz jego rodziny żyje sobie bardzo wesolutki piesek, podobno obronny, choć nieduży. Nie ma się co łudzić, że ten pies polubi Deserka, ale od mamy Loka dostaliśmy na pociechę kocią poduszkę do spania.

Lok jest fajnym prezesem, kilka razy westchnął, ale zaprowadził nas do jednej pani, która bardzo lubi kotki. Pani Anka ucałowała wszystkich, pokroiła całą blachę ciasta z galaretką i każdego poczęstowała. Sama chętnie zaopiekowałaby się Deserkiem, ale ma już rodzinę kotów, i to bardzo zazdrosnych. Pocieszyła nas, że na pewno znajdziemy kogoś odpowiedniego dla kici i podarowała specjalny wiklinowy kosz, do którego pasuje poduszka.

Mieliśmy już witaminy, kosz z poduszką, ale nie mieliśmy opiekuna. Cykuś chlipał, że z kotem koniec. Lok też wydawał się zmartwiony, miał jakieś plany na wieczór i bał się, że nic z tego.

Poszliśmy na skwerek koło kościoła, żeby zastanowić się, co dalej z Deserkiem. Po drodze pytaliśmy w sklepach i napotkanych znajomych, ale nikt nie chciał naszego kotka, za to zebraliśmy jeszcze jedzenie w puszkach, specjalne kocie zabawki i wstążeczkę na szyję.

Na skwerku dwóch naszych ministrantów-fotografów akurat robiło zdjęcia, więc pokazaliśmy im kotka. Peryskop powiedział, że od czasu, kiedy przyniósł do domu zaskrońca, woli nie poruszać tematu zwierząt, a Statyw zawołał:

– O, jaki świetny kocurek, idealny na pasztet! Musiałby tylko trochę skruszeć.

Zatkało nas, a Cykuś rozbeczał się na dobre i chociaż Statyw powiedział: – No co wy, chłopaki, na żartach się nie znacie? – postanowiliśmy, że nie dostanie Deserka.

Bawiliśmy się z kicią na skwerku, a Lok zapytał, jak to jest, że my wszyscy mamy wolne popołudnie. Okazało się, że sześciu wyszło z domu na angielski, czterech na trening kosza, dwóch do szkoły muzycznej, a reszta różnie, ale każdy miał jakieś lekcje.

– To co wy tu robicie?! Wasi rodzice myślą, że jesteście na zajęciach!

Na to Piecyk – ten to zawsze coś zbroi – powiedział, żeby Lok się o nas nie martwił, bo wszyscy powiemy rodzicom, że byliśmy pod jego opieką. Lok pobladł i tak się zdenerwował, że płakał już nie tylko Cykuś. A potem spytał mnie, bardzo srogim głosem, skąd mam tego kota.

Przyznałem się, że kicię dał mi kolega, który ma kotkę Kawiarenkę, która ma małe kociątka (Śmietankę, Kawkę, Precelka i Deserka). Historię z mordercą wymyśliłem, bo mi się podobała i była fajniejsza od prawdy.

– I nie ma się o co tak wnerwiać – zakończyłem – bo w końcu powiedziałem prawie pół prawdy.

Lok kazał nam usiąść, uważnie wysłuchać tego co powie i zapamiętać do śmierci.

– Nie ma pół prawdy, bo pół prawdy to całe, powtarzam, całe kłamstwo. I każdy, kto dziś nie poszedł tam, gdzie kazali mu rodzice, zasłużył na karę. Po powrocie do domu wszyscy uczciwie macie powiedzieć, co robiliście.

Nagle podszedł do nas ksiądz Marek.

– Co to, chłopaki, jakaś zbiórka w plenerze? O czymś zapomniałem?

– Mamy dla księdza ślicznego kotka! – zawołałem. – Nie zjada smakołyków, nie dziczeje, nie dał mi go żaden morderca, będzie przynosił papcie i bardzo łatwo uczy się sztuczek!

Ksiądz Marek to ma szczęście, dostał najfajniejszego parafialnego kota w całej diecezji, i to z wyposażeniem.

A my, w nagrodę za to, że w październiku nikt nie opuścił swojego dyżuru i każdy ministrant był choć raz na różańcu oraz nikt nie dostał pały z matmy (dwóch najgorszych ma dwa plus), za zgodą księdza Marka z piątku na sobotę śpimy na plebanii.

Zauważyliśmy tylko, że Lok był jakby wyczerpany. Zawsze tak jest, że jak ksiądz Marek chce nam zrobić niespodziankę, to starsze chłopaki smęcą. Loka to już zupełnie nie rozumiem, przecież spędził z nami takie fajne popołudnie.

Opowiadanie pochodzi z książki Aleksandry Tabaczyńskiej pt. „Armia księdza Marka”. Można ją nabyć przez internet: www.facebook.com/Armia-Ksiedza-Marka. Kontakt z autorką: [email protected].

Opowiadanie Aleksandry Tabaczyńskiej „Fajne popołudnie”z tomiku pt. „Armia księdza Marka” znajduje się na s. 8 czerwcowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 72/2020.

 


  • Już od 2 lipca „Kurier WNET” na papierze w cenie 9 zł!
  • Ten numer „Kuriera WNET” można nabyć jedynie w wersji elektronicznej (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) w cenie 7,9 zł pod adresem: e-kiosk.pl, egazety.pl lub nexto.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.

O wszelkich zmianach będziemy Państwa informować na naszym portalu i na antenie Radia Wnet.

Opowiadanie Aleksandry Tabaczyńskiej „Fajne popołudnie”z tomiku pt. „Armia księdza Marka” na s. 8 czerwcowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 72/2020

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Kolejne opowiadanie z tomiku „Armia księdza Marka”/ Aleksandra Tabaczyńska, „Wielkopolski Kurier WNET” 71/2020

Wszystko szło zgodnie z planem. Niestety wpałaszowaliśmy tort i ciasta jak zwykle w piętnaście minut, a na naszych ubraniach można było dokładnie zobaczyć, co kto jadł i w jakiej kolejności.

Aleksandra Tabaczyńska

Ksiądz Marek ma imieniny

Na zbiórce Neptun ogłosił, że ksiądz Marek ma imieniny i z tej okazji urządzimy specjalne przyjęcie dla księdza i dla nas. Bardzo się zdziwiłem, bo nie sądziłem, że księża mają imieniny.

– Proszę, słucham, jakie macie propozycje, aby ta uroczystość była godna naszego duszpasterza, którego tak kochamy? – zakończył prezes.

Kefir zawołał, że powinniśmy urządzić przedstawienie. Bardzo spodobał nam się ten pomysł, ale tylko jasełka przyszły nam głowy, a to nie pasuje. A zresztą i tak nikt nie będzie chciał być Dzieciątkiem czy bydlątkami. Pasterzy i Trzech Króli to byśmy jeszcze zagrali, ale innych postaci to absolutnie nie.

Sztanga, kolega, co ćwiczy podnoszenie ciężarów, zaproponował, żeby urządzić cyrk. Ten pomysł jeszcze bardziej nam się spodobał i byliśmy pewni, że księdzu Markowi też. Poprosimy panie z różańca, żeby uszyły namiot, a my przygotujemy sztuczki. Cykuś, ten najmniejszy ministrant, zaproponował, że nauczy się żonglować jajkami. Jeśli nawet jakieś mu spadnie, to kotek księdza będzie miał przyjemność. Sprytny ten Cykuś, chociaż taki mały. Kefir mógłby pokazać tresurę dzikich zwierząt, bo jego pies potrafi zrobić sztuczkę, to znaczy udawać zdechłego. Ja przebiorę się w ciuchy taty i będę błaznem, a Sztanga siłaczem. Piecyk – ten to zawsze umie się urządzić – chce przy wejściu do cyrku sprzedawać watę cukrową i orzeszki. To nas zdenerwowało i…

– Może już dość tych bredni – nagle usłyszeliśmy głos Welona, najlepszego ceremoniarza w parafii. Neptun, jego zastępca Lok, Welon i reszta starszych chłopaków gapili się na nas i widać było, że są wnerwieni.

– Cyrk na plebanii odpada! – zadecydował Neptun.

Próbowaliśmy jeszcze go przekonać, że dochód ze sprzedaży orzeszków i waty cukrowej przeznaczymy na potrzeby wspólnoty ministrantów, ale i tak nie przeszło. Prezes zaczął wyznaczać delegację ministrantów do kwiatów. W niedzielę ma być specjalna msza imieninowa w intencji księdza Marka, a przyjęcie w dzień imienin, czyli we wtorek. Oczywiście nikt nie chciał iść w delegacji z kwiatami, bo to jest strasznie babskie, a na dodatek babciowe. Neptun powiedział, że nie da rady inaczej, bo wszystkie grupy duszpasterskie będą składać życzenia i ministranci też muszą. Chłopaków do kwiatów ma wybrać Welon. Na szczęście idą ci, co się najwięcej migali z dyżurów albo byli podpadnięci.

– Panowie, nie ma co dłużej gadać – powiedział Neptun – dzielimy robotę.

Welon jako najlepszy ceremoniarz w parafii ma się zająć przygotowaniem sali i razem z resztą ceremoniarzy i lektorów zorganizować napoje. Seniorzy z kolei – wystarać się o ciasto i coś tam jeszcze, już nie pamiętam, a Lok razem z nami przygotować prezent-niespodziankę. Każda grupa miała teraz osobno ustalać szczegóły. Lok wyglądał, jakby chciało mu się płakać, ale wstał, kiwnął na nas i wyszliśmy do innej sali.

– Macie jakiś pomysł na prezent, tylko bez wygłupów? – spytał Lok bardzo srogim głosem.

Oczywiście, że mieliśmy. Kefir zaproponował nowy komplet miseczek dla kota księdza, podobno są teraz w promocji. Cykuś koniecznie chciał kupić spray na pchły i kleszcze, bo on kiedyś miał kleszcza i na własnej skórze doświadczył, jakie to jest nieprzyjemne. To rzeczywiście musiało być okropne, bo na samo wspomnienie Cykuś się rozpłakał. Kefir chciał wziąć od babci kłębek wełny, żeby sobie Deserek pohasał.

– Przypominam wam, że to ksiądz Marek ma imieniny, a nie jego kot! – huknął Lok. Zawsze, gdy Neptun wyznaczy go do jakieś roboty z nami, robi się trochę nerwowy.

– W takim razie kupmy księdzu chomika, nie jest drogi, ksiądz nie ma jeszcze chomika, a i Deserek nie będzie jedynakiem – wypalił Piecyk, ale to nas nawet nie zdziwiło, bo on zawsze coś zbroi.

– Słuchajcie – westchnął zastępca prezesa ministrantów – zrobimy tak.

Lok nam wyjaśnił, że nie ma co teraz dyskutować, bo jak nas zna, to i tak nic z tego nie będzie. Prezent dla księdza Marka może być symboliczny. O pomoc w wyborze dobrze byłoby poprosić rodziców.

Tu musieliśmy zaprotestować. Wszyscy chcieliśmy dać coś księdzu, a przecież dostać trzydzieści symbolicznych prezentów jest strasznie głupio, to już lepiej jeden, ale prawdziwy. Tamburyn, taki ministrant z IV B, ma wujka księdza i powiedział, że jego wielebny wujek dostaje same długopisy w plastikowych pudełkach i ma ich tak dużo, że mógłby założyć sklep, oraz książki, których ma tak dużo, że mógłby założyć bibliotekę. Jeśli poprosimy rodziców, to na pewno ksiądz Marek dostanie te dwie rzeczy.

Lok zastanowił się i stwierdził, że najlepiej będzie, jeśli każdy kupi albo zrobi coś osobistego, takiego od serca. Ksiądz Marek ucieszy się z każdego dowodu naszej sympatii.

– I jeszcze jedno, panowie – Lok spojrzał na nas bardzo groźnie. – Wszyscy macie przyjść wymyci i odświętnie ubrani! Spójrzcie na siebie: wyglądacie jak banda obdartusów. Ja rozumiem, trening, piłka i tak dalej, ale czemu nie możecie się równo pozapinać, pozawiązywać butów i założyć prosto czapek? Na ubraniach widać wszystko, co dziś zjedliście. Ksiądz Marek jest przyzwyczajony do waszego wyglądu, ale na imieniny może przyjść ksiądz proboszcz, więc niech zobaczy, że chłopaki ze służby liturgicznej to prawdziwa armia żołnierzy, a nie obszarpańców – Lok nie żartował, a nawet się rozkręcał. – I najważniejsze: nie wolno wam rzucać się na ciasto i przede wszystkim na tort. Rozumiecie?! – teraz już krzyczał na nas. – Ostatnio, jak była wigilia ministrancka, to nie dość, że wszystko wcisnęliście w siebie w piętnaście minut, ale jeszcze podkradaliście, zanim zaczęliśmy. Uprzedzam, że zadzwonię do mamy każdego z was i poproszę, żeby wam pomogły w odpowiednim wyglądzie i wymyśleniu prezentu.

Widać było po nim, że jak wpadł na ten pomysł, to mu ulżyło. Prawda jest taka, że załatwił nas na cacy. W dzień imienin, jak tylko wróciłem ze szkoły, to mama zaraz zabrała mnie do fryzjera, gdzie spotkałem Kefira i Sztangę, a Cykuś właśnie wychodził. Gdy wszedłem do sali na plebanii, moi koledzy byli wypucowani i ubrani jak do cioci na imieniny.

Wszystko szło zgodnie z planem. Ksiądz Marek był szczęśliwy, oglądał dokładnie prezenty, które od nas dostał i widać było, że jest bardzo ucieszony. Niestety zapomnieliśmy, że Lok zabronił nam jeść. Wpałaszowaliśmy tort i ciasta jak zwykle w piętnaście minut, a na naszych ubraniach można było dokładnie zobaczyć, co kto jadł i w jakiej kolejności. Zawiedliśmy Loka co do powściągliwości w jedzeniu, ale nie zawiedliśmy w sprawie prezentów. A oto lista:

18 długopisów w pudełkach i 22 książki (to od naszych rodziców, którzy starali się nam pomóc i kupili prezenty tak na wszelki wypadek).

Gwizdek – to ode mnie, wybrałem najgłośniejszy w całym sklepie. Medal pocieszenia za 23 miejsce w rwaniu i 26 w podrzucie, który Sztanga sam osobiście zdobył. Aniołek-ostrzytko od Cykusia, nutella od Kefira – otwarta, ale nienapoczęta, bo nakryłem go w ostatniej chwili. Młotek, niezbędnik do szycia, taki z igłami, łyżka do butów w kształcie węża, wojskowy zestaw grzybiarza, czyli koszyk w panterkę, kapelusz w panterkę i mały nożyk z wbudowanym kompasem, klamerka do nosa (to na basen, jakby ksiądz chciał zrobić nurka), komplet ściereczek do pucowania lusterek samochodowych, zgniatacz do puszek, żołnierzyki (używane, ale w dobrym stanie), gogle (akurat były w promocji), latarka czołowa, plażowy zestaw żartownisia (bardzo wierna imitacja skorpiona i tarantuli).

Piecyk, z nim tak zawsze, podarował księdzu pół butelki płynu do kąpieli. Tłumaczył się, że była cała, a on chciał tylko przetestować, czy ta piana jest rzeczywiście taka sztywna, jak piszą na opakowaniu i czy nie wywołuje uczuleń. Musiał sprawdzić jeszcze drugi raz, bo po pierwszym razie nie zakręcił butelki i bał się, że płyn wywietrzał.

Od Kufla, to taki kolega, co jego tata jest instruktorem jazdy, ksiądz Marek dostał darmowy kupon na naukę jazdy samochodem w kontrolowanym poślizgu, a od starszych chłopaków profesjonalny kosztorys, z prawdziwego biura podróży, na rekolekcje w Egipcie dla jednego księdza i 40 ministrantów.

Książkę Aleksandry Tabaczyńskiej pt. „Armia księdza Marka można nabyć przez internet: facebook.com/Armia-Ksiedza-Marka. Kontakt z autorką: [email protected].

Opowiadanie Aleksandry Tabaczyńskiej pt. „Ksiądz Marek ma imieniny” z tomu „Armia księdza Marka” znajduje się na s. 8 majowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 71/2020.

 


  • Do odwołania ograniczeń związanych z obowiązującym w Polsce stanem epidemii, „Kurier WNET” będzie można nabyć jedynie w wersji elektronicznej (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) w cenie 7,9 zł pod adresem: e-kiosk.pl, egazety.pl lub nexto.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.

O wszelkich zmianach będziemy Państwa informować na naszym portalu i na antenie Radia Wnet.

Opowiadanie Aleksandry Tabaczyńskiej pt. „Ksiądz Marek ma imieniny” z tomu „Armia księdza Marka” na s. 8 majowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 71/2020

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Nowe opowiadanie Aleksandry Tabaczyńskiej z cyklu „Armia księdza Marka”/ „Wielkopolski Kurier WNET” nr 70/2020

Kefir, ten co często płacze, ma nowego brata, a cała armia księdza Marka wyrusza po mrożące krew w żyłach przygody do starego klasztoru filipinów i jego podziemi na Świętej Górze w Gostyniu.

Aleksandra Tabaczyńska

Kefir ma brata

Nowe przygody Armii księdza Marka

Pamięci ks. Jarka Pięty

Hurra!, hurra! Ksiądz Marek postanowił sprawić nam niespodziankę. I gdy dzisiaj przyszliśmy na zbiórkę w sprawie Triduum, obiecał, że zaraz po Wielkanocny pojedziemy na egzotyczny wyjazd, i to z nocowaniem. Hurra!, hurra! To będzie z piątku na sobotę zaraz po świętach. Nie mogę się już doczekać, a ksiądz Marek jest najlepszy na świecie. Zresztą wszyscy ministranci bardzo się ucieszyli, nawet starsi. Ksiądz Marek obiecał im, że nie będą musieli pomagać w pilnowaniu nas, bo to ma być dla nich też przyjemność. Na to Welon, najlepszy ceremoniarz w całej parafii, zaczął marudzić pod nosem, że wystarczy, że jesteśmy w zasięgu jego wzroku i już z automatu staje się nerwowy. Neptun, nasz prezes, spytał, czy ma nam zrobić spis rzeczy do zabrania i czy zadzwonić do naszych rodziców. Ksiądz Marek przerwał Neptunowi i powiedział:

– Panowie, trochę zaufania. Jedziemy na jedną noc. Nawet jak ktoś nie umyje zębów, bo zapomni szczoteczki, to się nic nie stanie. Poza tym jest już ciepło, więc bardzo proszę bez nerwów. Wracamy do Triduum. Jest wiele do zapamiętania i wiele do zrobienia. Tu są listy i w międzyczasie proszę się wpisywać na adorację Grobu Pańskiego i na dyżury w Niedzielę Wielkanocną. Wiem, że większość z was będzie na rezurekcji, ale w niedzielę kapłan przy ołtarzu nie może być sam…

– Chłopaki! – nagle groźnie zahuczał Lok, zastępca naszego prezesa ministrantów. – Każdy z was zaraz po mszy świętej w Wielki Czwartek idzie do domu i zostawia w nim komżę. – Zrozumiano?! Wprost z kościoła do domu, a dopiero potem na piłkę czy inne pałętanie się. Przez całe Triduum macie być odprasowani i odświętni. Zwykle już w Wielki Piątek alby są ućmoruchane i wymięte, w sobotę to już katastrofa, a o rezurekcji nawet nie wspomnę.

Bazylika na Świętej Górze w Gostyniu | Fot. Jakub Zasina, CC A-S 2.5, Wikipedia

Tu musieliśmy wszyscy zaprotestować. To było bardzo niesprawiedliwe, a poza tym wiadomo, że jak po mszy wrócimy do domu, to mama nigdzie nas nie puści i trzeba będzie sprzątać na święta swój pokój albo inne ceregiele. Uratował nas jak zawsze ksiądz Marek, bo zgodził się, żebyśmy w Wielki Czwartek zostawili nasze rzeczy u niego na wikariacie. W zakrystii nie było można, bo siostra zakrystianka absolutnie nie chciała nawet o tym słyszeć.

Najważniejsze jednak, że wyjeżdżamy. Autokar miał na nas czekać już o siódmej rano. Welon wyjaśnił nam, że tak się tylko mówi: „czekać”. I uprzedził, że punkt siódma zostaną odpalone silniki i ruszamy. I nikt nie będzie się cackał ze spóźnialskimi.

Nie mogłem spać całą noc. Przed północą przyszła mama i zabrała mi telefon. Cały czas patrzyłem w ekran, żeby nie przegapić godziny. Po jakiejś chwili, nie wiem dokładnie kiedy, wstałem i pędem poleciałem do sypialni rodziców, żeby tam sprawdzić czas. Na ścianie wysoko wisi taki duży zegar z kwiatem w tle. Ta roślina okropnie przeszkadza i trudno jest dobrze zobaczyć godzinę, bo wskazówki mylą się z łodygą. Zapaliłem więc światło, żeby dokładnie zobaczyć.

– Co jest, synek? – usłyszałem głos taty.

– Sprawdzam czy nie zaspaliśmy – odpowiedziałem. Okazało się, że było dopiero osiem po drugiej i kazali mi wrócić do łóżka. Przychodziłem zobaczyć, która godzina, jeszcze trzy razy: za dziesięć trzecia, trzy po wpół do czwartej i ostatni raz chwileczkę przed piątą. Wtedy mama wstała i poszła ze mną do mojego łóżka. Obudził nas tata pięć po wpół do siódmej. Tego dnia cała rodzina zaspała. To znaczy wszyscy na wszystko się spóźnili oprócz nas: mamy i mnie, bo kościół jest bardzo blisko.

W autokarze wszyscy mieliśmy świetny humor tylko Kefir przyszedł wnerwiony jak nie wiem co. Okazało się, że Kefir ma nowego brata. W środę jego mama wróciła z tym knypkiem do domu i Kefir się strasznie wnerwia. Dziwne, bo właściwie wszyscy ministranci mają rodzeństwo, choć większość jest najmłodsza w rodzinie. Tak samo Kefir ma starsze rodzeństwo.

Sztanga – ten kolega, co trenuje ciężary – powiedział, że wcale się Kefirowi nie dziwi, że się nie cieszy. Jak u nich urodził się jego brat, to jak go przynieśli do domu, Sztanga myślał, że tylko na popołudnie. A okazało się, że on zostaje na zawsze. Mało tego, jak ten mały się darł, to cała rodzina leciała mu na ratunek. A jak Sztanga tylko krzyknął, to zaraz miał drakę.

Piecyk – ten to zawsze coś palnie – dodał, że jego starszy brat do dzisiaj rodzicom wypomina, że jak Piecyk był mały, to było OK, bo mieszkał z nimi. A jak tylko trochę podrósł, to wtrynili Piecyka jego bratu do pokoju, o co on ma ciągle pretensje. Kefir, jak to usłyszał, jeszcze bardziej się zdenerwował i powiedział, że on sobie nie da tego konusa wtrynić.

Właściwie to Piecyk ma rację. Ja mam starszego brata, starszą siostrę i młodszego brata. I najpierw mieszkałem z bratem, a jak się urodził ten najmłodszy, to się przeprowadziliśmy. Ci starsi dostali swoje pokoje, a mi wcisnęli mikrusa.

Tak się zagadaliśmy, że droga minęła nam szybko. Okazało się, że będziemy nocować w klasztorze księży filipinów na Świętej Górze w Gostyniu. Tego nikt się nie spodziewał. Przy furcie, tak się tam nazywa wejście, taka jakby recepcja, czekał na nas kapłan. Ubrany był podobnie jak ksiądz Marek, ale trochę inną miał sutannę. Nie umiem tego dokładnie wytłumaczyć. Ojciec Jarek tak bardzo ucieszył się, że przyjechaliśmy i taki był wesoły, że nawet Kefir zapomniał o swoim berbeciu. Ojciec Jarek w ręce trzymał pacynkę, Bazyla, która do nas mówiła śmiesznym głosem.

Najpierw poszliśmy do kościoła przywitać się z Panem Jezusem. I tam zostaliśmy chwilę, a ojciec Jarek razem z Bazylem opowiadał różne ciekawostki i śmieszne historie. Potem wyszliśmy na zewnątrz. Pod gmachem świątyni jest ogromna piwnica i można do niej wejść. Stanęliśmy przy schodach, które prowadziły w dół, a na ich końcu były otwarte drzwi. Ojciec Jarek zawołał:

– Ojcze Klemensie!, ojcze Klemensie! – a po chwili ukazał się w nich jakiś ksiądz w zakurzonej sutannie i z dość groźną miną. Zatkało nas. Wyjątkowo ostrożnie zeszliśmy na dół.

Ale już zupełnie nikt się nie spodziewał, że tam, w tych podziemiach, są trumny zmarłych mnichów. Bazyl swoim śmiesznym głosem spytał, czy ten ksiądz Klemens się nie boi tam przebywać. A on na to: – Jak żyłem, to się bałem. Czy ktoś chce pójść ze mną zwiedzić podziemia?

Straszny raban się zrobił. Co prawda ksiądz Marek, ojciec Jarek i Klemens zaczęli nam wyjaśniać, że to był tylko żart, ale o zwiedzaniu nie było mowy. Cykuś, ten najmłodszy ministrant, prawie się rozpłakał, Piecyk powiedział, że do kitu taki wyjazd, jeśli mamy chodzić po piwnicach, my też potwierdziliśmy, że absolutnie nie wolno nam wchodzić do podziemi i wykopów, a Kefir, że nie będzie ryzykował, bo ma młodszego brata i musi go wychować. Ostatecznie weszło tylko kilku starszych lektorów, ceremoniarzy i oczywiście Neptun i Lok. Po chwili większość z krzykiem pędem wyleciała, bo ktoś niechcący zgasił światło.

I tak było cały dzień. Świetnie się bawiliśmy, śpiewaliśmy i jedliśmy pyszne jedzonko, a nawet smakołyki. Wieczorem, gdy wszyscy szykowali się do spania w dwóch dużych połączonych pokojach, to Bazyl tym swoim śmiesznym głosem powiedział, żebyśmy się nie bali, jak kogoś w nocy zobaczymy na korytarzu. To są dawni ojcowie, ale wszyscy bardzo mili. Struchleliśmy. A ksiądz Marek zawołał:

– Żart, panowie to był tylko żart! Ojcze Jarku, proszę już bez takich dowcipów na noc, bo będzie ciężko.

Nie wiem, co to znaczy, ale w tym samym momencie przybiegł jeden ze starszych ministrantów i wystraszony jak nie wiem co, powiedział, że ktoś leży nieruchomo w wannie, w łazience na piętrze. Wszyscy się poderwaliśmy, nikt nie chciał zostać w sali, i całą ferajną polecieliśmy do tej łazienki. Na szczęście się okazało, że ojciec Klemens namoczył sobie w wannie pranie, które w wodzie nabrało kształtu spodni i swetra. I z daleka rzeczywiście mogło się wydawać, że ktoś w niej leży.

Gdy wracaliśmy rano, Kefir znów stracił humor. Odgrażał się, że nie ma mowy, żeby mikrus zamieszkał w jego pokoju. Wściekał się, że jak już muszą mieć w rodzinie coś żywego, to on by wolał psa albo nawet chomika. I że nie da się uciszać, nie odda swoich pluszaków ani klocków, ewentualnie tylko za małe ubrania. Spytaliśmy, jak ten jego brat ma na imię. Nie usłyszałem nawet odpowiedzi, gdy inni zaczęli chichotać. A Kefir rzucił się na nich z pięściami. Tłumaczył potem księdzu Markowi, że nie pozwoli śmiać się ze swojej najbliższej rodziny. Gdy zajechaliśmy na plac przed kościołem, na Kefira czekała jego mama z wózkiem, a w środku leżał ten berbeć. Myśleliśmy, że Kefir będzie obrażony, a on nie tylko bardzo się ucieszył, ale do tego był niesamowicie dumny.

Ustawił nas wszystkich w kolejce. Pierwszy stał ksiądz Marek, dalej Neptun, Lok i Welon, a później mogliśmy się ustawiać jak kto chce. I każdy pojedynczo mógł zajrzeć do wózka. Kefir zabronił nam się nachylać, żebyśmy nie dmuchali na mikrusa. Chociaż nie wiem, kto by tam chciał na niego dmuchać.

Wyjaśnił nam też, że chociaż mały ciągle leży, to ma obie nogi. Naprawdę śmieszny ten Kefir.

A nasz egzotyczny wyjazd był po prostu świetny. Wszyscy młodsi ministranci pierwszy raz byli w prawdziwym klasztorze i pierwszy raz widzieli prawdziwych mnichów. Mamy zaproszenie na lato na dłuższy egzotyczny pobyt. Hura!, hura!

Opowiadanie Aleksandry Tabaczyńskiej pt. „Kefir ma brata” znajduje się na s. 10 kwietniowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 70/2020, gratis.kurierwnet.pl.

 


Do odwołania ograniczeń w kontaktach, związanych z obowiązującym w Polsce stanem epidemii, „Kurier WNET” wraz z wydaniami regionalnymi naszej Gazety Niecodziennej będzie dostępny jedynie w wersji elektronicznej, BEZPŁATNIE, pod adresem gratis.kurierwnet.pl.

O wszelkich zmianach będziemy Państwa informować na naszym portalu i na antenie Radia Wnet.

Artykuł Aleksandry Tabaczyńskiej pt. „Kefir ma brata” na s. 10 kwietniowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 70/2020, gratis.kurierwnet.pl

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

„Musztra”. Rady z przymrużeniem oka – nie tylko dla dziesięcioletnich ministrantów. Opowiadanie Aleksandry Tabaczyńskiej

Nie wolno nam ziewać w czasie mszy, a gdyby komuś się zachciało, to mamy całą instrukcję, co zrobić. – Mów, synku. Może też skorzystam – mama chyba żartowała, ale nie byłem pewny, więc odpowiedziałem.

Aleksandra Tabaczyńska

Musztra

Jestem ministrantem od niedawna. Mamy fajnego księdza opiekuna, fajnego prezesa ministrantów, tylko jednego fajnego zastępcę prezesa, bo drugi już nie jest fajny, fajne zbiórki, fajne… Tak sobie rozmyślałem, szykując się na mszę świętą, gdy usłyszałem głos mamy:

– Co robisz tyle czasu w tej łazience?

– Myję się! – odkrzyknąłem i otworzyłem drzwi.

–Tak długo? Coś się stało? – mama, jak zwykle, była zaniepokojona.

– Szkoda gadać, Neptun – wiesz, mamo, nasz prezes – strasznie ciśnie. Powiedział, że obowiązkowo na mszę mamy przychodzić z wyczyszczonymi butami i wymyci. Bardzo dobitnie kazał się trzymać tej kolejności: najpierw buty, potem ręce i dziób. Na niektórych z nas to nawet dziwnie patrzył.

– Może będą nawet kary? – zmartwiła się mama. – Pucuj się, synku, pucuj.

– Jakie kary? – prawie rozśmiałem się. – Traktuję to jako normalkę. Ale, mamo, wiesz, co jest nagrodą? Neptun powiedział, że każdy, kto będzie przestrzegał Musztry Armii Liturgicznej, zajmie I albo II miejsce. Innych miejsc nie będzie, czyli wszyscy wygrają – tłumaczyłem dalej. – Pierwszą nagrodą jest to, że prezes wszędzie zaświadczy, że jest twoim kumplem. Jak go spotkasz w mieście, to się z tobą przywita jak z kolegą ze służby. A najlepszych nawet odwiedzi w szkole na dużej przerwie i zrobi „szacun”. Tacy świetni mają być też dla nas wszyscy starsi ministranci.

Dziwny był ten konkurs. W pierwszej chwili myśleliśmy, że prezes chce nam jakiś obciach zrobić w szkole, więc powiedzieliśmy, że nikt już nie wita się „szacun”, tylko „siema, Eniu, witam, co tam?!” I wiecie, co Neptun zrobił, nie uwierzycie: westchnął i powiedział, że niech będzie.

– Dla takiej nagrody warto się umyć – usłyszałem głos mamy pełen podziwu, tylko nie wiem dla kogo. – A na czym polega ta musztra? – pytała dalej.

– To trening żołnierski, którego celem jest wyszkolenie ministrantów w sprawnym i równoczesnym wykonywaniu komend – wyjaśniałem. – Trening obejmuje szkolenie pojedynczych żołnierzy, czyli sprawne zajmowanie miejsca w szyku podczas zbiórek (między innymi w szeregu, dwuszeregu, kolumnie marszowej), marsz równym krokiem, zwroty w miejscu i podczas marszu oraz oddawanie honorów, czyli klękanie. – Czułem się dumny, gdy to wszystko wyrecytowałem.

– Brzmi bardzo profesjonalnie – zauważyła z uznaniem mama. – A co jest drugą nagrodą?

– Masakra. Indywidualne szkolenie u najlepszego ceremoniarza, Welona, z którym nawet ksiądz biskup konsultuje, co ma być w kolejności na mszy. Już ostatnio u niego zdawaliśmy śpiewanie kolęd przed chodzeniem po kolędzie. Pamiętasz, mamo?

– Oczywiście. Dobra służba przez cały rok i znajomość kolęd. To chyba sprawiedliwe.

– Owszem, ale Welon kazał nam śpiewać wszystkie kolędy od czwartej zwrotki, potem trzecią, a z drugiej i pierwszej wcale nie pytał. Wiesz, co to za kolęda: „potem i króle widziani”?

– Chyba Mędrcy świata.

– Akurat, Bóg się rodzi! – zagiąłem mamę.

– No dobra, czyli jak będziecie wyczyszczeni i wymusztrowani, to rozumiem, że zyskasz dużo dobrych, starszych kolegów, którzy pomogą ci w trudnościach – ucieszyła się mama.

– Właśnie – potwierdziłem – Neptun powiedział, że wszyscy ministranci to wspólnota i mamy sobie pomagać, również poza terenem ołtarza. Bardzo wszystkich chłopaków to ucieszyło i zaczęliśmy zgłaszać Neptunowi różne problemy, które mogliby pomóc załatwić starsi ministranci. Piecyk ma na pieńku z takim chłopakiem z szóstej, który naskarżył na niego, że przyniósł do szkoły zapalniczkę, a na mnie nadali, że mam scyzoryk w kieszeni…

– Dosyć – przerwała mi zdenerwowana mama – bo zaraz ja na ciebie nadam ojcu! To jest nie do uwierzenia!

– Widzisz, mamo, reagujesz jak Neptun. Też się zaraz zdenerwował. To nie koniec, wprowadzili z Lokiem, swoim zastępcą, oprócz musztry i higieny jeszcze inne punkty.

– O! Ciekawe? – mama znowu była podejrzliwa.

– Na przykład nie wolno nam ziewać w czasie mszy, a gdyby komuś się zachciało, to mamy całą instrukcję, co należy zrobić.

– Umieram z ciekawości, mów, synku. Może też skorzystam – mama chyba żartowała, ale nie byłem pewny, więc odpowiedziałem.

– Gdy cię dopadnie taka chętka, to musisz dyskretnie schylić głowę i jeśli jest możliwość, schować się za kolegę, zasłonić usta i w ogóle udawać, że nie ziewasz. Neptun powiedział, że jak ktoś będzie błaznował z ziewaniem, to nie ręczy za siebie. Kolejny punkt to zakaz zabawy w czasie mszy sznurami od alb. Kiedyś się z chłopakami powiązaliśmy podczas kazania, no i oczywiście była draka. Lok poradził nam, że najlepiej wsłuchać się w to, co mówi ksiądz, bo można nawet się wciągnąć i wtedy nie chce się ani ziewać, ani bawić sznurami. Wie, co mówi, bo stosuje to od pięciu lat. Szkoda, że mi nie powiedzieli wcześniej, że jest taki sposób. Ile miałbym mniej kłopotów! Albo to: gdy komuś z wiernych w czasie mszy zadzwoni telefon, to nie mamy jeden przez drugiego patrzeć i zgadywać, komu. Wyglądamy wtedy podobno jak stado surykatek. Każą nam udawać, że tego nie słyszymy. Mimo, że tak cisną, postanowiliśmy z Kefirem i Piecykiem wygrać, ale interesuje nas tylko pierwsza nagroda.

– Ciekawe dlaczego? – ze strachem spytała mama.

– Bo koniecznie chcemy zobaczyć miny Neptuna i starszych chłopaków, jak będą tłumaczyć naszemu dyrkowi i panu woźnemu, że przyszli całą bandą na dużą przerwę powiedzieć nam „siemka, Eniu, witam, co tam?!”.

Opowiadanie pochodzi z książki Aleksandry Tabaczyńskiej pt. „Armia księdza Marka”. Można ją nabyć przez internet: www.armiaksiedzamarka.pl lub www.facebook.com/Armia-Ksiedza-Marka. Kontakt z autorką: [email protected].

Opowiadanie Aleksandry Tabaczyńskiej pt. „Musztra” znajduje się na s. 8 marcowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 69/2020, gumroad.com.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Cena „Kuriera WNET” w wersji elektronicznej i w prenumeracie pozostaje na razie niezmieniona.

Następny numer naszej Gazety Niecodziennej znajdzie się w sprzedaży 9 kwietnia 2020 roku!

Opowiadanie Aleksandry Tabaczyńskiej pt. „Musztra” na s. 8 marcowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 69/2020, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Kolejne opowiadanie o przygodach sympatycznego dziesięciolatka z tomiku Aleksandry Tabaczyńskiej „Armia księdza Marka”

– Za chwilę wybuchnę. Słowo daję, nie dotrwam do końca. Co dalej? – Moja mama strasznie wszystkim się przejmuje, mimo to opowiadałem, bo wiedziałem, że będzie ze mnie bardzo zadowolona.

Aleksandra Tabaczyńska

Skok

Wróciłem z zebrania ministrantów w świetnym humorze.

– Stało się coś? Jesteś taki zadowolony po tej zbiórce – w głosie mamy, jak zwykle, było „złe przeczucie”.

– A tam, Neptun jest niesprawiedliwy. No prawie nie dotrzymał słowa – odpowiedziałem zgodnie z prawdą i uśmiechnąłem się tajemniczo. A co!

– Żartujesz? – zdziwiła się mama. – Wydawało mi się, że bardzo mu zależy na młodszych ministrantach. Znam jego mamę i chętnie, polubownie oczywiście, załatwię ci każdą sprawę.

– Mamo, błagam – zawołałem – jak zrobić komuś obciach, to ty zawsze pierwsza! Po prostu Neptun był w szkole i okazało się, że nie stoimy najlepiej z matmy. Do tego mieliśmy pecha, na ostatnim sprawdzianie nie było Łukasza i tego Piotrka, co repetuje. Ludwiczak też zrobił unik na ból brzucha, więc ktoś musiał być ostatni i to byłem ja.

– Słucham?! – tym razem mama już krzyknęła. Widać było, że nie ma żartów. – Najgorzej napisałeś sprawdzian z matmy? I ty mi mówisz o robieniu obciachu?

– Oj mamo – tłumaczyłem – ci trzej zawsze są ostatni, tym razem ich nie było, to nie moja wina.

– Wrócimy do tego za chwilę – mama była wyraźnie zdenerwowana – A co na to wasz prezes Neptun? Tylko, proszę, bez wygłupów, powiedz, jak było, bo i tak się dowiem.

– Strasznie się przejął i powiedział, że nie będzie prezesem ciemnoty matematycznej – dosłownie powtórzyłem słowa prezesa, a że miałem na końcu rewelacyjnego newsa, więc bez ściemy opowiedziałem dalej. – Neptun uważa, że wszyscy ministranci powinni się dobrze uczyć i palnął nam, jak zwykle, okolicznościową mówkę. Na koniec dodał, że starsi chłopcy są najczęściej w klasach matematycznych i przodują w logicznym myśleniu, więc kazał im przyjść pół godziny później. My, podstawówka, w tym czasie pouczymy się matmy właśnie z prezesem. Ci, którzy napiszą następny sprawdzian najlepiej z klasy, dostaną nagrodę od księdza Marka, który też podobno bardzo zmartwił się – jak powiedział Neptun – że przy ołtarzu ma armię matematycznych analfabetów.

– Nie wiem, czy nie powinniśmy przerwać tej rozmowy, za chwilę wybuchnę. Słowo daję, nie dotrwam do końca. Co dalej? – Moja mama strasznie wszystkim się przejmuje, mimo to opowiadałem, bo wiedziałem, że będzie ze mnie bardzo zadowolona.

– No i zaczął dyktować zadania – wyjaśniłem. – Na przykład o wannie, co to ją zapomnieli odetkać i kapała do niej woda i coś tam trzeba było zgadnąć, o dwóch pociągach i trzeba było wykombinować, gdzie się spotkają i takie tam. O, to będziesz wiedziała – ucieszyłem się, bo to zadanie było wprost idealne dla mojej mamy – prosto z kuchni: oblicz wagę ryby, wiedząc, że jej ogon waży 3 kg, głowa tyle samo, co ogon i pół tułowia, a tułów waży tyle co głowa i ogon razem.

– Ja używam wyłącznie filetów. Ogonów się brzydzę – odpowiedziała mama srogim głosem. Wcale się nawet nie zastanowiła, tylko ponaglała mnie, żebym dalej mówił. – Co było potem? Zrozumieliście te zadania?

– Nie, no skąd – odpowiedziałem szczerze. – Uczciwie mówiąc, jestem prawie pewien, że nie było sposobu na te zadanka. Ale Neptun tak się starał, tak nam tłumaczył, że nikt nie miał odwagi mu powiedzieć prawdy. Zresztą uważaliśmy z chłopakami, że to byłoby bardzo nieelegancko w stosunku do prezesa ministrantów. W końcu podał do wyliczenia zadanie z naszej branży: w ciemnej zakrystii ministrant zapalał 100 świeczek. Każdą kolejną świeczkę zapalał 6 minut po poprzedniej. Ile czasu było jasno, jeśli jedna świeczka pali się 15 minut?

I Piecyk na to (ten to zawsze coś zbroi), że wystarczy spytać pana kościelnego, nie trzeba liczyć. Po tej odpowiedzi prezes wyglądał, jakby chciał się rozpłakać. Nikt nie miał serca przyznać, że nie kumamy.

– Prawdziwi wrażliwcy z was – jakoś dziwnie powiedziała mama.

– Rachujemy sobie w najlepsze – opowiadałem dalej – a tu zaczynają wchodzić starsze chłopaki – same biegasy z matmy. Więc Neptun podał wszystkim zadanie, takie na gimnastykę umysłu. O księdzu proboszczu, co miał trzy wejścia do kościoła, przez które mnóstwo ludzi wchodziło i wychodziło, z dziećmi i bez, do tego spóźniało się lub wychodziło przed czasem. Neptun chciał, żebyśmy zgadli, ile jest najwięcej ludzi w kościele, zanim wyjdą ci, co wychodzą wcześniej, i uwzględnili tych, co się spóźnili. No i zaczęła się licytacja. Ktoś zawołał 369, inny 7523 albo 1020. Padało dużo propozycji, chłopcy spierali się. Niektórzy liczyli na kalkulatorze, inni mówili, że źle postawili przecinek. Jeden twierdził, że do problemu należy podejść algebraicznie, drugi, że arytmetycznie. Jednym słowem… Neptun znowu był bliski płaczu.

– Biedny chłopak – mama pożałowała Neptuna. – I ty mówisz, że jest niesprawiedliwy, nie dotrzymuje słowa.

– To, o czym ci opowiadam, działo się tydzień temu. Prezes prawie nie dotrzymał słowa po tym, jak dziś najlepiej w klasie napisałem sprawdzian z matmy. – Wiedziałem, że mama się ucieszy i że ją zaskoczę.

– Żartujesz?! Cudnie, widzisz, jednak wysiłek nie poszedł w las. Mówisz wreszcie coś pozytywnego. – Mama była uradowana, uściskała mnie. Poczułem się świetnie, bo bardzo lubię sprawiać przyjemność moim rodzicom.

– W szkole nie było Emilki, Igora i tej Marzeny, co zawsze skarży. Właściwie to byliśmy tylko trzej z naszej klasy, bo reszta ma grypę i pani połączyła lekcje z innymi piątymi klasami. Z naszej V A ja byłem pierwszy, Kefir drugi, a Piecyk trzeci. Na 6 zadań miałem tylko 9 błędów, Kefir 11, a Piecyk 12. Ubłagaliśmy panią, żeby dopisała na sprawdzianie, że mamy te miejsca w V A i pani w końcu się zgodziła.

– No i co?! – mama krzyknęła tak, że aż się wystraszyłem. – Chyba nie poszedłeś się pochwalić? Nie wolno ci tego sprawdzianu nikomu pokazywać!

– Oj mamo, jasne, że poszliśmy pokazać. Prezes spojrzał, a potem zapytał nas bardzo groźnym głosem: co to jest? Zaczęliśmy tłumaczyć, no i zrobiła się draka. Na to właśnie wszedł ksiądz Marek i powiedział do Neptuna, że nic tak nie dodaje skrzydeł, jak poczucie sukcesu. Żeby zachęcić nas do dalszych postępów w nauce, kazał nam trzem, za fantastyczny skok z ostatniej pozycji na podium, ufundować lody.

Opowiadanie pochodzi z książki Aleksandry Tabaczyńskiej pt. „Armia księdza Marka”. Książkę można nabyć pod adresem internetowym: http://www.armiaksiedzamarka.pl lub https://www.facebook.com/Armia-Ksiedza-Marka. Kontakt z autorką: [email protected].

Opowiadanie Aleksandry Tabaczyńskiej pt. „Skok” znajduje się na s. 8 „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 68/2020, gumroad.com.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Następny numer naszej Gazety Niecodziennej znajdzie się w sprzedaży 12 marca 2020 roku!

Opowiadanie Aleksandry Tabaczyńskiej pt. „Skok” na s. 8 „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 68/2020, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Adwent już się kończy, ale to sympatyczne opowiadanie o przygotowaniach do Bożego Narodzenia warto przeczytać

Na zbiórkę zaproszeni byli starsi ministranci. Zanim przyszedł ksiądz Marek, to śmiali się z naszych zobowiązań adwentowych. Normalnie nam dokuczali, a my jesteśmy bardzo nieśmiali i było nam przykro.

Aleksandra Tabaczyńska

Adwent

W zeszłym tygodniu, na ostatniej zbiórce ministrantów nasz prezes Neptun powiedział:

– Panowie, zaczynamy adwent i będziecie jak zawsze losować figurki Matki Bożej. Proszę was bardzo, potraktujcie radosny czas oczekiwania na święta serio.

Na roraty przygotowujemy kolorowe papierowe serca z wypisanym dobrym uczynkiem, wrzucamy do koszyczka na ołtarzu, a na końcu mszy ksiądz losuje dziesięć figurek.

– Wpisaliście – mówił dalej prezes – tylko dwa dobre uczynki, i to wszyscy takie same: sprzątanie swojego pokoju i wynoszenie śmieci. Obciach! Nie chcę wam robić wyrzutów, ale ja bym tego za dobry uczynek nie uznał. Utrzymywanie porządku w swoim pokoju to zwyczajnie obowiązek, a wynoszenie śmieci – no cóż, szału nie ma. Ja wiem, że inni tak piszą, ale ministranci powinni dawać dobry przykład i w adwencie wykazać się porządnymi dobrymi uczynkami.

Bardzo lubimy naszego prezesa, więc razem z Kefirem, Piecykiem, Cykusiem i resztą chłopaków postanowiliśmy sprawić Neptunowi przyjemność. Długo myślałem, co by tu napisać na papierowym sercu, i w końcu wpisałem: uratowałem kota przed mordercą (miałem taką przygodę z kotkiem w październiku), a drugi to: sprezentowałem tego sierściucha księdzu Markowi. Uważam, że to były porządne dobre uczynki, takie, jakich nie trzeba się wstydzić.

Chłopaki, specjalnie pod kątem adwentu, oglądali filmy z Bondem i różne reportaże w telewizji, więc wymyślili dużo lepsze od moich.

Kefir napisał: złapałem trzech szpiegów na gorącym uczynku i udaremniłem napad na bank.

Cykuś, ten najmniejszy ministrant: bohatersko uratowałem życie małej dziewczynce, która wpadłaby pod samochód.

Piecyk: ustępowałem w tramwaju miejsca wszystkim starszym paniom; cwaniak jak zawsze, u nas nie ma tramwajów.

Mamy też jednego ministranta, nazywamy go Sztanga, bo trenuje podnoszenie ciężarów. Sztanga napisał, że pomaga nosić zakupy wszystkim napotkanym osobom, i to kilku równocześnie, trenując siatkami rwanie i podrzut.

Uczciwie powiem, że spotkał nas zawód. Neptun zlecił Welonowi, najlepszemu ceremoniarzowi w parafii, tak na wszelki wypadek, żeby przed wrzuceniem serduszek z dobrymi uczynkami do koszyczka spojrzał, co w nich jest. No i oczywiście Welon przechwycił nasze serca i nie braliśmy udziału w losowaniu figurek. Na tym nie koniec; Neptun zarządził ekstra zbiórkę w sprawie uczynków.

– Panowie, skiepściliście na całej linii. Porządny dobry uczynek to jest taki – tłumaczył prezes – który zrobiłeś sam. Im więcej kosztuje cię wysiłku, walki z lenistwem i niechęcią, tym jest więcej wart. Nie macie pisać bredni z filmów ani cudzych dobrych uczynków, ani nawet marzeń o dobrych uczynkach. Proponuję – i jest to propozycja nie do odrzucenia – żebyście w tym tygodniu potrenowali zobowiązania adwentowe. Chłopaki, skupcie się i tym razem bez wygłupów.

Nie zrozumieliśmy się z prezesem, po prostu chcieliśmy zabłysnąć na roratach. Nawet już wyobrażaliśmy sobie, jak ksiądz Marek podczas losowania figurek z dumą czyta o naszych wyczynach. Szkoda, że nie wyszło. Żal nam się zrobiło Neptuna, bo przecież liczył na nas, i księdza Marka też. No i oczywiście parafian, że nie mogli być dumni ze swoich ministrantów. Do zobowiązań adwentowych więc przyłożyliśmy się na maksa. Napisaliśmy je szczerze, od serca i bardzo uczciwie.

Kefir: nie będę co rano udawał choroby przed szkołą, żeby mama nie spóźniała się do pracy. Nie będę przezywał kolegów brzydkimi wyrazami. Użyję zamiast brzydkich słów innych, też śmiesznych.

Ja: nie będę kradł słodyczy z tej nowej kryjówki, którą mama specjalnie przede mną założyła pod łóżkiem w sypialni, w kartonach po butach. Nie będę upychał ubrań za tapczan, tylko ewentualnie śmieci.

A Piecyk, brak słów, zobowiązał się, że będzie dokarmiał bezpańskie zwierzęta, oprócz tych leśnych i poza jego ulicą, oraz podaruje niektóre zabawki młodszemu sąsiadowi, żeby mógł je sobie popsuć do końca.

Cykuś nie będzie kupował chipsów i innych, jak mówi jego mama, świństw za pieniądze, które dostał na jogurt, owoc lub różne zdrowe produkty. Wszystkie wrzuci do skarbonki i uzbiera sobie na porządne zakupy po adwencie.

Sztanga zobowiązał się, że nie będzie robił sztuczek gimnastycznych na rusztowaniach na budowach, i to nawet jak nikt nie patrzy. Nie będzie też robił min i udawał, że go nie ma, jak przyjdzie sąsiadka poprosić o odkręcenie słoików.

Welon znowu nie dopuścił nas do udziału w losowaniu, a kolejną zbiórkę, tym razem w sprawie zobowiązań, zwołał ksiądz Marek.

Tego było za wiele. Wszyscy ministranci strasznie się wnerwili na prezesa i na Welona. Już drugi tydzień kaszanienia nam lajfa, a nikt z nas nic nie wylosował. Biedny Cykuś jak zwykle popłakiwał, Piecyk, ten to zawsze coś zbroi, przyniósł zaświadczenie od starszego brata, że to nie jego wina, że nie ma w okolicy bezpańskich zwierząt. Mama Kefira zadzwoniła do księdza Marka i potwierdziła, że Kefir bez komedii codziennie rano wychodzi do szkoły. Ja zrobiłem zdjęcie nowej kryjówki na słodycze, na którym widać, że nic nie zjadłem. Nie chciałem, żeby mama tuż przed świętami znowu musiała zmieniać schowanko, bo właśnie tydzień temu przeniosła wszystko z pawlacza z narzędziami.

Na zbiórkę zaproszeni byli też starsi ministranci. Zanim przyszedł ksiądz Marek, to śmiali się z naszych dobrych uczynków i zobowiązań adwentowych. Normalnie nam dokuczali, a my jesteśmy bardzo nieśmiali i było nam przykro.

Na szczęście zaraz przyszli ksiądz Marek, Neptun, Lok i Welon. Weszli do sali i widać było, że są w dobrych humorach. Okazało się, że każdy z młodszych ministrantów dostał figurkę Matki Bożej, i to na zawsze. Ksiądz Marek powiedział, że nasze zobowiązania nie bardzo nadają się na to, żeby je odczytać na roratach, ale widać w nich prawdziwe zmaganie. Figurka Matki Bożej ma nam przypominać, że warto podejmować walkę ze złym zachowaniem, choćby drobną albo taką, która innym wydaje się śmieszna.

Starsze chłopaki też mają wypisać porządne adwentowe zobowiązania, i to do najbliższego poniedziałku. Ksiądz Marek powiedział, że jak nie będą mieli pomysłu, to mogą zwrócić się do ekspertów, czyli do nas. Neptun, Lok i Welon również w poniedziałek przyniosą serca, i ksiądz Marek też.

Opowiadanie pochodzi z książki Aleksandry Tabaczyńskiej pt. „Armia księdza Marka”.

Aleksandra Tabaczyńska zawodowo zajmuje się dziennikarstwem. Podejmuje tematykę społeczną, głównie wspólnot lokalnych, i jest związana ze środowiskiem mediów chrześcijańskich. Co miesiąc publikuje swoje artykuły w „Wielkopolskim Kurierze WNET”. Należy do Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich. Mieszka z mężem, córką i trzema synami w Nowym Tomyślu.

Książkę można nabyć pod adresem internetowym: http://www.armiaksiedzamarka.pl lub https://www.facebook.com/Armia-Ksiedza-Marka

„Adwent”, opowiadanie Aleksandry Tabaczyńskiej z książki pt. „Armia księdza Marka”, znajduje się na s. 18 grudniowego „Kuriera WNET” nr 66/2019, gumroad.com.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Następny numer naszej Gazety Niecodziennej znajdzie się w sprzedaży 16 stycznia 2020 roku!

„Adwent”, opowiadanie Aleksandry Tabaczyńskiej z książki pt. „Armia księdza Marka”, na s. 18 grudniowego „Kuriera WNET”, nr 66/2019, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Książka do wspólnego czytania dla rodziców i dzieci – „Armia księdza Marka”. Opowiadania Aleksandry Tabaczyńskiej

Zabawne, urocze historyjki ukazują radość, jaką daje dzieciom przynależność do rodziny, wspólnoty koleżeńskiej i kościelnej, które są źródłem wartości i zapewniają poczucie ładu i bezpieczeństwa.

Redakcja Kuriera WNET

Okładka „Armii księdza Marka” Aleksandry Tabaczyńskiej. Rys. Michał Kowalski

„Armia księdza Marka” Aleksandry Tabaczyńskiej, naszej koleżanki z redakcji „Wielkopolskiego Kuriera WNET”, jest zbiorem uroczych, pełnych ciepła i humoru opowiadań o perypetiach dziesięcioletniego chłopca. Relacjonuje on ze swojego punktu widzenia różne sytuacje i zdarzenia, których jest uczestnikiem. Książeczka została zainspirowana popularnymi od pokoleń przygodami francuskiego Mikołajka, bohatera książek Sempégo i Gościnnego. Aleksandra Tabaczyńska osadziła jednak przygody swojego bohatera w bardzo konkretnym środowisku parafialnej grupy ministrantów. Autorka jest bowiem mamą czwórki dzieci, w tym trzech chłopców, którzy tak jak bohaterowie jej książki, należeli do liturgicznej służby ołtarza. Widać, że zna nie tylko opisywane środowisko, ale i język, jakim posługuje się najmłodsze pokolenie.

Krótkie, zabawne historyjki opisują ministrantów jako pełnych pomysłów łobuziaków, bardzo trzeźwo i dosłownie rozumiejących swoje powinności. Jednocześnie ukazują radość, jaką daje dzieciom przynależność do rodziny, wspólnoty koleżeńskiej i kościelnej, które są źródłem wartości i zapewniają poczucie ładu i bezpieczeństwa.

Za rozpowszechnianie ciepłego, sympatycznego wizerunku chłopców służących przy ołtarzu Autorka otrzymała dyplom Przyjaciela Grona Ministranckiego. Wyróżnienie to przyznali jej ministranci służący w jednej z dwóch parafii w Nowym Tomyślu, którzy stali się pierwowzorami postaci bohaterów opowiadań.

Książeczka spodoba się nie tylko dzieciom, ale i rodzicom, którzy z pewnością będą czerpać przyjemność ze wspólnego czytania jej ze swoimi pociechami. Ukaże się w listopadzie.

Aleksandra Tabaczyńska, Armia księdza Marka, Kowalscy Studio, Nowy Tomyśl 2019. Okładka: Michał Kowalski, ilustracje: Elżbieta Kowalska

Jedno z opowiadań Aleksandry Tabaczyńskiej z jej zbioru pt. „Armia księdza Marka” można przeczytać na s. 8 październikowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 64/2019, gumroad.com.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Opowiadanie Aleksandry Tabaczyńskiej „Próbujemy się polubić” ze zbioru pt. „Armia księdza Marka” na s. 8 październikowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 64/2019, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego