Brodowski: Dr Janusz Peter nie powstydziłby się dzisiejszego tomaszowskiego szpitalnictwa

Janusz Brodowski przybliża sylwetkę dra Janusza Petera, wieloletniego dyrektora szpitala w Tomaszowie Lubelskim, członka konspiracji niepodległościowej w czasie II wś i historyka- amatora.

Janusz Brodowski przedstawia słuchaczom pośmiertnie wydaną książkę bohatera Tomaszowa Lubelskiego – doktora Janusza Petera. „Tomaszowskie za okupacji” jest zbeletryzowanym zbiorem relacji żołnierzy Armii Krajowej i Batalionów Chłopskich. Niestety samą książką zainteresował się Urząd Bezpieczeństwa i z tego powodu nie mogła być ona wydana za życia doktora Petera. Obecnie ma miejsce drugie jej wydanie, po prawie 30 latach od pierwszego.

Janusz Peter urodził się w Skole, obecnie na Ukrainie. Studiował na Uniwersytecie Jana Kazimierza we Lwowie, a od 1927 r. pracował w Tomaszowie Lubelskim.

Szpital kontynuuje tradycje dra Petera, oddziały cały czas się rozbudowują. Dr Peter nie powstydziłby się dzisiejszego tomaszowskiego szpitalnictwa.

Sam doktor został wielokrotnie odznaczony, w tym Złotym Krzyżem Zasługi, czy Krzyżem Oficerskim Orderu Odrodzenia Polski. Podczas okupacji kierował on Tomaszowskim szpitalem. Był równocześnie członkiem ruchu oporu i miał pseudonim Kordian. Wielokrotnie pomagał rannym czy chorym partyzantom. Żeby to robić, musiał utrzymać się na stanowisku dyrektora szpitala, co władze konspiracyjne kazały mu zrobić, choćby kosztem ustępstw wobec okupanta.

Był historykiem amatorem, ale warsztat miał.

Po wojnie „Kordian” stanął na czele związku kombatanckiego. Zwrócił się do towarzyszy wojennej konspiracji, prosząc, żeby opisali swoje wojenne przeżycia. Relacje te sam weryfikował, sprawdzając w niektórych przypadkach np. zgodność pseudonimów.

Imię dra Janusza Petera noszą w Tomaszowie Muzeum Regionalne, szkoła podstawowa i jedna z ulic. W mieście działa także Tomaszowskie Towarzystwo Regionalne jego imienia. Do 1968 r. imię Petera nosiła Biblioteka Medycyny Wiejskiej i Muzeum Higieny Wsi przy Instytucie Medycyny Wsi i Higieny Pracy w Lublinie.

Wysłuchaj całej rozmowy już teraz!

A.M.K./A.P.

Kpt. Kulesza: Powstanie Warszawskie wyzwoliło w ludziach najlepsze cechy. Niektórym zależy na deprecjonowaniu AK

Kpt. Juliusz Kulesza, pseud. „Julek”, powstaniec warszawski o zdobyciu PWPW, ucieczce z Dulagu w Pruszkowie, reakcji na upadek powstania oraz o swoich książkach.

Pomocy poszukiwaliśmy zewsząd. Garłuch miał opanować lotnisko, żeby przygotować miejsce dla brygady spadochronowej. Zdawaliśmy sobie sprawę, kim Sowieci są i czego można od nich oczekiwać.

Kapitan Kulesza opowiada o beznadziejności oczekiwania powstańców na pomoc z zewnątrz. Pogarszająca się sytuacja militarna wywoływała odruch „niech nam ktoś pomoże”.

Istnieje cała grupka historyków, ja się z pewnymi autorami zetknąłem, odnoszę wrażenie, że są ludzie, którym zależy by to powstanie i Armię Krajową deprecjonować. Nie jestem od tego, by wyrokować, komu na tym zależy i kto za to płaci.

W opozycji do tych historyków, którzy w jego opinii deprecjonują powstanie, kpt. Kulesza podkreśla powszechny entuzjazm  i ofiarność społeczeństwa wobec powstania. Wspomina historię jednego z żołnierzy powstania, noszącego pseudonim „Dentysta”. Jak się okazało, został on mężczyźnie nadany, gdyż ten przed wojną rabował groby, wyrywając zmarłym złote zęby. Nawet margines społeczny, od którego można by oczekiwać troski jedynie o własne życie, był więc gotów do najwyższych poświęceń.

Niemcy przez długi czas skutecznie stawiali opór powstańcom, którzy próbowali zdobyć budynek od zewnątrz.

Weteran zgrupowania „Róg” wspomina zdobycie kompleksu Polskiej Wytwórni Papierów Wartościowych, który później wraz z innymi powstańcami bronił do 28 sierpnia. Jak mówi, Niemcy 1 sierpnia, jeszcze przed wybuchem powstania zwiększyli załogę Schutzpolizei pilnującą budynku — przybyło kilkudziesięciu nowych wartowników, w tym niektórzy  z bronią maszynową. Wskazuje to na to, że spodziewali się oni powstania, choć, jak mówi, nie docenili jego skali. Powstańcy próbowali zdobyć budynek już pierwszego dnia powstania, z zewnątrz, ale nie mogli przełamać niemieckiego oporu. Dopiero następnego dnia, kiedy Niemcy zostali zaskoczeni atakiem od wewnątrz- ze strony polskich pracowników kompleksu, udało się sforsować bramę i zdobyć gmach.  W roli konia trojańskiego wywołującego popłoch wśród niemieckich obrońców wystąpił oddział PWB/17/S. „Podziemna Wytwórnia Banknotów” zajmowała się wcześniej drukiem banknotów na lewo i fałszowaniem dokumentów niemieckich na rzecz Polskiego Państwa Podziemnego. Przed powstaniem grupa została zmilitaryzowana.

Niemcy mieli lukę w regulaminie, odnotowywali liczbę osób wyjeżdżających dorożkami.

Kapitan Kulesza opisuje swoje losy po powstaniu. Dzięki pomocy wujka, który pracował w stajni w obozie w Pruszkowie, udało mu się uciec z Dulagu 121. Z obozu powstańcy uciekali przez izby chorych, dzięki pomocy polskiego personelu medycznego lub właśnie poprzez stajnie. Opuszczali oni obóz udając członków  Rady Głównej Opiekuńczej, działającej w obozie z ramienia MCK.

Sport podziemny był kolejnym przykładem prężnego działania Polskiego Państwa Podziemnego.

Zorganizowane uprawianie sportu było w czasie okupacji niemieckiej zakazane. Stadion Polonii został przejęty przez SS, a Wojska Polskiego (ob. Legii) przez Wehrmacht. Mimo to udawało się zorganizować nie tylko rozgrywki takie jak ping-pong czy boks, które można rozegrać w czterech ścianach, ale również mecze piłkarskie, potrzebujące otwartej przestrzeni. Pokazuje to zdaniem kombatanta, siłę polskiej konspiracji.

Wysłuchaj całej rozmowy już teraz!

A.P.

Bochwic (członek KRRiT): Czy Olszewski był masonem? Nie. Jednak zdaje się, że część osób z jego otoczenia już tak

– „Masoneria”, której członkiem był Olszewski, była przykrywką do działalności konspiracyjnej po zamknięciu „Klubu Krzywego Koła”, który wyrwał się władzy spod kontroli – mówi Teresa Bochwic.

Teresa Bochwic, członek KRRiT, opowiada o powiązaniach zmarłego w czwartek byłego premiera Jana Olszewskiego z wolnomularstwem. Na swoim blogu na platformie naszeblogi.pl obszernie cytuje wywiad-rzekę przeprowadzony z politykiem przez Ewę Polak-Pałkiewicz. W opublikowanej w formie książki rozmowie pt. „Prosto w oczy” były premier dokładnie mówi o swoich powiązaniach z lożą masońską.

Gość Poranka wyjaśnia, że masoneria, której członkiem był Olszewski, powstała w 1961 r. po zamknięciu przez władze niewygodnego dla nich „Klubu Krzywego Koła”. Członkami rozwiązanego ugrupowania byli przede wszystkim ludzie dobrze wykształceni, mający za sobą doświadczenie albo powstania warszawskiego, albo walki w Armii Krajowej, a niekiedy będący więźniami w czasach stalinowskich. Chcieli oni wyzwolić Polskę od panującego ówcześnie ucisku i zmodernizować ją.

Po zamknięciu klubu jego grupa zarządcza i czołowi działacze zorganizowali niby-masonerię, która miała służyć im do kontynuacji swojej działalności. Taka forma organizacji pozwoliła na organizowanie zebrań i odczytów pomimo realnego ich zakazu. Bochwic uważa, że część członków tego ugrupowania wstąpiła później do prawdziwej masonerii.

Członek KRRiT odnosi się również do zarzutów o upartyjnienie telewizji publicznej. Stwierdza, że nie mają one podstaw, a ona sama jest ogromnie wielostronna. Mówi, że niekiedy można było odnieść wrażenie, że dojście do władzy Prawa i Sprawiedliwości niczego w niej nie zmieniło. Co więcej, telewizja przechylała się czasem zdecydowanie na rzecz kręgów dziś opozycyjnych.

Gość Poranka nie pozostaje jednak całkowicie bezkrytyczny wobec publicznego nadawcy. Jest zdania, że podaje on zbyt mało informacji o pracach rządu i parlamentu oraz że mógłby przekazywać także regularną informację prezydenta.

Pełny tekst artykułu Teresy Bochwic znajdziesz klikając TUTAJ.

Wysłuchaj całej rozmowy już teraz!

A.K.

Walki o utrzymanie Rzeczpospolitej Iwonickiej podczas „operacji dukielskiej”. Próby wspólnej walki z Armią Czerwoną

8 dni trwały zacięte walki, a Niemcy dla uzyskania lepszej widoczności na przedpolu, we wtorek 12 września, po wysiedleniu ze strefy przyfrontowej wszystkich mieszkańców, spalili 38 budynków.

Stanisław Orzeł

Kiedy front zatrzymał się na Wisłoku, dowództwo obrony Rzeczpospolitej Iwonickiej „chciało porozumieć się z Armią Czerwoną celem wspólnego przerwania obrony niemieckiej. W tym celu konno pojechała delegacja naszego oddziału za Wisłok do stanowisk sowieckich. Mieli szczęście, że wrócili cało.

Po tej wizycie został rozbrojony sowiecki pluton, ponieważ uciekł z pola walki, pozostawiając broń. Żołnierzy sowieckich ze zdemobilizowanego plutonu ukryli gospodarze z Lubatowej” (M. Murman [w:] L. Such, Wspomnienia z akcji „Burza” w Iwoniczu, s. 175–176). Doszło do tego na biwaku w Jasionce, 12 sierpnia. Następnego dnia, 13 sierpnia ok. 10 rano w Lubatowej za kościołem znaczny oddział niemiecki z autem pancernym na czele zaatakował powyżej mostu oddział partyzancki rozlokowany na sąsiednim wzgórzu. Partyzanci, mimo przewagi Niemców, bronią maszynową i granatami zmusili ich do ucieczki. Unieruchomione auto pancerne spalono. Jednak z meldunków zwiadowców wynikało, że Niemcy nadal zamierzają opanować Lubatową większymi siłami. (…)

W tym czasie pojawiła się z wizytą „delegacja wojska słowackiego w składzie dwu oficerów (major i kapitan) oraz pięciu żołnierzy. Jako prezent dostarczyli dwa furgony z bronią, amunicją i granatami.

Formalnie Słowacy wciąż byli sojusznikami Niemiec, ale „czując pismo nosem”, szykowali się do zmiany frontu. Oficerowie odbyli kilkugodzinne rozmowy z „Pikiem” i pod wieczór, mocno rozweseleni bimbrem, odjechali w stronę Dukli” (R. Sługocki, jw., s. 25). Trzeba pamiętać, że wówczas trwały na Słowacji przygotowania do powstania w związku z wkroczeniem Wehrmachtu na jej teren i w nadziei na szybką ofensywę Armii Czerwonej. W efekcie „29 sierpnia o godzinie 20.00 podpułkownik Ján Golian (szef sztabu generalnego wojsk lądowych armii słowackiej, a jednocześnie dowódca konspiracyjnego Centrum Wojskowego na Słowacji) wydał wszystkim jednostkom armii słowackiej umówiony sygnał do rozpoczęcia antynazistowskiego powstania rozkazem »zacznijcie wypędzanie«”. (…)

Podczas gdy na początku września trwały potyczki partyzantów z mniejszymi lub większymi oddziałami niemieckimi na przedpolach Lubatowej, 9 września 1944 r., idąc na pomoc gasnącemu powstaniu antyfaszystowskiemu na Słowacji, Front Ukraiński Armii Czerwonej przystąpił do tzw. operacji dukielskiej – krwawej bitwy o Przełęcz Dukielską, która miała otworzyć drogę.

Iwonicz stał się wówczas miejscowością frontową. Tego samego 9 września w sobotę wieczorem spod Krosna wkroczył do Iwonicza znaczny oddział Wehrmachtu, który zajął kwatery w wielu budynkach prywatnych.

Niemcy przyprowadzili i przywieźli z sobą około 100 jeńców sowieckich, wziętych do niewoli podczas walk o Krosno. Siedemnastu ciężko rannych umieścili w stodole domu Ludwika Zygmunta i po jednodobowym wypoczynku wymaszerowali z Iwonicza w godzinach popołudniowych, zostawiając owych ciężko rannych bez żadnej opieki lekarskiej.

W efekcie dwóch zmarło w nocy z niedzieli na poniedziałek. W poniedziałek 11 września pozostałych ciężko rannych jeńców, dzięki pomocy mieszkańców Iwonicza, sanitariusze z oddziału partyzanckiego broniącego Rzeczpospolitej Iwonickiej przewieźli furmankami do AK-owskiego szpitala w byłym sanatorium Sanato, pod opiekę dr. mjr. J. Aleksiewicza. (…)

Ostatnia potyczka partyzantów z Niemcami na terenie Iwonicza Zdroju miała miejsce 19 września. W. Murdzek wspominał: „Stałem na posterunku (…) nieopodal dużego drzewa o wydrążonym wewnątrz pniu. Właśnie w tym drzewie urządził sobie punkt obserwacyjny jeden z naszych (…) pochodzący z Krakowa, o pseudonimie Kurierek. Przez wydrążony otwór w pniu drzewa obserwował przedpole, będąc (…) niezauważalny. W pewnej chwili (…) coś zauważył, bo przywołał mnie i polecił podejść bliżej siatki ogrodzenia Excelsioru. Wybrałem sobie za cel krzak bujnej leszczyny i kiedy doszedłem do niego, zobaczyłem, że z drugiej strony stoi Niemiec. Natychmiast krzyknął do mnie „Hande hoch!”. Nie namyślając się (…), puściłem do niego serię z mojego stena i Niemiec padł na miejscu. (…) Rozpętała się bezładna strzelanina z obu stron, po czym Niemcy ustąpili, bojąc się wejść do lasu.

Do końca dnia przeczekaliśmy w lesie. Następnego dnia, tj. 20. 09. 1944 r. rano, oddział iwonickiego zgrupowania partyzanckiego Iwo został rozwiązany [ostatecznie – S.O.]. Wcześniej ukryliśmy broń i inne materiały, (…) zakopując je w ziemi w wiadomych miejscach. Zaczęliśmy schodzić z lasu w kierunku Uzdrowiska. W rejonie Turkówki spotkaliśmy pierwsze rosyjskie czołgi, jadące od wsi Bałucianka i Wólka” (W. Murdzek, jw., s. 166–168). W tym czasie podczas rozminowywania dla czołgów sowieckich drogi z Klimkówki do Iwonicza-Uzdrowiska zginęli śmiercią bohaterską dowódcy partyzantów: por. „Boruta” i zastępca rannego por. „Pika”, plut. Stanisław Klar „Bob”…

W takich okolicznościach Rzeczpospolita Iwonicka dotrwała do chwili ucieczki Niemców i wkroczenia Armii Czerwonej. Rabunek budynków i urządzeń sanatoryjnych, który wówczas nastąpił, powstrzymała interwencja dr. J. Aleksiewicza u dowódcy rosyjskiego i przypomnienie o rannych, których uratował w swoim Sanato.

Nie powstrzymało to jednak aresztowań wśród żołnierzy AK, wywózki w głąb Rosji i śmierci wielu bohaterów Rzeczpospolitej Iwonickiej (m.in. por. „Pika”) już w „wyzwolonej” ojczyźnie…

Materiały źródłowe, w tym fotografie, zostały udostępnione przez Stowarzyszeniu Przyjaciół Iwonicza-Zdroju.

Całe opracowanie Stanisława Orła pt. „Rzeczpospolita Iwonicka (V)” znajduje się na s. 10 styczniowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 55/2019, gumroad.com.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Opracowanie Stanisława Orła pt. „Rzeczpospolita Iwonicka. (V)” na s. 10 styczniowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 55/2019, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

 

„Kurier Wnet” 38/2017: „Jakoś miałem szczęście”. Wojenne losy Witolda Kieżuna do wybuchu powstania warszawskiego

„Boże kochany, dlaczego nie rozpoczynamy powstania?”. To był 22 lipca. Wreszcie dwudziestego dziewiątego dostałem rano rozkaz: zbiórka! Przychodzi łączniczka, staje na baczność i mówi: „godzina W 17”.

Stefan Truszczyński
Witold Kieżun

Jakoś miałem szczęście

Kolejny odcinek burzliwych dziejów Witolda Kieżuna, które profesor opowiada w rozmowie ze Stefanem Truszczyńskim. W tym numerze „Kuriera Wnet” – czas wojny do wybuchu powstania warszawskiego.

Jest wrzesień 1939 roku, Pan jest w Warszawie. Początek wojny, sytuacja w Warszawie przedstawia się tragicznie…

Dostałem wezwanie, zostałem powołany do Szkoły Podchorążych Artylerii Przeciwlotniczej pod Brześciem. Wobec tego 7 września wyjechałem rowerem do Brześcia. Warszawa była już parokrotnie bombardowana. Zapanował popłoch. Ogłoszono pamiętne wezwanie pułkownika Umiastowskiego, żeby mężczyźni w wieku poborowym opuszczali Warszawę. A ja miałem skierowanie, bo byłem obowiązany odbyć po maturze roczną służbę w podchorążówce.

Pojechałem z kolegami. Mieliśmy możliwość jazdy samochodem, ale benzyna nam się skończyła 50 km od Warszawy, więc przesiedliśmy się na rowery. Jazda była tragiczna, bo cała droga była zapchana, byliśmy bombardowani przez samoloty niemieckie, które w ciągu dnia latały nad szosą i bombardowały uciekinierów. Drogi były pełne pojazdów konnych, więc tragedia, masa ludzi ginęła. Potem jechaliśmy tylko nocą, a w ciągu dnia chowaliśmy się gdzieś po lasach.

No i wreszcie dojechałem. 15 września znalazłem się w Trauguttowie pod Brześciem. Jest podchorążówka, ale budynki puste. Wychodzi jakiś porucznik, widzę samochód, on wsiada, ja mówię: „Melduję posłusznie, poborowy Witold Kieżun zgłasza się do służby”. A on mi mówi: uciekaj natychmiast, pięć kilometrów od nas są Niemcy! Co robić? Przenocowałem w jakiejś chacie, gdzie mieli radio, i usłyszałem apel prezydenta Warszawy: „Popełniliśmy błąd, że kazaliśmy uciekać. Warszawa się broni. Warszawiacy, wracajcie do Warszawy!”

To był apel Stefana Starzyńskiego.

Ruszyłem w drogę powrotną. Po drodze spotkałem dwóch takich jak ja. Okazało się, że jeden to student, a drugi tramwajarz warszawski. I dojechaliśmy 30 km od Warszawy, do Kołbieli. Idziemy lasem, a tu wyskakują Niemcy: „Raus! Hände hoch! Ręce do góry!” Zabrali nam rowery i odprowadzili nas na bok. Zamknęli nas w kościele, gdzie była już masa cywilnych i wojskowych jeńców. Spędziliśmy tam noc. Mieliśmy świadomość, że poprowadzą nas do obozu koncentracyjnego. No i rano uformowali nas w czwórki. Szliśmy i pod strażą, a co ileś tam czwórek jechał samochód z żołnierzem.

Mieliśmy szczęście, dlatego że przechodziliśmy koło jakiegoś żywopłotu i mój sąsiad i ja skoczyliśmy za ten żywopłot, tak że strażnik niemiecki tego nie zauważył. Potem piechotą szliśmy do Warszawy. Szczęśliwie pod Otwockiem mieszkał mój kolega, więc poszedłem do niego, tam przeczekałem do poddania Warszawy, wtedy wróciłem do domu.

Okazało się, że w domu jeden pokój został całkowicie zniszczony. Moja matka była lekarzem dentystą i został zniszczony jej gabinet dentystyczny. Trzeba było przede wszystkim reperować, więc postanowiłem z kolegami założyć zakład szklenia. Przez pierwszy rok szkliliśmy, dzięki czemu zarobiłem na remont domu.

Ale już od razu, 9 października przyszedł do mnie Adam Rzewuski, mój starszy kolega, który już był plutonowym-podchorążym po służbie wojskowej, i mówi: organizujemy podziemną organizację do walki z Niemcami. Będzie się nazywała „Bicz”; jutro przysięga. Musisz zebrać czterech ludzi; będziesz dowódcą piątki.

Biegałem więc po kolegach, zebrałem czterech chętnych, 9 października złożyliśmy przysięgę. Dostaliśmy pierwsze zadanie: Cytadela została zajęta przez Niemców, ale oni byli w jej centrum, a na poboczu stały namioty. Jak się okazało, w tych namiotach zostały skrzynki z granatami. No więc w niedzielę 15 czy 16 października przeszliśmy przez fosę; był tam taki murek, weszliśmy po tym murku i doszliśmy do namiotu. Skrzynki rzeczywiście były, każdy wziął po dwie, ciężkie z tymi granatami; wyszliśmy.

Tymczasem pokazał się daleko od nas na wzgórzu, bo przecież Cytadela jest na wzgórzu, jakiś Niemiec i zaczął wołać „Halt!”. Wtedy my już zostawiliśmy po jednej skrzynce i każdy tylko z jedną uciekał. Niemiec z daleka strzelał, ale nie trafił. Zakopaliśmy te wszystkie granaty przy ulicy Czarnieckiego, na pustym miejscu – tam jeszcze wtedy nie było budynku. Potem, na wiosnę przed powstaniem, pół nocy spędziliśmy na próbie odkopania, znalezienia tego – i nie znaleźliśmy. A potem okazało się, że później, czasie powstania te skrzynki zostały odnalezione.

Potem rozpoczęło się pierwsze szkolenie. Spotkaliśmy się na Bielanach. Mieliśmy tam ćwiczenia wojskowe w małych zespołach; musieliśmy się wszystkiego uczyć; dostaliśmy wojskowe podręczniki. Wszystko to trwało do lutego ‘40 roku. W lutym Adam Rzewuski został aresztowany i jego zastępca został aresztowany. Dostałem polecenie ukrywania się. Wyprowadziłem się z domu do ciotki. Po dwóch miesiącach przyszła wiadomość, że Adam Rzewuski trafił do obozu niemieckiego i nie żyje. Nasza działalność się skończyła.

No i wtenczas zaczęła się moja, że tak powiem, bogata działalność podziemna. Gabinet mojej matki stał się miejscem rozdziału podziemnej prasy. W piątek przychodzili najpierw pacjenci, którzy przynosili prasę – tej podziemnej prasy robiło się coraz więcej – a potem przychodzili inni pacjenci, którzy to odbierali.

To wszystko na Żoliborzu, tak?

Na Żoliborzu, przy Krasińskiego 6 był ten gabinet. Matka codziennie pracowała – wspaniały punkt, bo nie było podejrzeń, po prostu przychodzili pacjenci. To trwało ponad rok. Potem sytuacja stała się bardzo groźna.

Otworzyła się jedyna, dwuletnia szkoła budowy maszyn. Było w niej trzysta miejsc, a kandydatów parę tysięcy. Mnie się udało tam dostać, zwłaszcza że jeden z moich dalszych krewnych był w niej wykładowcą. Któregoś dnia wracamy z kolegami, nie było wykładów, i w mieszkaniu czytamy sobie tę prasę. Raptem dzwonek. Mówię: – Na wszelki wypadek schowajcie te biuletyny – i wychodzę na korytarz, otwieram drzwi.

– „Hände hoch!” – dwóch Niemców w cywilu, z pistoletami. – Boże kochany, czy oni schowali te biuletyny? – myślę i cofam się z rękami do góry. Oni wpadają: – Ręce do góry! No, szczęśliwie nie widzę tej bibuły. Potem okazało się, że na kanapie pod poduszki położyli.

Jeden Niemiec sprawdza dokumenty, drugi przeszukuje mieszkanie. Przechadza się tam, siam, owam itd. A i potem: „co wy tu robicie?”. My tłumaczymy, pokazujemy nasze legitymacje – więc niby wszystko w porządku. Ale w pewnym momencie porozumieli się i mówią: – Ubierajcie się, wychodzimy.

W tym momencie jeden z tych moich kolegów mówi po niemiecku: „Jedną chwilę, coś wam pokażę”. Wyjmuje jakąś legitymację, pokazuje, Niemiec przygląda się i mówi „dobrze”. Mieliśmy ścienny telefon. Niemiec telefonuje, mówiąc po niemiecku, czyta jakieś tam numery z tej legitymacji, potem mówi „w porządku” i oddaje mu legitymację. Podają mu rękę i wychodzą.

Tragedia! To znaczy, że nasz kolega jest agentem, i to syn kapitana! A on mówi: – Powiem wam szczerze, matka, chcąc mnie ratować, zapisała się do Związku Białorusinów. To jest legitymacja Związku Białorusinów, który jest sprzymierzeńcem niemieckim. W ten sposób kolega nas uratował. Ale od tego czasu już nie utrzymywaliśmy z nim żadnych kontaktów.

Znowu minęły dwa czy trzy miesiące. Godzina piąta rano, a tu dom otoczony, cała ta część Żoliborza otoczona i przeszukują. Moja sytuacja była niewesoła, dlatego że poprzedniego dnia byłem na szkoleniu z nauki o broni i miałem w domu taki ucięty karabin. Uczyli nas operowania zamkiem. Miałem też skrypt o materiałach wybuchowych.

No więc rano o godzinie piątej usłyszałem zatrzymujące się samochody. – Co robić? – myślę sobie. Wybiegam natychmiast, chowam to do piwnicy, tam był węgiel, więc wkładam to wszystko pod węgiel i wracam w ostatniej chwili. Za chwilę przychodzą, „Hände hoch! i zaczynają przeszukanie. Sytuacja była o tyle korzystna, że moja matka studiowała w Szwajcarii i mówiła perfekt po niemiecku. Rozmawiała z nimi po niemiecku; wreszcie zapytali ją: – Jesteś Niemką? – Nie. – No to skąd tak dobrze mówisz? Mama mówi, że studiowała itd. Było ich trzech, szukali, w mieszkaniu nic nie znaleźli.

Potem pytają: – A piwnicę macie? Mówię, że mamy, tak. Oficer został, a dwóch poszło z matką do piwnicy. Ten oficer otworzył naszą dużą bibliotekę i wyjmował każdą książkę po kolei, kartkował i rzucał na ziemię, bo oni wiedzieli, że się często przechowywało tę małego formatu podziemną prasę w książkach. Byłem przerażony, pewien, że to koniec: jeśli znajdą ten ucięty karabin, natychmiast mnie zabiorą, może nawet na miejscu zastrzelą, bo robili i tak w tym czasie.

Niemiec siedzi, ma pistolet w otwartej kaburze, więc myślę sobie: jedyny ratunek – skoczyć, wyrwać mu, no i na strych, a tam droga do sąsiednich domów. Ale słyszę głos matki, jak głośno coś tam mówi po niemiecku na klatce schodowej; wracają, ale wszystko w porządku. No i okazało się, że oni weszli od piwnicy, zawołali dozorcę, kazali mu przesypywać węgiel, a sami stali na korytarzu. On tak sprytnie przesypywał, że się strasznie pył unosił, na co matka powiedziała: – Zaraz wam się mundury pokryją tym pyłem i będą brudne. I w ten sposób się to udało.

Potem byłem w podziemiu w Komendzie Głównej, batalion sztabowy Baszta, kompania radiotechniczna. Uczyliśmy się porozumiewać krótkofalówkami. Ćwiczyć można było tylko przez trzy minuty, dlatego że Niemcy stale jeździli samochodem po Warszawie.

Przecież Baszta była na Mokotowie.

W czasie powstania – tak, ale przedtem na Żoliborzu. Baszta powstała w naszym gimnazjum Poniatowskiego i większości to byli poniatowszczaki, a naszym dowódcą był też absolwent Poniatowskiego. Skończyliśmy te szkolenia, dostaliśmy stopnie wojskowe – ja kaprala – a potem już my zaczęliśmy szkolić następnych kandydatów.

Na przełomie stycznia i lutego wydarzyła się straszna historia – aresztowano dwóch naszych kolegów. Mieli dokumenty zakopane w butelkach w ogródku, Niemcy zaczęli tam kopać i znaleźli. Powstał oczywiście popłoch, dlatego że tam były takie dane, jak pseudonimy, daty urodzenia, pierwsze litery imienia i nazwiska, tak więc była możliwość zidentyfikowania tych wszystkich osób. Parę dni później dostaliśmy rozkaz: rozejść się, czyli uciekać gdziekolwiek. Cała nasza kompania się rozleciała, ja straciłem kontakty.

Ale wtenczas, szczęśliwie, jeden z moich kolegów powiedział mi, że tworzy się oddział specjalny Gustaw, który potem, w czasie powstania zmienił nazwę na Harnaś.

To był już rok 1944. Przed powstaniem, od lutego do lipca, mieszkałem w pustym mieszkaniu mojego stryja, który w czasie wojny mieszkał w Aninie. W związku z tym był u mnie skład broni: trzy pistolety maszynowe, osiem czy dziesięć pistoletów ręcznych, dużo granatów. Mieszkałem sam i miałem rozkaz w razie czego, gdyby zdarzyła się kontrola niemiecka, bronić się do ostatka, czyli do ostatniego strzału.

Czy wtedy mieliście już świadomość zbliżającego się powstania?

Tak, oczywiście. Dochodzimy do lipca. W lipcu Niemcy na piechotę uciekali. Myśleliśmy: „Boże kochany, dlaczego nie rozpoczynamy powstania?”. To był 22 lipca. No i wreszcie dwudziestego dziewiątego, w lokalu na Chmielnej, dostałem rano rozkaz: zbiórka! Przychodzi łączniczka, staje na baczność i mówi: „godzina W 17”. Ciekawe jest to, że ona była Żydówką. W naszym oddziale w czasie powstania było sześciu Żydów. A w powstaniu warszawskim brało udział kilkuset Żydów, którzy się wcześniej ukrywali. To też bardzo ważna wiadomość.

Kiedy czas ucieczki ludności Warszawy po tym niefortunnym rozkazie czy namowach we wrześniu ‘39 roku porówna się z okresem przed powstaniem, to okazuje się, że w 1944 roku organizacja i przekazywanie informacji było znakomite.

Tak, ten okres przed postaniem był także bardzo bojowy. Mieliśmy parę akcji. Przygotowywaliśmy atak na aptekę Mendego, bo tam już mieli penicylinę; ta akcja jednak się nie udała. Ale zdobyliśmy fabrykę mundurów niemieckich, cały samochód pojechał na Lubelszczyznę do naszych podziemnych oddziałów.

Czy chodzi o magazyny na Stawkach?

Nie, to była fabryka, która zajmowała całe pierwsze piętro budynku przy Marszałkowskiej róg Sienkiewicza. Tam pracowali Polacy, którzy byli przygotowani do tej akcji. Fabryka miała trzyosobowe kierownictwo niemieckie: komendant i jeszcze dwóch Niemców. Polacy otworzyli nam drzwi, a naszym zadaniem było sterroryzować tych Niemców. Ja miałem wejść do gabinetu komendanta, który był w mundurze partyjnym NSDAP. Wszedłem i „Hände hoch!”. Oczywiście miał pistolet, który mu zabrałem, postawiłem go z rękami do góry pod ścianą, sam siedziałem po przeciwnej stronie pokoju i czekałem. Później, jak wszystko się skończyło, myśmy tych trzech zamknęli w takim pokoju z żelaznymi drzwiami. No i ten duży transport pojechał, oczywiście naszym samochodem.

To się potem o mało tragicznie nie skończyło. Jakieś dwa tygodnie później byłem na Nowym Świecie. Wyjeżdżam rowerem z domu – bo się rowerem cały czas jeździło. Wtedy na Nowym Świecie była linia tramwajowa, no i jadą dwa tramwaje, jeden z lewej, drugi z prawej strony. Ja czekam na chodniku, aż one przejadą, i raptem wielki wrzask: „Hände hoch! Ręce do góry, polski bandyta!” Patrzę, a to ten komendant. Rozpoznał mnie.

Wtedy obowiązywał rozkaz niemiecki, że jak jeden zagrożony Niemiec strzela w powietrze, to wszyscy Niemcy, którzy są na ulicy i mają pistolety, też mają strzelać. Na Nowym Świecie zawsze było trochę Niemców. Więc ten komendant strzelił w górę, inni też zaczęli strzelać, i była taka sytuacja, że jeden tramwaj jechał w jedną stronę, drugi w drugą, i Niemcy. Między tymi tramwajami była jeszcze przerwa, ja byłem na rowerze i zdecydowałem się w tę przerwę wskoczyć. Dosłownie przeskoczyłem między tymi tramwajami, ich wagony mnie zasłoniły, ja szybko potem skręciłem w inną ulicę i w ten sposób uciekłem.

Wtedy dostałem rozkaz, żebym w żadnej akcji nie brał udziału w pierwszym szeregu. Bo ja miałem metr dziewięćdziesiąt wzrostu, więc łatwo mnie było rozpoznać.

Mieliśmy też zadanie zdobyć samochody. Udało nam się zdobyć dwa. To były samochody niemieckie, które po prostu porwaliśmy – drzwi otwierało się z pistoletami, wsiadało się, kazało się szoferowi jechać pod Warszawę, za Pragę. Tam był duży las. Zaplanowaną trasą zjeżdżaliśmy możliwie daleko w las. Potem tam się tego szofera rozbierało do naga, zostawiało się ten samochód w umówionym miejscu. Mieliśmy taki garaż, gdzie te samochody zostały przemalowane, a parę dni później pojechały na Lubelszczyznę. Dzięki temu zaopatrzyliśmy tamtejszą partyzantkę i w samochody, i w mundury niemieckie.

Dwa razy nam się udało z tymi samochodami. Za trzecim razem mieliśmy wpadkę. Akcja miała się odbyć w garażu podziemnym. Jakiś Niemiec mieszkał w tym budynku i co dzień rano wyjeżdżał samochodem. Myśmy się rozstawili, kiedy wyjeżdżał, myśleliśmy, że go w tym garażu pod ziemią sterroryzujemy i zabierzemy samochód. Tymczasem on wyjeżdża – a w tym samochodzie czterech Niemców.

Wtedy jeden z kolegów źle się zachował, bo jak zobaczył tych Niemców, zaczął uciekać i oni się zorientowali. Zatrzymali się, zaczęli do nas strzelać, ale udało się nam uciec, zanim oni wyskoczyli z tego samochodu. Tak, że tak jakoś miałem szczęście.

Potem już czekaliśmy, aż wreszcie 29 lipca przyszedł rozkaz: godzina ósma mobilizacja. Ja miałem stawić się właśnie w tej fabryce przy Marszałkowskiej róg Sienkiewicza. A u mnie, jak mówiłem, była ta cała broń. Co robimy? Byłem z jednym tylko kolegą. Zapakowaliśmy wszystko do walizek i wychodzimy. Byliśmy niesamowicie obładowani. Ja mam marynarkę, on ma marynarkę: w kieszeniach mamy te polskie ręczne granaty i po dwie walizki, w które popakowaliśmy pistolety maszynowe; ciężkie walizki. Na postoju dorożek załadowaliśmy się do dorożki, jedziemy. Raptem na Mickiewicza idzie cała kompania żołnierzy niemieckich, a my jedziemy obok tego. Wtem na stopień dorożki wskakuje podoficer…

Kompania to około stu żołnierzy…

I mówi do nas po niemiecku: „Pospieszcie się, bo ja muszę być na czele kompanii”. Więc podjechaliśmy, wysadziliśmy go, a on mówi „Dziękuję bardzo!”.

W ten sposób doszliśmy prawie do wybuchu powstania. Za miesiąc Czytelnicy „Kuriera Wnet” zobaczą powstanie Pana oczami.
Cały wywiad Stefana Truszczyńskiego z Witoldem Kieżunem pt. „Jakoś miałem szczęście” znajduje się na s. 16 sierpniowego „Kuriera Wnet” nr 38/2017, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier Wnet”, „Śląski Kurier Wnet” i „Wielkopolski Kurier Wnet” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach Wnet w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera Wnet” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera Wnet” wraz z regionalnymi dodatkami, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Wywiad Stefana Truszczyńskiego z Witoldem Kieżunem pt. „Jakoś miałem szczęście” na s. 16 sierpniowego „Kuriera Wnet” nr 38/2017, wnet.webbook.pl

Wilno: 73. rocznica Powstania Wileńskiego – Operacji „Ostra Brama”. Kombatanci AK zapraszają na uroczystości

W dniach 7-10 lipca Stowarzyszenie Łagierników Żołnierzy AK zaprasza na wileńskie obchody 73. rocznicy Operacji „Ostra Brama” – podjętej w ramach Akcji „Burza” walki o wyzwolenie Wilna.

W sobotę 8 lipca o godzinie 12.30 na wileńskim cmentarzu Na Rossie odbędą się główne uroczystości 73. rocznicy Operacji Ostra Brama z udziałem przedstawicieli władz Rzeczypospolitej. Organizacje kombatanckie z kraju i z Kresów zapraszają do udziału w całym bogatym programie obchodów. O szczegółach można przeczytać na stronach Stowarzyszenia Łagierników Żołnierzy AK.

W Programie Wschodnim Radia WNET o rocznicy Powstania Wileńskiego mówił prezes Stowarzyszenia Artur Kondrat:

Zapraszamy także  do obejrzenia krótkiego filmu o Operacji Ostra Brama.

O przebiegu rocznicy wileńskiej operacji AK będziemy informować w Programie Wschodnim Radia WNET i Radia Warszawa (sobota 10.07-11.00)

ax