Program Wschodni 15.12.2018 r. Goście: Paweł Bobołowicz, dr Michał Lubina, prof. Grzegorz Nowik

Zapraszamy do wysłuchania Programu Wschodniego. Tematami dzisiejszej audycji była autokefalia dla Kościoła Prawosławnego na Ukrainie, dzienniki Michała Römera oraz rocznica początków Chińskich reform.

Goście Poranka Wnet:

Paweł Bobołowicz- korespondent Radia Wnet w Kijowie;

dr Michał Lubina – wykładowca Uniwersytetu Jagielońskiego;

prof. Grzegorz Nowik – historyk;


Prowadzący: Antoni Opaliński

Wydawca: Jaśmina Nowak

Realizator: Karol Smyk


Całość:

Program Wschodni 18 listopada 2017 r. Posiedzenie Komitetu Prezydentów Polski i Ukrainy, stosunki polsko-gruzińskie

W Programie Wschodnim m.in. o stosunkach polsko-ukraińskich oraz polsko-gruzińskich. Wewnętrzna polityka gruzińska oraz najnowsza książka dr Michała Lubiny traktująca o stosunkach rosyjsko- chińskich.

Goście:

Ekaterina Beruashvili – studentka UW z Gruzjii, stowarzyszenie Gruzińska Diaspora w Polsce;

Dr Michał Lubina – wykładowca UJ, autor licznych publikacji o Chinach i Azji Południowo-Wschodniej, autor m.in. monografii o relacjach rosyjsko-chińskich na przełomie wieków („Niedźwiedź w cieniu smoka”, 2014) oraz biografii birmańskiej polityk i noblistki Aung San Suu Kyi („Pani Birmy. Biografia polityczna Aung San Suu Kyi”, 2015). Najnowsza książka dr Michała Lubiny to „Russia and China. A Political Marriage of Convenience – Stable and Successful”.

Rafał Dzięciołowski – historyk, politolog, członek Narodowej Rady Rozwoju.


Prowadzenie: Antoni Opaliński
Realizacja: Karol Smyk

Wydawca: Jaśmina Nowak


Cały program:

cz.1

cz.2

„Kurier Wnet” 37/2017, Wywiad z prezes Stowarzyszenia Łagierników AK: Zawsze był we mnie szalony optymizm

Stefania Szantyr-Powolna: zapamiętałam smród wjeżdżającej armii. Coś niesamowitego. Żołnierze w kapciach, karabiny przewiązane sznurkami, na schodach ludzie krzyczący i wiwatujący po rosyjsku.

Antoni Opaliński
Stefania Szantyr-Powolna

Zawsze był we mnie szalony optymizm

Z dr Stefanią Szantyr-Powolną, honorową prezes Stowarzyszenia Łagierników Żołnierzy AK, rozmawia Antoni Opaliński.

Gdzie Pani się urodziła?

Urodziłam się w moim najukochańszym mieście, Wilnie, i dotąd uważam, że to jest najcudowniejsze miasto na świecie.

Dlaczego najcudowniejsze?

Może dlatego, że jest związane z moim dzieciństwem sielskim-anielskim… I nie tylko – potem od 1939 roku już z konspiracją. Bo ja zostałam zaangażowana i zaprzysiężona już w jesieni 1939 roku. Więc to był cały okres konspiracji, mego dorastania w duchu działania w podziemiu. Potem aresztowanie w roku 1944 i pożegnanie mego miasta już z okien odjeżdżającego pociągu.

Wróciła Pani jeszcze kiedykolwiek do Wilna?

Czy wróciłam? Nie bardzo, byłam 11 lat na Syberii. Potem wróciłam do Polski, skończyłam studia. Później miałam okazję pojechać do Wilna – właściwie już w bliższych latach. Miasto powitałam z dużym wzruszeniem i ze łzą w oku.

Co Pani pamięta z wileńskiego dzieciństwa? Jakie to było miasto?

Tak jak powiedziałam, moje dzieciństwo było sielskie-anielskie. Wychowana byłam w rodzinie, która mnie darzyła wielką miłością – byłam jedynaczką. Właściwie nie pamiętam – może byłam za mała – żadnych przykrych momentów, które by zalegały mi w pamięci. Dla mnie to zawsze była cudowna rodzina, cudowne czasy, szkoła…

A jakie jest Pani pierwsze wspomnienie z czasów wojennych?

Z czasów wojennych pamiętam, po 17 września, wejście Armii Sowieckiej do Wilna. Rozpacz ludzi na ulicach. Pamiętam, jak moja mamusia bardzo szlochała, bo miała w pamięci poprzednią wojnę. To dziwne, ale muszę powiedzieć: zapamiętałam smród wjeżdżającej armii. Coś niesamowitego. Żołnierze w kapciach, karabiny przewiązane sznurkami, na schodach ludzie krzyczący i wiwatujący po rosyjsku. Koszmar.

Toteż przerażenie nasze – młodzieży i dzieci – było ogromne. Nie wiedzieliśmy, co robić: Polski nie ma, jak mamy się zachować? Spotkał mnie starszy kolega z harcerstwa. Powiedział: my wiemy, co robić. I zaangażował mnie do konspiracyjnego harcerstwa. Bardzo szybko, już w jesieni zostałam zaprzysiężona. Otrzymałam pseudonim „Hanka” i tak już zostało do końca.

Fot. ze zbiorów prywatnych S. Szantyr-Powolnej

Czy mogę zapytać, ile Pani wtedy miała lat?

W 1939? Jestem z 1924 roku, więc miałam 15 lat. Byłam takim dzieciuchem, biegałam z warkoczykami. Ale po zaprzysiężeniu wydawało się, że nagle wydoroślałam. Inna odpowiedzialność. Inne wartości się pojawiły. Wydawało mi się, że jestem bardziej dorosła. Każde zadanie mi powierzane, każda funkcja – na początku to było tylko roznoszenie jakichś gazet wydawanych przez podziemie – wydawało mi się, że to jest coś tak bardzo wielkiego, że od tego zależy, żeby ta Polska wróciła. Oczywiście byłam taką małą śrubką w mechanizmie konspiracyjnym, ale zawsze miałam wrażenie, że od spełnienia mojego zadania zależy, żeby wróciła Polska.

Jak to się stało, że Pani się znalazła na zesłaniu?

Oczywiście w konspiracji było nas bardzo wielu. Ja miałam taką grupę dziewcząt. Skończyłam kursy łącznościowe, więc byłam łączniczką, miałam kontakty, tajne – bo znaliśmy się tylko po kilka osób. Jedna z mojej grupy została przez kogoś wskazana – nie wiem, w jakich okolicznościach. W każdym razie ona mnie „wsypała” i zostałam aresztowana.

Zostałam zabrana do gmachu NKGB, miałam bardzo trudne śledztwo, byłam bardzo bita, miałam złamany nos. Trzydzieści kilka godzin bez picia, bez jedzenia, bez snu, tylko cały czas badania, badania, badania… I tak, jak zostałam aresztowana, już oczywiście nie wróciłam do domu. Trzymali mnie w piwnicy. W tym budynku NKGB był schron na dole i w piwnicy były cele.

Cela, w której się znalazłam, to była cela po ubikacji; jeszcze na ścianach były widoczne ślady używania, a na posadzce wyrwane miejsce po sedesie. Nas siedziało w tej celi ponad dwadzieścia. Leżałyśmy tak na zakładkę, bo to było dwa i pół metra na dwa i pół metra albo mniej. Byłyśmy bardzo stłoczone, rozebrane.

Ja zresztą po tym pierwszym, trzydziestokilkugodzinnym śledztwie trafiłam na początku do innej celi, w której jakaś litościwa ręka podała mi kawałek chleba. Ten chleb dziwnie chrzęścił, ale nie wiedziałam, o co chodzi. Okazało się, że cela była tak zawszona, że te wszy wchodziły do chleba. Potem szybko przerzucono mnie do tej celi po ubikacji, w której siedziałam już cały czas do sądu.

Byłam sądzona – dostałam paragraf 58/2/11. Najwyższa kara więzienia z tego paragrafu to było wtedy dziesięć lat. Za „powstanie grupowe z bronią w ręku”. Wyrok przy tym paragrafie to była kara śmierci albo wyrzucenie z kraju. Bo oni uważali nas za obywateli sowieckich. Na sądzie dostałam te dziesięć lat wyroku. Za rok z tego samego paragrafu już dawali dwadzieścia pięć lat, ale wtedy już nie wchodziła w grę kara śmierci.

Po wyroku zostałam przerzucona do głównego więzienia w Wilnie, na Łukiszkach. Tam była sala, w której było nas chyba osiemdziesiąt osób. Tam też spotkałam swoje koleżanki z konspiracji.

W tej dużej celi był organizowany transport do Związku Radzieckiego. To były pierwsze dni maja 1945 roku; nie pamiętam, czy to był pierwszy, czy trzeci. Ale na pewno maj, bo jeszcze w kwietniu byłam na Łukiszkach. Do więzienia przylegał kościół świętego Jakuba. Pamiętam, jak w Wielkanoc przeżywałyśmy rezurekcyjne dzwony.

Transport obejmował ponad tysiąc osób, głównie mężczyzn, i tylko około dwadzieścia kobiet. Więzienie jest dość daleko od stacji kolejowej. Na początku szli mężczyźni, na końcu my – wygłodzone, wymęczone badaniami, bo śledztwa były intensywne, męczące i zawsze w nocy; a za nami niebezpieczne psy. I tak doszliśmy do dworca. Tam stały podstawione dla nas zwierzęce wagony. Najpierw musiałyśmy klęczeć przed wagonami, a potem na dane hasło nas do nich pakowano.

Nie wiem, w jaki sposób, ale rodziny dowiedziały się o tych transportach, bo wkrótce za torami zgromadził się tłum naszych rodziców, braci. Ja byłam jedynaczką, więc tylko rodzice. Nawet nie mogłyśmy ich rozpoznać. Starałyśmy się do tych bydlęcych okienek w wagonach podsadzać jedna drugą, żeby zobaczyć nasze rodziny, ale było za daleko.

Tak nadszedł dzień, kiedy transport ruszył. Jechaliśmy parę tygodni. Któregoś dnia pociąg się zatrzymał i usłyszałyśmy wiwaty, krzyki, strzały. Nie wiedziałyśmy, co się dzieje, zapytałyśmy konwojenta, powiedział, że skończyła się wojna.

Pojawił się błysk nadziei, że w związku z tym powinnyśmy wrócić do Wilna, do Ojczyzny. Przecież nas traktują jak jeńców wojennych. Myśmy nie zdradziły swojej Ojczyzny. Byłyśmy pod okupacją i chciałyśmy powrotu naszej Polski. Niestety pociąg mknął dalej i po kilku tygodniach dojechałyśmy do Uchty.

Najpierw zabrano nas do ogólnego obozu. Tam przyjeżdżali naczelnicy obozów i jak niewolników dobierali sobie siłę roboczą. Nas wziął pod swoją opiekę naczelnik z sowchozu, który się nazywał Sediu. W tym sowchozie byli zatrudnieni prawie sami kryminaliści, którzy mieli do stu lat wyroku, wiele morderstw i przestępstw na sumieniu.

Jak przyjechaliśmy, naczelnik powiedział na odprawie, żebyśmy nie używały żadnych naczyń, kubków, bo wszyscy są zarażeni chorobami wenerycznymi. Chociaż oni bardzo chętnie chcieli nam wypożyczać swoje kubeczki czy łyżki.

Śmierć była zawsze bardzo blisko. Może opowiem jeden z przypadków. Naczelnik uczył nas, jak się znaleźć w lesie. Myśmy przecież nie mieli pojęcia o żadnym liesopowale, czyli cięciu lasu. Uczył nas, że najpierw trzeba obrąbać drzewo z jednej strony, a potem piłować z drugiej. Latem to jeszcze było możliwe, ale nie kiedy spadł śnieg, a spadał wcześnie, śniegu było po pas. To była bardzo ciężka praca, bo trzeba było odkopać śnieg wokół drzewa prawie do ziemi, a dopiero potem ciąć drzewo. Bo inaczej dostawało się karcer, gdyby pień był za wysoko ucięty. Praca była niebezpieczna, pole do roboty ograniczone, bo trzeba było dużo śniegu usuwać. I nieraz zdarzały się przypadki, że takie drzewo padało na nas, miałyśmy uszkodzone kręgosłupy. A nieraz drzewo wykręcało się na pniu i miażdżyło nam stopy.

Raz zdarzyła się taka sprawa. Na moment przy cięciu drzewa wyprostowałyśmy się z koleżanką. Stałam, a obok mnie w odległości pół metra Rosjanka, młoda, bardzo piękna dziewczyna, bandytka niesamowita, mająca wiele lat wyroku, ponoć pochodziła z arystokracji. Więc stała obok mnie i obie „prostowałyśmy kości”. Nagle podbiegła druga Rosjanka z siekierą i rąbnęła ją w głowę. Początkowo nie zdawałam sobie sprawy, że to rzeczywiście miało miejsce. Ta głowa się rozleciała i upadła. To mogłam być również ja, bo tej drugiej Rosjance było wszystko jedno. To nie chodziło o żadne porachunki, tylko o to, żeby zabrano ją do „zwykłego” więzienia, gdzie miałaby chleb, kąt i nie musiałaby tak ciężko pracować.

Takie momenty pojawiały się bardzo często. Podobna historia zdarzyła się też w baraku, w którym mieszkałyśmy. Było nas tam ponad 150. Któregoś dnia pewna Cyganka razem z Ukrainką zaciągnęły jedną panią – w naszych oczach starszą, bo miała 30 lat – za umywalnik i tam ją zwyczajnie zarąbały. Też w tym samym celu – żeby zabrano je z tych robót do więzienia, gdzie nie będzie tyle ciężkiej pracy.

Innym razem w czasie pracy usiadłyśmy na moment na pniu drzewa, żeby zjeść kawałek chleba. Byłyśmy młode, któraś coś opowiadała, śmiałyśmy się… Podbiegł konwojent, żebyśmy natychmiast zamilczały i przestały się śmiać. Na to jedna z koleżanek: „A co? Będziesz strzelał?”. On mówi: „A będę”. Ona na to: „No to strzelaj”. I rzeczywiście otworzył ogień, jedną zabił od razu, kilka ranił. Tak jak powiedziałam, śmierć czyhała na każdym kroku.

Muszę opowiedzieć o jednej historii, która była potem opowiadana we wszystkich obozach. Na skutek kontuzji, której nabawiłam się w lesie, zostałam przewieziona do centralnego szpitala. To był ogromny teren z odgrodzoną zoną szpitalną. Obok znajdowała się zona łagierników. To byli przede wszystkim mężczyźni, był tylko jeden barak żeński. Po pewnym czasie, jak mój stan się poprawił, zostałam zatrudniona w laboratorium – dzięki głównemu lekarzowi, który Polaków darzył wielką sympatią. Zresztą siostrą oddziałową była tam Polka.

Żeby przejść do tej zony szpitalnej, trzeba było wyjść z zony żeńskiej i przejść dosłownie kilka metrów obok baraku męskiego. Proszę sobie wyobrazić, że pewnego dnia, kiedy szłam do pracy, mężczyźni mieszkający w baraku, który mijałam, grali w karty. Grali w karty o tego, kto pierwszy przejdzie koło ich okien. I właśnie to byłam ja. Dowiedzieliśmy się przez przypadek. Obok laboratorium był gabinet dentystyczny. Do dentysty z różnymi sprawami przychodzili również bandyci. Jeden z tych bandziorów powiedział: „Szkoda takiej młodej i ładnej dziewczyny, że została przegrana w karty”. Dentysta natychmiast powiedział o tym lekarzowi głównemu i sprawa rozeszła się w obozie i w szpitalu. Lekarz główny zakazał mi opuszczać laboratorium, miałam tam nocować i nie wychodzić.

Wezwano naczelnika obozu. Jednak naczelnik powiedział, że wobec tego typu zakładów tych bandziorów on jest bezsilny. Bo oni wcześniej czy później muszą wykonać ten wyrok. Mogli mnie zarąbać, zgwałcić, zrobić, co chcą. Powtórzył, że jest bezsilny. W szpitalu wszyscy to przeżywali, bo, tak jak mówiłam, darzyli Polaków sympatią.

Ja byłam w tym czasie zaprzyjaźniona z pracującą na oddziale wewnętrznym siostrą medyczną. To była Estonka, nazywała się Made Tikerpour. Śliczna dziewczyna, wszyscy pacjenci byli w niej zakochani. Jak się dowiedziała, jaki wyrok nade mną wisi, bardzo płakała. W tym czasie na oddziale leżał jeden z przywódców tych bandziorów, który też się w niej kochał. Zapytał, dlaczego ona tak płacze. Na drugi dzień ten człowiek znikł z łóżka szpitalnego. Nie było go dwa – trzy dni. Po powrocie podszedł do Made i powiedział: „Słuchaj, ja dla ciebie odegrałem w karty twoją przyjaciółkę”.

Ta historia lotem błyskawicy rozeszła się nie tylko w naszym obozie, ale i w innych. Nawet kolega z innego obozu opisał to w swojej książce. To był cud boski, ja wierzę, że to moja mama wymodliła. Bo ona nie uwierzyła, że nie żyję, chociaż miała wiadomość z Czerwonego Krzyża, że zmarłam w obozie.

Po tym wydarzeniu bardzo szybko zostałam przeniesiona na Workutę do obozu „srogiego reżimu”. Tam już nie mieliśmy nazwisk, tylko numery na ubraniach, na czapkach, na plecach.

Po ilu latach została Pani zwolniona?

Kiedy zbliżał się koniec wyroku, przewieziono mnie do innego obozu i tam ponoć szykowano dokumenty. Wezwano mnie do kancelarii, przeczytano setki paragrafów i dano do podpisania dokument, że odtąd jako obywatel radziecki będę już na tej Workucie przebywać. Powiedziałam, że nie podpiszę tego. „Jak nie podpiszesz, to dostaniesz nowy wyrok i wrócisz do obozu”. Odpowiedziałam, że wrócę, ale nie podpiszę. I rzeczywiście cofnęli mnie do obozu.

Przeżyłam to ogromnie, bo bałam się, że mogę dostać drugie dziesięć lat. Teraz, jak mam jakieś kłopoty życiowe, to mi się śni, że dochodzę do furtki i zawracają mnie z powrotem.

Po jakimś tygodniu wezwano mnie ponownie. Tym razem dano do podpisu tylko dokument, że w tym momencie znajduję się na Workucie. Z takim papierkiem wyszłam. Byłam na wolności, ale właściwie przywiązana do tej Workuty.

Zostałam zwolniona po dziesięciu latach, ale jeszcze prawie cały następny rok czekałam na powrót do Polski. Jak wyszłam z obozu, to już tam było około stu Polaków, kobiet i mężczyzn. Niektórzy się połączyli w małżeństwa. Tymczasem Niemcy wystarali się, że kobiety Niemki wracały do Niemiec. Pomyślałam, że to niemożliwe. Polski też powinna dotyczyć jakaś umowa. Poszłam do gmachu NKGB i powiedziałam, że jest mi wiadome, iż na podstawie umowy polsko-sowieckiej Polacy mogą już wracać do Polski. Urzędnik był mocno zdziwiony, powiedział, że oni nic o tym nie wiedzą, ale żebym za tydzień przyszła.

Za tydzień, wyposażona w zmianę bielizny, w kanapki – każdy zawsze spodziewał się najgorszego – poszłam do tego urzędu. Dowiedziałam się, że rzeczywiście jest taka umowa. Tylko muszę otrzymać z Polski zaproszenie z potwierdzeniem, że rodzina mnie weźmie na swoje utrzymanie.

Szczęśliwie kolega, który zresztą ożenił się na Workucie z jedną z koleżanek, miał już kontakt ze swoją rodziną. Napisał do swojej mamy, że taka Stenia Szantyr jest tutaj i czeka na jakiś kontakt, żeby dała ogłoszenie w gazecie, może ktoś z rodziny się zainteresuje. Jego mama mieszkała w Gdańsku. A moja mamusia też mieszkała u kuzynów w regionie gdańskim. Ponieważ, na całe szczęście, lubiła czytać gazety, więc przeczytała w gazecie apel do kogoś z rodziny Szantyrów. W ten sposób trafiła na mój ślad. Wyrabianie odpowiednich dokumentów trwało około roku i w następnym, 1955 roku wróciłam do Polski.

Znalazła się Pani na zesłaniu jako bardzo młoda dziewczyna i przeżyła tam cały początek dorosłości. Jak Pani udało się po tym wszystkim pogodzić ze światem?

Nigdy nie wyobrażałam sobie, że gdzieś tam rozpocznę życie rodzinne. Wiedziałam, że muszę wrócić do kraju. Kiedy w szpitalu byłam świadkiem, jak umierali Polacy, m.in. potomek Ruszczyca zmarł przy mnie na gruźlicę, dałam sobie słowo honoru, że zostanę lekarzem. Więc jak wróciłam, starałam się jeszcze powtórzyć ostatni rok maturalny, zresztą w szkole popołudniowej. Bo ja miałam maturę w 1944 roku na kompletach zrobioną.

Dostałam się na studia, zaczęłam studiować. Nie wyobrażałam sobie, że mogę tak po prostu odpoczywać po obozie. We mnie była taka chęć życia, pokazania sobie samej, że jeszcze stać mnie na wiele, że mogę coś w życiu osiągnąć. Zresztą chciałam zostać lekarzem. Zrobiłam specjalizację, zrobiłam doktorat… Oprócz tego cały czas działam w Stowarzyszeniu Żołnierzy Łagierników.

I jest w Pani cały czas uśmiech.

Zawsze był we mnie szalony optymizm. Chyba jakoś to wyniosłam z domu.

Z Wilna?

Z Wilna, mego kochanego. I zawsze czułam opiekę Matki Boskiej Ostrobramskiej. W wielu wystąpieniach mówiłam, że dzięki niej wróciliśmy.

Bardzo dziękuję Pani za rozmowę.

Rozmowa została przeprowadzona 8 czerwca 2017 podczas XXXII Międzynarodowego Zjazdu Łagierników Żołnierzy Armii Krajowej w Kuklówce.
Autor wywiadu dziękuje za pomoc prezesowi Arturowi Kondratowi.

„Kurier Wnet”, „Śląski Kurier Wnet” i „Wielkopolski Kurier Wnet” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach Wnet w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera Wnet” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera Wnet” wraz z regionalnymi dodatkami, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Wywiad Antoniego Opalińskiego z dr Stefanią Szantyr-Powolną pt. „Zawsze był we mnie szalony optymizm” na ss. 16–17 lipcowego „Kuriera Wnet” nr 37/2017, wnet.webbook.pl