Prezydenci większości miast szkodzą obecnemu rządowi, bo liczą na to, że po zmiażdżeniu PiS-u zostaną oligarchami

J. Matejko, Reytan w sejmie warszawskim 1773 roku (fragment obrazu), domena publiczna

Na czele Komitetu Oligarchizacji: artyści, profesorowie, sędziowie, celebryci. To oni przejdą „nad Rejtanem” do narodowego imaginarium jako zdrajcy. I tyle po nich pozostanie w wielkiej sztuce narodu.

Andrzej Jarczewski

O Rejtanie nikt by nie pamiętał, gdyby nie obraz Matejki. To m.in. ten obraz kształtował patriotyzm następnych pokoleń Polaków. Tak tworzy się łańcuch dzieł i wydarzeń.

Bohaterowie zmieniają doraźny stan rzeczy, ale dopiero twórcy kultury przenoszą dokonania żołnierzy i polityków do społecznej świadomości.

To kształtuje kolejnych żołnierzy i polityków, a zwykłych zjadaczy chleba w bohaterów, uczonych i świętych przerabia. Od wielkości sztuki zależy wielkość narodu. Od dzielności żołnierzy – czy naród przetrwa.

Nudzą mnie już popisy Donalda Tuska, który – z braku konstruktywnych talentów – codziennie znajduje jakąś obelżywą frazę na tych, których nie lubi. Daje przykład koryfeuszom antykultury, hejterom i drobniejszym prowokatorom, którzy wiedzą, że im paskudniej się wyrażą, tym szumniej zaistnieją w mediach antypolskich.

Na to nie patrzę, ale przyglądam się pewnym działaniom na głębokich tyłach. Interesują mnie zwłaszcza wytwory mentalne różnych intelektualistów, szykujących dzielące nas rozwiązania na czas dogodniejszy.

Oto parę miesięcy temu wyszedł 448-stronicowy poradnik „Jak przygotować Polskę do rozbiorów” (tytuł jest inny, ale to tylko fortel). Z zażenowaniem czytam mizerny efekt wieloletnich wysiłków, zainicjowanych po fiasku tzw. hołdu śląskiego, złożonego w Katowicach przez liczną grupę prezydentów miast Bronisławowi Komorowskiemu kilka miesięcy przed jego klęską (II tura – 24 maja 2015). Tam było dużo dymu, ale chodziło o jedną tylko rzecz.

Prezydenci miast żądali dla siebie immunitetu, a to mogli najprościej osiągnąć, jeżeli zostaną senatorami. Za immunitet zobowiązali się pomagać Komorowskiemu w kampanii wyborczej. Reszta to fortel.

(…) To nie przypadek, że prezydenci większości miast wszelkimi sposobami szkodzą obecnemu rządowi. Mają po cichu obiecane, że po zmiażdżeniu PiS-u zostaną nowymi oligarchami. Zyskają możliwość dożywotniej władzy (obecnie są to 2 kadencje 5-letnie).

Ponadto senat zostanie przekształcony w tzw. izbę samorządową (Bundesrat), co da wreszcie szefom miast ten upragniony immunitet. Przy znanej już linii orzeczniczej polskich sądów zapewni im to rzeczywistą bezkarność „aż do skończenia ich świata”.

Urząd wojewody ma być zniesiony pod kłamliwym pretekstem, że wojewodowie dublują pracę marszałków województw. Z kolei marszałkowie będą wybierani tak jak prezydenci: w wyborach powszechnych, co oznacza ich praktyczną nieusuwalność i brak odpowiedzialności przed kimkolwiek (teraz muszą się liczyć z sejmikiem). Dalej – pod równie fałszywymi pretekstami prowadzić się będzie landyzację Polski. Województwa otrzymają wiele uprawnień, przysługujących obecnie organom państwa unitarnego.

Katalog tych nowych praw nie jest jeszcze ustalony. Dla ukrycia istoty dwuwładzy (czytaj: anarchii) mówi się np. o zróżnicowanym regionalnie decydowaniu w sprawach podatkowych, ZUS-owskich, a nawet genderowych, rodzinnych, religijnych i wchodzących w zakres polityki zagranicznej. Dowolne rozwiązania – w niespójnym wyborze – kopiowałoby się z dowolnych krajów, a przykładem instytucjonalnym miałaby być Unia Europejska. Nie ma sensu dywagować dalej na temat szczegółów. Mówiąc wprost: planowane podziały wyodrębnią część przygotowaną dla Rosji (ściana wschodnia) i część do wzięcia „pod opiekę” przez Niemcy przy nadarzającej się okazji geopolitycznej (będą to landy progresywne, które otrzymają w nagrodę różne fundusze europejskie, odebrane regionom genderowo „zacofanym”). Reszta to fortel.

Pojawiają się też sensowne postulaty, np. regionalne zróżnicowanie płacy minimalnej. Obecnie takie wynagrodzenie zapewnia godziwe życie w biednej wsi, ale w Warszawie pozwala na zaledwie marną wegetację, więc tam prawie nikt na taką pensję nie przystaje.

Lokalni przedsiębiorcy muszą ponosić koszty wynagrodzeń nawet za pracę niewiele wartą, choć konieczną. Ten problem wymaga mądrego rozwiązania, bo zróżnicowana regionalnie płaca minimalna pogłębiłaby szczelinę między bogatą i biedną częścią Polski. Bywa, że postulaty słuszne indywidualnie mogą spowodować poważne szkody dla całego kraju. Podobnie: ordynacja większościowa. Jako postulat – samo piękno. Jako rezultat – katastrofa.

Nie dajmy się więc nabrać na debatę o szczegółach proponowanych zmian ustrojowych, dopóki nie uzyskamy pewności, że dane rozwiązanie współtworzy spójny system i – w kontekście międzynarodowym – wzmacnia Polskę, że służy naszym wspólnym interesom. Jeżeli jakiś profesor w moralizatorskim uniesieniu użala się nad osiłkami atakującymi naszą granicę, a nie widzi za nimi Łukaszenki i Putina, popełnia błąd ignorowania kontekstu. Taki błąd dyskwalifikuje naukowca.

Silna władza szefa samorządu jest dobrym rozwiązaniem i nie należy tego zmieniać. Zło kryje się gdzie indziej. Subiektywny interes prezydentów miast, starostów i marszałków województw – to władza dożywotnia i bezkarność (immunitet). Obiektywny rezultat ich dążeń – to Polska patchworkowa, wręcz potworkowa, przygotowana do rozbiorów.

A na czele Komitetu Oligarchizacji: artyści, profesorowie, sędziowie i celebryci. To oni przejdą „nad Rejtanem” do narodowego imaginarium jako zdrajcy. I tyle po nich – zielonych ludzikach Mitteleuropy – pozostanie w wielkiej sztuce narodu.

Cały artykuł Andrzeja Jarczewskiego pt. „Zielone ludziki Europyznajduje się na s. 11 wrześniowego Kuriera WNET” nr 111/2023.

 


  • Wrześniowy numer „Kuriera WNET” można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl. Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Andrzeja Jarczewskiego pt. „Zielone ludziki Europy” na s. 11 wrześniowego „Kuriera WNET” nr 111/2023

Naród polski zanika – klęska wszelkich zachęt do podniesienia dzietności / Andrzej Jarczewski, „Kurier WNET” nr 109/2023

Obecnie dziecko rodzi się w Polsce wtedy, gdy statystyczna matka ma 30 lat. Przez 10 kolejnych lat matek będzie mniej i mniej. Dzieci też będzie mniej i nic na to nie poradzimy!

Andrzej Jarczewski

Prezentowany tu wykres jest – uchwyconą 1 stycznia 2023 – fotografią polskiej demografii. Ale tylko z pozoru jest to obraz statyczny. Cykliczne następstwo słabnących wyżów i pogłębiających się niżów pokazuje nam:

Portret narodu w zaniku

Dzieci się nie posiada. Dzieci się rodzi, wychowuje i kocha. Dzieci mamy lub nie mamy. Ale ich nie posiadamy. Nie mówmy o dzieciach jak o rzeczach! Bo wtedy łatwo zamienić jedne rzeczy na inne, wygodniejsze.

Wykres dzietności w Polsce. Autor: Andrzej Jarczewski

Polski Problem Numer Jeden XXI wieku – brak dzieci – ma swoje źródło we współczesnej kulturze, której częścią jest tak ostatnio poniżany język. Dlatego ósmy z kolei (od roku 2016 na tych łamach) doroczny raport demograficzny rozpoczynam od kwestii terminologicznej. „Posiadanie dzieci” – to język bezrefleksyjny. Podobnie: mam żonę, ale jej nie posiadam, tak jak i ona nie posiada mnie, choć mnie ma. Bo nie jesteśmy dla siebie rzeczami.

Kultura i antykultura ma dla naszej dzietności znaczenie bez porównania większe niż warunki materialne. Piszę to jako ojciec czwórki dzieci i dziadek dziewięciorga (na razie) wnucząt. Pamiętam lata pięćdziesiąte, gdy chodziłem do pękającej w szwach szkoły podstawowej i pamiętam lata osiemdziesiąte, gdy pierwsze moje dziecko zaczynało lekcje o 7.20, a ostatnie kończyło o 19.00. Pamiętam pierwszą pralkę, lodówkę czy mikser. Warunki życia dobrze prosperującej rodziny były tak prymitywne, że dziś nie przyjąłby ich nawet nędzarz. A jednak wtedy dzieci rodziły się chętnie, a teraz – bez entuzjazmu.

KULTURA STRACHU

Te oczywistości wypisuję tylko po to, by nie polemizować z ekonomicznymi malkontentami.

Dzietność nie od obiektywnych warunków zależy, ale od tego, jak je postrzegamy na tle amerykańskich filmów, reklam i wszechogarniającej kultury strachu. To właśnie strach jest kulturowo nowym znamieniem XXI wieku w Polsce. Strach przed dzieckiem, strach przed ciążą, strach przed najdrobniejszym dyskomfortem.

Obawa, że zostanę ukarany, gdy nie sprostam modelowi rodzica perfekcyjnego.

Gdy wskutek błędu medycznego, przypadku lub nieuleczalnej wady umiera rodząca matka, mamy do czynienia z wielką tragedią rodzinną, którą należałoby uszanować. Tymczasem – zgodnie z zasadą, że nic tak nie ożywia gazety jak trup na okładce – różne pisma, portale i telewizje aż puchną od jednostkowych, statystycznie nieistotnych reportaży o cudzym nieszczęściu. Jest w tym nadzieja, że inni lekarze czy opiekunowie będą staranniej unikać błędów choćby ze strachu przed publicznym napiętnowaniem. Ale dobre chęci mają swoje konsekwencje. Oglądają to młode kobiety, które pod przemożnym wpływem obrazu same siebie widzą w pokazywanej sytuacji. Boją się. Człowiek to nie statystyka – powiedzą.

MALI CESARZE

Polityka jednego dziecka przyniosła Chinom nieznane historii, masowe zjawisko „małych cesarzy”, czyli jedynaków, otoczonych tłumem dziadków, babć, ciotek itd. Pierwszym skutkiem ubocznym tej polityki była selektywna aborcja, która dała „ludowym” Chinom nadwyżkę 40 milionów mężczyzn, zdolnych już do noszenia broni. Nie starczy dla nich własnych kobiet, więc pójdą po cudze (na Tajwanie mamy proporcję 1:1, a w Rosji mężczyźni umierają młodo).

Po złagodzeniu represyjnej polityki wcale więcej Chińczyków się nie rodzi. Po prostu niedoszli rodzice boją się mieć do czynienia z tak rozwydrzonymi bachorami, jakimi sami niedawno byli.

A w Polsce? Nie wyobrażam sobie, by moi synowie wychowywali swoje dzieci tak surowo, jak mnie wychowywał mój ojciec. Jego ciężką rękę pamiętam do dziś i – gdyby żył – gotów bym był tę rękę całować, bo uchroniła mnie od rzeczy, na wspomnienie których włos się jeży. Sześćdziesiąt lat temu chłopcy nie byli wcale lepsi od dzisiejszych. Ale byli „krócej trzymani”, choć nikt nas nie pilnował. Cały dzień się grało w piłkę albo łaziło się nie wiadomo gdzie. Wiedziałeś tylko, że jak zbroisz, to oberwiesz. Dziś nie do pomyślenia.

Nie można skarcić „małego cesarza”, bo poleci gdzieś na skargę i kłopoty gotowe. A już klaps? Ohyda, absolutny zakaz! Nigdy, pod żadnym pozorem i w żadnych warunkach! Tak przynajmniej głoszą ideologiczni „obrońcy dzieci”.

Przyda im się drobna informacja, znaleziona w gliwickich archiwach. Otóż w roku 1900 w jednej klasie naliczono 109 chłopców (stu dziewięciu)! W mojej PRL-owskiej szkole podstawowej było zaledwie 40 uczniów w klasie, a połowę stanowiły dziewczynki, które zawsze łagodziły obyczaje. Tymczasem mówimy o klasie z ponad setką normalnych (czyli stale rozrabiających) łobuziaków. Jak nad tym mógł zapanować jeden nauczyciel? Ano w klasie dyżurował jeszcze pedel, czyli woźny dysponujący tęgą lagą, której używał z godną trwogi wprawą. Na użytek gardzących „Tenkrajem” napomykam, że wtedy Gliwice od 150 lat należały do cywilizowanych Niemiec.

MATKA NA POSADZIE MATKI

Ideologiczne zakazy i nakazy mają sens w pluszowych warunkach. Nie w Nigrze, gdzie mniej niż 16 lat ma połowa populacji (w Polsce: 16%).

W Europie zmuszanie dzieci do pracy jest zbrodnią, w Afryce – warunkiem przeżycia wielu nastolatków i ich młodszego rodzeństwa. Tam chodzi o przetrwanie osób. W Polsce trzeba mówić o przetrwaniu narodu!

Gdy naród zanika (dolna część wykresu) trzeba przyjrzeć się sensowności niektórych ideologicznych zakazów i trochę spuścić z tonu.

Wspomnę chociażby o metodzie in vitro, która mogłaby przysporzyć młodych Polaków akurat w tych rodzinach, które bardzo pragną mieć dzieci. Opór przeciwko tej metodzie ma charakter bardziej ideologiczny niż pragmatyczny. I przeciwna skrajność (przepraszam za drastyczny przykład): kanibalizm jako tabu kulturowe. Z literatury (Conrad, Wells) i nawet z reportaży telewizyjnych (katastrofa samolotu w Andach) znamy przykłady łamania tego tabu. Niektórzy ludzie przeżyli, choć inni zostali zjedzeni.

Jeśli chcemy – jako naród – przetrwać, musimy sprawdzić, czy każdy element naszej ideologii służy długiemu trwaniu. Zbadajmy na przykład prawdziwe skutki ideologicznego postulatu „więcej żłobków”. Przećwiczyli to Czesi, którzy prawie nie mają już żłobków i z lepszym skutkiem stosują inne metody. Akurat zarządzałem tą sferą życia miasta, gdy musieliśmy podnosić standard żłobków do poziomu zakładów opieki zdrowotnej. Koszty gigantyczne, efektywność ujemna. W sprawozdaniach znajdowałem żłobki, w których całymi tygodniami więcej było zatrudnionych niż (średnio) podopiecznych. Ta forma opieki jest ideologicznie słuszna, ale niszczy rodzinę i nie sprzyja dzietności.

Gdybym mógł – zatrudniłbym wszystkie młode matki na państwowej, a raczej narodowej posadzie. Dałbym im (na początek minimalne) wynagrodzenie za najważniejszą w Polsce pracę: za wychowywanie dzieci we własnym domu.

Szłyby za tym dostosowane do sytuacji obowiązki, ZUS, opieka zdrowotna i inne bonusy. Nie rozwijam tego pomysłu, bo już dość się naraziłem ideologom różnych opcji.

Artykuł Andrzeja Jarczewskiego pt. „Portret narodu w zaniku” znajduje się na s. 18 lipcowego Kuriera WNET” nr 109/2023.

 


  • Lipcowy numer „Kuriera WNET” można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl. Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Andrzeja Jarczewskiego pt. „Portret narodu w zaniku” na s. 18 lipcowego „Kuriera WNET” nr 109/2023

Napaść na Ukrainę była potrzebna wyłącznie do koronowania Putina na cara Wszechrosji, a bez Ukrainy nie ma Wszechrosji

Fot. CC0, pxhere.com

Hitler i jego podwładni nie odgrywali wielkich postaci, naśladowali aktorów, grających bohaterów. Oto różnica między artystą a kabotynem. I to naśladownictwo Putin swym gołym torsem farsowo powtarza.

Andrzej Jarczewski

Czasownikowa teoria diermokracji

Język każdego narodu ma swoje własne kalambury i osobliwości nieznane innym językom. W polszczyźnie korzystają z nich poeci i żartownisie, na Zachodzie – różne drobne manipulacje literowe widzimy w reklamach i marketingu, a w Rosji wszystko służy „ruskiemu mirowi”. Dokonano więc tam drobnej manipulacji na rzeczowniku ‘demokracja’, by zohydzić ustrój panujący na Zachodzie.

Wszak rosyjskie ‘diermo’ znaczy tyle, co… ‘shit’ po angielsku.

W PRL marzyliśmy o demokracji, mając na myśli wyłącznie możliwość wyboru polskich władz przez obywateli polskich na współczesny wzór zachodni. W roku 1989 nasze marzenia się spełniły i… na tym poprzestaliśmy. Przyjęliśmy wzorzec dobry, ale niedoskonały, bo demokracja realizuje swoje ideały nie tylko poprzez wybieranie polityków do władzy, ale – w jeszcze wyższym stopniu – przez ich odwoływanie. Pisałem o tym w książce pt. Europoliteja (2007) i przypomniałem na łamach „Kuriera WNET” (nr 28, październik 2016) w artykule KACYKOZA, czyli samorząd psuje się ode łba.

Teraz kolejnych argumentów dostarcza nam Rosja, a poniekąd i Parlament Europejski. Bo ‘demokracja’ i ‘praworządność’ to tylko rzeczowniki. O ich treść pytajmy czasownikowo: kto na kogo pracuje, kto kogo powołuje i – najważniejsze – kto może polityka lub sędziego odwołać.

Możliwość unieważnienia Polaka w funkcji sędziego jest obecnie testowana przez Niemcy po raz drugi, choć nie tak bezpośrednio jak za pierwszym razem (od roku 1939 do 1945). Wtedy to w ramach różnych akcji Niemcy i Rosjanie mordowali polską inteligencję, w tym również prawników. Efekt był taki, że gdy po wojnie trzeba było prawować się o odszkodowania za zbrodnie i zniszczenia – po stronie polskiej nie miał kto tego robić.

Wkrótce kwestia odszkodowań może znów zakłócić spokój pokoleniowych paserów w Niemczech. Kręci się więc europejski bicz na polskich sędziów, by ci – pod groźbą unieważnienia – nie stanowili reparacyjnego zagrożenia. Realną władzę sprawuje bowiem nie ten, kto wybiera, ale ten, kto odwołuje! Tylko on może wymusić natychmiastowe, korzystne dla siebie decyzje i wyroki. I temu służy proniemiecka opcja podważania statusu polskiego sędziego.

Strach rządzi Rosją

Rosjanin rodzi się takim samym człowiekiem jak Polak, Niemiec, Anglik czy Chińczyk. Ale naród rosyjski jest inny niż polski czy chiński, bo ma inną historię. Inne czynniki kształtowały wychowanie dzieci, inne budowano instytucje i inne wytwarzały się relacje między ludem a władcą.

Gdy zapytamy Rosjanina, co jest dlań najważniejsze, często usłyszymy: „żeby nas się bali”. Osobista pomyślność też ma znaczenie, ale najważniejsze jest poczucie wielkości Rosji jako państwa i narodu.

Głównym rosyjskim wektorem mentalnym jest wszechogarniający strach. Próbowano ten strach zasiać w narodach podbitych przez Rosję czy ZSRR, ale – od Estonii do Bułgarii – ta zaraza się nie przyjęła. Wzmocniła się za to w putinowskiej Rosji po nieudanym eksperymencie demokratycznym czasów Jelcyna. Nieudanym z konieczności, bo sprzecznym z kulturą polityczną, zaszczepioną tam jeszcze przez Mongołów w XIII wieku.

Stereotypowe (co nie znaczy, że zawsze zgodne z faktami) dążenie przeciętnego Amerykanina sprowadza się do zdania: „żebym miał więcej niż sąsiad”. Stereotypowy Rosjanin powie to samo innymi słowy: „żeby sąsiad miał gorzej niż ja”. Taki obraz rysuje nam literatura wieku XIX i XX, zastępowana w funkcji mitotwórczej przez kinematografie narodowe i już coraz bardziej przez zawartość internetu.

Strach przed następcą

Ustalenie, kto jest prawowitym władcą Rosji, niewiele różniło się od zwyczajów praktykowanych w innych monarchiach. Zdarzały się różne smuty i dymitriady, ale zazwyczaj było wiadomo, kto jest legalnym lub możliwym do zaakceptowania sukcesorem. Prawie nigdzie na świecie (poza Polską) nie stosowano demokracji elekcyjnej.

Niekiedy jednak król czy car rządził – z punktu widzenia pretendenta – zbyt długo. Wokół możliwych następców wytwarzały się koterie, partie i nierzadko spiski. Te znów bywały obserwowane i niszczone przez zawsze obawiającego się zamachu władcę. Na Zachodzie sukcesja przyjęła formę procedury wyborczej i nikt się nie dziwi, że np. w USA po demokracie prezydentem zostaje republikanin i odwrotnie. W Rosji jest inaczej.

„Władzy raz zdobytej nie oddamy nigdy” powiedział Władysław Gomułka w roku 1945, wyrażając główną ideę rosyjską (wtedy w wersji komunistycznej) do dziś obowiązującą w Rosji, Korei Północnej i w wielu innych krajach. Ostatnio również w Chinach, co źle wróży temu krajowi i całemu światu.

Putin, Kim, Xi i im podobni nie boją się pacyfistycznego, mentalnie wręcz spacyfikowanego Zachodu. Boją się tylko tych własnych poddanych, którzy mogliby ich usunąć.

Demokracja odwoławcza

W Polsce, podobnie jak na całym Zachodzie, bardzo trudno odwołać urzędującego prezydenta wybranego przez naród. Losy premierów zależą od chwilowej większości parlamentarnej i zmiany na tym stanowisku zdarzają się często.

Ale spróbujmy odwołać posła czy choćby radnego. Tego się nie da zrobić. Nawet prezydenta miasta nie można już odwołać, bo nasze prawo chroni złych samorządowców wysoką barierą frekwencyjną.

O skorumpowanych europosłach szkoda nawet gadać. Naród nie może ich odwołać, nawet gdy są ewidentnymi jurgieltnikami.

W roku 2002 rządząca wtedy SLD wprowadziła groźną dla demokracji zmianę, pozwalającą prezydentom miast, burmistrzom i wójtom rządzić swoją gminą dożywotnio. Od tej chwili, czyli od roku 2002, prezydenci miast tak prowadzą politykę inwestycyjną, kadrową i autoreklamową, by już nigdy władzy nie oddać. Za to znaczenie radnych spadło do zera. Nie mogą odwołać prezydenta miasta i żadną uchwałą nic ważnego nie wymuszą, więc ograniczają się do pobierania diet.

W roku 2018 wprowadzono limit dwóch (5-letnich) kadencji dla szefów gmin, ale to ograniczenie nie dotyczy już starostów i marszałków województw, co może prowadzić do swoistego rozbicia dzielnicowego. Rezultaty wspomnianej ustawy zobaczymy dopiero w roku 2028, chyba że znów jacyś kombinatorzy przywrócą możliwość sprawowania dożywotnich rządów w miastach i gminach.

Nie krytykuję silnej władzy. Podkreślam tylko, że silna władza i jednocześnie praktyczna nieodwoływalność władcy prowadzi do patologii, co obserwujemy ostatnio chociażby na przykładzie obsadzania rad nadzorczych i zarządów spółek komunalnych prezydentami różnych miast.

Gdzie nie ma sprawnych procedur odwoławczych, rozrasta się gminna diermokracja, a bezkarność demoralizuje najskuteczniej.

Diermokracja eventowa

Teoretyczna możliwość zmiany władzy w Rosji stanowi gigantyczne zagrożenie dla aktualnego imperatora; robi się więc wszystko, by tę teorię wykluczyć w praktyce. Stalin co prawda pozwalał się „wybierać” na kolejne kadencje, ale ich liczba nie była niczym ograniczona. Do tego samego, dość pokrętnymi drogami, dążył Putin.

Napaść na Ukrainę nie była przecież do niczego potrzebna. Do niczego… z wyjątkiem koronowania Putina na cara Wszechrosji, bo Rosja bez Ukrainy nie jest Wszechrosją, lecz zaledwie Federacją, a federacje nie miewają carów. Jeżeli ten czynnik zadecydował o rozpoczęciu wojny, to śmierć Putina wyznaczy jej koniec.

Na wojnę Putina z Zełenskim spójrzmy też z perspektywy… eventowej. Oto osiłek, grywający w filmikach internetowych jeźdźca z nagim torsem, hokeistę lub judokę, rzuca się na wieloodcinkowego sługę swego narodu. W krótkim metrażu kabotyn może prezentować się widowiskowo, ale nie wątpię, że w ostatnim odcinku dramatu i w ocenie historii triumf odniesie lepszy aktor.

Hitler też był aktorem. Przez całe lata nie pozwalał remontować nadpalonego w roku 1933 budynku Reichstagu, bo chciał występować na scenie operowej!

W tradycyjnej siedzibie niemieckiego parlamentu nadal odbywały się komisje i działały różne biura, ale skażonej demokratyczną tradycją sali sesyjnej nie odbudowano, bo jeszcze mogłaby powrócić… demokracja. A Hitler chciał grać. Chciał być wielkim wodzem na scenie Krolloper i słuchać tylko entuzjastycznych oklasków. Putin też woli wiece i telewizję niż jakiekolwiek pozory demokracji.

Nie oglądajmy filmików z Hitlerem czy Putinem. Raczej badajmy to, co oglądał Hitler i co ogląda Putin, bo to kształtuje go mentalnie. Na teatralnej czy filmowej scenie główni aktorzy odgrywają wielkich bohaterów historii, wygłaszają wzniosłe kwestie i poruszają się z majestatem w pełnym oddania lub zdrady otoczeniu.

Ale Hitler i jego podwładni nie odgrywali wielkich postaci. Oni naśladowali znanych aktorów, grających bohaterów. Na tym polega różnica między artystą a kabotynem. I właśnie to naśladownictwo Putin swym gołym torsem farsowo powtarza.

Praworządność, faszyzm i nazizm to tylko rzeczowniki. W przekładzie na czasowniki niepraworządność oznacza: „nie damy pieniędzy, dopóki Niemcy nie będą mogli unieważniać polskich sędziów”, z kolei rzucane do niedawna na oślep pomówienie o faszyzm znaczy: „nie lubię cię”. A jeśli Putin oskarża Zełeńskiego o nazizm, to mówi… „muszę cię zabić, bo chcę być… carem!”.

Cały artykuł Andrzeja Jarczewskiego pt. „Czasownikowa teoria diermokracji” znajduje się na s. 24 marcowego „Kuriera WNET” nr 105/2023.

 


  • Marcowy numer „Kuriera WNET” można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl. Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Andrzeja Jarczewskiego pt. „Czasownikowa teoria diermokracji” na s. 24 marcowego „Kuriera WNET” nr 105/2023

Oto rosyjska prawda: stanie się to, co powiedział Putin. Wszędzie, gdzie Zachód się nie obroni, ta „prawda” zapanuje

Gdzie decyduje siła – prawdy nie szukaj. Nieprawdy też nie. To nie w tym wymiarze toczy się gra. Zbrodniarz kłamie w ogóle. Również wtedy, gdy w każdym szczególe jego słowa zgodne są z faktami.

Andrzej Jarczewski

Przed agresją z 24 lutego, ale też i po, rosyjscy przywódcy zapewniali, że nie było i nie będzie żadnego ataku na Ukrainę. Gdy po miesiącu wojny Rosjanie zostali przepędzeni z okolic Kijowa, a później Charkowa i ujawnił się ogrom popełnionych przez nich zbrodni na cywilach, propaganda rosyjska twierdziła, że to jakaś prowokacja, że Ukraińcy sami się, nie wiedzieć czemu, pogwałcili i pozabijali.

Aby młodsi czytelnicy mogli zrozumieć zasadę oczywistej nieprawdy, trzeba przypomnieć, że głównym organem propagandy komunistycznej w języku rosyjskim była – wychodząca nadal – gazeta o tytule PRAWDA. Pomijam historię gazety i zwracam tylko uwagę na jej tytuł. Bo zawartość tego dziennika zawsze wiernie realizowała koncepcję marksistowsko-leninowską: „Prawdą jest nie to, co jest, ale to, co będzie (po osiągnięciu komunizmu)”. A to, co ma być, ustala szefostwo rządzącej mafii. Inne niż mafijne lub wodzowskie formy rządów nie były w Rosji praktykowane niezależnie od panującego w danym wieku ustroju.

WEKTOR RELIGIJNY

Rosjanie, jeśli nawet nie przyjęli leninowskiej definicji prawdy świadomie, to przez kilka pokoleń nauczyli się z nią żyć. I nie szukali w gazecie prawdy o faktach. Tam znajdowali prawdę o języku, jakim należy mówić o faktach. W dodatku ten język zawsze miał charakter tymczasowy, prowizoryczny.

Narracja – jak fala w radiu – mogła być przestrajana i w każdym momencie prawdą jutra mogło się okazać to, co wczoraj było fałszem. Wbrew pozorom – w takim systemie da się żyć. Trzeba tylko być na bieżąco z tzw. prawdą etapu. Odnotujmy dla równowagi, że ten element mentalności homo sovieticus nadal w jakimś stopniu utrzymuje się nie tylko w Rosji, ale i wszędzie tam, gdzie dłużej stacjonował moskiewski namiestnik, również w Ukrainie i w Polsce.

Lenin, forsujący tę koncepcję prawdy, oparł się na wektorze o charakterze religijnym, który – mimo zniszczenia religii w Rosji – nadawał się do zastosowania. Chodzi o malowanie świętych obrazów. Zachodni historycy sztuki zauważają przede wszystkim pewien schematyzm, odrealnienie i zadziwiający brak rozwoju artystycznego na przestrzeni wieków. Ale prawosławni Rosjanie zawsze interpretowali to inaczej.

Ikon się nie maluje, ale się je pisze. A naprawdę: one piszą się same. Artysta jest tylko pośrednikiem, ręką anioła. On nie realizuje jakiegoś schematu, ale uwidacznia rzeczywistość prawdziwą. Nie tę, którą widzimy w twarzach otaczających nas ludzi, ale tę nieziemską, idealną, którą zobaczymy, jak już będziemy w niebie. Stąd wiele w ikonach symboliki i mało podobieństwa do świata widzialnego. A że nie ma rozwoju? Doskonałości się nie poprawia! (…)

PRAWDA SPECJALNA

W Rosji prawdą jest to, co o swoich wizjach i fobiach powiedział, pomyślał lub tylko mógł pomyśleć dawca prawdy najwyższej – Putin. I wcale nie chodzi o fakty, ale o to, jak należy mówić o faktach, niezależnie od tego, czy dany fakt zaistniał, czy nie.

Zachodnioeuropejska koncepcja prawdy nie obowiązuje w życiu społecznym i politycznym Rosji. W tym sensie Putin nie kłamie, nazywając wojnę ‘operacją specjalną’. Najpierw przecież powiedział, że Ukraina jest częścią Rosji, a skoro tak, to na własnym terenie nie prowadzi się wojny. Co najwyżej jest to operacja porządkowa we własnym kraju.

Przypomnijmy, że 1 września 1939 – przemawiając w operze do posłów Reichstagu – Hitler użył podobnej argumentacji. Nie było mowy o wojnie, a tylko o przywracaniu niemieckiej praworządności w dawnych niemieckich prowincjach.

Dziwimy się, gdy na zdjęciach strąconych helikopterów czy rozbitych czołgów widzimy różne sprzęty domowe, np. telewizory, pralki, lodówki, miksery czy nawet zwykłe żelazka. Rosjanie ich nie ukradli. Oni po prostu weszli do ukraińskiego domu, pomyśleli, że „znaleziona” lodówka jest ich własnością i zapakowali ją do helikoptera, żeby następnie zwykłą pocztą wysłać to do Buriacji lub do innych biednych regionów etnicznych w Rosji.

Do walki w Ukrainie nie wysyła się raczej mieszkańców Moskwy. Tam – zgodnie z rasistowską ideologią Putina – giną przedstawiciele mniejszości, z którymi Rosja mogłaby mieć kłopoty.

Ale ich też przenika rosyjska teoria prawdy. Świat nie będzie bezpieczny, dopóki ta koncepcja przynosić będzie sukcesy agresorom. (…)

Cały artykuł Andrzeja Jarczewskiego pt. „Rosyjska teoria prawdy” znajduje się na s. 2 i 7 październikowego „Kuriera WNET” nr 100/2022.

 


  • Październikowy numer „Kuriera WNET” można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl. Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Andrzeja Jarczewskiego pt. „Rosyjska teoria prawdy” na s. 2 październikowego „Kuriera WNET” nr 100/2022

Chodzi o to, by uczyć nie tego, co teraz umieją profesorowie, ale tego, co wkrótce będzie potrzebne w pracy absolwentom

Łatwo zsumować koszty jazdy po alkoholu czy po narkotykach. Ale nikt nie wie, ile nas kosztuje zastój w programach nauczania i wychowania do pracy i współżycia z inteligencją prawdziwą i sztuczną.

Andrzej Jarczewski

(…) W roku 1990 pojawiła się prawie nieznana w PRL instytucja buforowa dla pracodawców i pracowników tracących zatrudnienie, nazwana „rynkiem pracy”. Natychmiast jednak ujawniła się druga funkcja tej instytucji: przechowywanie świeżych absolwentów. A to są różne, z punktu widzenia społecznych skutków, funkcje. Pierwsza – konieczna, druga – szkodliwa. Pierwsza funkcja służy wyłącznie tym, którzy już pracowali, druga obejmuje tylko absolwentów pewnego etapu kształcenia, stanowiąc bufor między szkołą a pracą zarobkową. Aspekty poboczne na razie pomijam.

Rynek pracy w pierwszej funkcji musi być pielęgnowany. W drugiej – zlikwidowany, a przynajmniej zminimalizowany!

Pracodawcy powinni zaspokajać swoje potrzeby kadrowe już w szkołach i na uczelniach. Tymczasem szkolnictwo wypycha wychowanków na rynek pracy, a dopiero tam przebierają w nich pracodawcy. Ten marnotrawny stan rzeczy potępiam. Pokazuję, jak się z tym uporano za granicą i co teraz należy zrobić w Polsce.

Bufory dla absolwentów

Dlaczego jednak na rynek pracy w ogóle trafiają absolwenci szkół i uczelni? Przecież mieliśmy kilka lat na znalezienie miejsca dla każdego z nich. Odpowiedzi bywają różne, ale dwie są najczęstsze. Pierwsza: w latach wysokiego bezrobocia po prostu trudno było o zatrudnienie, więc rynek pracy stanowił swego rodzaju przechowalnię dla młodzieży (ten argument, niegdyś prawdziwy, dziś jest już fałszywy).

Druga odpowiedź jest ważniejsza. Otóż – zarówno w PRL, jak i w III RP – szkolnictwo nie wiedziało, jak przygotowywać swoich wychowanków do pracy zarobkowej. Oświatę regularnie reformowano, co kończyło się zawsze wielkim sukcesem w postaci zreformowanego systemu edukacji.

Szkoły były coraz lepsze (mamy aż dwa uniwersytety w piątej setce na świecie), ale czy ktoś z ręką na sercu może powiedzieć, że późniejsi absolwenci są jakoś lepsi od wcześniejszych? Owszem, lepiej wypełniają testy i sprawniej posługują się smartfonami. Ale czy więcej wiedzą? Czy poprawniej rozumują?

Czy potrafią smartfon skonstruować? Czy są lepiej przygotowani do jakiegokolwiek fachu? Odpowiedzi oszczędzę, bo takie efekty nigdy nie były realizowanym celem edukacyjnych reform, choć – oczywiście – wybitni nauczyciele w swoich dziedzinach zawsze uzyskiwali wybitne rezultaty.

Dodajmy, że w pierwszej dekadzie III RP zaczęły się mnożyć przechowalnie wyższego sortu w postaci prywatnych uczelni, umożliwiających młodzieży przeczekanie złej koniunktury w gospodarce. Generowało to pasożytniczą koniunkturę w szkolnictwie wyższym, która – odrywając uczonych od pracy naukowej – dawała im łatwe pieniądze za dydaktyczną chałturę. Punktowe sukcesy nauki polskiej nie zastąpią patentów, innowacyjności gospodarki, odkryć i nagród Nobla. Dziś powiatowe parauniwersytety zamykają swoje filie i powoli znikają z edukacyjnej mapy, bo demograficzny niż wytracił polskich kandydatów na parastudentów. Są jeszcze zagraniczni i dzięki nim chwilowo liczba studentów nie spada.

Na poziomie średnim zastosowano jeszcze gorszy bufor. Masowej likwidacji szkół zawodowych towarzyszyło przepychanie młodzieży do tańszych gimnazjów i liceów o różnych nazwach. „Skoro nie wiemy, do jakiego fachu kształcić w technikach i zawodówkach – uczmy dzieci byle czego”.

Nie pomyślano, że pracownik z „byle czym” w głowie może być tylko „byle jaki”, co skutkuje m.in. słabą produktywnością, lichą jakością pracy i niskim poziomem aktywności zawodowej. Kto nic nie umie, łatwo znajdzie usprawiedliwienie dla własnej bezczynności, a gospodarka oparta na takiej wiedzy nie może konkurować ze światową czołówką. Przy okazji odnotujmy „równościowe” działania dostosowawcze szkolnictwa średniego. By sprostać masowemu pędowi do byle jakiego, ale wyższego wykształcenia… obniżono standardy.

Obserwowaliśmy za to społecznie kosztowny rozrost szkół kursowych, które umożliwiały zdobywanie dyplomów czy certyfikatów za pieniądze klienta lub z urzędu pracy. Wszak pracodawca nie przyjmie kandydata, który nie ma uprawnień zawodowych, pozwalających podjąć się danego zajęcia. W razie wypadku właśnie te dokumenty bada się w pierwszej kolejności. Szkoła ich na ogół nie daje, a tylko największych pracodawców stać na solidne szkolenie nowo przyjętych. (…)

Kiedyś wierzyliśmy, że władze państwowe, gdy się dowiedzą o stanie rzeczy, natychmiast – wzorem niektórych samorządów – podejmą stosowne decyzje.

Okazało się jednak, że wszystkie kolejne władze, monitowane w tej sprawie co rok, nie zrobiły nic, a właściwie – zrobiły coś gorszego: reformowały system urzędów pracy i system oświaty jako odrębne, nic o sobie niewiedzące światy. (…)

Koszty niewykształcenia

Volkswagen nauczył nas metody, która dziś ma znaczenie tylko historyczne, ale – jako ilustracja – pozwala doskonale wyjaśnić, o co chodzi. A chodzi o to, żeby w szkołach i na uniwersytetach uczyć nie tego, co potrafią teraz profesorowie, ale tego, co wkrótce będzie potrzebne w pracy absolwentom (stwierdzenie porażające w Niemczech banałem, a w Polsce… niespełnieniem)! To nie przypadek, że kraje, które prawidłowo rozwiązały ten problem, lokują się w światowej czołówce rankingu PKB. Z kolei np. Hiszpania, która bezrefleksyjnie wrzuca absolwentów na rynek pracy, na tej liście powoli się obsuwa.

W narzędziowni FSM (z powodów, które za chwilę się wyjaśnią) pracowało aż 1200 fachowców, ściąganych z całej Polski niezwykle atrakcyjnymi warunkami płacowymi i mieszkaniowymi. Kształcono też nowych pracowników. Okazało się jednak, że praca starannie kompletowanych zespołów przynosiła rezultaty wysoce niezadowalające.

Teraz fakt rewelacyjny i do dziś rewolucyjny. Naprawę tej sytuacji rozpoczęto od analizy tzw. braków, czyli nieudanych produktów narzędziowni. Dwóch znakomitych inżynierów oddelegowano na trzy miesiące do przebadania tych braków. Ich ustalenia wstrząsnęły dyrekcją zakładu. Dowiedli bowiem, że 68% braków w produkcji wynika z braków w kształceniu! Pozostałe winy obarczały organizację, felery materiałowe i inne.

Wykonano szczegółowe badania stanowiskowe i wykazano, że programy nauczania nie obejmowały od 20% do nawet 50% treści pracy, czyli zbioru działań roboczych. Te przełomowe wyniki natychmiast posłużyły do radykalnej zmiany programów kształcenia w szkołach zawodowych FSM. Jednocześnie poprawiano organizację pracy, warunki BHP i eliminowano złe materiały już przed wejściem na produkcję.

Nieuprawiana w Polsce nowoczesna ekonomika oświaty analizuje nie tylko koszty kształcenia zawodowego i efekty pracy. Bada również koszty niedokształcenia. To są nie tylko owe braki, ale również wiele składników nieefektywności, w tym zwłaszcza zła organizacja pracy. Wszak kształcenie zawodowe obejmuje nie tylko ślusarzy, ale i przyszłych dyrektorów i logistyków.

Ogromne koszty ludzkie i finansowe ponosimy z powodu wypadków przy pracy. Czy ktoś policzył, jaki procent kosztów wynika ze złego kształcenia? Nie ze złego wykształcenia, bo tą winą lubimy obarczać i karać sprawców. Chodzi o koszty braków w treści kształcenia we wszystkich szkołach (od dziecka!). Łatwo zsumować koszty jazdy po alkoholu czy po narkotykach. Ale nikt nie wie, ile nas kosztuje zastój w programach nauczania i wychowania do pracy i współżycia z inteligencją prawdziwą i sztuczną.

Jeszcze zapowiadane wyjaśnienie przerostów zatrudnienia w bielskiej narzędziowni. Otóż żadnych przerostów nie było. Wytwarzano tam narzędzia do produkcji nie tylko pojazdów małolitrażowych, ale też… długolufowych. Na całe RWPG! Słyszymy, że jeszcze dziś te pojazdy są wdzięcznym celem dla Bayraktarów.

Synchronizacja

Media epatują nas odkrywczymi spostrzeżeniami, że stale powstają nowe zawody, że zanikają stare i że w ogóle można się w tym pogubić. Owszem, kto nie szuka drogi i kręci się w kółko, zagubić się może. Ale akurat w sprawie nowych zawodów jest zupełnie inaczej niż alarmują telewizyjni dyletanci z eksperckimi tytułami.

Śledzimy te zmiany od półwiecza, a od lat dziewięćdziesiątych bardzo dokładnie. Okazuje się, że zmiany jakichkolwiek rzeczywistych (nie nazewniczych) parametrów rynku pracy są zadziwiająco powolne. 3-procentowa zmiana w ciągu roku jest rzadko spotykanym skokiem. W dłuższym okresie przeważają korekty mniejsze niż 2% średniorocznie, ale to się kumuluje i po 50 latach potrafi zadziwić tych seniorów, którzy porównują obecną sytuację ze stanem znanym sobie z młodości.

Tylko wyjątkowo, np. z powodu wojny, zmiany ustroju, epokowego wynalazku (internet) czy pandemii jakiś parametr nagle rośnie lub spada o kilkanaście procent, by zresztą szybko się uregulować, gdy warunki powrócą do normy. Oczywiście – nic po skoku nie wraca na poprzedni poziom. Masowe przetestowanie pracy zdalnej pokazało, że udział tej formy zatrudnienia może być wyraźnie wyższy niż kiedyś, choć nie aż taki, jak w czasach zarazy. Podobnie jest z zainteresowaniem informatyką, uważaną za dziedzinę rozwijającą się najszybciej. Cóż, inżynierem informatykiem zostałem pół wieku temu. Gdyby przez ten czas przybywało po 3% informatyków rocznie, to (procent składany) dziś byłby to najliczniejszy zawód w Polsce, a tak nie jest i raczej nie będzie.

Niewiele (w relacji do światowej czołówki) wydajemy na wdrożenia i rozwój, bo nawet nie wiemy, co należy wdrażać. Trwonimy za to co roku ogromne kwoty na bezproduktywne badania – zabadanego na śmierć – rynku pracy.

Informacje o kierunkach rozwoju regionalnego i lokalnego agregowane są w silosach branżowych, do których dyrektorzy szkół, kuratorzy, a nawet rektorzy czołowych uczelni nie mają dostępu i nie próbują go zdobyć. Nie potrafią zsynchronizować nadawania kwalifikacji z zapotrzebowaniem na kwalifikacje.

Ale gdyby nawet chcieli, to i tak natrafią na inne trudności, które np. Japończycy pokonali już w latach sześćdziesiątych XX w. Tam i wtedy przebadano instytuty naukowe, biura projektowe, zakłady doświadczalne i – ciekawostka – prototypownie. Starano się odnaleźć, nazwać i opisać te czynności robocze, które wymagają nowego kształcenia w epoce przechodzenia z żelaza na krzem.

W Japonii, w Niemczech, w Korei Południowej, a później m.in. w Chinach synchronizację gospodarki i edukacji rozpoczęto od przygotowania nauczycieli zawodów przyszłości. Ktoś musiał najpierw dowiedzieć się, jakie to będą zawody (prognoza struktury zawodowo-kwalifikacyjnej), a ktoś inny musiał uczyć przyszłych nauczycieli przyszłych zawodów. Efekty kazały na siebie czekać długo. Co najmniej siedem lat. Ale nadchodziły falami i dały tym krajom, również nieposiadającym surowców, nadzwyczajne sukcesy.

Dla kogo kształcimy

(…) Polsce nadal brakuje narzędzia do bieżącej obserwacji, prognozowania i wspierania zmian kierunków kształcenia w rytm zmieniającej się gospodarki.

Dominuje pogląd, że – w edukacji – można finansować działalność dowolną, zgodną z przekonaniami osób odpowiedzialnych za sprawy inne niż gospodarka. Nie piszemy jednak, że edukacja powinna pełnić funkcję służebną względem potrzeb narodu, bo… rozdzióbią nas kruki, wrony.

Nabyte w szkołach kwalifikacje zwykle nie pozwalają od razu podjąć pracy w okolicy. A skoro i tak trzeba uczyć się nadal, to owa „okolica” może – w oczach młodzieży – rozszerzyć się do granic Unii Europejskiej i dalej. Jednym ze skutków tego stanu rzeczy jest drenaż polskich zasobów pracy, realizowany przez kraje bogatsze pod osłoną zwodniczo nazywanych systemów, jak np. Europass, Eures, a poniekąd i Europejskie Ramy Kwalifikacji. Również inne zinstytucjonalizowane koncepcje (European Labour Authority z rocznym budżetem 50 milionów €) pomagają państwom rozwiniętym w wyciąganiu najbardziej aktywnych, młodych pracowników z parakolonialnie eksploatowanych regionów świata.

Cele tych systemów, programów, biur itd. brzmią szlachetnie, a niektóre skutki bywają też (indywidualnie) pozytywne. Teraz jednak zajmujemy się skutkami społecznymi, uważanymi w Europie za uboczne, a w Polsce za coraz bardziej szkodliwe: obciążanie kosztami edukacji krajów biednych i czerpanie pożytków z pracy absolwentów w krajach bogatych. Ma to drugorzędne znaczenie, gdy chodzi o pracę na zmywaku, i absolutnie pierwszoplanowe, gdy Polska traci lekarzy, inżynierów czy naukowców. Należy stale mieć na uwadze, że te Euresy, Europassy i różne inne eurokoncepty instytucjonalne nie powstały w celu rozwiązywania problemów polskich. Przeciwnie. Każdy kraj dba o własne interesy. A jak nie dba – niech się nie dziwi.

Cały artykuł Andrzeja Jarczewskiego pt. „Patologiczny bufor, czyli rynek pracy” znajduje się na s. 7 wrześniowego „Kuriera WNET” nr 99/2022.


 

  • Wrześniowy numer „Kuriera WNET” można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl. Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Andrzeja Jarczewskiego pt. „Patologiczny bufor, czyli rynek pracy” na s. 7 wrześniowego „Kuriera WNET” nr 99/2022

Triumf maltuzjanistów, którzy pragną wyzwolić Ziemię od człowieka? / Andrzej Jarczewski, „Kurier WNET” 98/2022

Początek tego roku przywitało 343 192 Polaków, urodzonych w roku 1947. Ich wnuków i prawnuków, urodzonych w roku 2021, jest zaledwie 325 067. Mamy mniej wnucząt niż ich 75-letnich dziadków z babciami!

Andrzej Jarczewski

Żyjemy dłużej, czyli błąd modelu

Tegoroczna tablica średniego dalszego trwania życia ucieszyła nowych emerytów i starych krytykantów ZUS-u. Ci pierwsi widzą wyższe emerytury, a ci drudzy otrzymali argument, by oskarżać rządzących o „mordowanie narodu”. Według tej tablicy – nowi emeryci mają niby żyć krócej niż ci, którzy przeszli na emeryturę w poprzednich latach. Cóż, mylą się i jedni, i drudzy… i trzeci.

Na początek krótkie rozwiązanie zagadki, prowadzące jednak do znacznie ciekawszego zagadnienia na końcu. Otóż algorytm, z którego korzysta ZUS w celach emerytalnych, uwzględnił teraz wszystkie osoby zmarłe w pandemicznych latach 2020–2021 na tle tych, którzy owe lata przeżyli. Tak działa – oparty na statystyce historycznej (i ustawie z 17 grudnia 1998 r.) – algorytm, który nie przewidział pandemii i nie wie, że dalsze życie nowych i starych emerytów nie zależy od liczby zmarłych w przeszłości, ale od nieznanych warunków w przyszłości i od czynników indywidualnych, a o tych wiemy, że premiują organizmy odporniejsze i silniejsze, zwycięskie w walce z koronawirusem i mniej zagrożone chorobami współistniejącymi.

Jeżeli więc wojna do nas nie zawita, jeżeli nie pojawi się znów ta lub inna pandemia, jeżeli świat się nie zawali – nowi emeryci będą żyć znacznie dłużej, niż to prorokuje ZUS-owski algorytm, przyjmujący milcząco, że ogólne przyczyny zgonów nie zmieniają się w czasie i przestrzeni. Jak zaraz zobaczymy, model ludności ustabilizowanej, na którym oparto ten algorytm, jest co do istoty błędny w warunkach polskich i w epoce dużych migracji. Z kolei poprawny jest emerytalny system kapitałowy, ale jedno nie pasuje do drugiego.

ALGORYTMY

Konstrukcję ZUS-owskiego algorytmu zrozumie każdy maturzysta, a nawet co zdolniejszy absolwent szkoły podstawowej. Wprawdzie stosowane w obliczeniach wzory wyglądają dość okazale i nie nadają się do publikacji w gazecie, ale zrobienie z tego programu komputerowego do budowy tablicy przeżywalności – to kwestia dosłownie kwadransa (tyle wymaga np. sporządzenie zamieszczonego tu wykresu). Rzecz jasna – pierwsza przymiarka i testowanie może zabrać nawet pół dniówki. Żądamy tylko biegłości w programowaniu. Trzeba też mieć przygotowane dane w odpowiednim formacie.

Najważniejsze jest jednak zrozumienie wyniku: że to, co otrzymaliśmy w postaci tablicy dalszego trwania życia, nic nie mówi o dalszym trwaniu życia! Jest wyłącznie rezultatem wyliczeń, dokonanych przez algorytm na wsadowych danych historycznych zgodnie z przyjętym modelem i milcząco dopuszczonymi konsekwencjami tego modelu.

Stare powiedzenie informatyków mówi, że „ze śmieci otrzymamy śmieci”. Jeżeli jednak dane są przygotowane i przetwarzane zgodnie z jakąś koncepcją, to wyniki odzwierciedlą zalety i wady tej koncepcji. Nic więcej! W szczególności – informatyka nigdy nie zapewnia, że wyniki komputerowych obliczeń mają jakikolwiek związek z rzeczywistością. Raz mają, raz nie mają, ale zależy to nie od komputera, lecz od trafności – zaszytego w algorytmach – modelu danego wycinka świata.

STRUKTURY WIEKU

Wyobraźmy sobie teraz dwie 40-milionowe populacje o odmiennych strukturach. Społeczność A niech składa się z 39 999 999 dzieci jednorocznych i jednego obywatela w wieku 100 lat. Społeczność B niech ma 39 999 999 stulatków i jedno niemowlę. Zastosujmy ZUS-owski algorytm do tych populacji przy założeniu, że wszystkie inne parametry są identyczne…

Zarzuci ktoś, że to przecież absurd, że takich społeczności nie ma na świecie. Zgoda, odpowiem, ale algorytm jest identyczny w każdym wypadku. Nigdzie nie podano granic stosowalności. Co więcej: wyniki służą porównywaniu jakości życia w różnych państwach. Społeczność A okaże się „gorsza”, bo tam żyje się niby krótko, a B – „lepsza”. OK, odłóżmy przykłady abstrakcyjne i przyjrzyjmy się rzeczywistym.

Oto mamy 26-milionową ludność państwa Niger. Połowa obywateli (50%) ma mniej niż 15 lat, a niecałe 3% przekroczyło 65 lat. Tak, to nie pomyłka: mediana wieku wynosi tam 15 lat; w Polsce – 41,7. Średnia dzietność w muzułmańskim Nigrze zbliża się do 7 (siedmioro dzieci na kobietę; pisałem o tym w zeszłorocznym raporcie demograficznym w kontekście konieczności pracy dzieci, „Kurier WNET”, lipiec 2021).

Dla odmiany sprawdźmy, jak to wygląda w krajach naprawdę bogatych. W Japonii dzieci poniżej 15 lat jest zaledwie 12%, za to 65-latków i starszych – prawie 30%. Z kolei w Szwecji ustawowy wiek przechodzenia na emeryturę mężczyzn i kobiet(!) wynosi 67 lat. Zatrudnianie dzieci do lat 15 jest tam przestępstwem, a w Nigrze – ratunkiem przed śmiercią głodową. Nie można jednym modelem sensownie obsłużyć mocno różniących się społeczności.

POLSKI PORTRET DEMOGRAFICZNY

Omawiany algorytm, choć matematycznie poprawny, ujawnił błąd swego modelu na przykładzie polskiej, strasznie zdeformowanej struktury wiekowej. Spójrzmy na rysunek: akurat teraz w wiek umierania masywnie wchodzi powojenny wyż, do którego należy piszący (jeszcze) te słowa. Z GUS-owskich algorytmów wynika, że w Polsce umiera się obecnie średnio w wieku 76–77 lat (kobiety nieco ponad 80, mężczyźni – ok. 72).

Wykres pokazuje, że pierwszego dnia roku 2022 żyło w Polsce 210 681 osób urodzonych w roku 1945, ale rocznik 1946 jest już o połowę liczniejszy: 302 339! Ci pierwsi mają dziś 77 lat, a ci drudzy 76 (średni wiek umierania w Polsce). Jak to się ma do modelu ludności ustabilizowanej? Ano nijak. Ten model zawodzi przy tak drastycznych skokach. Daje wyniki „skaczące”, nadające się do dowolnych dezinterpretacji.

Następny rocznik. Początek tego roku przywitało 343 192 obywateli polskich, urodzonych w roku 1947. Ale łączna liczba ich wnuków i prawnuków, urodzonych w roku 2021, wynosi zaledwie 325 067. Mamy więc mniej wnucząt niż ich 75-letnich dziadków z babciami! Ale to jeszcze nic.

Patrzmy na nieubłagane trendy: przez dobre 10 lat seniorów nadal będzie przybywać, a dzieci ubywać przez lat co najmniej… aż strach podać termin. Jeżeli nie zmieni się maltuzjańska cywilizacja depopulacyjna, dzieci będzie ubywać już stale, aż któregoś dnia urodzi się ostatnia Polka (nadal aktualny wykres tej prognozy pokazałem w „Kurierze WNET” z sierpnia 2018).

WIELOKROTNE ECHA

W demografii nic nie dzieje się natychmiast. Procesy nasilają się i zanikają nie z roku na rok, ale z pokolenia na pokolenie. Skutki tych procesów można z dużą dokładnością przewidywać w perspektywie niemal stulecia. Tak jest np. z naprzemiennie występującymi w Polsce niżami i wyżami. Druga wojna światowa poczyniła milionowe wyrwy w naszej strukturze ludnościowej. Przez kilkanaście następnych lat naród jakoś kompensował straty, ale to zostało nagle przerwane ustawą aborcyjną z roku 1956.

Pomijam w tym artykule wszelkie kwestie moralne na rzecz arytmetyki.

Rok 1956 łączy się w naszej zbiorowej pamięci z „odwilżą”. Po dekadzie komunizmu stalinowskiego – ówczes­ne władze PRL faktycznie poluzowały represyjną politykę na wielu płaszczyznach. Elementem „odwilży” była m.in. ta ustawa, która jednak gwałtownie przyśpieszyła naturalne wyczerpanie wyżowego potencjału. Kilkanaście lat później liczba aborcji dorównywała liczbie porodów, co spowodowało do dziś widoczne skutki na prezentowanym tu wykresie.

Przypomniana ustawa była pierwszym znaczącym elementem bezmyślnej, procyklicznej polityki ludnościowej władz PRL, a później – niestety – również III RP. Różne elementy tej polityki omawiałem na tych łamach w poprzednich raportach, więc teraz tylko wyrażę ogólny wniosek: należy łagodzić i rozmywać kolejne fale. Przy odpowiedzialnej polityce tragiczne skutki wojny zanikną również w strukturze demograficznej. Ale… po kilku pokoleniach. Nie za rok czy dwa.

Demograficzne fale i echa są zjawiskiem niekorzystnym pod wieloma względami. Destabilizują strukturę społeczną i są niezmiernie kosztowne. Oczywisty przykład to losy przedszkolaków. W jednym pokoleniu brakuje dla nich placówek wychowawczych, a w następnym trzeba likwidować w każdym mieście mnóstwo niepotrzebnych przedszkoli (musiałem to robić jako odpowiedzialny za te sprawy wiceprezydent miasta). To samo dotyczy szkół, również wyższych, zwłaszcza prywatnych, które po okresie rozwoju ilościowego weszły już w epokę głębokiego regresu. Padają jedna po drugiej i tego procesu nie ma czym ani kim zatrzymać.

ZMIANA MODELU

Za którymś razem – po kolejnym niżu – wyż nie nadejdzie. A to dlatego, że na te nasze lokalne polskie fale nakładają się światowe megatrendy kulturowe, w tym jeden, szczególnie interesujący, choć lekceważony zarówno przez demografów, jak i przez polityków. Otóż początek XX wieku przyniósł nowe środki przekazu kultury: kino i radio. Powierzchowne skutki znamy; zjawiska głębsze wymagają badania struktury własnościowej biznesu.

Kino rozwijało się w epoce, gdy wielki kapitał związany był z przemysłem, handlem, bankami i nadal ziemią. Przemysłowcy oczywiście wyzyskiwali robotników, ale w interesie gospodarki była maksymalizacja pracy o charakterze wytwórczym i to w warunkach spokoju społecznego. Tego paradygmatu nie zmieniały nawet największe wojny. Państwa, w których było dużo pracy, zyskiwały na znaczeniu, a te, które z powodów demograficznych, ekonomicznych, ideologicznych lub z lenistwa dysponowały relatywnie mniejszą sumą pracy, powoli traciły pozycję.

Odnotujmy świeże dane z Unii Europejskiej: najdłużej w ciągu swojego życia pracują mieszkańcy Niderlandów i Szwecji (ponad 42 lata), a Rumuni, Włosi i Grecy – o 10 lat krócej. Polacy – 34,3 roku, czyli poniżej średniej dla Unii (35 lat). Taki komunikat sugeruje, że Polacy i Rumuni to lenie, a Holendrzy i Szwedzi – pracusie.

Tu znów pojawia się kwestia modelu. Gdyby w różnych krajach pojęcie „rok pracy” znaczyło to samo, porównanie byłoby sensowne. Okazuje się jednak, że w Niderlandach oznacza to w praktyce 1399 godzin pracy, w Polsce 1766 (teoretycznie rok 2022 ma mieć w Polsce 2008 godzin roboczych, ale do obliczeń przyjąłem dane rzeczywiste z roku 2021, uwzględniające różne okoliczności).

W ciągu całego zawodowego życia przeciętny Holender pracuje 59 038 godzin, a Polak – 60 574. Polacy faktycznie pracują dłużej, ale tu i tam przepisy stale się zmieniają, więc za dokładność obliczeń głowy nie dam. Wiem tylko, że nie jesteśmy leniami! Mamy inny model pracy i lokujemy się w innym punkcie łańcucha marż.

Podobne obliczenia trzeba wykonać, gdy ktoś proponuje zmianę modelu. Ot, skróćmy sobie tydzień pracy o 20% (z 5 dni na 4). Jednak – żeby to nie odbyło się kosztem zmniejszenia produktu narodowego o 20% – musimy, pozostając w tym samym punkcie łańcucha marż, odpowiednio wydłużyć lata pracy. Osiągniemy wtedy standard niderlandzki: wystarczy opóźnić emerytury o 7 lat i – hokus pokus – gotowe!

Kolejnym populistom podaję na tacy jeszcze lepsze pomysły. Dlaczego skracać tydzień pracy tylko do czterech dni. Przecież możemy pracować trzy, dwa, a nawet jeden dzień w tygodniu! Wystarczy wtedy podnieść wiek emerytalny o… 171 lat i arytmetycznie wszystko się zgodzi. Oczywiście – pod warunkiem, że przyjmiemy model człowieka nieśmiertelnego, co – jak prorokuje Harari – ma się niebawem spełnić.

REWOLUCJA CZASU WOLNEGO

Początek wieku XXI przyniósł zaskakującą rewolucję kapitałową. Nagle w rankingu największych przedsiębiorstw zachodniego świata pojawiły się firmy medialne, oferujące usługi niematerialne, a wśród najbogatszych ludzi na świecie znajdujemy właścicieli firm internetowych i zależnych od internetu. To dopełniło rewolucji rozpoczętej w Hollywood.

Zjawiska dominujące w cywilizacjach XXI wieku widzieliśmy i dawniej, ale raczej na marginesie. Nawet najwięksi twórcy kultury żyli w biedzie; tylko niektórym udawało się po wielu latach mordęgi osiągać wyższe dochody, uzależnione zresztą od kaprysu władców, wielkich posiadaczy ziemskich, bankowych czy przemysłowych. Dziś realną szansę na wielkie pieniądze mają bardzo młodzi influencerzy. Zarabiają na osobistej popularności i nie potrzebują łaski mecenasów sztuki. Ale te zarobki zawdzięczają koncernom internetowym. Szybko dowiadują się z własnej praktyki, co przynosi największe zyski i tę przestrzeń per fas et nefas powiększają, nie oglądając się na stare dekalogi, których zresztą już się ich nie uczy.

To zjawisko wykiełkowało ponad sto lat temu, gdy raczkujący biznes kinowy okazał się bardziej rentowny niż stalownie i górnictwo. Był też nieskończenie bezpieczniejszy, bo nigdzie nie wybuchały rewolucje kinomaniaków, a strajki i rozruchy robotnicze zdarzają się co chwila. Powoli zmieniał się paradygmat całej cywilizacji. Interesom przedsiębiorców medialnych nie służyła już maksymalizacja pracy w jakimś kraju, ale… maksymalizacja czasu wolnego. Głównym adresatem twórców kultury przestał być światek bogatych snobów.

Kapitał przemysłowy stracił przywództwo, bo nie mógł szybko uwolnić się od fabrycznych murów i zainwestować w media. To wymagało istnienia kapitału „luźnego”, niezwiązanego z ziemią i wszelką produkcją (tego nadal Polakom brak). Należało tylko na kinowych fotelach, a później przed mniejszymi ekranami posadzić wielomilionową klasę średnią i niższą, w tym zwłaszcza młodzież i dzieci, których cywilizacyjna rola od tego czasu zmienia się diametralnie. Interesy biznesu hollywoodzkiego i naśladowczego zbiegły się ze szczerymi pragnieniami marksistów, którzy wprawdzie nadal atakowali biznes przemysłowy i bankowy, ale w pełni poddali się władzy kapitału medialnego. Tego wszak Marks nie kazał niszczyć.

Na tym przykładzie widzimy zresztą, ile są dziś warte wnioski Adama Smitha czy Karola Marksa. Jeżeli nawet w społeczeństwach rolniczych, przemysłowych czy handlowych dominowały procesy, które oni opisywali, to w epoce kapitału medialnego – takich społeczeństw już nie ma.

Ten model został zamieniony na nowszy, monopolizujący zarówno dystrybucję kapitału, jak i dystrybucję prestiżu. Zamieniając czas na przestrzeń, można powiedzieć, że marksiści i liberałowie przykładają model opracowany w Nigrze do… Japonii. I dziwią się, że to takie mądre, a nie działa.

NEUTRALIZACJA BUNTU

Posiadacze kapitału (cokolwiek nim w danej epoce było) „zawsze” sprawowali władzę, a biedota próbowała się buntować albo organizować politycznie do walki o udział we władzy. W wieku XXI ten paradygmat w krajach zamożnych niezauważalnie zanika. Najbogatsi ludzie na świecie, czyli szefowie wielkich korporacji medialnych, nie mają już naturalnych wrogów. Nikt się nie buntuje przeciwko coraz doskonalszym serialom i wyprzedzającym fantazję usługom internetowym! Polityczne rozgrywki odbywają się na bocznym boisku i nie zagrażają mediom, od których są uzależnione. Bezsilnie przyglądają się temu na całym świecie ministrowie finansów i zarządzany przez nich aparat podatkowy.

Nowe sposoby sumowania drobnych transferów w gigantyczne zyski nie mieszczą się w starych taryfikatorach podatkowych, a nowych długo nie wprowadzano z powodów, które coraz lepiej rozumiemy. Politycy korzystają ze starych modeli ekonomicznych!

Jedni – przejęci ideologią liberalną – nie regulowali rynku, co zawsze prowadzi do monopolizacji; inni, np. marksiści, zajęci byli „wyzwalaniem” kolejnych mniejszości z takiej czy innej opresji (odnotujmy, że rosyjska „operacja specjalna” na Ukrainie przebiega pod hasłem „denazyfikacji”, czyli wyzwolenia Ukrainy spod władzy Ukraińców).

Liberałów i socjalistów pogodzili, wręcz zjednoczyli i sobie podporządkowali wyznawcy ideologii maltuzjańskiej, którzy pragną wyzwolić Ziemię od człowieka. I właśnie ta ideologia – wtłaczana wszelkimi narzędziami kapitału medialnego – kształtuje dziś demografię Europy i Ameryki Północnej, a nawet Japonii i Chin. Narody, które uwierzą Malthusowi, zanikną.

Pomijam teraz ocenę moralną omawianych zjawisk. Próbuję jedynie dostrzec i nazwać obiektywne przyczyny wielu nowych skutków. Władcy internetu – by użyć kategorii Pierre’a Bourdieu – skumulowali kapitał ekonomiczny, społeczny, kulturowy i symboliczny. Świat nie wie, jak się przed tym bronić, bo politycy wciąż wierzą w przestarzałe, przeżarte rdzą ideologii modele rzeczownikowe. Mój wniosek: budujmy modele czasownikowe! Realizuję to w książkach, o których tym razem już nic nie napiszę, bo strona się… skończyła.

Artykuł Andrzeja Jarczewskiego pt. „Żyjemy dłużej, czyli błąd modelu” znajduje się na s. 7 sierpniowego „Kuriera WNET” nr 98/2022.

 


  • Sierpniowy numer „Kuriera WNET” można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl. Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Andrzeja Jarczewskiego pt. „Żyjemy dłużej, czyli błąd modelu” na s. 7 sierpniowego „Kuriera WNET” nr 98/2022

Cel dyfamacji jest zawsze taki sam: obwinić niewinnego w oczach świata / Andrzej Jarczewski, „Kurier WNET” nr 86/2021

Polacy ratowali Żydów nawet za cenę własnego życia. Teraz okazuje się, że to za tanio. Nie zyskaliśmy wdzięczności. Goście, których tak hojnie podejmowaliśmy, kolejny raz okazali się niewdzięcznikami.

Andrzej Jarczewski

Przez dyfamację do kasy

Polska – w przeciwieństwie do Szwajcarii – nigdy nie była rajem bankowym, gdzie by przywożono pieniądze, ukrywane przed organami podatkowymi innych krajów. W II Rzeczypospolitej nie było też znaczących inwestycji zagranicznych. Cały polski majątek – i ten zniszczony, i ten ukradziony przez Niemców czy Rosjan, i ten, który pozostał po wojnie – cały majątek wypracowali obywatele polscy wielu wyznań i narodowości zgodnie z polskim prawem.

Szwajcaria – jak wiemy – wypłaciła na odczepnego pewną kwotę żydowskim syndykatom roszczeniowym. Podobnie postąpiły niektóre korporacje, np. współpracujący z Hitlerem IBM. Ale to nie jest precedens, który mógłby być skutecznie wykorzystany przeciwko Polsce. Inny bowiem jest status genetyczny i ontologiczny depozytów na szwajcarskich kontach, a inny dobytku polskiego.

Różnica polega na tym, że do Szwajcarii przez pokolenia napływały pieniądze z zewnątrz, a w Polsce obcych pieniędzy nigdy nie było. W Szwajcarii pozostały cudze walory, a w Polsce własne… ruiny i groby. Szwajcarzy cudzymi pieniędzmi obracali, pomnażając je wielokrotnie. Polacy nie mieli ani cudzych pieniędzy, ani nawet swoich. Wszystko w wielkim trudzie musieliśmy sami niemal od zera wypracować i z gruzów odbudować. A teraz ktoś po to wyciąga rękę, dyktuje nam ustawy i oczernia Polskę przy każdej okazji.

Polskie prawo wielokrotnie musiało przyjąć do wiadomości skutki bezprawia, panującego pod władzą obcych nauczycieli praworządności i ich zbrodniczych ideologii. Pod względem prawnym sytuacja jest jasna. Wysuwane są jednak roszczenia o charakterze paramoralnym: zbrodniarz nie powinien korzystać ze skutków zbrodni. By więc Polsce coś jeszcze zabrać, trzeba z Polaków zrobić zbrodniarzy. I to się od lat robi różnymi antypolskimi działaniami dyfamacyjnymi, wspieranymi, wręcz indukowanymi przez naszą własną Targowicę.

Autor tego artykułu w roku 2003 tworzył muzeum w Radiostacji Gliwice, tej właśnie, która przeszła do historii 31 sierpnia 1939. Wtedy to – by Polaków obciążyć winą, by zrobić z nas zbrodniarzy – wykonano dziwną operację dyfamacyjną, zwaną ‘prowokacją gliwicką’. Opowiem o tym, by pokazać, jak wzorzec antypolskiej, dyfamacyjnej działalności Hitlera jest kopiowany po wielu latach.

Banki kradną milcząc

Co ma począć szwajcarski bankier, jeżeli właściciel depozytu nie żyje i nie ma spadkobierców? Prawo bankowe oczywiście wie, co począć, ale jak to jest z moralnego punktu widzenia? Otóż należy najpierw ustalić, skąd pochodzi kapitał. Jeżeli wpłacił obywatel szwajcarski – sprawa prosta. Majątek przejmuje państwo, gmina lub kanton, w zależności od rodzaju walorów i przyjętych w danym miejscu zasad. Jeżeli jednak pieniądze przyszły z zagranicy – należy oddać je zagranicy. Ale „zagranica” to duży kraj. Sprawa nieprosta.

Ulubione przez bankierów rozwiązanie polega na cichym zawłaszczeniu cudzego majątku, o którym wiadomo, że nikt się o niego nie upomni. Zgłosiły się jednak organizacje żydowskie, pojawiły się jakieś dokumenty i problem załatwiono ku zadowoleniu stron. A co z zapomnianymi pieniędzmi, wpłacanymi przez sto lat przez klientów innej narodowości, innego wyznania, innej rasy czy klasy?

Kto pierwszy do kasy? Kto ma pierwszeństwo w dostępie do Sezamu własności niczyjej?

Kryteria mogą być różne: nacjonalistyczne (naród przez kogoś do czegoś wybrany), rodowe (wspólnota krwi), klanowe, religijne, rasowe, klasowe, hałasowe (kto głośniej krzyknie, ten bierze) itd. Nie rozwiązuję tu problemów szwajcarskich bankierów.

Dla nas ważne jest to, że w Polsce nie ma żadnych pieniędzy, które by przed wojną przypłynęły z zewnątrz i były niegodnie wykorzystywane przez państwo polskie.

Mówię o większych kwotach, bo różne drobne nieprawidłowości spotykamy na każdym kroku zarówno w Polsce, jak i w Izraelu, i wszędzie.

Pieniądze zanosimy do banku w jednym celu: na tymczasowe przechowanie. Ale ostateczne podarowanie pieniędzy bankowi nigdy nie jest celem klienta banku! Bywa tylko skutkiem różnych przyczyn i przyczyną bogactwa bankierskich klanów.

Wzorzec dyfamacji

Mamy sierpień 2021.

Przypomnijmy więc sobie sierpień 1939. Wtedy to Hitler kazał przeprowadzić całą serię napaści na obiekty należące do mniejszości niemieckiej na terenie Polski. Edmund Osmańczyk dotarł do materiałów dokumentujących przygotowania do zniszczenia 223 obiektów (po obydwu stronach granicy).

Były tam zdjęcia celów, tzn. domów czy pomników, mapki i instrukcje. Po wojnie potwierdzono, że kilkadziesiąt takich samonapadów rzeczywiście Niemcy przeprowadzili. Wcześniej nie wiedzieliśmy, że była to wielka, centralnie zaplanowana operacja, bo pod koniec sierpnia 1939 r. nikt nie miał głowy do tego, by wiązać ze sobą incydenty rozgrywające się od Cieszyna do Gdańska i Prus Wschodnich. Prześledźmy jedną taką akcję, by zastanowić się nad celem działań Hitlera.

Niemiecki napad na niemiecką radiostację Gleiwitz z 31 sierpnia 1939 r. przeszedł do historii jako ‘prowokacja gliwicka’. Wyniki badań nad tym wydarzeniem (i jego błędną nazwą) były przedmiotem wielu moich publikacji po roku 2002, kiedy to miasto Gliwice odkupiło niedostępny wcześniej obiekt, pełniący w latach pięćdziesiątych zaszczytną funkcję zagłuszarki Wolnej Europy, Radia Watykan i innych wrażych rozgłośni. Ale dziś już nie wystarczy sam opis. Pora odpowiedzieć na pytanie o sens tej operacji. A to może wymagać nowej perspektywy badawczej.

Dotarłem do wielu źródeł, przeprowadziłem – jako pierwszy badacz – szczegółowe śledztwo w Radiostacji, zrekonstruowałem napad sekunda po sekundzie, przeszedłem centymetr po centymetrze. Codziennie konfrontowałem swoje odkrycia z przybyszami z całego świata. Po kilkunastu latach zajmowania się tym punktem historii i geografii Europy mogę sformułować wniosek następujący: awantura gliwicka z 31 sierpnia była potrzebna Hitlerowi jako argument do przemówienia z 1 września 1939 r.! Ta mowa miała jednak cel dalszy, dyfamacyjny. Z kolei celem dyfamacji…

Cel dyfamacji jest zawsze taki sam: obwinić niewinnego w oczach świata. Bo – w razie takiej czy innej napaści – nikt nie będzie bronił „winowajcy”!

Perspektywa eventowa

Nad (lub pod) wielkimi celami politycznymi mogło być coś jeszcze.

Ze wspomnianego przemówienia Hitlera cytuje się zwykle dwa zdania, ale czytelnicy „Kuriera WNET” znają cały tekst (polskie tłumaczenie dał nam Jan Bogatko w numerze 63/2019). To jest ważne źródło wiedzy, bo dopiero znając wszystkie wykrzyczane wtedy słowa, można zrozumieć prowadzące do tych słów czyny. Ot, choćby… dlaczego Niemcy nie wypowiedziały Polsce wojny.

Czyżby to wynikało z lekceważenia III konwencji haskiej z roku 1907? Otóż nie. W przemówieniu, wygłoszonym nie w budynku Reichstagu, ale w pobliskiej operze Krolla, nie można było „akcji porządkowej” w Polsce nazwać… ‘wojną’!

Wiemy, że Hitler był miłośnikiem oper Wagnera. Gardził operetką, stąd też miewał ambiwalentny stosunek do Mussoliniego z jego operetkowym faszyzmem. Nazizm to już teatr wielki, opera. I typowy motyw sztuki: zdrada, dyfamacja, kłamstwo, morderstwo. Hitler chciał występować na scenie teatralnej, więc nie pozwalał odbudowywać spalonego Reichstagu. Pragnął odgrywać role sławnych wodzów, umiał przemawiać, a sala operowa zachęcała go do popisu. Orkiestrację zapewniały media, zwłaszcza kino i radio, które dopowiadało to, czego nie mógł głosić przywódca państwa.

Hitler nie czytał. Improwizował, ale improwizacja wtedy jest udana, gdy się ją dobrze przygotuje. Badanie tej mowy pozwala stwierdzić, że jest to tekst – w swej wiecowej konwencji i ze względu na cel, jakiemu miał służyć – znakomity. Powiedziano to, co trzeba, tak, jak trzeba. Ten tekst powstawał w głowie Hitlera zapewne od początku sierpnia 1939. Wtedy autor zauważył pewne braki w argumentacji i kazał przygotować materiał do wypełnienia ważniejszych luk. Konkretnie: 8 sierpnia Reinhard Heydrich otrzymał kierunkowe wytyczne i zaczął realizować plan wykonawczy: zrobić coś tak, żeby Polacy byli „winni”.

Potęga propagandy

By rzucić boczne światło na tezę o wielopiętrowym celu napadu gliwickiego, zadam pytanie pomocnicze: czym w roku 1934 był zjazd partii nazistowskiej, genialnie sfilmowany przez Leni Riefenstahl? Od razu odpowiadam. Owóż ów słynny Reichsparteitag nie został wcale sfilmowany. VI Zjazd NSDAP był… aktorem! Zagrał w filmie Triumf woli, zrealizowanym według precyzyjnego scenariusza, bez liczenia się z kosztami wielodniowych prób i niewygód setek tysięcy statystów. Zjazd był tam aktorem najważniejszym, ale jednym z wielu. Inni aktorzy to m.in. samolot Hitlera, Rudolf Hess, sam Hitler, namioty obozu młodzieżowego czy łódź na rzece. Leni Riefenstahl nie kręciła reportażu, lecz fabułę! Wysłała tę łódkę tam, gdzie mogła być sfilmowana przez „przypadkowo” (skąd my to znamy?) ustawioną profesjonalną kamerę. A Zjazd? Czy coś ważnego to zgromadzenie uchwaliło? Otóż nie. Było tylko aktorem. Realizowało scenariusz!

A czy 18 maja 1935 r. Hitler poszedł do berlińskiej katedry św. Jadwigi na mszę żałobną, by uczcić Józefa Piłsudskiego, którego pogrzeb odbywał się tego dnia na Wawelu? Też nie. Hitler kazał tak przygotować uroczystości, raczej event, by mieć dobrze ustawione zdjęcie dla celów politycznych.

To samo realizuje m.in. kronika filmowa z triumfalnego wjazdu Hitlera do Wiednia (1938). Podobną rolę w ZSRR odegrały filmy Siergieja Eisensteina, te same cele przyświecają choreografii totalnej w Korei Północnej, to samo obserwujemy w wielu krajach i korporacjach: propaganda jako podstawa, jako codzienna legitymizacja władzy absolutnej, a w końcu – jako usprawiedliwienie przemocy.

Dla eventu

Taktyka otoczenia Hitlera stanowiła swoistą prefigurację działalności branży eventowej XXI wieku. Jeszcze tak tego nie nazywano, nie było teorii ani wyspecjalizowanych firm. Hitler nadrabiał to talentem Goebbelsa (i swoim własnym, którego nie możemy mu w tej materii odmówić), korzystał z usług oddanych realizatorów i nie żałował pieniędzy na te cele.

W aspekcie przygotowań do wojny ważnym wydarzeniem było – często cytowane – przemówienie Hitlera do generalicji w Berghofie. Mamy 22 sierpnia 1939, Ribbentrop wkrótce wyląduje w Moskwie, by jawnie podpisać wynegocjowany tajnie rozbiór Europy, a najważniejsi niemieccy dowódcy jadą lub lecą setki kilometrów aż nad niedawno zniesioną granicę z Austrią, by wziąć udział w czymś, co ich zaskoczy. Dziś takie wydarzenie motywacyjne nazwalibyśmy ‘incentive event’. Sztabowcy, którzy od kilku miesięcy realizują przygotowania do wojny, zbierają się w jednym miejscu i otrzymują bezcenne wtajemniczenie w plany swojego Führera, w tym o szykowaniu akcji dyfamacyjnej w Gliwicach, choć oczywiście nazwa miasta nie pada. Nie ulega wątpliwości, że po takim „wow” generałowie będą lepiej… pracować.

Hitler odczuwał dojmującą potrzebę wielkiego spektaklu. Potrzebę wojny. Był zawiedziony kapitulacją Anglii i Francji w sprawie Czechosłowacji i tak eskalował żądania wobec Polski, by ta upragniona wojna już mu się nie wymsknęła.

Nie bardzo jest pewne, czy Hitler prowadził wojnę – prymarnie, pierwszoplanowo – w celach politycznych, czy też wymyślał różne pośrednie cele po to, żeby w końcu zrealizować TEN wielki spektakl: wojnę. Historia kryminalistyki zna mnóstwo zbrodni, popełnionych tylko „dla eventu”.

Murowany dowód

Budynki Radiostacji Gliwice zachowały się w znakomitym stanie aż do roku 2002. Wtedy to miasto Gliwice odkupiło od TP SA całą 3-hektarową posesję wraz ze 111-metrową modrzewiową wieżą antenową i niektórymi urządzeniami, by udostępnić to historyczne miejsce zwiedzającym. Powierzono mi funkcję kierownika projektu i wkrótce – po rozbiórce różnych dobudówek i uprzątnięciu maszyn powojennych – mogłem przystąpić do badań szczegółowych. Szybko się okazało, że cała wcześniejsza literatura na temat Radiostacji Gliwice jest bezwartościowa. Żaden historyk nie odwiedził tego specjalnie chronionego obiektu, więc konfabulowano – powiedzielibyśmy dziś – samopowielające się fake newsy.

Źródłem rzetelnej wiedzy będzie za to książka Henryka Berezowskiego pod roboczym tytułem Radiostacja Gliwice. Inżynier Berezowski przez wiele lat pracował w radiostacjach podobnego typu i jest jednym z ostatnich specjalistów potrafiących na ten temat pisać kompetentnie i ciekawie. Jego wielką zasługą jest odnalezienie w Muzeum Techniki w Warszawie najważniejszego elementu naszej radiostacji – nadajnika Lorenz.

Henryk Berezowski walnie przyczynił się do przekazania tego bezcennego zabytku Gliwicom w roku 2012, a następnie kierował renowacją nadajnika. Obecnie czekamy na wydanie jego książki, w której (mogę już to zapowiedzieć) autor opisał m.in. staranne badania urządzeń nadawczych i niemieckiej dokumentacji, by w końcu obalić wszystkie wcześniejsze tezy w najważniejszym dla sprawy aspekcie radiotechnicznym.

Historia od nowa

Niektóre nazwy niemieckie – np. ‘kampania wrześniowa’ – są poręczniejsze od polskich, ale ich użycie wypacza obraz. Taki termin zakłamuje historię. Dla nas była to polska wojna obronna 1939 roku. Nie jest obojętne, z którą armią idziemy i czyim systemem pojęć opowiadamy własne dzieje.

By historię zrozumieć, każde pokolenie musi ją pisać na nowo swoim językiem. Gdyby ta nowa polityka historyczna miała za zadanie przysłonić niewygodne fakty lub zakłamać przeszłość, byłoby to nadużycie, naukowy błąd czy oszustwo. Pisał o tym Orwell, a licznych przykładów dostarczała praktyka wydawnicza w Związku Radzieckim. Z kolei w wieku XXI czyni to totalnie załgana narracja o „polskich” obozach śmierci. Mówią: ‘Oświęcim’, a przecież gdy tam Niemcy i Austriacy masowo mordowali ludzi, obóz nazywał się ‘Auschwitz’.

Jeżeli jednak oficjalna historiografia już jest zafałszowana (jak niegdyś w sprawie Katynia) lub wypełniona zmyśleniami (np. w kwestii gliwickiej) – obowiązkiem kolejnych badaczy jest dotarcie do prawdy i publikacja wyników.

Utrwalone kłamstwo historyczne nie jest bezinteresowne. Zbrodniarze zyskują usprawiedliwienie, a ofiary tracą dobre imię. Nawet drobny fałsz terminologiczny po przejściu przez różne cywilizacje może całkowicie wypaczyć obraz. Z ofiary zrobi oprawcę, a z kata niewiniątko.

Wnioski z Historii

Niewykluczone, że wkrótce pojawią się roszczenia różnych osób, rodzin i narodów, mieszkających niegdyś na ziemiach dzisiejszego państwa Izrael, a następnie stamtąd usuniętych. Oni już są liczni, a mogą być silni. Wartość spornych nieruchomości rośnie z roku na rok. Idea nieprzemijających roszczeń i pretensji obróci się wtedy przeciw jej wynalazcom, co zresztą już zaczyna być dyskontowane przez Indian w Kanadzie i USA.

Polacy też powoli zaczynają wyciągać wnioski. Przez wieki dawaliśmy gościnę Żydom, prześladowanym w całej Europie. W Polsce Żydzi mieli najlepsze warunki bezpiecznego życia i prowadzenia interesów, więc nasz kraj wybierali nogami. W dodatku, gdy Niemcy masowo mordowali Żydów w czasie II wojny, Polacy ratowali Żydów nawet za cenę własnego życia. Teraz okazuje się, że to za tanio. Bo życie Polaka się nie liczy. Ofiarnością, a nawet bohaterstwem nie zyskaliśmy wdzięczności. Przeciwnie. Goście, których tak hojnie podejmowaliśmy, kolejny raz okazali się niewdzięcznikami.

Kolaborowali z zaborcami w XIX wieku, służyli komunizmowi i z ideologicznym zacietrzewieniem – jako kierownictwo bezpieki i sędziowie – mordowali najlepszych synów i córki narodu polskiego, a później zdradzali nas jako polscy dziennikarze, politycy i dyplomaci. Teraz przebrali miarę.

Prowadzą antypolską kampanię dyfamacyjną w czysto grabieżczych, finansowych celach. Niech więc się nie dziwią, że Polacy już nie chcą obcokrajowców na stałe na własnym terytorium, co dotyczy również islamistów i reprezentantów różnych skrajności, podających się za importowane religie czy ideologie. To nie jest ksenofobia. To nie jest antysemityzm ani antyislamizm. To jest nauczka i ostrożność. Takie – sprzeczne z polską tradycją – wnioski wyciągamy dziś z Historii. Ktoś te wnioski sprowokował.

Artykuł Andrzeja Jarczewskiego pt. „Przez dyfamację do kasy” znajduje się na s. 5 sierpniowego „Kuriera WNET” nr 86/2021.

 


  • Sierpniowy numer „Kuriera WNET” (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl. Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Andrzeja Jarczewskiego pt. „Przez dyfamację do kasy” na s. 5 sierpniowego „Kuriera WNET” nr 86/2021

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Projekt instrumentu polityki demograficznej, nawiązujący do praktyki „wiana” / Andrzej Jarczewski, „Kurier WNET” 85/2021

O ile posag był pewną wartością materialną, wnoszoną do małżeństwa przez pannę młodą, to wiano – przeciwieństwo posagu – pozwalało bez strachu o przyszłość rodzić i wychowywać dzieci.

Andrzej Jarczewski

Wiano 2022

Szósty doroczny raport demograficzny, publikowany w środku roku na łamach WNET, poświęcam kobietom i… matematyce. Podsumuję 5 lat programu „Rodzina 500+” i zaproponuję rozszerzenie nowej „Strategii demograficznej” o rozwiązanie ważne dla kobiet, które mogą i chcą rodzić dzieci.

Pragnę przedstawić i uzasadnić projekt nowego instrumentu polityki demograficznej, nawiązującego do staropolskiej teorii i praktyki „wiana”, czyli sposobu zabezpieczenia kobiety na starość. O ile posag był pewną wartością materialną, wnoszoną do małżeństwa przez pannę młodą, to wiano – przeciwieństwo posagu – pozwalało bez strachu o przyszłość rodzić i wychowywać dzieci, bo nawet gdy mąż zgra się w karty lub zginie na wojnie, wywianowana część majątku pozostanie przy żonie niezależnie od roszczeń innych spadkobierców czy wierzycieli. Sporządzano odpowiedni dokument i ogłaszano to publicznie, by ukrócić spekulacje.

500+=250 000

Najskuteczniejszy w naszej historii instrument polityki demograficznej, czyli program „500+”, dał Polsce ćwierć miliona obywateli, których bez tego programu by nie było! Nie ma innych przyczyn tego skutku, choć ta przyczyna wywołała również inne wartościowe skutki w gospodarce i sferze socjalnej. Dokładna suma rozpatrywanych tu „nadwyżek” z lat 2016–2020 wynosi 252 529. Tyle dzieci urodziło się ponad prognozy GUS z roku 2014 (w scenariuszu zakładającym, że nie będzie żadnej polityki prourodzeniowej ani proaborcyjnej).

Opracowanie własne autora

Wyliczona suma zależy od definicji przedmiotu zliczania. Na prezentowanym tu wykresie widzimy populację kobiet, uważanych przez GUS za obywatelki Polski, według stanu na 1 stycznia 2021. Nieco inne liczby podają organy wyborcze. Z samorządowych urzędów stanu cywilnego otrzymujemy inne sumy niż z biur meldunkowych. Spis powszechny przyniesie kolejną korektę. Ale nawet te różnice nie zakłócają megatrendu (cyklu wyżów i niżów), na którego skutki dziś zwracam uwagę.

Ostrze głównej krytyki wymierzonej obecnie w program „500+” dotyczy jego domniemanej nieskuteczności. Bo w roku 2019 urodziło się 375 000 dzieci, a w roku 2020 tylko 355 000. Spadek o ok. 20 000. Fakt jest prawdziwy, interpretacja fałszywa z dwóch powodów. Po pierwsze: względny spadek liczby urodzeń w roku pandemicznym dotknął wiele państw rozwiniętych. I to silniej niż Polskę, która odczuje to dopiero w roku 2021.

Po drugie: w Polsce z roku na rok ubywa matek. To jest czynnik decydujący, bo – patrzmy na lata dziewięćdziesiąte na wykresie – ok. 30 lat po niżu potencjalnych matek nieuchronnie przychodzi niż dzieci i tego nie da się odwrócić. Można tylko łagodzić skutki. Warto też przypomnieć, że w roku 2020 urodziło się i tak o 26 700 więcej dzieci niż prognozował GUS we wspomnianym raporcie. Ważne w tym punkcie jest dostrzeżenie, że instrumenty polityki demograficznej jednak działają, że nie jesteśmy bezradni i bezsilni. Podobnie: dziś możemy odpowiedzialnie stwierdzić, że stłumienie trzeciej fali Covid-19 jest skutkiem masowych szczepień, bo innych przyczyn nie było.

Megatrendy

Na tegorocznym wykresie zanikły już ślady I wojny światowej, ale widać jeszcze spustoszenia, jakie poczyniła II wojna. Powojenna „kompensacyjna” fala urodzeń zakończyła się w roku 1956. Wtedy to wprowadzono w PRL ustawę o aborcji niemal na życzenie. Było to niespotykane na świecie w tej skali działanie procykliczne (wzmacniające różnice między wyżami a niżami), którego skutki ponosimy przez wszystkie kolejne pokolenia.

Powojenny wyż, który w roku 1955 osiągnął maksimum (793 800 dzieci płci obojga) i tak powoli by wygasał z braku matek, które nie urodziły się lub zostały zabite względnie porwane przez Niemców w czasie wojny. W tej dziejowej chwili (po 1957) należało wzmocnić działania pronatalistyczne (wspierające dzietność). Postąpiono przeciwnie, a kolejne kosztowne cykle niżów i wyżów są już tylko wielokrotnie pogłębianym następstwem tamtej decyzji.

Dlaczego kosztowne? Ano dlatego, że gdy dzieci szybko przybywa, trzeba budować szkoły i inne obiekty, a gdy pogłębia się niż – te same szkoły stają się niepotrzebne. To samo dotyczy całej gospodarki i życia społecznego. Inne są potrzeby niżu, inne wyżu. Sam – jako wiceprezydent Gliwic – musiałem w latach 1990. zlikwidować kilka szkół, w tym nawet „tysiąclatki” i wiele przedszkoli, bo stały puste.

O żłobkach nawet nie wspominam, bo jakiś bęcwał – z dnia na dzień – nadał wtedy polskim żłobkom status zakładów opieki zdrowotnej, co natychmiast wykluczyło część placówek, zakładanych w czasie wyżu byle gdzie, na miarę PRL-owskich możliwości. Po prostu nie można było ich tak wyremontować, by od razu spełniały europejskie standardy. To jakby z dnia na dzień zamknąć PRL-owską kopalnię „Turów”. Z kolei w tych żłobkach, które udało się utrzymać, koszty wzrosły tak, że rodzice sami rezygnowali.

Samorządy te koszty w dużym stopniu teraz ponoszą, ale szkody – znów procykliczne – były ogromne, bo w połowie lat dziewięćdziesiątych (spójrzmy na wykres), uzasadniony wspomnianą historią niż powinien już samoistnie przechodzić w wyż, ale politycy znów przedłużyli pogłębianie niżu. Zachwiali zaufaniem do państwa.

Rozdawali fabryki, media, banki i nieruchomości, a dziś program „500+” najgłośniej przezywają „rozdawnictwem”. Ci, którzy rozdawali bogatym, żałują teraz biednym.

Tu trzeba dodać to, o czym wiedzą matematycy. Że w pewnych okolicznościach nawet bardzo małe zakłócenia na wejściu jakiegoś systemu mogą spowodować chaos lub katastrofę na wyjściu („efekt motyla”). Najlepszy przykład daje giełda, gdzie drobna zmiana stopy procentowej prowadzi do wielomiliardowej przeceny aktywów. Z drobnych przyczyn – wielkie skutki. Podobnie w polityce społecznej, która decyduje o wielkości lub zaniku narodów. Dalekie następstwa drobnych decyzji wodzów i królów sprawiały, że po wiekach jedno państwo tworzyło imperium, a drugie znikało z mapy świata. Dla nas jest ważne, czy nasze drobne kroczki prowadzą do wielkości, czy do upadku, czy podejmowane są z myślą o Polsce, czy o… nie-Polsce.

Mierniki kłamią

Obserwujmy megatrendy, a nie tylko wskaźniki, bo te są mylące. Oto ogłoszono, że w ciągu minionego roku średnia długość życia w Polsce zmniejszyła się o więcej niż rok. I już matematyczni analfabeci podnieśli larum, że rząd morduje ludzi. Tymczasem tablica trwałości życia jest tylko zbiorem liczb, pozwalającym ZUS-owi obliczać emerytury zgodnie z obowiązującym wzorem. To tylko liczby. Naprawdę żyjemy dłużej, ale wzór dał w tym roku akurat wynik ujemny, bo 94% nadmiernych zgonów w roku pandemicznym (było ich w Polsce 58 533) stanowiły zgony osób w wieku 65 lat i starszych.

Dziś mamy więcej babć niż ich wnuczek (sprawdź na wykresie), ale algorytm wypełniania zawartości ZUS-owskiej tablicy tego nie rozumie. Podobnie jest ze współczynnikiem dzietności.

Mamy wzór, obowiązujący na całym świecie, służący do różnych porównań. Ale mało kto zdaje sobie sprawę, że również ten wzór ma w sobie zaszytą piramidę wieku ludności w ten sposób, że tylko gdy struktura jest regularna – wzór daje wynik prawidłowy (wtedy współczynnik dzietności jest poprawnie wyważoną sumą rzeczywistych, rocznikowych współczynników cząstkowych). Piramida polska ma jednak te straszne cykle wyż/niż, najgłębsze na świecie, bo powiększane kolejnymi błędami rządów, popełnianymi w najgorszych momentach. Procykliczna kumulacja skutków tych błędów przekroczyła wyobraźnię twórców i użytkowników wzoru na współczynnik dzietności.

W czasie 35 lat płodnego życia kobiety (w statystyce przyjmuje się przedział wieku od 15 do 49 lat) przeszliśmy nieznane historii przemiany cywilizacyjne. W tym czasie na płodność kobiety wpływały różne czynniki ekonomiczne, kulturowe i wszelkie inne. Od beznadziejnego marazmu końca PRL-u do stanu obecnego, gdy wszystko się zmieniło po kilka razy.

Zgrubne mierniki demograficzne (a w konsekwencji również ekonomiczne), oparte na hipotezach i presupozycjach, w Polsce się słabo sprawdzają. Nie uwzględniają wpływu drastycznych i cyklicznych zmian populacyjnych.

Najlepszy przykład dają lata 2003–2010. Ze wzoru wyszło, że nagle wzrosła dzietność: od 1,22 do 1,4 dziecka na kobietę. Tymczasem nie to wzrosło naprawdę. Po prostu 30 lat wcześniej (patrz na wykres; lata 1975–85) mieliśmy wyż. Po 30 latach urodziły się więc dzieci wyżu, ale w latach 2003–2010 dzietność rzeczywista się nie zmieniła. Może tylko w tym punkcie, że przez pokolenia przenoszone są wzorce dzietności: matki z rodzin wielodzietnych rodzą więcej dzieci niż jedynaczki i akurat przyszła pora, by to się ujawniło. Z kolei obecny wzrost dzietności jest niedoważony z tego samego powodu. Wzór na dzietność oszukał nawet specjalistów. To temat na doktorat, więc tylko zalecam ostrożność w ferowaniu ocen.

Mit stanu wojennego

Mądra polityka demograficzna dąży do ustabilizowania zdrowej piramidy ludnościowej. Gdy narasta wyż, nie należy zbytnio zachęcać rodziców. Można nawet – z punktu widzenia rachmistrza, a nie moralisty – dyskutować o ustawie aborcyjnej. Gdy jednak zaczyna się niż – trzeba wszystkie wysiłki państwa skierować na kompensowanie okresowych demograficznych niedoborów. Program „500+” rozważam właśnie w tym kontekście. Przyszedł w ostatniej chwili, gdy jeszcze było względnie daleko do miejsca, skąd już naród nie ma powrotu, czyli do roku, w którym kolejny niż zbliży się do zera.

Taki punkt za kilka pokoleń osiągną aborygeni (ludy rdzenne) starych narodów europejskich, które już wpadły w demograficzny korkociąg. Wyjdą z tego jako potomkowie aborygenów zupełnie innych kontynentów. Na Zachodzie dzietność jest względnie duża, ale już tylko wśród świeżych imigrantów.

W Polsce byliśmy o włos od wprowadzenia aborcji na życzenie zamiast 500 plus. I byłoby 250 000 minus!

Wcześniej mieliśmy stan wojenny i maksimum urodzeń w roku 1983 (znów proszę rzucić okiem na wykres). Prostacka interpretacja mówi, że Jaruzelski zgasił światło i od tego przybyło dzieci. Tymczasem znajomość tamtych realiów i rzetelne badania wskazują na coś przeciwnego. Naturalny wyż lat siedemdziesiątych i tak by wygasał. Należało wtedy powoli wdrażać różne działania prourodzeniowe, by złagodzić opadającą falę. Niestety wdrożono internowanie, więzienie i zastraszanie. Przede wszystkim – rządy generałów i innych bałwanów zmaksymalizowały trudności w życiu codziennym. Znów w złym (demograficznie) czasie totalnie podważono zaufanie do państwa i zabrano ludziom nadzieję nawet na małą stabilizację. Skutki narastały długo i nieubłaganie.

Praca kobiet

Co więc robić? Nie wiemy jeszcze, co przyniesie nowa „Strategia Demograficzna”. Może tam znajdą się przełomowe rozwiązania? Na przykład ustawowe potwierdzenie, że praca matek (w roli matek!) jest pracą. Obecnie bowiem „pracę” utożsamia się z „zatrudnieniem”.

Jeżeli kobieta wykonuje pracę w domu, to znaczy, że nie jest zatrudniona, czyli że nie pracuje! Tu znów przydadzą się doświadczenia najnowsze.

Mnóstwo różnych specjalistów (np. nauczyciele, informatycy, dziennikarze i wielu innych) musiało przejść na zdalny sposób wykonywania zawodu. Niektórzy już pozostaną przy tej formie na stałe. Zauważmy: oni pracowali w domu, ale byli gdzieś zatrudnieni i to pozwalało im otrzymywać wynagrodzenie, ZUS itd. Mój wniosek brzmi następująco: zatrudnić matki do pracy nad wychowaniem dzieci! Wielkim „zdalnym” zatrudniającym może być tylko państwo.

Wynagrodzenie powinno na razie ograniczać się do zasad znanych z „500+”, żeby nie zepsuć sprawnego mechanizmu. Nowość polegałaby na formalnym zatrudnieniu z pewnymi obowiązkami pracowniczymi i z opłacaniem ZUS-u przez państwo! W obliczu wygaśnięcia narodu za kilka pokoleń – jest to konieczność dziejowa. Kobieta, która wychowywała dzieci i przez to nie mogła podjąć formalnego zatrudnienia, wie, że na stare lata, gdy coś się w życiu nie powiedzie, skazana będzie na nędzę. Źli doradcy mówią: „nie rodzić, pracować!”. A przecież matka wykonuje najważniejszą dla narodu pracę: rodzi i wychowuje dzieci! Uznanie tej pracy za równoważną zatrudnieniu zapewni kobiecie jaką taką stabilizację i uporządkuje dużą sferę życia społecznego.

Praca dzieci

Odnotujmy, że jeszcze niedawno pracę dzieci, choćby tylko pomaganie rodzicom, zwłaszcza w gospodarstwie rolnym, uważano powszechnie za normę społeczną. W krajach rolniczych i bardzo biednych nawet dziś taką pracę podejmują dzieci dziesięcioletnie, jeśli nie młodsze. W Nigrze, gdzie połowa populacji ma mniej niż 15 lat, zakaz pracy dzieci oznaczałby głodową śmierć narodu. Tam dzieci przynoszą dochód lub jakąś korzyść materialną bardzo szybko i dlatego warto mieć dużo dzieci. I tam swój upiorny sens ma termin, którego ja nigdy nie używam: „posiadanie dzieci”.

W nowoczesnym społeczeństwie dzieci się nie „posiada”, bo one nie są przedmiotem konsumpcji ani towarem eksportowym, ani środkiem produkcji. Dzieci nie są kapitałem. Pod względem ekonomicznym dzieci są tylko kosztem. Dokładniej: dzieci są kosztem rodziców i kapitałem narodów! Koszty można – w języku polskim – mieć, ale nie można ich posiadać. Dzieci są kosztem, dopóki nie wyjdą z domu, co przychodzi im nieraz z trudem (Włochy). Rodzice w takich krajach na ogół jakoś pomagają dzieciom finansowo do końca swego życia, ale w drugą stronę działa to słabo

Tak więc w krajach bogatych dzieci są, owszem, kochane, kształcone i wspierane, ale same wsparcia nie zapewniają. Są więc „nieopłacalne” i – z uprzejmości dla rodziców – rodzą się nieczęsto.

ZUS, czyli zaufanie

Tu dwa słowa o ZUS-ie, który też jest przedmiotem niewybrednych ataków i bardzo słabej obrony. Wszyscy wiemy, że ZUS nie jest Sezamem ani żadnym skarbcem, ani nawet bankiem. ZUS jest umową społeczną. My coś tam teraz wpłacamy, a emeryturę otrzymamy z wpłat naszych uogólnionych dzieci i wnuków. ZUS nie przechowuje pieniędzy, ale zaufanie! Przecież ta – powstała w roku 1934 – instytucja działała nawet w czasie wojny (na terenie Generalnej Guberni, bo na ziemiach formalnie przyłączonych do innych państw obowiązywały prawa tych państw).

Co więcej – przedwojenne i nawet wojenne zobowiązania ZUS-u były honorowane (na miarę możliwości) przez komunistów w PRL. Tak było również po roku 1955, gdy na 5 lat ZUS zlikwidowano. Wtedy zamknięto tylko Zakład, ale zobowiązania, czyli zaufanie, przejął budżet państwa.

Po prostu nie da się zniszczyć ZUS-u (jako umowy społecznej), bo zniszczyłoby się zaufanie do państwa w skali absolutnie masowej i ponadpolitycznej.

Tego nie robi się nawet w państwach bankrutujących (Grecja), choć wtedy wybujałe świadczenia bywają przycinane do rzeczywistych możliwości. Popierane przeze mnie dobrowolne podniesienie wieku emerytalnego mężczyzn, gdy przymusowo dotyka również kobiety, obniża ich zaufanie do państwa i znów negatywnie oddziałuje na dzietność jako kolejny ruch skrzydeł złowrogiego „motyla”. To się w Polsce stało w roku 2012.

Piszę o ZUS-ie, pomijając inne formy oszczędzania na starość, bo tylko ta instytucja może uwzględniać postulat powszechnego ozusowania domowej pracy matek jako instrumentu wspierania dzietności. Rzecz jasna – nie będzie to łatwe, bo trzeba uwzględnić różne złożone sytuacje życiowe, np. gdy matka urodziła dziecko, ale go nie wychowuje albo gdy ojciec poświęca się wychowaniu osieroconych dzieci itd. Pierwsza część składki – za urodzenie dziecka – powinna płynąć aż do emerytury, druga może być uzależniona od czasu zatrudnienia przy wychowywaniu dziecka w Polsce itd.

Idea ozusowania pracy matek nawiązuje do staropolskiej instytucji „wiana”, czyli zabezpieczenia majątkowego na wypadek śmierci męża. Naród powinien solidarnie wywianować swoje matki! Dzięki temu, gdy los będzie niełaskawy, kobiecie pozostaną środki do życia, których nawet ona sama nie może zniszczyć ani zagubić.

Nowe WIANO – co ważne – nie obciążałoby od razu budżetu państwa, bo składki byłyby tylko formalnym zapisem, a nie przelewem pieniędzy. Naprawdę zapłacą za nie dopiero dzieci i wnuki dzisiejszych matek. Pod warunkiem, że ktoś te dzieci na czas urodzi. A właśnie o to chodzi.

Artykuł Andrzeja Jarczewskiego pt. „Wiano 2022” znajduje się na s. 4 lipcowego „Kuriera WNET” nr 85/2021.

 


  • Lipcowy numer „Kuriera WNET” (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl. Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Andrzeja Jarczewskiego pt. „Wiano 2022” na s. 4 lipcowego „Kuriera WNET” nr 85/2021

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Chodzi o to, żeby „mądra” mniejszość żyła z pracy „głupiej” większości / Andrzej Jarczewski, „Kurier WNET” 83/2021

KTOŚ zbiera i kumuluje w chmurze informacje: prawdziwe! To działa jak bezpieka w komunie, jak wywiad na wojnie. Toczy się wojna nowej generacji: wojna światowych oligarchów przeciwko całej ludzkości.

Andrzej Jarczewski

Neosofiści

Starożytni sofiści – jak nawóz w kulturze rolnej – wywołali ferment, przyśpieszający pochód ku szczytom kultury ludzkiej. Gdyby nie banda intelektualnych oszustów, bo tak należałoby nazwać sofistów, Platon nie miałby powodu do badań nad prawdą.

Podobną rolę odgrywają neosofiści XXI wieku, którzy ponownie głoszą, że prawdy nie ma. Bo skoro prawdy nie ma – wszystko im wolno! Ale jawny fałsz inspiruje nas do nowych poszukiwań prawdy.

Soros nie jest Żydem

Neosofizm w obecnym wydaniu to wytwór II połowy XX wieku, choć w pewnych przejawach obecny jest już we wcześniejszych pismach szkoły frankfurckiej, następnie u Rorty’ego, Habermasa i innych. Prawdziwy rozkwit ten nurt zawdzięcza jednak dopiero George’owi Sorosowi, który do teorii marksistowskiej dodał liberalną myśl Karla Poppera. Dokładnie jedną myśl: koncepcję „społeczeństwa otwartego”, ale koncepcję odwróconą, opartą na destabilizacji, indoktrynacji i prowokacji (DIP). O sukcesie zadecydowały – jak zwykle – pieniądze i metoda. Nie treść, bo ta nie ma specjalnego znaczenia.

Dziś „mądrość etapu” jest taka, wczoraj była inna, jutro też będzie inna. Tylko metoda jest stała.

Treść rozpowszechnianej ideologii możemy odłożyć na bok. „Cel jest niczym, ruch jest wszystkim” – mawiał Eduard Bernstein, a przejął to Soros, który sam siebie nazywał ‘mistrzem destabilizacji’. Odkładam też kwestię pochodzenia pieniędzy Sorosa. Ważne jest tylko to, że te pieniądze zostały przeznaczone na finansowanie ogromnej, światowej struktury różnych organizacji, realizujących cele ideologiczne.

Przeciwnicy Sorosa występują niekiedy z pozycji antysemickich i podnoszą jego żydowskie pochodzenie. Tymczasem Soros wcale nie jest Żydem. I to nie dlatego, że jako 14-letni młodzieniec pomagał Niemcom grabić majątek węgierskich Żydów, ekspediowanych do Auschwitz przez Adolfa Eichmanna. I nie dlatego, że później stanowczo zapewniał, że nie miał z tego powodu żadnych wyrzutów sumienia, że nie odczuwał empatii względem mordowanych kobiet i dzieci. I nie dlatego nie jest Żydem, że podejmuje działania wrogie względem państwa Izrael. O wyjściu z żydostwa zadecydowali jego rodzice.

Późniejszy George Soros jest native speakerem języka esperanto! Jego ojciec, Tivadar Schwartz – jak wielu Żydów, którzy utracili wiarę w powrót do Palestyny – powoli odchodził od swojej kultury i chciał być Niemcem, ew. Węgrem od następnego pokolenia.

Jeszcze uległ tradycji i pozwolił syna obrzezać, ale od razu pozbawił go kontaktu z językami naturalnymi i próbował zrobić z niego esperantczyka.

Esperanto i życie

Andreas von Rétyi w książce George Soros. Najniebezpieczniejszy człowiek świata tłumaczy wyraz ‘soros’ jako ‘dotrzeć do góry’, ‘wznieść się’. Być może ma rację, bo w esperanto znaczenia wyrazów mogą być różne, również takie, jakie nada słowu ten, który je pierwszy raz zdefiniuje. Wyrazu ‘soros’ nie ma w głównym korpusie słownikowym esperanta. Jest to jednak język samorozwijający się na mocy wewnętrznych reguł słowotwórczych. Sam skorzystałem z tej właściwości, nadając tytuł „Provokado” książce o prowokacji gliwickiej. Tam cząstka -ad- oznacza powtarzalność, wielokrotność, trwałość zjawiska; konkretnie to, że antypolska prowokacja nie zaistniała raz, ale jest stale w różnych formach powtarzana.

Niewykluczone więc, że pan Tivadar Schwartz, zmieniając nazwisko na Sorosz, a później na Soros, znając dobrze węgierski, niemiecki i esperanto, brał pod uwagę różne hybrydy lingwistyczne. W esperanto końcówką -os sygnalizuje się gramatyczny czas przyszły. Ten aspekt mógł być brany pod uwagę. Nie odtwarzam tu rzeczywistego procesu myślowego prowadzącego do zmiany nazwiska, bo nic na ten temat nie wiemy. Proponuję tylko przypomnieć sobie medytacje prowadzone w każdej rodzinie na temat imienia, jakie nadamy kolejnemu dziecku. Każdy coś proponuje, a w końcu urzędnik wpisuje imię do metryki i zwykle nikt nie potrafi sobie przypomnieć, dlaczego tam jest akurat Janek, a nie Franek.

Byłem na kilku kongresach esperanckich i nie słyszałem, by gdzieś Soros wspierał swój język jakimikolwiek datkami. Ale też nie widziałem tam młodych ludzi, a typowych esperantystów – starszych, wykształconych, o wysokiej kulturze osobistej – nie da się przekabacić na „otwartość”. Nie warto więc w nich inwestować. Esperanto wymiera wraz ze swoimi ostatnimi użytkownikami.

Hitler prześladował esperanto, bo w tym języku rasizm i nacjonalizm był niemożliwy. Z kolei Stalin, choć wszystko, co internacjonalistyczne, było mu bliskie, też początkowo tępił esperantystów z obawy o szpiegostwo. Za to po wojnie chętnie wspierał esperanto, właśnie ze względu na potencjał agenturalny. Od lat 1990. rządy stopniowo wycofywały poparcie, młodzież wybierała angielski, a podróż zagraniczna – atrakcja spotkań esperanckich – przestała być dobrem luksusowym. Dziś wystarczy mieć pieniądze. Esperanto pozostało językiem szczerych miłośników… esperanta.

Szlachetny totalitaryzm

Mamy bardzo pozytywny stosunek do esperanta, stworzonego przez Polaka, Ludwika Zamenhofa, choć ten Polak był również Żydem, a jednocześnie poddanym cara i znawcą kultury niemieckiej, którą bardzo cenił. Miał naprawdę szlachetne intencje. Wychował się w Białymstoku, gdzie – obok polskiej i żydowskiej – musiał poznać cywilizację rosyjską, litewską, chłopską i szlachecką. Widział, jak wiele konfliktów ma swoje źródła w braku wzajemnego zrozumienia, w niemożności dogadania się. Opracował więc naprawdę piękny język, który – gdyby zapanował na całym świecie – uwolniłby ludzkość od przyczyn wielu niesnasek, a narody musiałyby szukać sobie kłopotów gdzie indziej.

W drugiej połowie XIX wieku językoznawcy europejscy i amerykańscy prześcigali się w pomysłach na sztuczny język. Totalitarna idea wszechświatowego języka opanowała najszlachetniejsze umysły.

Wśród licznych propozycji za najciekawszą uznano koncepcję Zamenhofa i już w roku 1905 mógł się odbyć pierwszy Światowy Kongres Esperantystów. Historii nie omawiam. Odnotuję tylko, że Tivadar Schwartz – publikując esperanckie książki – wniósł wartościowy wkład w rozwój i popularyzację tego języka, a sam przez to powoli zatracał poczucie narodowe żydowskie i węgierskie. W takim środowisku wychował się młody George Soros.

Pandemia antyjęzyka

Każdy język naturalny jest najwyższym wytworem kultury w społeczności, która ten język przez wieki i tysiąclecia tworzyła. W języku zawarte są skarby cenne dla danego narodu, choć ludzie na ogół nie zdają sobie z tego sprawy. Dopiero jakaś gwałtowna ingerencja, jakiś atak zewnętrzny każe nam zauważać i bronić własnych wartości. Tak było np. w komunie, gdy zakazano rzeczowników ‘pan’, ‘pani’. Należało wtedy do obcych zwracać się per ‘obywatelu/elko’ a do swoich… ‘towarzyszu/yszko’. Przetrwaliśmy tę napaść językową ze Wschodu i już o niej zapominamy.

Przeżywamy za to pandemię ataków językowych z Zachodu, być może uzasadnionych w innych cywilizacjach. Ci, którzy mają na sumieniu zbrodnie kolonializmu, handlu ludźmi, niewolnictwa, holokaustu, pozbawiania kobiet praw wyborczych, przymusowej pracy dzieci, więzienia homoseksualistów, eksperymentów na ludziach itd., powinni jakoś czyścić swój język z dowodów hańby.

Kserowanie tych koncepcji w Polsce jest nie tylko śmieszne i nie tylko groźne. Jest niewykonalne, bo sprzeczne z kulturą narodu. Jest tworzeniem antyjęzyka. Musimy to przeczekać, broniąc się przed co głupszymi idiotyzmami, bo za kilka lat, gdy zmieni się koncepcja ideologicznych agresorów, również prymitywni kserokopiści obcych idei będą walczyć o co innego, a język polski szybko zapomni o kolejnej edycji ‘towarzyszy’ w postaci np. ‘rodzica A, B, C… ITD.’.

Język bez moralności

W językach sztucznych ideologiczne walki się nie odbywają, co najlepiej widzą programiści komputerowi. Ja zaczynałem od Algolu i Fortranu, później poznawałem kolejne języki i ich modyfikacje. Stale poszerzały się swoiste słowniki, zmieniały się składnie, a komputery coraz szybciej dawały sobie z tym radę. Języki maszynowe odzwierciedlają aktualny stan techniki. I tylko techniki. Znamy historię każdego języka sztucznego, ale to jest historia zewnętrzna. W samym języku nie ma śladów żadnej historii i żadnej moralności. Te języki nie wiedzą, co jest dobre, a co złe.

W pewnym sensie podobnie jest z esperanto. Można dziecko odizolować od społeczeństwa i nauczyć je tylko esperanckich wyrazów, można nauczyć rozumienia i wypowiadania zdań, ale nie można przenieść – zakodowanej w arcydziełach literatury i w całym dorobku kulturowym, choćby w legendach, baśniach czy dziecięcych zabawach – moralności danego narodu. Można więc wychować realizatora programu, można nawet wychować programistę, ale nie można wlać w ten twór pełni człowieczeństwa. A gdy już dziecko pozna inne języki, będzie za późno na przekazanie wielu wzorców, choćby empatii.

Dziecko chłonie różne rzeczy w różnym wieku. Pozbawione części kultury w młodszym dzieciństwie – już nigdy się na to nie otworzy i nie zrozumie swoich pobratymców. Nawet jeżeli będzie głosiło hasła braterstwa i otwartego społeczeństwa. To będą tylko czcze, pozbawione empatii hasła.

Próbowano odizolować esperanckie dzieci, trzymać je w grupie i badać, jak one rozwijają swój jedyny znany język. Były to zbrodnicze eksperymenty, bo ten język – owszem: piękny i komunikatywny – nie ma w sobie tradycji, kultury ani moralności. Ma w sobie wyłącznie… praworządność. Dopuszczalne są tylko zmiany przewidziane przez reguły języka. Szybko się okazało, że naturalne dziecięce modyfikacje językowe poszły w kierunku nieprzewidzianym, że dzieci pogwałciły wszelkie reguły i były dla siebie okrutne. To każe spodziewać się otwartych bezdroży, na które wejdą niebawem pozazwierzęce osobniki z macicami i bez macic, jeżeli będą wychowywane eksperymentalnie: poza historią i bez tradycji. Bo nie ukształtują się w nich żadne zasady moralne. Tylko przemoc pozostanie dla nich podstawą praworządności.

Sposób istnienia prawdy

Neosofiści opanowali branżę szkoleniową. Trenują korpoludków w oszukiwaniu klientów, trenują polityków i polityczki w oszukiwaniu wyborców, trenują dziennikarzy w oszukiwaniu kogo się da, a jak się nie da – też trenują, bo z tego żyją, gdy kończą się granty. Przekonują, że prawdy nie ma, że prawdy absolutnej nie ma.

To prowadzi nas do pytania o najwyższej doniosłości filozoficznej: skoro wiesz, że czegoś nie ma, to musisz wiedzieć, czym jest to, czego nie ma! Powiedz, co rozumiesz pod pojęciem ‘prawda absolutna’, skoro głosisz, że jej nie ma!

Najprostszy przykład: gdy odpowiadamy pytającym dzieciom, że niestety „krasnoludków nie ma na świecie”, to mówimy, że w rzeczywistości fizycznej nie istnieją – znane z bajek – małe ludziki w czerwonych kubraczkach z siwymi brodami. Ale nie możemy ogólnie twierdzić, że nie ma ZZZZ, bo nie wiemy, czym ZZZZ jest, czyli nie wiemy, czego nie ma i nie wiemy, gdzie nie ma tego, czego nie ma i jak nie ma tego, czego nie ma.

Nie drążąc już tego tematu (będącego przedmiotem moich książek1,2), zapytam z innej perspektywy:

Do czego potrzebna jest prawda? I od razu odpowiadam: prawda potrzebna jest do podejmowania decyzji. Jeżeli mam zamiar skoczyć do głębokiego basenu, to mogę to sensownie zrobić tylko wtedy, gdy zdobyłem prawdziwą informację, że w basenie jest woda.

Nie potrzebuję absolutnie dokładnej informacji o tym, ile litrów wody jest w basenie, nie muszę też wiedzieć, ile jest wody w wodzie.

Zadowalam się tym poziomem prawdziwości, który zapewnia mi bezpieczeństwo. Bo jak tam nie będzie wody wcale, to się zabiję lub połamię na betonowym dnie. Tę informację mogę zdobyć sam, sprawdzając najpierw, co tam mamy w basenie, ale w większości codziennych zdarzeń polegam na informacji zdobytej w inny sposób. Niemal cała nasza wiedza pochodzi ze źródeł pośrednich. Coraz więcej wiemy, ale coraz mniejszą część tej wiedzy możemy potwierdzić osobiście.

Międzymordzie

Jeżeli informacja mówi o stanie rzeczy tak, że rozumiem ów stan zgodnie z faktem – wtedy informacja (np. o wodzie w basenie) jest prawdziwa. Jeżeli niezgodnie – informacja jest fałszywa. Jako inżynier informatyk uzupełniłem definicje Platona, Arystotelesa i św. Tomasza pojęciem informacji odebranej, przyjętej i zrozumianej. To na wzór komunikacji między komputerami. Nie wystarczy, by nadawca poprawnie komunikat sformułował. Ktoś (coś) musi ten komunikat odebrać w sposób dla siebie zrozumiały. Zawsze też między nadawcą a odbiorcą funkcjonuje jakiś interfejs, czyli międzymordzie, które w świecie ludzkim nie zawsze działa sympatycznie.

Prawda istnieje, ale nie – jak krzesło czy burak – materialnie, lecz w przestrzeni informacyjnej. Dzięki temu możemy podzielić wszystkie istotne dla naszych decyzji informacje na takie, które pozwolą podjąć decyzję poprawnie uzasadnioną i takie, na podstawie których nasza decyzja może mieć co najwyżej wartość przypadkową.

Dopowiadam, że prawda i fałsz to atrybuty: aletyczne informacje o informacjach (‘aletyczny’ – mający związek z prawdą, z gr. ‘aletheja’).

Teraz już widzimy, dlaczego aletyczni negacjoniści rzucili się na prawdę, dlaczego wciskają swoje międzymordzie między wódkę a zakąskę i twierdzą, że wody nie ma w krasnoludkach. Neosofistom chodzi o to, żebyśmy ogłupieli i w różnych sprawach podejmowali decyzje nieoptymalne, a co najmniej – niestabilne. To mają być decyzje, które w tej czy innej sprawie mogą nawet być dla nas początkowo miłe i użyteczne, ale w ostatecznym rachunku mają realizować interesy cudze. Jeżeli w decyzjach nie polegamy na prawdziwych informacjach, lecz na rzucie monetą – liczmy się z kosztami. Poważnymi. Bo po kłamstwie przyjdą żądania. I będzie za późno, by się przed nimi obronić, wszak decyzję przeciw własnym interesom już sami dobrowolnie podjęliśmy.

Informacja dla decyzji

Wiedza naukowa, podobnie jak język, nie jest wytworem indywidualnym. Przez tysiąclecia tę wiedzę tworzyli wielcy uczeni, dziś często zastępowani przez wielkie zespoły ludzi lub komputerów, bo odpowiednio zaprogramowane komputery – na podstawie dużych zbiorów informacji prawdziwych – już same wytwarzają nowe składniki prawdziwej wiedzy.

Ta wiedza może dobrze służyć ludzkości, np. w walce z chorobami. Może też służyć źle, np. do inwigilacji naszych zachowań handlowych czy internetowych. Niebezpieczeństwo narasta, gdy o naszych działaniach KTOŚ wie więcej i prawdziwiej niż my sami.

Wszak nikt z nas nie pamięta, co najczęściej kupuje np. w piątki i jakiego rodzaju filmy ogląda na początku każdego miesiąca. To są dla nas informacje nieważne, ale dla kogoś, kto nas śledzi – ważne, bo wraz z innymi prawdziwymi o nas informacjami kreują pewien nasz obraz z wyraźnym określeniem punktów słabych, nadających się do zaatakowania.

KTOŚ zbiera o nas i kumuluje w chmurze informacje: prawdziwe! To działa jak bezpieka w komunie, jak wywiad na wojnie. Bo też na naszych oczach toczy się wojna nowej generacji: wojna światowych oligarchów przeciwko całej ludzkości. Na razie zbierane są informacje prawdziwe. Ale za informacjami zawsze idą decyzje! Pół biedy, gdyby jeszcze te informacje o nas zbierał nasz własny rząd. Jakieś tam nadużycia są nieuniknione, ale świadomość, że demokratyczne rządy są często zmieniane, chroni zbieraczy informacji przed poważniejszymi przestępstwami.

Ale to nie rządy rządzą chmurą. I tam nie ma demokratycznej rotacji. Jest piorunobicie! Jest oligarchiczna kontynuacja dostępu i kumulacja wiedzy prawdziwej o naszych siłach i słabościach (z zastrzeżeniem terminologicznym: ‘oligarchia’ – to nazwa pewnej grupy, wyodrębnionej ze społeczeństwa w starożytności. Dzisiejsza neooligarchia wymagałaby nowej nazwy, wydobywającej istotę nowej władzy).

Neosofiści są aletycznymi atletami, walczącymi o władzę dla neooligarchów. Solidne badanie i poprawne nazwanie tego procesu wymaga nowych metod i nowej terminologii. Jest prowadzone w innym miejscu.

Pole walki

Spójrzmy teraz na pole walki. Z jednej strony mamy gawiedź, która nic nie wie o przeciwniku i w swoim gronie snuje różne na ten temat opowieści. Z drugiej strony stoi karne wojsko, które wie wszystko, co potrzebne, o każdym składniku wspomnianej gawiedzi.

Gdy przyjdzie do konfrontacji… kto zwycięży? Oczywiście – nie wiemy nic o poszczególnych rozstrzygnięciach, ale w dużej masie zdarzeń na pewno zwycięży statystyka.

Należące do niewidzialnej sieci NGO-sy są zakładane i początkowo opłacane przez różne fundacje Sorosa, a następnie powoli wyrabiają sobie pozycję głównych beneficjentów programów rządowych i samorządowych. Gdy technologia pozyskiwania pieniędzy publicznych na cele ideologiczne zostanie w jakimś kraju czy mieście opanowana – np. poprzez obsadzenie swoimi ludźmi ośrodków formułowania programów i kanałów dystrybucji grantów – wielki „filantrop” otwiera swoje ideowe ekspozytury w kolejnym miejscu.

91-letni George Soros już powoli odchodzi z tego świata i nie zdąży podjąć żadnej decyzji o globalnym znaczeniu. Ale pozostaną po nim organizacje pozarządowe i programy z przymiotnikiem ‘otwarty’ w nazwie lub w metodzie, np. ‘open society’, ‘otwarty dialog’, ‘otwarty komunikat’, ‘katolicyzm otwarty’ itd. Celem całej sieci jest totalna indoktrynacja przy wykorzystaniu terroru psychologicznego i fizycznego, za pomocą kolejno zdobywanych przyczółków władzy medialnej, poprzez zdominowanie sądów, uniwersytetów, przekazu internetowego itd. Ogólnie chodzi o to, żeby „mądra” mniejszość żyła z pracy „głupiej” większości.

Neosofiści mają więc pilnować, by w ustrojach demokratycznych głupsi zawsze głosowali na mądrzejszych. I żeby głupsi zawsze byli głupsi. Takie przesłanie pozostawi po sobie wielki – za przeproszeniem – „filantrop”.

1 Jarczewski A., Prawda po epoce post-truth, Wydawnictwo Naukowe Śląsk, 2017.

2 Jarczewski A., The Verbal Philosophy of Real Time, Cambrigde Scholars Publishing, 2020.

Artykuł Andrzeja Jarczewskiego pt. „Neosofiści” znajduje się na s. 4 majowego „Kuriera WNET” nr 83/2021.

 


  • Majowy numer „Kuriera WNET” (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl. Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Andrzeja Jarczewskiego pt. „Neosofiści” na s. 4 majowego „Kuriera WNET” nr 83/2021

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Dziś ten jest ważny, kto włada klawiszem DEL, nie guzikiem atomowym / Andrzej Jarczewski, „Kurier WNET” nr 80/2021

Bardzo mała część ludzkości zawładnie resztą, korzystając z algorytmów sieciowych i skutków przetwarzania problemów świata w chmurze obliczeniowej. Tym będzie można sterować, to można będzie kasować!

Andrzej Jarczewski

Chmura ma ideologię

Mocarze są już mocniejsi od mocarstw! Prezydent wielkiego państwa może być cenzurowany, a nawet wykluczony z byle czego, byle kiedy, przez byle kogo, za byle co. Dziś nie ten jest ważny, kto ma dostęp do guzika atomowego, ale ten, kto włada klawiszem DEL. Bo guzika atomowego nikt nie dotknie, a unicestwić człowieka w sieci może każdy, kto… może.

Gdy pod hasłami „terapii szokowej” podawano polskiej gospodarce truciznę, gdy za bezcen wyprzedawano dorobek dziesięcioleci obcemu kapitałowi pod hasłem „prywatyzacji”, głoszono tezę, że kapitał nie ma narodowości. Dużo czasu upłynęło, zanim wszyscy zrozumieli, że była to teza kłamliwa, że jest odwrotnie, że to polska narodowość nie ma kapitału! Dziś niektórzy głoszą, że chmura nie ma ideologii. Nie dodają, że ideologia ma chmurę. Opanowała ją i zmonopolizowała.

Rezultat prywatyzacji w warunkach braku polskiego kapitału był tak oczywisty, że tylko dziwić może skala ówczesnego społecznego przyzwolenia na grabież. Ale cóż, w peerelu uczono nas nie ekonomii, lecz ideologii. Za to teraz uniwersytety pełną przepustowością transmitują ideologię chmury. Skutki zadziwią nas wkrótce.

Mocarze i monopole

Na naszych oczach zmienił się paradygmat mocarstwowości. Jeszcze nie tak dawno o sprawach tego świata decydowały rządy kilku mocarstw.

Dziś te państwa są nadal potężne, ale o ważnych dla obywateli sprawach decydują nie rządy i nie parlamenty, lecz wodzowie wielkich imperiów cyfrowych. W USA są to młodzi, biali, heteroseksualni, wykształceni mężczyźni z wielkich ośrodków, którzy najpierw wykazali się geniuszem merytorycznym i biznesowym, a następnie zajęli pozycje monopolistyczne i na swoich kawałkach podłogi wykopują lub wykupują wszelką konkurencję.

Nie znam tych panów, więc nic nie wiem o ich prawdziwej motywacji. Rozpatruję nie ich osobowości, ale ogólniejsze prawidłowości i automatyzmy, które już nieraz dały o sobie znać w historii. Nowi przywódcy cyfrowego świata raczej nie są teoretykami. Popierają modną obecną ideologię, ale nie poświęcali jej zbyt wiele czasu, bo nie osiągnęliby takich sukcesów na swoich polach. I raczej o skutkach tej ideologii nie myślą. Przypuszczam, że ich główne cele mają charakter biznesowy. Zdobyli bardzo dużo i muszą teraz pilnować, by któregoś dnia nagle wszystkiego nie stracić.

Oni też w każdej chwili mogą zostać ocenzurowani, wykluczeni i zastąpieni przez byle kogo. Zawsze bowiem może się znaleźć inny młody zdolny, niekoniecznie biały, który jeszcze szybciej rozwinie swój startup do miliardowych i bilionowych wycen. Teraz wszystko idzie piorunem. Monopoliści muszą więc nieustannie strzec monopolu. A do innych spraw wynajmują ludzi do wynajęcia.

Przyczyna czy skutek

Czyżby lewacka ideologia opanowała cały amerykański establishment medialny i technologiczny? Wątpię. Jednomyślność nie jest możliwa na poziomie wyższym niż bezmyślność. To raczej władcy imperiów uznali, że na obecnym etapie ta właśnie ideologia najlepiej chroni interesy najbogatszych ludzi zachodniego świata. Ekspansja liberalnej lewicy narasta bowiem równolegle do procesu bogacenia się najbogatszego procenta ludzkości i pauperyzacji klasy średniej. To mogą być procesy równoległe, niekoniecznie przyczynowo-skutkowe.

Lewica i biznes żyją w najściślejszej w historii symbiozie. Co prawda marksiści urządziliby nam świat zupełnie inaczej niż liberałowie, ale łączy ich podstawowa zgodność w głównym punkcie. Jedni i drudzy akceptują rozwiązania totalitarne, co w gospodarce sprowadza się do monopolizacji na każdym możliwym polu. Skoczą sobie do gardeł dopiero wtedy, gdy już rozprawią się ze wspólnym wrogiem.

Oddalanie się czołówki biznesu od klasy średniej udokumentowano w USA, ale podobne rozwarstwienie widać również w Rosji, Chinach, Indiach czy w Meksyku. Z innych powodów dzieje się też tak w Arabii Saudyjskiej i prawie wszędzie (gwoli sprawiedliwości dopowiadam jednak, że strefa nędzy relatywnie maleje; narasta tylko przewaga stanu posiadania bogaczy nad klasą średnią). Nie zdziwię się, gdy któregoś dnia ktoś przekręci ideologiczny kluczyk i najbogatsi będą rządzić za pomocą zupełnie innych, niemożliwych dziś do przewidzenia haseł. Na razie totalitarna lewicowość sprzyja totalnym liberałom w kumulowaniu władzy i pieniędzy.

Przeciwnikami monopolizacji w gospodarce zawsze były miliony uczciwych przedsiębiorców, którzy chcieliby konkurować na równych warunkach i trwają przy wartościach, uważanych zwykle za prawicowe. W ustroju demokratycznym oznacza to, że większość prędzej czy później jakoś zorganizuje się politycznie i uchwali prawo antymonopolowe. Tak było w epoce monopoli surowcowych czy przemysłowych i to samo może się zdarzyć w epoce monopoli medialnych. Może nawet dojść do tego, że jakaś większość zażąda, by podatki były płacone nie na Seszelach, ale w tych krajach, w których generowane są dochody. A to już stanowi poważne zagrożenie dla monopolu, bo wyrównuje szanse tym przedsiębiorcom, którzy na Seszele ani na Bermudy nie chcą lub nie mogą uciekać.

Paradoksy wolnościowe

Pewną osobliwością – obserwowaną w Polsce – jest neoficka popularność hasła wolności w gospodarce, choć wyraźnie widać, że to hasło pomaga monopolistom, a nie biznesowej drobnicy.

„Co z tego, że mi wolno, skoro nie mogę? – A dlaczego nie możesz? – Bo nie mam za co!”. Pamiętam to z czasów ustawy Wilczka (rok 1988), gloryfikowanej dziś przez niedouczoną młodzież. Młodzi wolnościowcy są zafascynowani zwięzłością zapisów tej ustawy, ale nie znają pełnych skutków jej działania.

Rzecz jasna – jak na PRL – była to rewolucja gospodarcza i odblokowanie ogromnej energii Polaków. Ja też założyłem wtedy firmę usługową, ale po kilku latach zrezygnowałem, nie osiągnąwszy godnych uwagi sukcesów, podobnie zresztą jak olbrzymia część drobnych przedsiębiorców. Bo ta ustawa służyła najlepiej wielkiemu kapitałowi, zwłaszcza obcemu. Nie ludziom, którzy starali się żyć z pracy rąk własnych.

Mimo to ustawę tę cenię bardzo wysoko, bo uruchomiła prywatny handel. Zaszkodziła natomiast gospodarce nieruchomościami, umożliwiając uwłaszczenie się komunistycznej nomenklatury na mieniu popeerelowskim. Dla wytwórczości i usług Wilczkowe przepisy nie miały większego znaczenia i szybko zostały zastąpione ustawami coraz precyzyjniej regulującymi życie gospodarcze w III RP. Dziś Wilczka nadal chwalą świadomi stróże obcych interesów i łatwowierni naiwniacy, którzy też chcieliby być bogaci, ale wodzeni są na manowce przez ekonomicznych szalbierzy.

Magofiny i klikbajty

Prawicowa publicystyka – w imię wolności – ostro polemizuje z różnymi tezami, przypisywanymi liberalnej lewicy. Moim zdaniem ten spór przekroczył granice absurdu.

Kolejne litery, dopisywane do LGBT, ideologizują coraz mniejsze mniejszości i nie mają już znaczenia społecznego, lecz czysto biznesowe. Chodzi o to, żeby jak najdłużej ktokolwiek walczył z kimkolwiek o cokolwiek.

Byle tylko nikt nie miał czasu ani głowy do sprawy obecnie najważniejszej: do demonopolizacji. Puszczane są więc w ruch najprzeróżniejsze magofiny.

Tu na wszelki wypadek dopowiadam, że magofiny występują powszechnie w literaturze i w filmie. Są to pozorne problemy, które pisarz lub reżyser serialu przedstawia w taki sposób, by telewidz nie zrezygnował z następnego odcinka. Proszę wpisać do wyszukiwarki „MacGuffin” i sprawa się wyjaśni. To samo dotyczy pojęcia „clickbait”, dobrze omówionego w Wikipedii. Nie zajmuję się tu definiowaniem tych zjawisk medialnych, chcę tylko jakoś nazwać strategię, polegającą dziś na tanim kupowaniu i masowym sprzedawaniu naszego czasu, uwagi i danych osobowych.

Obrońcom monopolu nie chodzi o żadne LGBTQWERTYITD. Chodzi o to, żebyśmy zajmowali się sprawami niegroźnymi dla branżowych monopoli i zostawiali w chmurze jak najwięcej informacji o sobie. One się kiedyś „skroplą” i w najmniej oczekiwanym momencie spadną nam na głowę błyskawicami lub ciężkim gradem.

Zadaniem politycznych magofinów jest tylko podtrzymywanie starych sporów i rozpoczynanie nowych. Żeby ktokolwiek walczył z kimkolwiek o cokolwiek! Ale jak najdalej od chronionej strefy. To powtarzam, bo tę strategię stosuje w Polsce zarówno agentura moskiewska, której znakiem rozpoznawczym jest nieustanne straszenie, jak i różni cwaniacy zarządzający kapitałem medialnym, który „nie ma narodowości”.

Cóż, jeżeli nawet przyjmiemy, że media nie mają narodowości, to gdy szerzą jakąś ideologię, mogą uszlachetniać lub degenerować narody. Mogą uczyć i bawić, ale mogą też inicjować i podgrzewać ciamajdany. Kto im zabroni w kraju wolnego słowa, gdzie pierwszą poprawkę do amerykańskiej konstytucji traktuje się z większą atencją niż w USA?

Wytrumpowani

Na naszych oczach stworzono strategię totalnego, skoordynowanego odcinania polityka lub przedsiębiorstwa od możliwości funkcjonowania. Dużo już wiemy o systemie inwigilacji i rangowania Chińczyków. Ma to polegać z grubsza na tym, że obserwowane i oceniane są wszystkie namierzone działania danej osoby. Jeżeli człowiek nie będzie postępował zgodnie z jakimś regulaminem, to uniemożliwi mu się np. zakup biletu samolotowego, nie da mu się kredytu, a w końcu zablokuje mu się kartę płatniczą, odłączy się jego telefon itd. Nikt nie zaprotestuje, bo mógłby stracić punkty.

To, o co podejrzewano rząd chiński, zrealizowało się w USA na przykładzie kończącego urzędowanie prezydenta Trumpa i jego zwolenników. Lista różnych wyłączeń i wykluczeń wydłuża się z każdym dniem, a groźby zemsty brzmią tak samo, jak zapowiedzi porachowania się z PiS-em, gdy władzę w Polsce przejmą liberałowie, którzy są oczywiście nieskończenie tolerancyjni, ale tylko względem własnych aferałów. Tak realizują się tezy „Tolerancji represywnej” Herberta Marcusego, przypominane wytrwale przez Krzysztofa Karonia. Cenzura jest oczywiście zła, ale jeżeli Kali cenzurować Trumpa, to dobrze. Pilnujcie się więc, obywatele, bo zostaniecie wytrumpowani, nawet o tym nie wiedząc.

Ludzie do wynajęcia

Nieznaną w PRL-u kategorię aktywistów stanowią dziś młodzi prekariusze, wynajmowani przez jawne i tajne fundacje do udziału w zadymach. W jednym znanym mi wypadku osoba dowiedziała się o celu demonstracji dopiero po jej zakończeniu, co zresztą nie miało dla niej żadnego znaczenia w przeciwieństwie do banknotu, który natychmiast znalazł zastosowanie na imprezie.

Nie wiem, do jakiego stopnia jest to powszechne, ale mam pewne doświadczenia, którymi się chętnie podzielę.

Otóż w latach osiemdziesiątych kilka tysięcy działaczy bardzo aktywnie włączyło się do walki z komuną, choć nikt im za to nie płacił. Przeciwnie. Tracili pracę, nie mogli ukończyć studiów, chorowali, lądowali w więzieniach, rozpadały im się małżeństwa. Niektórzy skończyli jako biedacy, wraki fizyczne i psychiczne. Nie przygotowali się do nowych czasów i w chwili, gdy inni rozkładali już stragany i łóżka polowe na ulicach, oni jeszcze trwali w konspiracji na wypadek, gdyby komuna wróciła. Wywalczone przez nich zmiany przygniotły własnych twórców. Nie byli w stanie odnaleźć się w gospodarce rynkowej. Zwyciężyli niby bardzo szybko, bo już w roku 1989, ale naprawdę – z wyjątkiem nielicznych – osobiście stracili więcej niż zyskali.

Niepodległościowi i antykomunistyczni działacze, którzy dożyli do 15 października 2020 r., jeżeli spełniają pewne warunki i złożą wniosek, mogą liczyć na podniesienie otrzymywanej emerytury do astronomicznej kwoty… 2400 zł (słownie: dwa tysiące czterysta). Czekali na to ponad trzydzieści lat i nareszcie otrzymują świadczenie prawie na poziomie najniższej płacy w Polsce. Piszę o tym, bo ci, którzy wszelkimi sposobami unikają płacenia ZUS-u i łapią różne doraźne okazje i fuchy, mogą któregoś dnia bardzo się zdziwić. Niech nie liczą na solidarność swoich zleceniodawców.

„Solidarność” była, owszem, w latach osiemdziesiątych, ale po roku 1989 nawet w tej grupie solidarności zabrakło. Prawdziwymi zwycięzcami okazali się nie ci, którzy zwyciężyli, ale ci, którzy zgromadzili taki czy inny kapitał.

Pytajcie więc, drodzy prekariusze, czy wasi doraźni sponsorzy opłacają wasz ZUS.

Mafijny kodeks karny

Wszystkie narody rycerskie na pewnym etapie swojego rozwoju wypracowały kodeksy honorowe, regulujące sposoby rozstrzygania różnych nieporozumień. Te kodeksy funkcjonowały obok zwykłego prawa, które też stopniowo było doskonalone. W wielu cywilizacjach – niezależnie od siebie – pojawiło się podobne rozwiązanie: pojedynek. W literaturze polskiej największym mistrzem w opisie pojedynków jest oczywiście Henryk Sienkiewicz. Zostawiam te najsławniejsze relacje, a przypominam drobne napomknienia o licznych (zakazanych już wtedy przez prawo) pojedynkach w czasach elekcyjnych.

Okazało się, że patentowy tchórz, Onufry Zagłoba, był całkiem niezły „na rękę”, czyli w szermierce, i zbierał trofea w postaci uszu obciętych konkurentom. Sienkiewicz nie opisuje tych pojedynków. Wspomina o nich mimochodem, jakby uznawał za normalne, że jeżeli kilku uzbrojonych mężczyzn idzie na spotkanie przy winie, to niektórzy z nich mogą wrócić lekko zdekompletowani.

W kulturze Europy od czasów homeryckich pojedynek stanowił ozdobę literatury i zgryzotę naczelnych wodzów. Ginęli w ten sposób najdzielniejsi oficerowie, wspaniali poeci i nawet matematycy (Galois), więc na różne sposoby starano się przeciwdziałać pojedynkom, aż w końcu zakazano ich bezwzględnie pod groźbą hańbiącej kary. Zakazy oczywiście omijano, czego przykłady znajdziemy np. u Conrada czy u Lermontowa, który zresztą – podobnie jak Puszkin – został zabity w pojedynku.

Dziś chyba wszędzie użycie broni w pojedynku jest traktowane jako usiłowanie zabójstwa. Polski kodeks Boziewicza i jego liczne „honorowe” odpowiedniki straciły zastosowanie, ale potrzeba stanowienia dwuwładzy kodeksowej w państwie nie zanikła. Powstają prywatne kodeksy karne, mafijne trybunały i wirtualne obozy dla internowanych. Nazywa się to niewinnie. Ot, regulamin jakiejś usługi sieciowej, czy zasady uczestniczenia w danej społeczności.

Coś tam napisałeś niepoprawnie – już skazano cię na 24 godziny banicji ze społeczności. Za inne przewinienie wylatujesz na tydzień, a jak coś zaczniesz kombinować – dostaniesz bana na dożywocie. Nie wiesz, z czego wynika ten cennik, i nie masz do kogo się odwołać. Jeśli poniosłeś jakieś straty, nikt ci ich nie zrekompensuje. Algorytmiczny trybunał nie przewiduje apelacji, a kasacja przychodzi za późno. Tak działa korporacyjny, a raczej mafijny wymiar (nie)sprawiedliwości.

Prawda przedmiotowa i podmiotowa

Klasyczne teorie prawdy zajmowały się kwestią zgodności informacji o danym fakcie z samym faktem. Filozofowie spierają się do tej pory, a tymczasem wielkie serwisy internetowe ustanowiły – w swoich domenach – monopol na prawdę, która w ogóle nie potrzebuje faktu.

Mafijne trybunały nie sprawdzają faktów, bo po prostu nie ma na to czasu. Co z tego, że jutro czy za rok prawda wyjdzie na jaw? Dzisiaj cię oskarżono, dzisiaj zapadnie wyrok i od razu go wykonujemy. Możesz odwoływać się do samych niebios, ale nie przekonasz naszej chmury. Nie zdążysz.

Postprawda ma charakter podmiotowy. Związek informacji z przedmiotem tej informacji nie ma już znaczenia. Ważne jest tylko, kto mówi. Jeżeli „nasz” – to jest to prawda, jeżeli obcy – to to jest fałsz.

Dopóki istniała możliwość korzystania ze stu, a choćby z dziesięciu równorzędnych usług internetowych, każdy dostawca mógł ustanowić dowolny regulamin. Mieliśmy wybór. Nie ten serwis, to tamten. Ale to się zmieniało w miarę postępów monopolizacji i globalizacji. Co więcej – ten monopol jest prawie konieczny, bo wszyscy chcemy mieć takie same możliwości, chcemy się łatwo odnajdywać, skupiać w społeczności, dyskutować w jednym miejscu i organizować wspólne przedsięwzięcia. Na różnych polach powstają monopole niejako naturalne, podobne w swej nieuchronności do sieci wodociągowych, gazowniczych czy energetycznych.

W tym momencie prywatne kodeksy karne i mafijne sądy, przed którymi algorytmy toczą rozprawy przeciwko internautom, stają się wrogami nowoczesnego społeczeństwa. Państwa represyjne (Chiny, Rosja, Korea Płn.) potrafią walczyć z tą patologią, nasilając własne patologie. Unia Europejska – jak zwykle – śpi lub zajmuje się magofinami w rodzaju „praworządności”.

Gdyby Kafka żył sto lat później, pewnie by swój „Proces” ulokował w sieci. A ekranizacje „Zamku” i „Ameryki” znalazłyby lepsze środowisko w wirtualiach XXI wieku niż w realiach początku wieku XX.

Gdy chmura staje się bronią

Chmura obliczeniowa jest wielkim osiągnięciem ludzkości. Pod żadnym pozorem nie próbuję tu podważać jej wartości i znaczenia. Jestem inżynierem informatykiem z pewnym doświadczeniem programistycznym, uczestnikiem i obserwatorem niewyobrażalnie szybkiego rozwoju tej dziedziny. Był czas, że nosiłem głowę w chmurach, teraz mam chmurę w głowie, często o niej myślę i zastanawiam się, jak może wyglądać dalsza ewolucja internetu. Trudno to ogarnąć, jeśli się nie wie, nad czym teraz pracują najtęższe mózgi w największych korporacjach. Skutki są ważne, nie zamiary.

Widzę jednak, że internet jest nie tylko usługą. Jest również bronią. Nie obawiam się, że sztuczna inteligencja kiedyś zawładnie ludzkością. To pójdzie chyba inną drogą. Część ludzkości, część bardzo mała zawładnie częścią bardzo dużą, korzystając z algorytmów sieciowych i skutków przetwarzania wszystkich problemów świata w chmurze obliczeniowej. Tym będzie można sterować, to można będzie kasować!

Gdy powstawały pierwsze aplikacje społecznościowe, widzieliśmy tylko dobre skutki, na których przypominanie szkoda teraz miejsca. Ale tak już jest na tym świecie, że każda zmiana prowadzi do nie tylko jednego skutku. Raz mała zmiana wygaśnie natychmiast, innym razem zmieni cały świat. Nie jesteśmy w stanie przewidzieć wszystkich skutków jakiejkolwiek zmiany. Bo będą skutki A, B, C itd. Dojdziemy do Z i jeszcze zabraknie. Cóż, zmienią nam wtedy alfabet na… bardziej pojemny.

Artykuł Andrzeja Jarczewskiego pt. „Chmura ma ideologię” znajduje się na s. 6 lutowego „Kuriera WNET” nr 80/2021.

 


  • Lutowy numer „Kuriera WNET” (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Andrzeja Jarczewskiego pt. „Chmura ma ideologię” na s. 6 lutowego „Kuriera WNET” nr 80/2021

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego