„Niewolnicy wszędzie i zawsze niewolnikami będą – daj im skrzydła u ramion, a zamiatać pójdą ulice skrzydłami.”

Stanisław Kaczor-Batowski Atak husarii pod Chocimiem | Fot. domena pubiczna, Wikipedia

Po latach, zaraz po ogłoszeniu wyników ostatnich wyborów parlamentarnych właśnie ta myśl Cypriana Kamila Norwida z całą mocą swojego przekazu powróciła do mnie. Nagle też stała się w pełni zrozumiała.

Aleksandra Tabaczyńska

Na własne życzenie

„Niewolnicy wszędzie i zawsze niewolnikami będą – daj im skrzydła u ramion, a zamiatać pójdą ulice skrzydłami.”

Karteczka z powyższym cytatem autorstwa Cypriana Kamila Norwida zawsze leżała na biurku u mojej babci, Aleksandry Smoczkiewiczowej. Jako mała dziewczynka całymi latami czytałam sobie te słowa. Najpierw sylabizowałam, potem już płynnie, a dziś mam je wciąż w pamięci. Przedwojenne, z litego drewna biurko było bardzo duże. Należało do mojego dziadka Mariana Smoczkiewicza, adwokata. Jakimś cudem przetrwało wojnę i jest w rodzinie do dziś.

Niestety jego właściciel zginął. Został aresztowany i zamordowany przez Niemców już w 1939 roku. To on właśnie przepisał sobie cytat z Norwida na maszynie do pisania, na wąskim pasku papieru. Wiele razy pytałam babci, co to znaczy. Dlaczego te słowa wciąż leżą na biurku i każdy, kto przy nim usiądzie, musi je przeczytać?

Wyjaśnienia, które otrzymywałam, jakoś nie trafiały do mnie tak do końca.

Choć jako dziecko rozumiałam oczywiście wszystkie słowa cytatu, to jednak ułożone w jedną myśl stawały się zagadką. Po prostu nie chciało mi się pomieścić w głowie, że mając skrzydła, można nimi zamiatać.

Autor cytatu nie żyje już 140 lat, nie żyją moi dziadkowie, a kartka z maszynopisem istnieje tylko w moich wspomnieniach. I po tylu latach, zaraz po ogłoszeniu wyników ostatnich wyborów parlamentarnych, właśnie ta myśl Norwida z całą mocą swojego przekazu powróciła do mnie. Nagle też stała się w pełni zrozumiała.

Wiele lat temu Cyprian Kamil Norwid zwerbalizował ból porażki czasów zaborów tak trafnie, że cytat z jego twórczości trafił na biurko moich dziadków. To pokolenie Polaków z kolei urodziło się pod zaborami. Jeśli było komuś to dane, przeżył dwie wojny światowe, dwudziestolecie międzywojenne i czasy stalinowskie. Innymi słowy, była to epoka naznaczona zarówno śmiertelną grozą, jak i wielką nadzieją. A ta myśl czwartego wieszcza narodowego być może tłumaczyła zawód w stosunku do losu, jaki odczuwał patriota i społecznik Marian Smoczkiewicz, który za miłość do ojczyzny zapłacił najwyższą cenę.

Dziś, po prawie dwustu latach, w pełni zdałam sobie sprawę, że choć z tak potężnym trudem wyrwaliśmy się z zaborczych szponów upodlenia i biedy, stając przed największą szansą od dziesięcioleci, demokratycznie odrzuciliśmy ją.

Wygląda na to, że u części polskiego społeczeństwa ta skolonizowana mentalność obecna jest tak samo żywo jak kiedyś. A duchowa służalczość, głównie wobec obcych tronów, nie do pokonania w sobie przez większość samych głosujących. Cóż, zagłosowali niby na fajną platformę, na wyluzowanych, światowców, a tu się okazuje, że będą harować w piątek, świątek i niedzielę na przykład w handlu.

Mieszkańcy Świnoujścia, którym PiS wydrążył od lat wyczekiwany tunel, w 40% poparli koalicję, a tylko w 25% partię rządzącą. Warto też sprawdzić, jak głosowali mieszkańcy okolic kopalni przeznaczonych do zamknięcia? Niestety w większości na swoich, można by powiedzieć, oprawców politycznych.

Na własne życzenie jednego dnia zaprzepaściliśmy większość rządzącą, która gwarantowała bezpieczeństwo, stabilizację, troskę o polskie rodziny i odpór europejskim niedorzecznościom.

Zaprzepaściliśmy także referendum, które mogło być silną blokadą przed realizacją szalonej polityki migracyjnej, klimatycznej i gospodarczej.

Radość Niemiec po wyborach w Polsce mówi wszystko. A mieliśmy skrzydła u ramion…

Felieton Aleksandry Tabaczyńskiej pt. „Na własne życzenie” znajduje się na s. 2 listopadowego „Kuriera WNET” nr 113/2023.

 


  • Listopadowy numer „Kuriera WNET” można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl. Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Felieton Aleksandry Tabaczyńskiej pt. „Na własne życzenie” na s. 2 listopadowego „Kuriera WNET” nr 113/2023

Uniewinnienie oskarżonych w dwóch procesach ws. zabójstwa poznańskiego dziennikarza Jarosława Ziętary z 1992 roku

Tablica pamiątkowa pod domem Jarosława Ziętary | Fot. A. Tabaczyńska

– Wyroków się nie komentuje. Podobno. Nie dano mi przygotować się do mowy końcowej, sąd uniemożliwił też przesłuchanie dodatkowych świadków. To, co się dzisiaj wydarzyło w sądzie, to skandal.

Aleksandra Tabaczyńska

Nie chodzi o sam wyrok, ale o przebieg rozprawy. Czuję bezsilność, jest mi po prostu przykro – po długim milczeniu powiedział dziennikarzom Jacek Ziętara, brat Jarosława, pytany o komentarz do wyroku uniewinniającego byłego senatora Aleksandra Gawronika od zarzutu podżegania do zabójstwa dziennikarza. Zresztą w roku 2022 zakończyły się oba procesy toczące się przed poznańskim Sądem Okręgowym, dotyczące zamordowanego w 1992 roku red. Jarosława Ziętary.

24 lutego, dzień wybuchu wojny na Ukrainie

To miał być kolejny dzień procesu, w którym oskarżono Aleksandra Gawronika o podżeganie i pomocnictwo w zabójstwie 24-letniego dziennikarza „Gazety Poznańskiej”, Jarosława Ziętary. Tego dnia stawił się tylko jeden świadek, Janina S. Umieszczona przed salą wokanda nie zawierała żadnej treści poza sygnaturą sprawy, składem sędziowskim, godziną rozpoczęcia i numerem sali.

Janina S. to blisko 90-letnia wdowa po dziennikarzu „Ekspresu Poznańskiego” i „Gazety Poznańskiej”, używającego pseudonimu Zbigniew Żuk. Janina S. znała oskarżonego „z telewizji”, ale nie wiedziała, o co jest oskarżony w tej sprawie. Zeznała, że nieżyjący mąż znał zamordowanego dziennikarza osobiście i miał go ostrzegać przed niebezpieczeństwem. Niebezpieczeństwo groziło ze strony, jak to nazwała, „białych rękawiczek”.

Janina S. zeznawała blisko godzinę. Obserwujący rozprawę dziennikarze nie mieli jednak wątpliwości, że nie posiadała ona żadnej wiedzy dotyczącej śmierci Jarosława Ziętary. Warto uzupełnić, że jej przesłuchanie było inicjatywą samego sądu, a nie stron, i poświęcono tej czynności i czas, i uwagę.

Następnie prokurator Piotr Kosmaty podtrzymał wniesiony wcześniej wniosek o konfrontację red. Marka Króla z byłym szefem Elektromisu, Mariuszem Ś. Król w swoich wcześniejszych zeznaniach obalał wiarygodność Ś. i samego oskarżonego w kontekście ich znajomości, która według prokuratury trwała co najmniej od 1990 roku, czyli jeszcze przed uprowadzeniem Ziętary, a nie, jak deklarują Ś. i Gawronik, dopiero od 1997 roku. Prokurator złożył również wniosek o powołanie nowego świadka. Miał to być Henryk J., który pracował dla szefa Elektromisu i miał potwierdzić znajomość obu mężczyzn w 1990 roku. Udowodnienie tej znajomości byłoby bardzo ważne dla motywów zbrodni. Po tych wnioskach sędzia Joanna Rucińska zarządziła godzinną przerwę.

„Zamykam proces”

Po przerwie sąd odrzucił wszystkie złożone w sprawie wnioski. Zarówno te, które wpłynęły 24 lutego br., czyli w dniu rozprawy, jak i wcześniejsze, złożone przez obie strony. Uznał, że zmierzają one do przeciągania procesu.

Gawronik między innymi domagał się udostępnienia akt więziennych dotyczących głównego świadka oskarżenia, Macieja B., oraz listy odwiedzających go osób. Sędzia odczytała również pismo z jednego z więzień, w którym osadzony przyznaje się do znajomości z Jarosławem Ziętarą i chciałby zeznawać.

Ku zaskoczeniu prokuratora, oskarżyciela posiłkowego oraz śledzących trwające od 2016 roku postępowanie dziennikarzy, wybrzmiały słowa: zamykam proces. Następnie przewodnicząca składu sędziowskiego zwróciła się do prokuratora Piotra Kosmatego, aby ten wygłosił mowę końcową.

Prokurator poprosił o odroczenie procesu w celu przygotowania się do tej bardzo ważnej czynności. Wcześniej zapowiadał, że będzie potrzebował na jej wygłoszenie kilku godzin. Wniosek poparł i zwrócił się o to samo Jacek Ziętara, oskarżyciel posiłkowy, brat Jarosława. Sędzia zarządziła kolejną 5-minutową przerwę, po której ogłosiła, że wnioski zostały oddalone.

Mowy końcowe

Sześć lat procesu zostało podsumowane czterema kilkuminutowymi i komponowanymi na gorąco mowami końcowymi.

Prokurator Piotr Kosmaty wniósł o uznanie Aleksandra Gawronika winnym i zażądał 25 lat pozbawienia wolności, twierdząc, że dowody zebrane w sprawie są spójne i wskazują, że oskarżony dopuścił się zarzucanego mu czynu.

– W tej sprawie wielokrotnie spotkałem się z zarzutem, że świadkowie są niewiarygodni, że byli karani za różne przestępstwa. Ale to nie było seminarium duchowne, świadkowie pochodzili z takiego właśnie środowiska. Są mocne dowody na to, że Aleksander Gawronik podżegał do zabójstwa dziennikarza. Pamiętam, że na początku sprawy pan oskarżony mówił, że przyprowadzi Ziętarę żywego, że go znajdzie, ale jakoś do tego nie doszło — dowodził prokurator Piotr Kosmaty.

Jako drugi głos zabrał Jacek Ziętara, który ubolewał, że sąd nie dał mu szansy na przygotowanie się do mowy końcowej.

– Przed laty moi rodzice przeżyli tragedię. Został zabity ich syn, a mój brat. Ponieśliśmy klęskę, bo państwo polskie nie pomagało nam w wyjaśnieniu sprawy. Mój ojciec walczył, ale panowała dziwna zmowa milczenia, zwłaszcza w Poznaniu. To wszystko, co potem udało się ustalić prokuraturze krakowskiej, uważam za wystarczające. Jarka nie ma, jego ciała również. To „zasługa” tych zbrodniarzy, którzy postarali się, aby nie było najważniejszego dowodu, czyli zwłok. Proszę sąd o sprawiedliwy wyrok — mówił Jacek Ziętara.

Mecenas Paweł Szwarc wniósł o uniewinnienie Aleksandra Gawronika, twierdząc, że nie ma stuprocentowych dowodów, że Ziętara nie żyje. Ponadto jego klient nie miał motywu do podżegania do zamordowania Jarosława oraz żadnych związków z holdingiem Elektromis. O zamordowanym dziennikarzu obrońca wypowiadał się lekceważąco, deprecjonując jego osobę i działalność.

— Nie ulega wątpliwości, że organy ścigania cierpią na swego rodzaju traumę. Dotyczy to trzech spraw: Ziętary, zabójstwa generała Papały oraz małżeństwa Jaroszewiczów. Ta trauma powoduje chęć odniesienia sukcesu za wszelką cenę.

Co roku ginie w Polsce kilka tysięcy osób, niektóre się potem odnajdują i nie chcą mieć kontaktów z rodziną. Co prawda wiele wskazuje, że Jarosław Ziętara mógł paść ofiarą przestępstwa, ale nie ma dowodów wykluczających, że na przykład popełnił samobójstwo. Z akt wiemy, że miał różne zachowania. Poza tym nie był wybitnym dziennikarzem. Gdyby przyjąć założenie, że Aleksander Gawronik oraz szef Elektromisu, którego duch unosi się nad tym procesem, mieliby obawiać się Ziętary, to tu pojawia się pierwsza rafa dla aktu oskarżenia. Motyw.

Gdzie jest motyw? Co takiego miałby wykryć Ziętara? Na czym polegały rzekome wspólne interesy pana Gawronika i Mariusza Ś.? Przecież oni handlowali różnymi artykułami. Cały akt oskarżenia wisi w próżni, to beletrystyka. […] Twierdzenia głównego świadka „Baryły” to kłamstwa. Zmieniał swoje zeznania jak rękawiczki. Poza tym on był wtedy 18-letnim gówniarzem, „Baryła” był nikim. Gawronik miałby przy nim mówić o zabiciu Ziętary [podczas narady w Elektromisie]? Przecież to skrajnie niewiarygodne — przekonywał obrońca Paweł Szwarc.

Oskarżony Aleksander Gawronik również domagał się dla siebie uniewinnienia. Podobnie jak obrońca, dyskredytował nieżyjącego Jarosława Ziętarę, a nawet przekonywał, że on żyje. Aby to udowodnić – twierdzi – wystarczy na przykład ustalić jego numer telefonu, nagrać jego głos i porównać z głosem z audycji sprzed lat. (…)

19 października, rocznica uprowadzenia ks. Jerzego Popiełuszki

Osiem miesięcy później, 19 października br. Sąd Okręgowy w Poznaniu wydał drugi wyrok uniewinniający, tym razem dwóch byłych ochroniarzy nieistniejącego już holdingu Elektromis. Mirosława R. ps. Ryba i Dariusza L., ps. Lala oskarżono o porwanie, pozbawienie wolności i pomocnictwo w zabójstwie dziennikarza Jarosława Ziętary. (…)

Zapadł nieprawomocny wyrok uniewinniający obu mężczyzn od stawianych im zarzutów. Kosztami postępowania sąd obciążył Skarb Państwa, jednocześnie zasądzając po 9720 zł tytułem kosztów adwokackich na rzecz obu oskarżonych. Postanowienie sądu uzasadnił sędzia Sławomir Szymański.

Na wstępie sąd wyraził swoje uznanie dla pracy, którą wykonała prokuratura. Same akta liczą 87 tomów. Obejmują one nie tylko informacje zawarte w zeznaniach świadków o ostatnich dniach życia Jarosława Ziętary, o organizacji jego pracy dziennikarskiej, sprawach prywatnych, ale też wiele wątków pobocznych. Są tam również anonimy, napływające najczęściej od osób pozbawionych wolności, informacje, kto kiedy i gdzie miał dokonać zabójstwa czy porwania. Każda z tych wersji była weryfikowana, co powodowało ogromne koszty, a nigdzie nie znaleziono ciała czy choćby jego fragmentów.

Na wyrok uniewinniający wpłynęła ocena jedynych trzech dowodów, które w ocenie prokuratury stanowiły podstawę do przyjęcia, że oskarżeni dokonali zarzucanych im czynów. Chodzi o zeznania Jerzego U., Macieja B. i Marka Z. Sędzia wskazał, że wymienieni mężczyźni mieli problemy prawne.

Na B. ciąży wyrok dożywotniego więzienia, U. był karany i ubiegał się w tym sądzie o ułaskawienie, a Z., gdy zaczynał zeznawać, również odbywał karę pozbawienia wolności. Wreszcie wszyscy oni otrzymali od prokuratury propozycję, na różnym etapie zeznań, wsparcia w polepszeniu ich sytuacji prawnej. B. i U. liczyli na akt łaski, a Z., że szybciej opuści zakład karny. (…)

Sąd uznał także za niewiarygodne: przeszukanie biurka dziennikarza przez przestępców, wejście Macieja B. do mieszkania Ziętary jeszcze przed porwaniem, znalezienie mikrofilmów, pobicie Ziętary, utratę przez niego aparatu fotograficznego.

– Pamiętajmy o tym, że Jarosław Ziętara był osobą wcale niemajętną, nie był żadnym funkcjonariuszem tajnych służb; wtedy, kiedy miało dojść do tego najścia, jeszcze studiował, jeszcze nie obronił pracy magisterskiej […] posiadanie przez taką osobę aparatu na mikrofilmy […] jest po prostu niedorzeczne.

W dalszej części sędzia Szymański odniósł się do pracy dziennikarskiej Ziętary dotyczącej Elektromisu: – Ja nie kwestionuję, że był dobrze zapowiadającym się dziennikarzem i to było jego powołanie. […] Natomiast jego dorobek dziennikarski… no, siłą rzeczy, z uwagi na wiek był wręcz ubogi. (…)

Po zakończeniu procesu i ogłoszeniu wyroku czekający na komentarz Jacka Ziętary dziennikarze usłyszeli następujące słowa: – Winnych zabójstwa spotka w końcu sprawiedliwość. Pytanie, czy szybsza będzie ta ziemska, czy ta boska.

Jest jeszcze jedna konsekwencja zakończenia obu procesów dotyczących śmierci red. Jarosława Ziętary. Na sali sądowej wydano nie tylko wyroki uniewinniające oskarżonych, ale dokonano także oceny pracy zawodowej nieżyjącego dziennikarza. Niepochlebne słowa, które padały z ust obrońców oskarżonych, były w jakimś sensie spodziewane, ale te, które wybrzmiały w uzasadnieniu wyroku, zraniły boleśnie środowisko dziennikarskie. Zginął młody człowiek, dziennikarz, któremu gwałtowna śmierć przerwała obiecującą drogę zawodową. Sąd nie musiał wypowiadać się na temat dorobku Ziętary, bo nie twórczość dziennikarska była przedmiotem procesu. Nie musiał, ale sobie tego nie odmówił.

Cały artykuł Aleksandry Tabaczyńskiej pt. „Uniewinnienie…” znajduje się na s. 1 i 7 listopadowego „Kuriera WNET” nr 101/2022.

 


  • Listopadowy numer „Kuriera WNET” można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl. Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Aleksandry Tabaczyńskiej pt. „Uniewinnienie…” na s. 7 listopadowego „Kuriera WNET” nr 101/2022

Polak walczący w Anglii o opiekę nad córką: instytucje brytyjskie sprzyjają niszczeniu więzi rodzinnych

W Wielkiej Brytanii nie mam żadnych szans, tak jak inni biali, silni mężczyźni, którzy podobnie jak ja nagle, z dnia na dzień, po fałszywych oskarżeniach realnie tracą prawo do swoich dzieci.

Aleksandra Tabaczyńska

Walczę o kontakt z córką. Moim marzeniem jest powrót na stałe do Polski, bo Anglia nie jest dobrym miejscem na wychowywanie dzieci. Pragnę, by córka była wychowywana zgodnie z kulturą słowiańską, chrześcijańską, a nie neutralną multikulti, która nie ma żadnych korzeni i w moim pojęciu jest systemem neutralizowania, wręcz niszczenia osobowości.

Pragnę przejąć opiekę nad dzieckiem, bo żona w mojej ocenie źle ją sprawuje. Od naszego rozstania, czyli od dwóch lat, ma już trzeciego partnera. Pomimo to nie jest moim celem ograniczanie kontaktów dziecka z matką, bo wiem, jak ważne jest mieć oboje rodziców.

Moje relacje rodzinne mogą wydawać się pogmatwane, ale życie bywa skomplikowane. Nie byłoby tej krzywdy, tej rozpaczy, gdyby obojgu rodzicom zależało na dobru dziecka i na sobie nawzajem. Niestety ofiarą problemów dorosłych stała się moja córka, a ja w swojej bezradności wobec brytyjskiego prawa pukam do drzwi wielu instytucji w Anglii i w Polsce, głęboko wierząc, że uda mi się uratować własne dziecko. (…)

Dzięki temu, że jestem w związku formalnym z matką dziecka, wpisano mnie do aktu urodzenia. Córka ma paszport polski, polski dowód osobisty, zarejestrowana jest u lekarza w Polsce, a nawet zapisana do przedszkola. Zameldowana jest również w Polsce, ponieważ mam w Polsce własne mieszkanie i mam dokąd wracać.

W związku z brexitem Polacy pracujący i uczący się na terenie Wielkiej Brytanii często mają dwa obywatelstwa, ja również; córka ma obywatelstwo polskie i filipińskie, a żona tylko filipińskie. Chciała otrzymać kartę stałego pobytu, ale osoby spoza Unii Europejskiej bardzo długo na nią czekają.

Krytyczny dzień

W Anglii zachowanie żony diametralnie się zmieniło. To były czasy covidu, obcięto nam zarobki o połowę. Pracowałem też w domu. Chętnie opiekowałem się dzieckiem, chodziłem na plac zabaw, spacery. W mojej ocenie mieliśmy wszystko, co jest potrzebne, choć bez zbytku. Żona miała pretensje, że za mało zarabiam, zaczęła straszyć, że mała nie jest moim dzieckiem, domagała się pieniędzy za urodzenie dziecka. Pretensje narastały. 31 lipca 2020 roku doszło do poważnej kłótni między nami. Mieszkaliśmy w Leicester, był zakaz wychodzenia z domów, zarabiałem tyle, że mogłem utrzymać dom. Rozpoczęła się przepychanka słowna między nami. Córka zaczęła płakać, moja żona nie reagowała. Poprosiłem, żeby zajęła się małą, a ja poszedłem po zabawki dla niej. Gdy wróciłem, żona nagle mnie uderzyła. Potem drugi raz. Wszystko w obecności dziecka. Dosłownie wydrapała mi skórę – mam na to obdukcję. Byłem bardzo mocno pokaleczony. Zadzwoniłem na policję, że potrzebuję pomocy, a moja żona zrobiła to samo. Do tego strasznie zaczęła krzyczeć i uderzać w ścianę, choć mnie już nie było w pokoju – uciekłem na górę. Pamiętam tylko płaczącą córkę, do której nie mogłem podejść ze względu na rozjuszoną matkę. Wtedy widziałem ją ostatni raz. (…)

Moja żona powieliła schemat. Zresztą jest to typowe zachowanie filipińskich kobiet. Wykorzystują mężczyzn z Europy Zachodniej, między innymi Polaków, i gromadzą majątki, szantażując ojców swoich dzieci. Są nawet strony internetowe, które informują, jak opuścić faceta w Anglii, skorzystać ze środków finansowych przeznaczonych dla samotnych matek i wejść w system dla ofiar przemocy (Victim Abuse).

To pozwala tym kobietom zostać w Anglii, pobierać zasiłki i czekać na status emigrantki. Gdy ten status osiągną, mogą sprowadzić kogoś ze swojej rodziny. Moja żona, która nigdy nie pracowała w Anglii, nie płaciła żadnych podatków, po tym zdarzeniu dostała darmowego prawnika, mieszkanie z wyposażeniem, pieniądze i pełną opiekę medyczną dla siebie i córki.

Nie mam żadnego wyroku, nie odebrano mi praw rodzicielskich, a jednak moja żona zdołała w majestacie prawa zabronić mi spotykania się z córką. Ma już trzeciego partnera w ciągu dwóch lat. A ja muszę się godzić na to, że córka jest zmuszona przyzwyczajać się do kolejnych „wujków”. Obecny sposób życia żony jest, w mojej ocenie, a także w ogólnie przyjętym systemie wartości, niemoralny. I chodzi mi wyłącznie o dziecko, które nie ma zapewnionej stabilizacji emocjonalnej, a przecież ma ojca. Jak wszystkie te doświadczenia, brutalne pozbawienie rodzica, przełożą się na jej dorosłość?

Moja żona korzysta na tej sytuacji finansowo. Tu nie ma żadnej miłości, jest cyniczne wykorzystanie dziecka i mnie.

Jednego syna zostawiła na Filipinach pod opieką swoich rodziców i zabroniła mu spotykać się z ojcem, ojcem drugiego dziecka jestem ja i mnie również odgrodziła, ale już na terenie Anglii. Być może pojawi się i trzecie, którego ojcem będzie obywatel Wielkiej Brytanii, a ona dostanie paszport brytyjski, o który jej tak naprawdę chodzi.

Moje obserwacje

Mówię to z własnego doświadczenia: instytucje brytyjskie sprzyjają niszczeniu więzi rodzinnych. W założeniu mają chronić rodzinę, ale pojętą specyficznie, bo ojców się poniża i terroryzuje. Przeciętnie zarabiający ojciec nie jest w stanie wynająć takiego prawnika, który zapewniłby mu choć szansę na podjęcie walki o dziecko. Przecież żeby zapoznać się ze sprawą i dokumentacją taką jak moja, potrzeba przynajmniej 20 godzin. Przeciętnie zarabiającego w Anglii Polaka stać na opłacenie zaledwie trzech godzin. Osobiście znam ojców, którzy potracili całe majątki, walcząc o prawo do spotkań ze swoimi dziećmi. Znam takich, którzy stali się bezdomnymi, bo angielskie instytucje wyrzuciły ich z domu, zostawiając w nim matkę z dzieckiem. Tu chodzi przecież o życie. Życie nie tylko dziecka, ale także rodzica i całą przyszłość rodziny.

Przed brexitem nas straszono, że jeśli nie przyjmiemy brytyjskich paszportów lub tzw. statusu osiedleńca, obojętnie jak długo tu mieszkamy, to stąd wylatujemy. I nie liczą się nasze dotychczasowe paszporty, świadectwa, certyfikaty. Ludzie podporządkowali się i w tym momencie stali się niewolnikami.

Konsulat i ambasada, jeśli chodzi o dzieci, są w mojej ocenie kompletnie bezradne. Chińskiego czy rosyjskiego dziecka angielski system nie ruszy, ale jeśli chodzi o Polaków, to nie mają żadnych przeszkód.

Jedynymi osobami, na które rodzice w moim położeniu mogą liczyć, są polscy ministrowie Michał Wójcik i Sebastian Kaleta. I tu chciałbym wyrazić wdzięczność i podziękowanie obu Panom. Są oni ostatnią nadzieją ojców walczących o swoje dzieci na terenie Anglii. (…)

Wśród tutejszych kobiet modna jest trójka dzieci z trzema facetami, najlepiej z trzech różnych kontynentów. Tutaj ludzie nie stawiają na edukację, nie stawiają na rodzinę, na spacery z dzieckiem. Najlepiej pracuj, w weekend wypij i zabaw się z kilkoma dziewczynami, a dzieckiem, które może się przecież urodzić po takich zabawach, też się nie przejmuj. Odwiedzisz je w sobotę lub niedzielę, jeśli ci pozwolą.

Rafał M., 42 lata, wykształcenie wyższe, przez wiele lat czynnie uprawiający sport (zapasy, bieganie oraz siłownia), jest ojcem pozbawionym od dwóch lat kontaktu z obecnie czteroletnią córką. Pracuje w bibliotece na terenie Anglii. Redakcja zapoznała się dokumentacją opisanej sytuacji.

Artykuł Aleksandry Tabaczyńskiej pt. „Oczami ojca” znajduje się na s. 8 czerwcowego „Kuriera WNET” nr 96/2022.

 


  • Czerwcowy numer „Kuriera WNET” można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl. Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Aleksandry Tabaczyńskiej pt. „Oczami ojca” na s. 8 czerwcowego „Kuriera WNET” nr 96/2022

Szokujące wyniki przyjęć kandydatów na studia w Poznaniu / Aleksandra Tabaczyńska, „Wielkopolski Kurier WNET” 86/2021

W dniu ogłoszenia tzw. pierwszych list na Uniwersytecie Adama Mickiewicza w Poznaniu, okazało się, że liczba przyjętych na studia cudzoziemców w porównaniu do Polaków jest nieproporcjonalnie wysoka.

Aleksandra Tabaczyńska

Punkty za pochodzenie?

Fakt studiowania na polskich uczelniach obcokrajowców nie powinien być dla nikogo problemem, jednak sytuacja się zmienia, gdy 60 czy nawet 80 proc. przyszłych studentów to obcokrajowcy. Pozwolił na to mechanizm rekrutacji na poznańskim UAM, gdyż ciężko uwierzyć, by jedynym problemem były kiepskie wyniki matur polskich licealistów.

Tegoroczni maturzyści udowodnili, i to w zdecydowanej większości, że aby zdać maturę, nie trzeba nawet chodzić do szkoły. Trzy ostatnie lata nauki w liceum ogólnokształcącym – przypominam, że jeszcze trzyklasowym – można przyrównać do sera szwajcarskiego. I nie tyle mam tu na myśli walory smakowe, co wielkie dziury.

Te z kolei symbolizują przerwy w nauce stacjonarnej. Pierwszy rok w szkole średniej to również pierwsza wielotygodniowa przerwa spowodowana strajkami nauczycieli. Materiał edukacyjny, który wtedy przepadł licealistom, nigdy nie został uzupełniony. To wysiłki rodziców, mających świadomość, że nie będzie powrotu do zagadnień, które zostały utracone podczas strajków, bo nikt nie zdąży nadrobić przed maturą zaległości z pierwszej klasy, sprawiły, że matura 2021 wypadła nie gorzej niż w poprzednich latach. Ci, którzy mogli sobie na to pozwolić, wysłali swoje dzieci na prywatne lekcje, gdzie uzupełniano liczne braki z wielu przedmiotów.

Kolejne dwa lata, a więc klasa druga i trzecia, maturalna, to czas pandemii i zajęć online. Mamy to wszyscy na świeżo w pamięci i wiadomo, że nie jest to wydajny system edukacji, a wręcz przeciwnie, powoduje rozprężenie, rozmamłanie, opieszałość w planowaniu i zmobilizowaniu się do samodzielnej nauki, szczególnie tej do matury. I znów z pomocą swoim dzieciom przyszli rodzice. Maturzyści chętnie chodzili na korepetycje, bo godzina czy dwie z nauczycielem była 10 razy wydajniejsza od domowego samokształcenia, a także szkolnego „online”.

W zasadzie można by odtrąbić sukces, bo zwieńczenie obowiązkowej edukacji egzaminami maturalnymi kończyło koszmar całych rodzin, a więc trzyletniej samodzielnej nauki nastolatka w domu, na poziomie liceum ogólnokształcącego. Wydanych pieniędzy też nikt nie żałował, przecież trzeba pomóc dzieciakowi, to nie jego wina.

Wyniki matur w przypadku liceów ogólnokształcących prezentują się następująco: pozytywny wynik osiągnęło 81 proc. zdających., jednego egzaminu nie zdało 17,7 proc. uczniów, dwóch – 6,1 proc. i trzech – 1,7 procent. Prawo do poprawki ma 13,2 proc. uczniów. Najsłabiej wypadł egzamin z matematyki. Zdało go 79 proc. uczniów. W przypadku uczniów liceów ogólnokształcących było to 84 procent. Pełne wyniki tegorocznego egzaminu maturalnego, uwzględniające również wyniki zdających w terminie dodatkowym (w czerwcu) oraz w terminie poprawkowym (w sierpniu), będą udostępnione 10 września 2021 roku. Moim zdaniem, biorąc pod uwagę trudy ostatnich trzech lat nauki, są powody do radości i można pogratulować maturzystom. Teraz już tylko najdłuższe wakacje w życiu szkolnym, składanie papierów na uniwersytety i oczekiwanie, czy uda się dostać na wymarzony kierunek na wymarzonej uczelni.

Już 19 lipca, w dniu ogłoszenia tak zwanych pierwszych list na Uniwersytecie Adama Mickiewicza w Poznaniu, okazało się, że liczba przyjętych na studia cudzoziemców w porównaniu do polskich kandydatów na studentów jest nieproporcjonalnie wysoka.

Poznański uniwersytet znalazł sposób na poprawę swojej pozycji w międzynarodowych rankingach dzięki obcokrajowcom, których obecność jest premiowana i nie obejmują ich limity przyjęć.

Tu warto dodać, że uniwersytety w innych naszych miastach podobnie jak Poznań notują wzrost zainteresowania chętnych, głównie z Ukrainy i Białorusi, jednak tam prowadzona jest osobna rekrutacja dla osób z Polski i zagranicy oraz obowiązują limity przyjęć.

Na stronie UAM można przeczytać następujące wyjaśnienie rektor UAM, prof. Bogumiły Kaniewskiej: „Zwiększenie liczby kandydatów z zagranicy jest wynikiem wieloletnich starań o umiędzynarodowienie Uniwersytetu, w tym naszej aktywności w ramach programu ERASMUS+, zwiększenia liczby umów bilateralnych, statusu uczelni badawczej i uniwersytetu europejskiego – wszystkie te działania zakładają wzrost mobilności oraz liczby studiujących i pracujących na UAM cudzoziemców”. Poznański uniwersytet, dzięki tak rozumianej polityce przyjęć na studia, zyskuje po pierwsze – lepsze miejsca w światowych rankingach, po drugie – dostaje więcej pieniędzy, bo wysokość subwencji ministerialnej zależy również od wskaźnika umiędzynarodowienia.

Bulwersuje także fakt, że większość z pierwszej pięćdziesiątki osób na listach zakwalifikowanych – 80 procent – to obcokrajowcy. Na tym nie koniec. Osoby te uzyskały powyżej 90 punktów (na 100), gdyż matury chętnych ze Wschodu przelicza się tak samo jak polskie.

Ponadto podstawą prawną do uznawania świadectw, dyplomów i tytułów naukowych jest obecnie obowiązująca umowa między Rządem Rzeczypospolitej Polskiej a Gabinetem Ministrów Ukrainy o wzajemnym uznawaniu akademickim dokumentów o wykształceniu i równoważności stopni, podpisana w 2005 r. Gwarantuje ona osobom, które uzyskały wykształcenie w jednym z państw stron tej umowy, możliwość kontynuacji kształcenia w placówkach drugiego państwa (jest to tzw. uznanie do celów akademickich).

Cudzoziemcy podejmujący kształcenie na studiach stacjonarnych w języku polskim, rozpoczętych w roku akademickim 2021/2022, mają wnosić opłatę semestralną w wysokości 3 tys. zł. Istnieje jednak wiele przypadków, kiedy nie pobiera się opłat za studia stacjonarne w języku polskim od cudzoziemców. Te wyjątki to m.in.: obywatele państw członkowskich UE, a także posiadający Kartę Pobytu, Kartę Polaka czy certyfikat poświadczający znajomość języka polskiego jako obcego.

Jednym słowem, wszystko sprzyja naszym sąsiadom, a tegoroczni absolwenci polskich liceów wylądują najprawdopodobniej na prywatnych, płatnych uczelniach. I tak polscy rodzice zmuszeni są wziąć na siebie finansowy ciężar wyedukowania na poziomie uniwersyteckim swoich dzieci, a z naszych podatków skorzystają cudzoziemcy.

Masowa imigracja do Polski, zwłaszcza zza granicy wschodniej, staje się poważnym problemem w ostatnich latach. Podobne proporcje narodowościowe są już faktem w przyznawaniu akademików. Przydziału miejsca w domu studenckim mogą być pewni studenci pochodzący z Ukrainy, Afryki czy Wschodu, a rozmów po polsku praktycznie w nich nie słychać. Tego typu działania na polskich uczelniach wyższych powodują nie tylko bardzo kosztowne kształcenie nie naszych obywateli, ale w tym roku można wręcz mówić o wyparciu z uczelni polskiej młodzieży.

Jako kraj nie zyskamy – przez takie podejście do kształcenia władz uczelni – tak oczekiwanych na rynku pracy fachowców z wielu dziedzin, którzy będą pracowali dla wspólnego dobra naszej Ojczyzny.

I nie ma się co dziwić, że baner z hasłem „UAM dla Polaków” pojawił się w tym tygodniu w centrum miasta, przy gmachu Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu. Zdjęcie z banerem opublikowała Młodzież Wszechpolska w Poznaniu, która w mediach społecznościowych wyraziła także „ogromne zaniepokojenie po ogłoszeniu wyników rekrutacji na Uniwersytecie im. Adama Mickiewicza”. Ta grupa młodzieży jako pierwsza zwróciła uwagę na tę bolesną dyskryminację tegorocznych maturzystów i nagłośniła sprawę.

Pewną otuchą są słowa ministra szkolnictwa i nauki Przemysława Czarnka: „Polskie uczelnie są dla polskich studentów, to oczywiste. Tak jak polska nauka jest dla Polski, bo jest finansowana przez Polaków. Była pewna przesada, jeśli chodzi o umiędzynarodowienie uczelni, które było priorytetem Jarosława Gowina. Zmieniamy to”.

A władzom polskich uczelni może warto zadedykować sentencję bardzo doświadczonego i znanego nauczyciela akademickiego, dr. o. Tadeusza Rydzyka, który powtarza:

„Kto myśli na rok do przodu – sieje zboże, na dziesięć lat – sadzi las, daleko w przyszłość – kształci i wychowuje dzieci i młodzież”.

Nie wiem, jak długo jeszcze polscy rodzice dadzą radę pokrywać koszty błędów systemu edukacji, bo to na ich barki spadną skutki decyzji władz uczelni takich jak UAM.

Artykuł Aleksandry Tabaczyńskiej pt. „Punkty za pochodzenie?” znajduje się na s. 1 sierpniowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 86/2021.

 


  • Sierpniowy numer „Kuriera WNET” (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl. Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Aleksandry Tabaczyńskiej pt. „Punkty za pochodzenie?” na s. 1 sierpniowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 86/2021

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Szkoły Katolickiego Stowarzyszenia Wychowawców w Poznaniu / Aleksandra Tabaczyńska, „Wielkopolski Kurier WNET” 83/2021

Atuty szkoły: bezpieczeństwo, wszechstronny rozwój dziecka, wspaniałe położenie w otoczeniu przyrody, wychowanie w duchu uniwersalnych i ponadczasowych wartości katolickich, dostępność dla wszystkich.

Jedynym sposobem na odbudowę i utrzymanie przez wieki wolnej i silnej Polski jest odbudowa polskiej szkoły. Nie ma szans na to, że w oświacie naprawimy coś od razu, bo beneficjentami dobrych zmian będą co najwyżej ci, co się dopiero urodzili. Jednak warto zadać sobie choć trochę trudu i spróbować wybrać dla swoich dzieci taką szkołę, która już dziś walczy o dobro ucznia, a nie wikła się w polityczne awantury. Gdzie nie ma miejsca na ideologię, a mądrzy nauczyciele uczą właściwego wykorzystania wiedzy.

Fot. Archiwum Szkół KSW w Poznaniu

W Poznaniu z pewnością taką placówką jest Publiczne Liceum im. Kard. Augusta Hlonda i Publiczna Szkoła Podstawowa Nr 1 im. bł. Natalii Tułasiewicz przy ul. Mińskiej 32. Obie szkoły prowadzone są przez Katolickie Stowarzyszenie Wychowawców. (…)

Cechy szkoły

W naszej szkole nie tylko przekazujemy wiedzę, ale dbamy o wychowanie w duchu wartości chrześcijańskich i patriotycznych. Mamy po jednej klasie z każdego rocznika, liczące mniej niż 20 uczniów. Celowo nie dążymy do tego, by klasy były duże, ponieważ mała grupa stwarza możliwości zdiagnozowania potrzeb każdego dziecka i indywidualnej pracy z nim. Przekłada się to na dobór metod pracy, wprowadzanie innowacyjnych rozwiązań i duże sukcesy edukacyjne. Tutaj nikt nie jest anonimowy. Każde dziecko jest dla nas ważne niezależnie od poziomu jego zdolności. Dzieci mają pełne wsparcie.

Mała szkoła to szkoła bezpieczna, a jak wiemy, zapewnienie uczniowi poczucia bezpieczeństwa owocuje dobrymi wynikami w nauce. Potwierdzają to liczne badania prowadzone na całym świecie. Budynek jest zamknięty i nikt postronny tu się nie dostanie. Hol to bijące serce szkoły, gdzie spotykamy się na wspólnej modlitwie, różnych uroczystościach, kiermaszach oraz obchodach, w które chętnie włączają się również rodzice naszych uczniów. (Anna Wislańska-Dohnal – nauczycielka j. angielskiego)

Opłaty

Szkoły Katolickiego Stowarzyszenia Wychowawców to szkoły publiczne, finansowane z subwencji oświatowej i darowizn rodziców, a te są przeznaczane na bieżące inwestycje. Umożliwia to dzieciom wszechstronny rozwój bez finansowych wyrzeczeń. (Anna Błachowska – nauczycielka edukacji wczesnoszkolnej)

Fot. Archiwum KSW w Poznaniu

Najważniejsze atuty szkoły

  1. Kameralny charakter, tylko po jednej klasie w każdym roczniku;
  2. Bezpieczeństwo;
  3. Znajomość i indywidualne traktowanie dzieci;
  4. Rozpoznawanie potencjału dzieci przez nauczycieli;
  5. Nieistnienie barier finansowych w dostępie do szkoły;
  6. Przekonanie rodziców, że dziecko znajduje się wśród sympatycznych rówieśników, pochodzących z rodzin, w których wartości chrześcijańskie określają, co jest dobre, a co złe lub niebezpieczne;
  7. Wspaniałe położenie wśród zieleni nad Jeziorem Maltańskim, z łatwym dojazdem komunikacją publiczną i samochodem;
  8. Kiermasze, na których dwa razy do roku dzieciaki opychają się domowymi łakociami i przy okazji zbierają pieniądze na fundusz klasowy. (dr Bartosz Deszczyński, przew. Rady Rodziców)

Współpraca rodziców z nauczycielami

Fot. Archiwum KSW w Poznaniu

W trudnym czasie pandemii zajęcia odbywają się codziennie w trybie online na platformie Teams. Nauczycielka przygotowuje fantastyczne materiały edukacyjne związane z realizacją kolejnych tematów z podręcznika. Codziennie rodzice otrzymują mejlowo przygotowane materiały i zakres prac, jaki tego dnia był realizowany z dziećmi. Jesteśmy stale w kontakcie. Mimo że bardzo trudno jest zastąpić lekcje w szkole, nauczyciele bardzo się starają, aby zajęcia integrowały klasę, aby dzieci aktywnie w nich uczestniczyły i postępy w nauce były widoczne. (Monika Komorowska, Rada Rodziców)

Organizacja zajęć w czasie nauki zdalnej przebiega najlepiej, jak można sobie wyobrazić w takich warunkach. Tutaj znów okazuje się, że małe jest piękne. Dodam jeszcze, że w naszej szkole podczas nauki stacjonarnej nietrudno porozmawiać z nauczycielami czy umówić się na spotkanie z panią dyrektor. Nawet ze względu na topografię. Jest po prostu jeden duży korytarz połączony z holem i tutaj wszystkich można spotkać. Dobrze współpracuje się nam również w ramach Rady Rodziców szkoły. (Bartosz Deszczyński) (…)

Fot. Archiwum KSW w Poznaniu

Misją naszej szkoły jest wszechstronny rozwój ucznia w jego człowieczeństwie oraz przygotowanie go do życia w zmieniającym się świecie. Te cele realizowane są m.in. przez autorskie programy edukacyjne i wychowawcze, wychowanie do wartości, współpracę z licznymi instytucjami w kraju i za granicą, uczelniami, realizację innowacji pedagogicznych, doskonalenie nauczycieli.

Uczniowie uzyskują bardzo dobre wyniki na egzaminach zewnętrznych, mają możliwość kontaktów i współpracy w języku angielskim. Szkoła łączy tradycję z nowoczesnością, jest otwarta na kontakt ze środowiskiem miejscowym. Dyrekcja dba o formację uczniów i nauczycieli oraz zapewnia wspaniałe warunki pracy i atmosferę.

Wychowujemy w duchu wartości chrześcijańskich, jest codzienna modlitwa i Msza pierwszopiątkowa. (Anna Błachowska – nauczycielka edukacji wczesnoszkolnej)

ZAPRASZAMY SERDECZNIE NOWYCH UCZNIÓW!

Cały artykuł Aleksandry Tabaczyńskiej pt. „Szkoły Katolickiego Stowarzyszenia Wychowawców w Poznaniu” znajduje się na s. 7 majowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 83/2021.

 


  • Majowy numer „Kuriera WNET” (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl. Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Aleksandry Tabaczyńskiej pt. „Szkoły Katolickiego Stowarzyszenia Wychowawców w Poznaniu” na s. 7 majowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 83/2021

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Wspomnienie o wybitnym Wielkopolaninie, prof. Marcinie Nadobniku – statystyku, naukowcu, społeczniku, patriocie

Zapisał się w pamięci wielu studentów potrzebujących wsparcia. Podobnie postępował w stosunku do krewnych i znajomych z rodzinnego Wielichowa, którzy uczyli się lub pracowali w Poznaniu.

Aleksandra Tabaczyńska (opr.)

Listopad to szczególny czas na refleksję i wspomnienie osób, których nie ma już wśród nas, ale warto, by pozostali w naszej pamięci. Jedną z nich jest profesor Marcin Nadobnik, statystyk, człowiek nauki, działacz społeczny, wybitny Wielkopolanin.

„Był człowiekiem o silnej osobowości […] Prostolinijność postępowania jednała Mu wielki szacunek i zaufanie, cieszył się powszechnie wysokim autorytetem etyczno-moralnym. W bezpośrednich kontaktach był niezwykle prosty, skromny, niewynoszący się ponad otoczenie, życzliwy”.

Tak wspominał Profesora młodszy kolega po fachu, prof. Stanisław Wierzchosławski. Te cechy, podobnie jak patriotyczna postawa Profesora — w wymiarze narodowym i lokalnym – nastawienie na pracę organiczną i przedkładanie dobra wspólnego ponad korzyści osobiste z pewnością godne są przypomnienia, docenienia i naśladowania. (…)

Prof. Marcin Nadobnik. Fot. z archiwum rodzinnego

Marcin Nadobnik urodził się 9 listopada 1883 roku, w Wielichowie w powiecie grodziskim, w wielodzietnej rodzinie chłopskiej, od dawna zasiedziałej w Wielkopolsce. W roku 1896 rozpoczął naukę w Gimnazjum Marii Magdaleny w Poznaniu, utrzymując się z korepetycji i prac dorywczych. W tym samym czasie działał też w tajnych kółkach samokształceniowych i organizacjach młodzieżowych m.in. Czerwonej Róży. W 1905 roku z wyróżnieniem zdał maturę i wyjechał do Krakowa. Podjął studia na Wydziale Filozoficznym Uniwersytetu Jagiellońskiego, ale w 1906 roku przeniósł się na uniwersytet w Berlinie, a następnie w Greifswaldzie (Gryfia). W roku 1908 uzyskał doktorat z filozofii w zakresie ekonomii i statystyki na Uniwersytecie Greifswaldzkim.

Po powrocie z Greifswaldu do Wielkopolski Marcin Nadobnik współpracował z Wiktorem Kulerskim (1865–1935), znanym działaczem ludowym, twórcą i długoletnim wydawcą „Gazety Grudziądzkiej”. Zmuszony, ze względów politycznych, do opuszczenia zaboru pruskiego w roku 1909, przeniósł się do Lwowa. Przez 10 lat był pracownikiem naukowym w Krajowym Biurze Statystycznym, którym kierował wówczas profesor Józef Buzek. W 1911 roku ożenił się z Bronisławą Wandą Kaczorowską, z zawodu nauczycielką, a dwa lata później urodził się im jedyny syn Kazimierz. W 1919 roku Nadobnik przeprowadził się do Warszawy i przez kilka miesięcy pracował na stanowisku naczelnika wydziału w Głównym Urzędzie Statystycznym, którego był jednym z pierwszych współorganizatorów. Jesienią tego roku powrócił do Wielkopolski i został naczelnikiem Wydziału Budżetowego w Ministerstwie byłej Dzielnicy Pruskiej w Poznaniu.

Współuczestniczył w tworzeniu Uniwersytetu Poznańskiego i znacząco przyczynił się do rozbudowy jego bazy materialnej. Po habilitacji na Uniwersytecie Jana Kazimierza we Lwowie w roku 1920, Marcin Nadobnik zorganizował Katedrę Statystyki na Wydziale Prawno-Ekonomicznym Uniwersytetu Poznańskiego i został jej kierownikiem.

Jako profesor nadzwyczajny pracował w niej do wybuchu II wojny światowej, kilkakrotnie pełniąc funkcje prodziekana i dziekana wspomnianego wydziału. Był także współorganizatorem utworzonej w 1926 roku Wyższej Szkoły Handlowej w Poznaniu, która w roku 1938 została przekształcona w Akademię Handlową. Tam prowadził wykłady i seminarium ze statystyki, równolegle pracując na Uniwersytecie Poznańskim.

W 1939 roku, po przejściowym internowaniu, Marcin Nadobnik został wysiedlony przez Niemców do Warszawy, gdzie pracował jako kierownik Biura Statystycznego Ubezpieczalni Społecznej. Jednocześnie wykładał na tajnym Uniwersytecie Ziem Zachodnich oraz prowadził dla Delegatury Rządu na Kraj badania w zakresie organizacji i zagospodarowania Ziem Zachodnich i Północnych po wojnie. Z Janem Rutkowskim i Stefanem Zaleskim — również profesorami wspomnianego uniwersytetu — przygotował program seminarium statystycznego. Drogą tajnej korespondencji przekazał go swemu synowi, por. Kazimierzowi Nadobnikowi, wówczas jeńcowi oflagu IIC w Woldenbergu, gdzie w końcu 1942 roku zorganizowane zostały studia uniwersyteckie. W ramach tego seminarium, którym kierował Kazimierz Nadobnik, przeprowadzono unikatowy spis jeńców. Dzięki temu oficerski obóz IIC stał się zapewne jedynym obozem jenieckim, a z pewnością jedynym obozem dla jeńców polskich, o którym zebrano tak wnikliwe i wyczerpujące materiały statystyczne.

Po powstaniu warszawskim prof. Marcin Nadobnik trafił do obozu w Pruszkowie, a po opuszczeniu go zamieszkał w Miechowie. Do zakończenia działań wojennych pracował w Ubezpieczalni Społecznej. W marcu 1945 roku wrócił do Poznania i ponownie objął kierownictwo Katedry Statystyki na Uniwersytecie Poznańskim. Wznowił też zajęcia dydaktyczne w Akademii Handlowej. W roku 1946 otrzymał nominację na profesora zwyczajnego. W ramach seminarium statystycznego do 1950 roku wypromował dziewięciu doktorów, którzy zasilili kadrę dydaktyczną obu wymienionych uczelni. (…)

Marcin Nadobnik wiele czasu, pracy i środków finansowych poświęcił „małej ojczyźnie”, z której się wywodził i gdzie miał korzenie. W kronikach Wielichowa odnotowano: Grzegorza Nadobnika jako wójta w latach 1690–1691, Jana Nadobnika — wójta i burmistrza w latach 1725–1728 oraz Wawrzyńca Nadobnika – wójta w latach 1742–1743.

Prof. Nadobnik uczestniczył w tworzeniu i prowadzeniu organizacji gospodarczych opartych na zasadach spółdzielczych i społecznych (Bank Ludowy, mleczarnia, cegielnia, kółka rolnicze), inwestując w te przedsięwzięcia własne pieniądze.

W 1921 roku wspólnie z żoną założył i wyposażył ze swoich oszczędności spółdzielczą wytwórnię kilimów „Kilim Wielichowski”. Zatrudniano w niej prawie sto dziewcząt z Wielichowa i pobliskich Rakoniewic, ucząc je zawodu i zapewniając im utrzymanie. Wiadomo też, że z myślą o utworzeniu uniwersytetu ludowego kupił dwór w Prochach niedaleko Wielichowa, ale tego planu nie zdołał zrealizować ani w okresie międzywojennym, ani po wojnie.

(…) Pełniąc funkcję kuratora Polskiej Akademickiej Młodzieży Ludowej w Poznaniu od chwili powstania tej organizacji (1922) aż do roku 1939, zapisał się w pamięci wielu studentów potrzebujących wsparcia w różnych okolicznościach życiowych. Podobnie postępował także w stosunku do krewnych i znajomych z Wielichowa, którzy uczyli się w poznańskich szkołach lub pracowali w Poznaniu. Często gościł ich w swoim domu, a nawet umożliwiał im zamieszkanie tam podczas nauki czy pracy.

Całe opracowanie Aleksandry Tabaczyńskiej pt. „Wybitny Wielkopolanin – prof. Marcin Nadobnik” znajduje się na s. 4 listopadowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 77/2020.

 


  • Z przykrością zawiadamiamy, że z powodu ograniczeń związanych z pandemią ten numer „Kuriera WNET” można nabyć wyłącznie w wersji elektronicznej (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) w cenie 7,9 zł pod adresem: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
  • Od lipca 2020 r. cena wydania papierowego „Kuriera WNET” wynosi 9 zł.
Opracowanie Aleksandry Tabaczyńskiej pt. „Wybitny Wielkopolanin – prof. Marcin Nadobnik” na s. 4 listopadowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 77/2020

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Wznowienie w Poznaniu – po przerwie spowodowanej pandemią – procesu w sprawie zabójstwa dziennikarza Jarosława Ziętary

Sprawa odwołania wyjazdu wciąż budzi emocje, dzieląc środowisko dziennikarzy. Część, w tym ówcześni koledzy Jarka, sądzi, że ktoś z redakcji „Gazety Poznańskiej” mógł współpracować z porywaczami.

Aleksandra Tabaczyńska

Po przerwie spowodowanej pandemią w Sądzie Okręgowym w Poznaniu wznowiono tzw. proces ochroniarzy w sprawie o pomoc w zabójstwie dziennikarza Jarosława Ziętary. Proces trwa od stycznia 2019 roku. Oskarżeni są: Mirosław R. pseudonim Ryba i Dariusz L. pseudonim Lala. Prokuratura zarzuca im uprowadzenie, pozbawienie wolności i pomocnictwo w zabójstwie 24-letniego dziennikarza Jarosława Ziętary w 1992 r. Obaj mężczyźni nie przyznają się do winy. Na rozprawie 15 września br. miało zeznawać 10 świadków. Zgłosiło się czworo. Wśród nieobecnych 6 świadków jedna osoba była usprawiedliwiona, a okazało się, że pozostali wezwani nie zostali skutecznie powiadomieni.

Jako pierwszy zeznawał były redaktor naczelny nieistniejącej obecnie „Gazety Poznańskiej”, Przemysław N.

70-letni obecnie dziennikarz zatrudnił Jarosława Ziętarę i to podczas jego kadencji doszło do tragicznych wydarzeń związanych ze zniknięciem i w konsekwencji – śmierci reportera. Na pytanie sędziego, co świadek wie o tej sprawie, Przemysław N. odpowiedział:

– Zatrudniłem młodego, inteligentnego dziennikarza, to się okazało już po kilku miesiącach jego pracy. 1 września miał przyjść do redakcji. Nie przyszedł. Niepokoiliśmy się bardzo tym wszyscy. Oficjalne poszukiwania rozpoczęliśmy po kilku dniach, pisząc o tym na łamach gazety. Nawiązaliśmy kontakt z Policją i przez różne redakcyjne kontakty prosiliśmy o pomoc.

Ponadto świadek zeznał, że dziennikarz nigdy nie zgłosił mu, że zbiera materiały dotyczące Elektromisu. I że publikacje na ten temat, autorstwa Ziętary, nie ukazywały się na łamach „Gazety Poznańskiej”. (…)– Nie zauważyłem nigdy śladów pobicia dziennikarza. (…) Nigdy nie zgłaszał, że ma jakieś problemy, że ktoś go straszy czy odwiedza w domu. (…) Nie mam wiedzy o przeszukiwaniu biurka Ziętary. Redakcja była wtedy w totalnym remoncie. Nie było też takich restrykcji, jak obecnie. Instytucje były otwarte. Nie sądzę, by policja weszła i nie poinformowano mnie o tym. (…)

Kolejny przesłuchiwany świadek to Artur Ł., 50-letni kierowca mechanik, w 1992 roku zatrudniony jako kierowca redakcyjny.

– Rano [1 września 1992 roku] miałem jechać w teren z Jarkiem. Pamiętam, że tamtego dnia rano pojawiłem się w redakcji. Stamtąd mieliśmy jechać razem z Jarkiem Ziętarą. Jednak około godziny 8 rano dostałem informację od sekretarki, że wyjazd jest odwołany. Przyczyny mi nie podano.

Tego dnia nigdzie nie wyjeżdżałem, byłem do dyspozycji redakcji. Po południu polecono mi pojechać na Kolejową, by sprawdzić, dlaczego Jarek nie pojawił się tego dnia w redakcji. Zapukałem, ale nikt nie otworzył drzwi – zeznał Artur Ł.

Z zeznań Artura Ł. wynika, że w tygodniu miały miejsce wyjazdy z dziennikarzami do ościennych gmin, gdzie rzadko docierali dziennikarze. Nie wszyscy chcieli jeździć w teren, dlatego wysyłano tam najmłodszych. W redakcyjnym samochodzie jechały cztery osoby: dwóch dziennikarzy, jeden fotoreporter i kierowca. Artur Ł. potwierdził, że w samochodzie nikt nie rozmawiał o tym, czym się zajmuje, chroniąc swoje ustalenia. Nawet gdy jechał sam z Jarkiem, rozmawiali na tematy niezwiązane z pracą. W dniu zaginięcia miał odebrać Ziętarę z redakcji. Bywało też, że podjeżdżał po niego do domu. We wtorki i czwartki wyjeżdżali z dziennikarzami, a poniedziałki, środy i piątki były przeznaczone na załatwianie spraw administracyjnych. Ponadto świadek zeznał, że widywał w 1992 roku w redakcji Aleksandra Gawronika w towarzystwie Leszka Ł. – zastępcy redaktora naczelnego. I jak dodał: „zresztą wiadomo było, że sekretarką Mariusza Ś. była żona Ł.”. Wizyty pokrywały się w czasie z turniejami tenisowymi organizowanymi w Poznaniu.

Sprawa odwołania wyjazdu wciąż budzi emocje, dzieląc środowisko dziennikarzy. Część, a wśród tej części również ówcześni koledzy Jarka, sądzi, że ktoś z redakcji „Gazety Poznańskiej” mógł współpracować z porywaczami. Innymi słowy,

celowo odwołano samochód, by Ziętara musiał pieszo dotrzeć do redakcji. To dało sposobność przestępcom podającym się za policjantów, by się na niego zaczaić i uprowadzić dwudziestoczteroletniego dziennikarza zmierzającego do pracy, w stronę redakcji.

(…)

Ostatnia zeznawała Elżbieta D.-N., dziennikarka.

Elżbieta D.-N. jest autorką artykułu, który ukazał się miesiąc po zniknięciu Jarosława Ziętary i już wówczas wskazywał, że zarówno ludzie Elektromisu, jak i sam Aleksander Gawronik mogą stać za tą sprawą.

– Jarka znałam słabo, wcześniej krótko pracował w poznańskim oddziale „Gazety Wyborczej”. Nie byliśmy dobrymi znajomymi, ale wydaje mi się, że interesowały go afery gospodarcze, na pewno sprawa Elektromisu. Zajmował się tym, co dzisiaj nazywa się dziennikarstwem śledczym. Po jego zaginięciu opisywałam sprawę, rozmawiałam z jego znajomymi. Nie pamiętam już, kto powiedział, że zajmował się Gawronikiem i Elektromisem, na pewno tego nie zmyśliłam. W moim tekście z października 1992 roku opisałam różne wersje, w tym wątek partii KPN. Ludzie z KPN-u się odezwali po publikacji i protestowali. Natomiast ani Gawronik, ani Elektromis się nie odzywali.

Cały artykuł Aleksandry Tabaczyńskiej pt. „W Poznaniu wznowiono proces o pomoc w zabójstwie Jarosława Ziętary” znajduje się na s. 3 październikowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 76/2020.

 


  • Od lipca 2020 r. cena wydania papierowego „Kuriera WNET” wynosi 9 zł.
  • Ten numer „Kuriera WNET” można nabyć również w wersji elektronicznej (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) w cenie 7,9 zł pod adresem: e-kiosk.pl, egazety.pl lub nexto.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Aleksandry Tabaczyńskiej pt. „W Poznaniu wznowiono proces o pomoc w zabójstwie Jarosława Ziętary” na s. 2 październikowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 76/2020

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

„Armia księdza Marka”: podsumowanie roku na zebraniu ministrantów. Parafianie i służba liturgiczna w obiektywie

Fajnie jest pooglądać zdjęcia z wakacji i wyjazdów ministranckich. Okazało się jednak, że to zdjęcia z różnych uroczystości parafialnych. Trzeba przyznać, że wiele spraw dopiero wyszło na zdjęciach.

Aleksandra Tabaczyńska

Podsumowanie

Neptun zwołał zbiórkę. Zaczęło się jak zwykle, to znaczy my z podstawówki przyszliśmy dwie godziny przed czasem, bo lubimy na korytarzach plebanii pograć w nogę piłką tenisową. Nigdy nie wiemy, jak długo nam się uda grać, bo to zależy, kiedy mecz usłyszy ksiądz proboszcz. Jeśli proboszcz szybko się zorientuje, to mamy drugą, zapasową zabawę. W absolutnej ciszy bawimy się w Indiańców tropiących zwierzynę, czyli Deserka księdza Marka. Ta zabawa jest bardzo trudna, bo skradamy się po wszystkich zakamarkach, schodach i korytarzach, i żadna blada twarz nie może nas zobaczyć.

Tak czy inaczej, jesteśmy zawsze pierwsi na zbiórkach i zajmujemy sobie najlepsze miejsca z tyłu sali. Oczywiście jak tylko przyjdą starsze chłopaki, to podchodzą do nas i grubym głosem mówią – wypad, mały!. Co oznacza, że musimy się przesiąść. To niesprawiedliwe, ale nie będziemy przecież robić draki na zbiórce ministrantów, więc ustępujemy i przenosimy się do przodu.

Okładka książki Aleksandry Tabaczyńskiej „Armia księdza Marka”. Opr. graficzne Elżbieta Kowalska

W sali przy głównym stole siedział ksiądz Marek, Neptun – nasz prezes, Lok – zastępca prezesa oraz Welon – najlepszy ceremoniarz w parafii, który sam tam zasiada, chociaż nikt go nigdy nie zaprasza. Przy stole usiedli też reprezentanci sekcji fotograficznej, czyli Statyw i Peryskop.

Na początku, jak zwykle, same nudy, to znaczy: ile nas jest, kto gorliwie służy, a kto się miga. O tym, że to odpowiedzialna i ważna służba, bo swoją postawą krzewimy wartości chrześcijańskie. Niezbyt rozumiemy, co to znaczy – skapowaliśmy tylko, że jak zwykle mamy być grzeczni i nie robić głupot.

Już nie szło dłużej usiedzieć, gdy nagle Neptun powiedział, że przygotował dla nas niespodziankę: prezentację multimedialną, podsumowującą cały rok naszej pracy.

Ucieszyliśmy się, bo fajnie jest pooglądać zdjęcia z wakacji i wyjazdów ministranckich. Okazało się jednak, że to są zdjęcia z różnych uroczystości parafialnych. Peryskop i Statyw dużo fotografują i Neptun wziął od nich wszystkie zdjęcia, i zrobił pokaz, ale nie z tych uroczystości, tylko jak my, ministranci, prezentujemy się w kościele.

I tak na przykład ja byłem na zdjęciach, jak robię miny do Kefira, takie z wydętymi policzkami, z zezem i rurką z języka. Trzeba przyznać, że w minach jestem świetny. A jeden ze starszych ministrantów, którego nazywają Brad Pitt – bo niby taki przystojniak – cały czas dokładnie wodzi wzrokiem po kościele. Normalnie lustruje wszystkich wiernych.

Neptun spytał się, czego on tak szuka całą mszę – sprawdzasz coś, czy jak? Na to Pitt całkiem poważnie odpowiedział, że po prostu liczy te dziewczyny, które się na niego patrzą.

Wiara w śmiech, a Pitt na to, żeby się go nie czepiać, bo z tego co wie, to wszyscy liczą, a on po prostu się z tym nie kryje.

Ksiądz Marek powiedział, że rozumie, że to ważna informacja, ale czy mógłby w takim razie liczyć rzadziej i skupić się jednak na mszy? Na to Pitt zgodził się i obiecał, że będzie liczył na początku, na intencjach i na ogłoszeniach parafialnych, bo jego rodzice bardzo dokładnie słuchają i potem i tak mu wszystko powtarzają przy niedzielnym obiedzie.

W ogóle trzeba przyznać, że wiele spraw dopiero wyszło na zdjęciach. Starsze chłopaki tak samo jak my gadają, ziewają, śmieją się, tylko robią to o wiele sprytniej i nie widać tak bardzo.

W salce atmosfera stawała się nerwowa, bo nie wszystkim podobała się prezentacja Neptuna. Okazało się też, że sfotografowali Welona na mszy świętej z księdzem biskupem, jak cały czas popatrywał na zegarek, kiwał głową i strzelał miny, jakby chciał powiedzieć: – Za długo, panowie, za długo! Nie wyrobimy się!

Welon tak się wściekł, że zaraz przeszedł od stołu prezesa do chłopaków z tyłu sali.

Statyw i Peryskop byli wystraszeni jak nie wiem co, tłumaczyli się, że oni dali te zdjęcia Neptunowi w dobrej wierze, w życiu nigdy specjalnie na kolegów…

Draka trwała na całego, wszyscy coś krzyczeli i wtedy Neptun powiedział, że to jeszcze nie koniec jego prezentacji. Chłopaki czekali, wnerwieni że strach. Peryskop nawet chciał się zwolnić szybciej do domu, ale mu nie dali i Neptun zaczął wyświetlać kolejne zdjęcia… nie zgadniecie – parafian.

Pokładaliśmy się ze śmiechu, jak zobaczyliśmy, ile pań siedzi w kościele ze smoczkiem w buzi (bo spadł ich dzieciom i niby tak go czyszczą), ile dojada resztki ciasteczek po maluchach.

Wiele osób przysypia, wysyła esemesy pod ławką, daje znaki znajomym, którzy siedzą gdzieś dalej. Na jednym zdjęciu widać, jakby księża rozdający komunię świętą stali w szczerym polu, po kostki w słomie. A to dzieciaki wyciągnęły tę słomę ze żłóbka i porozrzucały po całej posadzce kościoła. Na szczęście po mszy rodzice maluchów sprzątnęli to ściernisko.

Grozę u wszystkich wzbudziły zdjęcia dorosłych, którzy sadzają swoje dzieci na balustradach balkonów. Zwłaszcza jeden pan z taką małą córeczką. Nasz kościół jest poewangelicki, dlatego mamy dwa piętra balkonów, i to dookoła budynku, a ołtarz jest prawie w centrum.

Lok mówi, że to jest zupełny brak wyobraźni. Mama Loka pracuje w żłobku, więc on wie i podobno takie małe dzieci nie mają instynktu samozachowawczego. Sadzając maluchy na balustradach balkonów, rodzice oswajają je z wysokością i one myślą, że tak można, bo nie czują niebezpieczeństwa. Jakby ta dziewczynka spadła, to dokładnie na głowy nas, ministrantów.

Po prezentacji ksiądz Marek powiedział, żebyśmy pamiętali o tym, że trzeba umieć się z siebie śmiać. Przy setkach zdjęć, które każdy dziś robi, nie jest trudno znaleźć ujęcia dla nas korzystne, jak i te niekorzystne. Mamy o tym pamiętać i kierować się zdrowym rozsądkiem przy oglądaniu czegokolwiek, a przede wszystkim słuchać rodziców.

Wracaliśmy z chłopakami ze zbiorki do domu i pomyślałem sobie, że znowu spędziłem świetne popołudnie. Wśród ministrantów mam dużo kumpli w moim wieku, niestety też kilku mikrusów, ale i wielu starszych. Martwi mnie tylko, że jak będę taki jak Neptun, Lok i Welon, to będę miał kumpli ministrantów – samych konusów. To nie fair.

Opowiadanie pochodzi z książki Aleksandry Tabaczyńskiej pt. „Armia księdza Marka”. Można ją nabyć przez internet pod adresem www.facebook.com/Armia-Ksiedza-Marka. Kontakt z autorką: [email protected].

Opowiadanie Aleksandry Tabaczyńskiej pt. „Podsumowanie” z tomiku „Armia księdza Marka” znajduje się na s. 8 wrześniowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 75/2020.

 


  • Od lipca 2020 r. cena wydania papierowego „Kuriera WNET” wynosi 9 zł.
  • Ten numer „Kuriera WNET” można nabyć również w wersji elektronicznej (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) w cenie 7,9 zł pod adresem: e-kiosk.pl, egazety.pl lub nexto.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Opowiadanie Aleksandry Tabaczyńskiej pt. „Podsumowanie” z tomiku „Armia księdza Marka” na s. 8 wrześniowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 75/2020

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Niestosowny piknik „tęczowych” w Nowym Tomyślu. Czy jego młodzi uczestnicy mają świadomość konsekwencji tej ideologii?

Niektórzy uczestnicy pikniku, a także wspierający tę akcję w mediach społecznościowych, są osobami, które w tej parafii przyjmowały nie tak dawno sakramenty Pierwszej Komunii św. i bierzmowania.

Aleksandra Tabaczyńska

Red. Ryszard Gromadzki | Fot. A. Tabaczyńska

Gorszące sceny na ulicach Polski z udziałem osób spod tęczowych flag, określających się mianem społeczności LGBT i ich sympatyków, opisywane są niemal każdego dnia. Śledząc wszelakie doniesienia medialne, i to od lewa do prawa, widać jasno, że najbardziej wypróbowaną taktyką tego konfliktu jest stawianie się tych środowisk w sytuacji dyskryminowanej mniejszości. Szokuje też impet, z jakim próbuje się przebudować tożsamość, a więc dusze Polaków.

Te działania wprawiają tylko w osłupienie do momentu, gdy jesteśmy obserwatorami zdarzeń, które odbywają się gdzieś w Polsce, do tego w dużym mieście uniwersyteckim. Jednak gdy pewnego dnia okazuje się, że obiektem ataku jest nasza parafia, nasz proboszcz, kościół, gdzie nasze dzieci przyjmowały sakramenty, a do tego na terenie, gdzie zwyczajowo przechodzi procesja Bożego Ciała i Droga Krzyżowa Ulicami Miasta, to emocje, które temu towarzyszą, zapierają dech w piersi.

Co się wydarzyło

15 sierpnia w parafii pw. Najświętszego Serca Pana Jezusa w Nowym Tomyślu, podczas mszy świętej, która również była transmitowana poprzez kanał internetowy, proboszcz ks. Tomasz Sobolewski wygłosił kazanie. W pierwszej części, historycznej, homilia nawiązywała do setnej rocznicy Cudu nad Wisłą, kiedy to Polacy obronili swoją niedawno odzyskaną niepodległość, a następnie zahamowali inwazję bolszewicką na całą Europę i obronili wiarę katolicką oraz możliwość jej praktykowania w Ojczyźnie.

W drugiej części omówiona została obecna sytuacja społeczna w kraju i konkretne akty profanacji symboli religijnych, narodowych oraz wandalizmu. W związku z tym, że działania te były przeprowadzane przez aktywistów ruchu LGBT, kapłan skonkludował, że te wydarzenia i sytuacje to bitwy współczesnej wojny cywilizacyjno-kulturowej.

I chrześcijanie muszą walczyć, tak jak Polacy 100 lat temu, z ideologią neomarksistowską, ideologią LGBT i innymi prądami lewicowymi, których celem jest wyrugowanie z naszych serc i z naszej polskiej rzeczywistości Pana Boga. (…)

Manifestacja obrońców wartości w Nowym Tomyślu przed kościołem | Fot. A. Tabaczyńska

Już tego samego dnia zawrzało w internecie, a następnego w lewicowej prasie. (…)

18 sierpnia, prawdopodobnie w nocy, nieznani sprawcy zawiesili pomiędzy flagami narodowymi, papieskimi i maryjnymi, które w związku ze świętem narodowym i Wniebowzięcia NPM zdobiły wejścia do Kościoła, swoją tęczową flagę. Proboszcz zawiadomił policję i tego samego dnia w internecie ukazało się zaproszenie na „Tęczowy Piknik”. Piknik zorganizowano na placu Chopina, w którego centrum stoi nowotomyska świątynia. Ów piknik rozpoczął się w sobotę 22 sierpnia, o godzinie 19, a więc dokładnie w tym samym czasie, w którym kończy się we wspomnianym kościele msza św. Parafianie, mieszkańcy Nowego Tomyśla i okolic, odpowiedzieli na tę prowokację. W sobotę 22 sierpnia, jak zawsze o godzinie 18.00, rozpoczęła się eucharystia w niedzielnym obrządku, podczas której dodatkowo odbył się chrzest kilkorga dzieci. Bezpośrednio po mszy św. proboszcz poprosił o udział w nabożeństwie ekspiacyjnym, które trwało równolegle z tęczowym piknikiem. (…)

Świadectwo

 

Mieszkańców miasta bardzo mocno wsparł redaktor Ryszard Gromadzki. Warto dodać, że dziennikarz TV Republika i Polskiego Radia 24 nie jest jakimś importowanym bojówkarzem. Pochodzi z Nowego Tomyśla, mieszka niedaleko, a świątynię NSPJ w dalszym ciągu traktuje jak swoją. W dzień tęczowego pikniku wraz z żoną Elżbietą dał jednoznaczne świadectwo wiary katolickiej oraz sprzeciwu wobec szargania naszych świętości. Ryszard Gromadzki wyszedł z kościoła tuż po zakończeniu mszy św. Przed sobą trzymał duży drewniany krzyż. Stał w milczeniu, modląc się w intencji działaczy LGBT o ich opamiętanie. Elżbieta Gromadzka w tym samym czasie wraz z wiernymi uczestniczyła w nabożeństwie. Oboje też bardzo aktywnie wsparli proboszcza i parafian dzień później, podczas spotkania pod hasłem stop prześladowaniu chrześcijan. (…)

Uczestnicy pikniku – rozpoznałam dosłownie kilkoro, bo reszta to chyba przyjezdni – a także wspierający tę akcję w mediach społecznościowych, są osobami, które w tej parafii przyjmowały nie tak dawno sakramenty I Komunii św. i bierzmowania

Mało tego, ich rodzice prosili o te sakramenty dla nich proboszcza czy biskupa albo dziękowali za nie, czynnie uczestnicząc w poprzedzających je przygotowaniach. Mówiąc „prosili” czy „dziękowali”, mam na myśli na przykład udział w delegacji, a więc reprezentowanie ogółu rodziców dzieci pierwszokomunijnych czy młodzieży bierzmowanej.

Te związki z parafią przestały mieć znaczenie w kontekście tęczowego pikniku i kilka osób ochoczo udostępniało czy komentowało sprawę w internecie. Smutne jest to, że młodzi ludzie tak bezkrytycznie przyjmują lewicowo-liberalną ideologię i pod pozorem haseł o równości dają się po prostu zwieść.

Cały artykuł Aleksandry Tabaczyńskiej pt. „Niestosowny piknik w Nowym Tomyślu” znajduje się na s. 1 i 2 wrześniowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 75/2020.

 


  • Od lipca 2020 r. cena wydania papierowego „Kuriera WNET” wynosi 9 zł.
  • Ten numer „Kuriera WNET” można nabyć również w wersji elektronicznej (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) w cenie 7,9 zł pod adresem: e-kiosk.pl, egazety.pl lub nexto.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Aleksandry Tabaczyńskiej pt. „Niestosowny piknik w Nowym Tomyślu” na s. 1 wrześniowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 75/2020

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Armia księdza Marka przegrywa mecz z zakonnicami, przeżywa noc w lesie i zawiera międzykontynentalne przyjaźnie

Nagle – Mamo, lepiej tego nie czytaj, bo się przerazisz – zobaczyliśmy pięć białych zjaw bez twarzy i dłoni, i jedną twarz z kompletem dłoni, ale za to bez reszty. Takiego stracha nigdy nie przeżyłem.

Aleksandra Tabaczyńska

List z wakacji II

Kochana Mamo,

jestem grzeczny, słucham księdza Marka, Neptuna, Loka i Welona, no i siostry Hosanny. Siostry Hosanny nie da się nie słuchać. Chciałbym, żebyś napisała do siostry usprawiedliwienie, że nie muszę odpoczywać po obiedzie, bo nie jestem przedszkolakiem, myć się, bo codziennie pływam w morzu, i jeść warzyw.

Koniecznie napisz takie usprawiedliwienie jak do pani Cięciwy, gdy nie daliśmy rady rozwiązać zadania domowego z matmy. Pamiętasz? Taty nie było, a wujek Krzysiu wypłynął w morze, a wujek Pawełek pojechał na Ukrainę i głupio nam było dalej dzwonić po rodzinie po pomoc.

Wczoraj akurat usiedliśmy do obiadu, a tu nagle siostra Hosanna wybiegła przed nasz stołówkowy namiot. Więc wszyscy wstaliśmy i poszliśmy zobaczyć, co się stało. Do siostry przyjechały koleżanki misjonarki i Mamo, nie uwierzysz, wszystkie mają czarną skórę, białe habity i żadna nie mówi po polsku. Szok kompletny, a Cykuś, ten najmłodszy ministrant, to nawet zaczął płakać.

Weszły z nami do namiotu na obiad, ale nikt nic już nie zjadł. W kompletnej ciszy obserwowaliśmy przybyłe. Siostra Hosanna powiedziała, że Siostry Białe, czyli Misjonarki Królowej Afryki, chciałyby nas lepiej poznać, a że mówimy różnymi językami, to najlepiej będzie po prostu razem się pobawić. Pierwszą wspólną zabawą była gra w nogę. Na bramce przeciwnika stała siostra Perpetua, zwana Machiną, w ataku Anwarita, czyli po naszemu Awaria, a na pomocy Avatar, czyli siostra Alkantara. W obronie grały siostry Caritas i Karmela, którym nie zmieniliśmy imion, bo dało się je wymówić. Ksiądz Marek sędziował, a siostra Hosanna kibicowała obu drużynom.

Mecz Afryka kontra ministranci z Polski przegraliśmy – masakra – trzy do zera. Najbardziej załamany wynikiem był Welon, ten najlepszy ceremoniarz w parafii. A Neptun, nasz prezes, stwierdził nawet, że dobrze się stało. Przecież siostry są gośćmi i to wręcz nie wypada ograć misjonarek, i to tak na dzień dobry.

– Prawdziwą odwagę i zaradność pokażemy na wyprawie do lasu dziś w nocy.

Zamarliśmy! Kefir, wiesz, ten mój kolega, zaczął krzyczeć, że mu rodzice nie pozwalają wychodzić w nocy, a zwłaszcza do lasu.

– Dobrze – zgodził się Neptun – zostaniesz w obozie. Przyda się jakaś warta, nigdy nic nie wiadomo.

Wtedy Kefir powiedział, że nie ma mowy, sam w obozie nie zostanie i pierwszy był gotowy do wyjścia.

W nocy na dworze było kompletnie ciemno. Ksiądz Marek zebrał wszystkich i powiedział, że misjonarki i siostra Hosanna czekają na nas w lesie, a my, idąc po śladach, musimy znaleźć ich kryjówkę. Ruszyliśmy więc, śpiewając na odwagę: „Gdy na morzu wielka burza” i „Szedłem kiedyś ścieżyną przez las”. Trochę czasu zajęło nam przejście przez pastwisko, bo stały na nim dwie krowy i niektórzy się bali. Gdy weszliśmy w końcu do lasu, piosenki na odwagę śpiewali już tylko ksiądz Marek, Neptun i Lok. Było strasznie, nic nie widzieliśmy, bo liście zasłaniały nawet księżyc.

Ksiądz Marek zdecydował, że nie będziemy szukać śladów, bo się nie wyrobimy do rana i poprosił Welona, żeby wszystkich zaprowadził na miejsce spotkania. Siostra Hosanna podobno przekazała mu wszystkie wskazówki. Welon podrapał się w głowę i ten najlepszy ceremoniarz przyznał, że nie wie, gdzie jest, i nie trafi. Wtedy Kefir rozbeczał się i łkał, że zabłądziliśmy i na pewno zjedzą nas dzikie zwierzęta, że na następne wakacje to on przywiezie zwolnienie od rodziców na wszystkie wyjścia poza obóz.

Nagle – Mamo, lepiej tego nie czytaj, bo się przerazisz – zobaczyliśmy pięć białych zjaw bez twarzy i dłoni oraz jedną twarz z kompletem dłoni, ale za to bez reszty. Wszyscy zaczęli z płaczem chować się po lesie, a najwięcej chłopaków za księdza Marka. Takiego stracha nigdy nie przeżyłem.

Okazało się, że to siostry wyszły nam naprzeciw. Misjonarkom nie było widać twarzy i rąk, tylko habity, a siostrze Hosannie odwrotnie.

Draka była na całego, nie mogliśmy znaleźć wszystkich chłopaków, bo nie chcieli wyjść z kryjówek. Najszybciej poszło z Cykusiem – poznaliśmy po płaczu, że leży w krzaczkach jagód.

Najdłużej trwało z Piecykiem, tym, co zawsze coś zbroi. Tak się dobrze schował, że w końcu zaczęliśmy wołać „koniec zabawy i bomba, kto nie wróci, ten trąba!”. Nic nie pomagało, Piecyka nie było. Siostra Hosanna niespodziewanie zawołała go po imieniu i zaraz wyszedł. Tłumaczył się, że z tego przejęcia – nie ze strachu, tylko z przejęcia – zapomniał, że na niego mówimy Piecyk i sam szukał tego Piecyka, czaruś jeden.

Rano na śniadaniu każdy dostał zdjęcie prawdziwego afrykańskiego chłopca. Mój jest najfajniejszy, ma na imię Bosede i tak jak ja ma dziesięć lat. Mieszka w ośrodku sióstr w Malawi. W tym ośrodku mieszka jeszcze 100 innych dzieci, bo nie mają rodziców. Siostry powiedziały, że jeśli ktoś chce, to może mieć kolegę w Afryce, za którego będzie się modlić. Zabiorą też nasze zdjęcia i dadzą tym chłopakom w Afryce, żeby modlili się za nas. Ucieszyliśmy się i Neptun cały dzień strzelał nam foty.

Tylko Kefir jak zwykle gadał, że słyszał, że w Afryce są dzikie zwierzęta, które zjadają ludzi, i dzikie plemiona, które też podobno jedzą to samo. Nikt mu nie uwierzył, tylko Cykuś poszedł i wziął sobie za kolegę taką małą dziewczynkę z warkoczykami jak antenki. Czuł się bezpieczniejszy, bo ona wyglądała na niejadka. Siostra Karmela powiedziała, że może kiedyś spotkamy się z naszymi afrykańskimi przyjaciółmi. Niestety te dzieci często są bardzo chore i szybko umierają.

Możemy więc nie zdążyć spotkać się tu na ziemi, ale w wieczności jest duża szansa, pod warunkiem, że wszyscy trafimy do nieba. Na to Piecyk, lizus jeden, powiedział, że nie może się już doczekać tego spotkania. Gdy wszyscy wybałuszyli oczy, to warknął, że na szybkim terminie aż tak mu nie zależy.

Ksiądz Marek powiedział, że w szkole jest kółko misyjne. Czemu mi nic nie powiedziałaś i nie kazałaś się zapisać? Czy ja zawsze do wszystkiego muszę dochodzić sam?!

Kocham Cię i nie zapomnij o usprawiedliwieniu,

Polski Ministrant – Nieustraszony Misjonarz

Opowiadanie pochodzi z książki Aleksandry Tabaczyńskiej pt. „Armia księdza Marka”. Można ją nabyć przez internet pod adresem www.facebook.com/Armia-Ksiedza-Marka. Kontakt z autorką: [email protected].

Opowiadanie Aleksandry Tabaczyńskiej pt. „List z wakacji II” z tomiku „Armia księdza Marka” znajduje się na s. 8 sierpniowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 74/2020.

 


  • Od lipca 2020 r. cena wydania papierowego „Kuriera WNET” wynosi 9 zł.
  • Ten numer „Kuriera WNET” można nabyć również w wersji elektronicznej (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) w cenie 7,9 zł pod adresem: e-kiosk.pl, egazety.pl lub nexto.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Opowiadanie Aleksandry Tabaczyńskiej pt. „List z wakacji II” z tomiku „Armia księdza Marka” na s. 8 sierpniowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 74/2020

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego