Władysław Waza tytułował się obranym carem Moskwy i w 1617 r. wyruszył z wyprawą zbrojną, aby upomnieć się o swoje prawa

Tak jak dwudziestoletni Warneńczyk walczył niegdyś z muzułmańską Turcją, teraz dwudziestodwuletni Waza wyruszał przeciw schizmatyckiej Moskwie z wyprawą, „na którą wszystkie chrześcijaństwo patrzy”.

Aleksander Popielarz

Był 11 lipca 1617 roku, czas kampanii wojennej przeciwko Moskwie. Obóz pod Jampolem. Królewicz Władysław Waza wypadł ze swojego namiotu bez pasa i czapki. Z przerażeniem patrzył, jak powierzeni mu żołnierze zaczynają walczyć między sobą. Władysław chciał jedynie, aby regimentem dowodził jego faworyt Marcin Kazanowski, a nie wyznaczony przez króla Konstanty Plichta. Skończyło się buntem wojska i starciem dwóch przeciwnych obozów. Rozlewowi krwi zapobiegła interwencja ks. Fabiana Birkowskiego, kaznodziei królewicza, który z krucyfiksem w dłoni rozdzielił ścierające się chorągwie. Plichta, przełożony dworu królewicza, zapowiedział Władysławowi, że o wszystkim dowie się król i Rzeczpospolita. Można zrozumieć, czemu Władysław IV nie lubił dworskiego życia. (…)

W sierpniu 1610 roku w obozie pod Moskwą hetman Stanisław Żółkiewski zaprzysiągł warunki elekcji najstarszego syna króla Polski Zygmunta III Wazy na cara Moskwy. Król nie zaakceptował jednak tego pomysłu, dwa lata później zaś polska załoga musiała opuścić stolicę Rosji. Dopiero latem 1616 r. sejm uchwalił konstytucję „O Moskwie”, ogłaszającą zaciąg pod wyprawę mającą odzyskać tron dla Władysława. „Cieszemy się w tych trudnościach naszych strony przedsięwziętej expedity do Moskwy they Rptej która tesz sprawę tę na nas włożyła” – pisał w swym liście do hetmana wielkiego litewskiego królewicz.  Pierwsza samodzielna wyprawa była okazją dla młodego Władysława do wyrwania się spod czujnego oka ojca (…)

Zamierzano pokonać przeciwnika przez uderzenie z zaskoczenia wybranych chorągwi z hetmanem na czele. Królewicz miał pozostać na czas ataku w Wiaźmie. Zygmunt Kazanowski namówił wówczas Władysława, by zgłosił się do udziału w planowanym ataku.

Hetman opierał się, mówiąc, że „czata nie jest dzieło wielkiego pana”, nie chcąc narażać na niebezpieczeństwo pierworodnego syna króla. Zamiar młodego Wazy poparł jednak biskup łucki Andrzej Lipski. Pozostali komisarze, podobnie jak hetman, obawiali się o bezpieczeństwo królewicza, ale nie chcieli hamować wspomnianego w tytule „godnego księcia zapału”. Życzeniu królewicza stało się zadość. Do oddziałów „dla bezpieczeństwa panięcego” dodano piechotę, a także armaty. Przygotowania do tak zwiększonej wyprawy nie uszły uwagi nieprzyjaciela. Wychodzące 8 grudnia wojsko szło „nie jako na czatę, ale jako do szturmu”. Po dniu drogi od pojmanych przez straż przednią Rosjan dowiedziano się, że wojewoda Łykow jest gotów do ataku na polskie oddziały. Hetman nakazał nocleg w polu, w oczekiwaniu na ruch nieprzyjaciela. Władysława i idących z nim żołnierzy czekała grudniowa rosyjska noc „bez ognia, bez jedzenia, bez strawy koniom, [w] pogotowiu, bez pościeli”. Do ataku ze strony Moskwian nie doszło i Polacy wrócili do Wiaźmy po trzech dniach marszu, wynosząc z czaty odmrożenia i straty koni. (…)

Władysław nie mógł swobodnie decydować o składzie swojego dworu, z którym wyruszył w kwietniu 1617 r. na podbój Moskwy. Biskup łucki Andrzej Lipski był zaufanym królowej Konstancji. Wodza wyprawy hetmana wielkiego litewskiego Jana Karola Chodkiewicza wskazał król. O zaprzysiężeniu wybranych komisarzy decydowali zaś panowie senatorowie. Poza reprezentującymi starsze pokolenie komisarzami królewiczowi towarzyszyli również jego rówieśnicy. Wśród nich byli Jerzy Ossoliński, autor Pamiętnika, z którego znamy przebieg wyprawy, oraz faworyt królewicza, Stanisław Kazanowski. Jemu, jego ojcu Zygmuntowi i kuzynowi Zygmunta, Marcinowi Kazanowskiemu, poświęca Ossoliński dużo uwagi. Widział w nich i w ich ambicjach powody niepowodzenia wyprawy i niechęci Władysława do swojej osoby. Ze strony Władysława wyglądało to jednak inaczej. To młody wojewodzic sandomierski, zdaniem królewicza, był tym, który nad jego łaskę przedkładał przyjaźń panów komisarzy. Jemu to Władysław przypisywał swoje spory z komisarzami.

Królewicz nie znosił swojego marszałka dworu, którego nazwał w liście „nadętym balonem”. Jako już wkrótce władca państwa, chciał mieć wpływ na kształtowanie własnego zaplecza.

Zanim doszło do nieszczęsnych wypadków przytoczonych na początku, Władysław liczył, że kasztelan sochaczewski Konstanty Plichta dobrowolnie zgodzi się na przekazanie dowództwa Marcinowi Kazanowskiemu. Jednak „twardy Mazur” okazał się nieustępliwy. „Od króla pana mego mam ten regiment zlecony, jemu samemu albo hetmanowi jego gotowym go oddać” – odpowiadał. Wiadomość o tym, że Plichta nie cieszy się łaską królewicza, rozniosła się jednak w wojsku, które zaczęło lekceważyć swojego dowódcę. Przykładem tego było puszczenie przez żołnierzy koni samopas w obozie. Konie weszły w szkodę miejscowym, niszcząc wzrastające na polu zboże. Zygmunt Kazanowski kazał strzelać na postrach do koni. Taki sam rozkaz kazał wytrąbić swoim podwładnym Konstanty Plichta. W rezultacie powstał zamęt i chorągwie obydwu dowódców przemieszały się. Piechota chwyciła za muszkiety, a do chaosu dołączały kolejne chorągwie. Najgorszemu zapobiegł ksiądz dominikanin.

Kiedy król, zgodnie z zapowiedzią marszałka dworu, dowiedział się o wszystkim, kazał Marcinowi Kazanowskiemu wyjechać do obozu Żółkiewskiego pod Buszą, a Zygmuntowi i jego synom opuścić dwór Władysława. Dla królewicza był to cios podwójny. Nie tylko usuwano z jego otoczenia bliskich mu ludzi, ale podważano w ten sposób również jego autorytet. (…)

Wobec nacisków na zakończenie wojny do końca roku, wojsko wyruszyło 16 września 1618 r. pod Moskwę, zostawiając niezdobyty Możajsk za sobą.

Na początku października, stojąc z wojskiem w Tuszynie niedaleko stolicy, Władysław dowiedział się od poselstwa rosyjskiego, że jego panowanie jako cara „minuwsze jest to dzieło”.

Szturm w nocy z 10 na 11 października nie pozwolił na zdobycie Moskwy, ale skłonił bojarów do negocjacji. Te, prowadzone przez komisarzy, nie przebiegały zgodnie z oczekiwaniami Władysława. Obawiając się, że jego prawa jako cara moskiewskiego zostaną naruszone, królewicz komisarzom „począł czynić inwektywy, żeśmy oń jak o charta traktowali”. Ostatecznie kończący wojnę pokój w Dywilinie pozostawiał Rzeczypospolitej nabytki terytorialne, a Władysławowi formalnie nienaruszone prawa do carskiego tronu.

Cały artykuł Aleksandra Popielarza pt. „Z dworu królewicza Władysława Wazy” znajduje się na s. 18 „Kuriera WNET” nr 68/2020, gumroad.com.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Następny numer naszej Gazety Niecodziennej znajdzie się w sprzedaży 12 marca 2020 roku!

Artykuł Aleksandra Popielarza. „Z dworu królewicza Władysława Wazy” na s. 18 „Kuriera WNET”, nr 68/2020, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Fuks i komilton z deklem na głowie; sztychowanie, fuksówki i komersy – czyli o tradycjach korporacji akademickich

Dekiel ze względu na wartość symboliczną traktowany był jak świętość – nie wolno było go stracić bez ważnych przyczyn, nie ryzykując wyrzucenia z korporacji. Tracąc prawa członka, należało go zwrócić.

Aleksander Popielarz

W amerykańskich komediach, takich jak Wieczny student czy Sąsiedzi, można zobaczyć bractwa studenckie głównie jako inicjatorów wspólnych imprez. Noszą nazwy pochodzące od liter greckiego alfabetu, mają własną symbolikę i zwyczaje zrozumiałe dla wtajemniczonych. Nie trzeba jednak sięgać za ocean; w Polsce od lat działają korporacje akademickie z własnymi bogatymi tradycjami.

Fot. domena publiczna

Na plakacie z okresu wojny polsko-bolszewickiej możemy zobaczyć trzech mężczyzn strzelających do bolszewików zza barykady: robotnika w fartuchu, chłopa w sukmanie i studenta z charakterystyczną białą czapką. Ta ostatnia wyróżniała studentów na tle innych grup. Jej noszenie uważano za przywilej, a im bardziej była znoszona, tym większy budziła respekt. Aby postarzyć ją, a tym samym sobie dodać lat studiowania, wycieraną nią buty. Biała czapka z czerwonym otokiem, jaką widać na plakacie, była noszona przez studentów Uniwersytetu Warszawskiego. Uszyta na obchody święta Konstytucji 3 maja w 1916 roku, miała wyróżniać studentów świeżo odrodzonej polskiej uczelni. Choć rogatywka UW stała się symbolem całej braci studenckiej, to jednak każda uczelnia miała własną czapkę, z odmiennymi barwami i krojem. Politechnika Warszawska miała wielokątną, brązowo-wiśniową. W przypadku SGH i SGGW były to maciejówki, nawiązujące do ubioru studentów tych kierunków sprzed 1914 r. i kojarzące się z tradycją Legionów Polskich. Przed studentami charakterystyczne czapki nosili uczniowie gimnazjów. Genezy czapek studenckich upatruje się także w deklach noszonych przez korporacje akademickie. Te ostatnie sięgają swymi korzeniami do organizacji niemieckich studentów z początku XIX wieku.

Od początku działalności uniwersytetów w XII w. w Europie, pobierający nauki dzielili się na nacje zgodnie z krajem pochodzenia. Wraz ze wzrostem liczby żaków, od XVI w. w ich miejsce powstawały ziomkostwa (Landmanschaften), według mniejszych jednostek terytorialnych. Ich członkowie nosili odznaki w barwach prowincji, z których pochodzili, jak również bandoliery, czyli pasy podtrzymujące zawieszoną u boku szablę. Stąd wziął się późniejszy zwyczaj noszenia szarf w barwach korporacji. Landmanschaftem kierował konwent seniorów wyznaczający normy (comment), do jakich mieli się stosować członkowie w kontaktach między sobą. Dla rozwiązania sporów honorowych i zapobieganiu eskalacji pojedynków powołano sądy honorowe. (…)

Powstające poza ziemiami polskimi stowarzyszenia polskich studentów przypominały ziomkostwa, jako że skupiały ludzi ze względu na pochodzenie. Od ziomkostw odróżniało je jednak to, że łączyły studentów z obszaru całej przedrozbiorowej Rzeczypospolitej, a nie tylko jednego regionu. (…)  Rozwój polskich korporacji akademickich w kraju nastąpił dopiero po 1921 r., po walkach o niepodległość i granice nowej Polski. Działające na zagranicznych uniwersytetach korporacje zaczęły przenosić się do Polski, a jednocześnie powstawały nowe. (…)

Przygotowanie do menzury – rytualnego pojedynku korporacyjnego. Barwiarz Korporacji Akademickiej Sarmatia w stroju menzurowym z ochraniaczami i rapierem w barwach Korporacji, obok Olderman K! Sarmatia w czerwonym deklu petersburskim – rok 2004 | Fot. Czestomir, CC A-S 4.0, Wikipedia

Między korporacjami akademickimi a resztą świata akademickiego następowała wymiana zwyczajów. Część określeń, które dzisiaj usłyszymy tylko wśród korporantów, była pierwotnie znana całemu środowisku studenckiemu. Na uczelniach artystycznych pierwszorocznych określa się mianem fuksa. Jest to również nazwa członka-kandydata w większości korporacji akademickich, który stara się o pełne członkostwo. Organizowane przez zaczynających studia całonocne przyjęcia nazywano fuksówkami. Przed fuksówką przyszłych studentów czekał komers. Przed wojną nazywano tak pomaturalną zabawę absolwentów szkół średnich. (…)

Jeszcze na początku XX wieku komersami nazywano spotkania studentów, w czasie których dyskutowano, również na tematy polityczne. W Krakowie w 1901 r. komersy stały się areną starć między młodzieżą narodową a młodymi socjalistami. Przedmiotem gorących debat był stosunek do rosyjskiego ruchu rewolucyjnego.

W korporacjach akademickich zaś komersy pozostały ważnymi spotkaniami organizacyjno-integracyjnymi. Organizowane są zarówno przez poszczególne korporacje, jak i jako spotkania ogólnokrajowe. Są miejscem wielu ważnych i integrujących środowisko zwyczajów. Jednym z nich jest tradycja sztychowania. W czasie komersu zebrani korporanci dobierają się w pary, przebijając nawzajem swoje dekle szpadami. Powstałą dziurę w czapce ozdabia się małą perłą, a przy większej ilości sztychowań można w ten sposób stworzyć na deklu rozmaite wzory. Biorący udział w sztychowaniu korporanci stają się po nim sztychbruderami, który to tytuł wyraża łączącą ich przyjaźń. To na komersach wybierane są nowe władze organizacji oraz zaprzysięgani nowi pełnoprawni członkowie, czyli komiltoni.

Dekiel polskiej korporacji studenckiej Sarmatia, 1930 | Fot. Czestomir, CC A-S 4.0, Wikipedia

Zewnętrznymi symbolami przynależności do korporacji są dekiel i banda. Dekiel od zwykłej czapki studenckiej odróżnia monogram korporacji (cyrkiel) na otoku, składający się z pierwszych liter nazwy i słów Vivat, Crescat, Floreat (niech żyje, wzrasta i rozkwita) oraz wykrzyknika, jeśli uznaje ona pojedynki. Fuksowie noszą dekiel jedno- lub dwubarwny. Wszystkie trzy kolory korporacji przysługują pełnym członkom, tj. barwiarzom. Dzielą się oni na członków aktywnych (komiltonów), mających prawo głosu na konwencie, oraz tych, którzy zdążyli już skończyć studia (filistrów). Zadaniem filistrów jest zapewnienie moralnego i finansowego wsparcia korporacji. Dekiel ze względu na wartość symboliczną traktowany był jak świętość – raz danego nie wolno było stracić bez ważnych przyczyn, nie ryzykując wyrzucenia z korporacji. Nie można było go więc np. zostawić w szatni. Tracąc prawa członka, trzeba było go zwrócić. Konrad Millak, współzałożyciel w 1908 r. Venedyi, pisze, że „podczas święta nowego maja obchodzonego uroczyście w Dorpacie, między innymi paleniem ognisk i skakaniem przez nie”, jednemu z korporantów „wpadła do ognia czapka. Po podniesieniu się sięgnął już i tak poparzoną ręką w płomień po czapkę i wyjął ją na pół spaloną. Resztki tej nadpalonej czapki zostały uzupełnione przez czapnika i nadal były jego uroczystą czapką przy komersach”. Niektórzy filistrzy nie rozstawali się ze swoim deklem nawet po śmierci – prosili o pochowanie ich razem z nim.

Cały artykuł Aleksandra Popielarza pt. „Z deklem na głowie, czyli o tradycjach korporacji akademickich” znajduje się na s. 15 wrześniowego „Kuriera WNET” nr 63/2019, gumroad.com.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Aleksandra Popielarza pt. „Z deklem na głowie, czyli o tradycjach korporacji akademickich” na s. 15 wrześniowego „Kuriera WNET”, nr 63/2019, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego