Bo góry mogą się poruszyć i pagórki się zachwiać, ale miłość moja nie odstąpi od ciebie i nie zachwieje się moje przymierze pokoju, mówi Pan, który ma litość nad tobą (Iz 54,10)
W Uroczystość Świętej Rodziny 27 grudnia br. odszedł do Pana śp. Tadeusz Jurkowski.
Patriota, człowiek prawy, pracowity, wierny, dzielny, o bardzo szerokich zainteresowaniach i wszechstronnej wiedzy.
Od roku 1955 do 2005 mąż śp. Heleny (1031-2005). Ojciec czworga dzieci, dziadek 15 wnuków, pradziadek 21 prawnuków. Inżynier mechanik, projektant wielu budów i instalacji przemysłowych w Polsce i za granicą.
W dniu 90 urodzin | Fot. archiwum prywatne
Członek Armii Krajowej i Zrzeszenia Wolność i Niezawisłość. Wiceprezes Ogólnopolskiego Środowiska Żołnierzy AK korpusu „Jodła”, kapitan Wojska Polskiego. Odznaczony Krzyżem AK, Krzyżem Zrzeszenia WiN, Krzyżem Partyzanckim, Złotym Krzyżem Zasługi, Krzyżem Okręgu Radomsko-Kieleckiego AK, Medalem Pro Memoria, Medalem Pro Patria, Odznaką Akcji „Burza”, Odznaką Weterana Walk o Niepodległość i in. Po wojnie aż do lat siedemdziesiątych nękany przez służby bezpieczeństwa PRL.
Msza św. pogrzebowa śp. Tadeusza Jurkowskiego odbędzie się 4 stycznia (poniedziałek) o godz. 10.30 w kościele pw. św. Andrzeja Boboli w Warszawie, przy ul. Rakowieckiej 61. O godzinie 12.00 nastąpią obrzędy pogrzebowe na Cmentarzu Wolskim, kwatera 111, rz. 2, miejsce nr 9.
Niech aniołowie zaniosą go do raju i z Chrystusem Zmartwychwstałym ma radość wieczną!
Modlimy się i prosimy o pamięć i modlitwę za Zmarłego Tadeusza i za wszystkich, dla których Bóg, Honor i Ojczyzna były i są ważne.
Upadek Okcydentu, cywilizacja rosyjska, nowomowa i absurdy rewolucji kulturowej oraz kryzys demograficzny i tożsamościowy Zachodu. Prof. Wojciech Roszkowski o swojej książce „Bunt barbarzyńców” .
Nie ulegajmy temu szaleństwu.
Prof. Wojciech Roszkowski komentuje decyzję o nieprzyznaniu nagrody Grand Press. Nominowano do niej wywiad redaktor Beaty Lubeckiej z Radia Zet z Michałem „Margot” Szutowiczem. Nominacja została skrytykowana przez lewicę, która miała pretensje do dziennikarki o to m.in., że zwracała się do swego gościa w formie męskiej, choć ten twierdzi, że jest tzw. osobą niebinarną.
Mamy tutaj festiwal jakichś skomplikowanych wydarzeń, w których sprzeczności tej rewolucji obyczajowej, umysłowej po prostu aż biją w oczy. […] Zwracanie się do kogoś, kto jest formalnie mężczyzną pod przymusem jakimś obyczajowym, żeby zwracać się do tej osoby w rodzaju żeńskim i jeszcze prześladować kogoś, kto nie ulega tej presji to jest jakieś szaleństwo w ogóle.
Nauczyciel akademicki przyznaje, że jest pewien ułamek społeczeństwa, który ma problemy z tożsamością płciową. Nie oznacza to jednak, że człowiek ma kilkadziesiąt, czy dwieście tożsamości seksualnych. Autor „Bunt barbarzyńców” stwierdza, że obecnie nie stawia się już pytań o sens życia i źródło naszej wiedzy. Świadczy to jego zdaniem o kryzysie cywilizacji zachodniej.
Jeżeli twierdzę, że cywilizacja zachodu jest w stanie upadku to trzeba doprecyzować co ja mam na myśli mówią o cywilizacji zachodnie, co to znaczy upadek.
W swej najnowszej publikacji prof. Roszkowski dookreśla kwestie poruszone w książce „Roztrzaskane Lustro. Upadek cywilizacji zachodniej”. Stwierdza, że przy wojnie kultur drugą stroną jest islam. Tymczasem w imię poprawności politycznej odrzuca się kulturę.
Ta strona, która podnosi straszną wrzawy przeciwko faszyzmowi, totalitaryzmowi i upadkowi demokracji itd. myślę, że jest rodzajem barbarzyństwa.
Środowiska te nie oferują nic w zamian. Nasz gość polemizuje z tezą jakoby Rosja mogłaby być ratunkiem dla zachodniej cywilizacji. Wskazuje na rolę władzy świeckiej w rosyjskim prawosławiu. Ocenia, że w czasach rządów komunistów
Ideologia marksistowska była w jakiejś mierze taką zastępczą religią prawosławną.
Cywilizacja zachodnia oparta jest zaś na rozróżnieniu władzy świeckiej i duchownej, które nieraz ścierały się ze sobą w rywalizacji. Tymczasem u naszych północnych sąsiadów władza świecka jest nadrzędna wobec duchownej, gdzie ta ostatnia jest narzędziem tej pierwszej. Rozmówca Łukasza Jankowskiego podejmuje temat demografii, której potwierdza jego zdaniem tezę o upadku Okcydentu:
Demografia jest dla mnie jednym z takich podstawowych argumentów, dlatego że procent ludności państw zachodnich w stosunku do ludności świata stale spada. Tak samo procent PKB tych krajów w stosunku do PKB światowego spada.
Dochodzi do tego kryzys tożsamości ludzi Zachodu. Część amerykańskiej elity chciałaby upadku własnego kraju. W Polsce zaś niektórzy uważają, że wartości takie jak rodzina, dzietność i chrześcijaństwo hamowały rozwój naszego kraju i należy je odrzucić, by dogonić Zachód. Uproszczeniem jest, jak przyznaje, twierdzenie, że „wnuki UB walczy z wnukami AK”, jednak jest w nim trochę prawdy.
Czy jesteśmy dostatecznie krytyczni w ocenie tego co nam się wydaje, że wiemy? Czym jest wiedza a czym jest wiara?
Historyk wskazuje na powierzchowność dzisiejszej wymiany informacji. Ludzie komunikują się przez emocje pozwalając się manipulować nowomowie. Słowa takie jak demokracja, dyskryminacja, tolerancja nie podlegają rozumowej analizie. Tą pierwszą nazywa się narzucanie rozwiązań sprzecznych z traktatami Polsce i Węgrom.
Jerzy Mużyło o kresowianach, którzy między 1944 a 1946 r. byli przesiedlani na tzw. Ziemie Odzyskane, niepewności co do losów miasta zaraz po wojnie oraz o wzajemnych zrozumieniu dzieci przesiedlonych
Jerzy Mużyło wskazuje, że do ziemi szczecińskiej przesiedlonych zostało ponad 150 tys. ludzi z ziem polskich wcielonych do ZSRR.
Wielu z nich przyjechało z traumą, tego co widzieli […] ukraiński nacjonalizm dotknął ich rodzin.
Po wojnie powstał swoisty miks ludzi pochodzących z różnych stron i etnosów. Wielu przedstawicieli diaspory żydowskiej wyjechało ze Szczecina. Wiceprezes Stowarzyszenia Kresy Wschodnie Dziedzictwo i Pamięć opowiada historie związane z przesiedleniami. Informuje, że sam ma korzenie kresowe, gdyż jego rodzice pochodzili z Wołynia. Jego ojciec służył w AK, przez co miał problemy po wojnie. Jerzy Mużyło opowiada, że jego babcia i stryj zostali zamordowani przez Ukraińców, którzy wcześniej chodzili z jego ojcem do tej samej szkoły.
Prezydent Zaremba dwukrotnie wyjeżdżał ze Szczecina.
Mużyło przypomina dzieje Szczecina, którego przyszłość była zaraz po wojnie niepewna. W mieście działały równocześnie administracje polska i niemiecka, a Polaków było jedynie 2000 przy kilkudziesięciu tysiącach Niemców. Nie wiadomo było czy miasto zostanie wcielone do Polski, co ostatecznie nastąpiło 5 lipca 1945 r.
Rozmówca Magdaleny Uchaniuk-Gadowskiej na dobre relacje między Polakami a Niemcami. Ci ostatni przyjeżdżają do miasta odwiedzać miejsca, gdzie mieszkali ich przodkowie. Będąc potomkami przesiedleńców Polacy i Niemcy rozumieją się nawzajem.
Byłoby się świetnie gdybyśmy mieli takie stosunki ze ścianą wschodnią.
Jarosław Szarek o początkach Solidarności, znaczeniu lipca 1980 r. i tym, jak Instytut Pamięci Narodowej chce je przypominać.
Jarosław Szarek opowiada o działaniach Instytutu Pamięci Narodowej w związku z 40. rocznicą powstania „Solidarności”. 1 lipca zostaną otwarte wystawy w 17 miejscowościach w całej Polsce, od Mielca po Koszalin. Drugie tyle wystaw zostanie otwartych za trzy tygodnie. Kolejne 17 miast doczeka się swych wystaw w połowie sierpnia. Więcej informacji na temat tych wydarzeń znajdziecie na stronie IPN (TUTAJ).
Prezes Instytutu Pamięci Narodowej pokrótce opowiada, jaka byłą geneza powstania „Solidarności”. Przypomina, że to 1 lipca 1980 r. zaczęły się pierwsze strajki przeciwko podwyżkom cen żywności. Zwraca uwagę na film „Robotnicy ’80”. Pada tam pytanie jednego z robotników- weterana AK na temat znaczenia porozumienia z Sierpnia. Odpowiedział on wówczas, że „taki polski dzień się zaczął. Będziemy mieć trochę wolności”. Nasz gość wskazuje, że
Ten polski dzień się zaczął 1 lipca 1980 r. i to chcemy opowiadać, żeby ta pamięć o sierpniu 1980 roku nie była tylko pamięcią obecną w tych największych miastach centrach w Szczecinie, Gdańsku, Wrocławiu, Jastrzębiu, Dąbrowie Górniczej ale w tych dziesiątkach miasteczkach których rodziła się „Solidarność”.
Zauważa, że lipcowe strajki miały charakter spontaniczny. Pod ich wpływem władze musiały się wycofać z podwyżki. Niski urzędnik ministerialny ogłosił w prasie małym drukiem przeprowadzenie regulacji cen. Szarek tłumaczy, że ludzie mieli dość rzeczywistości w której Polska była oficjalnie 10. potęgą gospodarczą świata, a jednocześnie w sklepach brakowało towarów.
Tadeusz Płużański o tym, co jest w odtajnionych przez Rosję materiałach i jak się do nich odnosi, obchodach 75. rocznicy zakończenia wojny i osądzeniu zbrodni komunistycznych.
Tadeusz Płużański krytykuje władze rosyjskiej za kłamstwa wypowiadane naszego państwa w czasie drugiej wojny światowej. Szczególnie podłe słowa Władimir Putin wypowiedział wobec Armii Krajowej. Wedle odtajnionych przez Ministerstwo Obrony Rosji AK miałoby w mordować Żydów i Ukraińców po przegranym powstaniu warszawskim:
Trudno to brać na poważnie […] To stek bzdur […] Strona polska będzie tam zawsze przedstawiana w złym świetle […] To ich punkt widzenia, ich wizja historii, która politycznie nastawiona jest przeciwko Polsce.
Nasz gość wskazuje, że relacja sowieckiego oficera towarzyszącego biorącej udział w powstaniu warszawskim Armii Ludowej nie jest rzeczą nową czy nieznaną. Wojskowy „pisał to, co musiał napisać”, gdyż „Armia Krajowa nie mogła występować jako siła pozytywna”. Płużański przypomina tekst Adama Michnika i Michała Cichego, „Czarne karty powstania” z 1994 r. w którym zawarte były podobne oskarżenia wobec powstańców. Jak mówi, to co Rosja ujawniła to „propagandowe chwyty, stek bzdur, ścinki z prasy sowieckiej, wewnętrzne okólniki”. Są to zatem, jak podkreśla, „wyprodukowane przez nich materiały”, a nie np. dokumenty polskie czy niemieckie, w których posiadaniu też zapewne są.
Putin szykuje się na maj i na sierpień.
Historyk zauważa, że zbliża się 75. rocznica zakończenia II wojny światowej, a prezydent Rosji „będzie chciał to propagandowo wykorzystać”. Przypomina, że nie dla wszystkich wojna skończyła się w maju, czy sierpniu 1945 r. Żołnierze wyklęci walczyli bowiem dalej. Huczne obchody rocznicowe służą zaś Rosji na „przykrywanie rzeczy wewnętrznych”.
Płużański mówi także w 31. rocznicy zabójstwa ks. Stefana Niedzielaka, kapelana Armii Krajowej i WiN-u. Materiały zabezpieczone podczas sekcji zwłok i ślady zabezpieczone na miejscu zbrodni zniknęły w niejasnych okolicznościach i do dziś nie wiadomo, kto dokonał zabójstwa. Nasz gość mówi o społecznej inicjatywie osądzenia zbrodni komunistycznych.
Dr Piotr Łysakowski o powstaniu warszawskim, jego dziedzictwie i o rewizjonizmie historycznym.
Dr Piotr Łysakowski mówi o tym, co dla niego jako warszawiaka od 6. pokoleń oznacza powstanie warszawskie. Na 1 sierpnia czeka on cały rok. Jak mówi, jest to data, którą obchodzimy, ale nie świętujemy, gdyż pamiętamy, jak wielką hekatombą powstanie było. Historyk odnosi się do sceptycznej narracji wielu współczesnych historyków wobec wybuchu powstania warszawskiego.
Uważam, że jeśli coś się w historii zdarzyło, to musiało się zdarzyć.
Zdaniem gościa „Poranka WNET” toczona dyskusja przez owych badaczy, z której snuje się alternatywne scenariusze wydarzeń sprzed 75 lat, zdąża do ślepej uliczki. Jak mówi, nie wiadomo czy jeśli AK nie przeprowadziłaby powstania, to czy nie zrobiliby tego komuniści. Na dodatek Warszawa zgodnie z planem Pabsta miała stać się 40-tys. miastem niemieckim.
Ponadto krytykuje postępowych „demokratów”, według których słowo „patriotyzm” w obecnych czasach oznacza „sprzątanie kupy po psie”.
Kpt. Juliusz Kulesza, pseud. „Julek”, powstaniec warszawski o zdobyciu PWPW, ucieczce z Dulagu w Pruszkowie, reakcji na upadek powstania oraz o swoich książkach.
Pomocy poszukiwaliśmy zewsząd. Garłuch miał opanować lotnisko, żeby przygotować miejsce dla brygady spadochronowej. Zdawaliśmy sobie sprawę, kim Sowieci są i czego można od nich oczekiwać.
Kapitan Kulesza opowiada o beznadziejności oczekiwania powstańców na pomoc z zewnątrz. Pogarszająca się sytuacja militarna wywoływała odruch „niech nam ktoś pomoże”.
Istnieje cała grupka historyków, ja się z pewnymi autorami zetknąłem, odnoszę wrażenie, że są ludzie, którym zależy by to powstanie i Armię Krajową deprecjonować. Nie jestem od tego, by wyrokować, komu na tym zależy i kto za to płaci.
W opozycji do tych historyków, którzy w jego opinii deprecjonują powstanie, kpt. Kulesza podkreśla powszechny entuzjazm i ofiarność społeczeństwa wobec powstania. Wspomina historię jednego z żołnierzy powstania, noszącego pseudonim „Dentysta”. Jak się okazało, został on mężczyźnie nadany, gdyż ten przed wojną rabował groby, wyrywając zmarłym złote zęby. Nawet margines społeczny, od którego można by oczekiwać troski jedynie o własne życie, był więc gotów do najwyższych poświęceń.
Niemcy przez długi czas skutecznie stawiali opór powstańcom, którzy próbowali zdobyć budynek od zewnątrz.
Weteran zgrupowania „Róg” wspomina zdobycie kompleksu Polskiej Wytwórni Papierów Wartościowych, który później wraz z innymi powstańcami bronił do 28 sierpnia. Jak mówi, Niemcy 1 sierpnia, jeszcze przed wybuchem powstania zwiększyli załogę Schutzpolizei pilnującą budynku — przybyło kilkudziesięciu nowych wartowników, w tym niektórzy z bronią maszynową. Wskazuje to na to, że spodziewali się oni powstania, choć, jak mówi, nie docenili jego skali. Powstańcy próbowali zdobyć budynek już pierwszego dnia powstania, z zewnątrz, ale nie mogli przełamać niemieckiego oporu. Dopiero następnego dnia, kiedy Niemcy zostali zaskoczeni atakiem od wewnątrz- ze strony polskich pracowników kompleksu, udało się sforsować bramę i zdobyć gmach. W roli konia trojańskiego wywołującego popłoch wśród niemieckich obrońców wystąpił oddział PWB/17/S. „Podziemna Wytwórnia Banknotów” zajmowała się wcześniej drukiem banknotów na lewo i fałszowaniem dokumentów niemieckich na rzecz Polskiego Państwa Podziemnego. Przed powstaniem grupa została zmilitaryzowana.
Niemcy mieli lukę w regulaminie, odnotowywali liczbę osób wyjeżdżających dorożkami.
Kapitan Kulesza opisuje swoje losy po powstaniu. Dzięki pomocy wujka, który pracował w stajni w obozie w Pruszkowie, udało mu się uciec z Dulagu 121. Z obozu powstańcy uciekali przez izby chorych, dzięki pomocy polskiego personelu medycznego lub właśnie poprzez stajnie. Opuszczali oni obóz udając członków Rady Głównej Opiekuńczej, działającej w obozie z ramienia MCK.
Sport podziemny był kolejnym przykładem prężnego działania Polskiego Państwa Podziemnego.
Zorganizowane uprawianie sportu było w czasie okupacji niemieckiej zakazane. Stadion Polonii został przejęty przez SS, a Wojska Polskiego (ob. Legii) przez Wehrmacht. Mimo to udawało się zorganizować nie tylko rozgrywki takie jak ping-pong czy boks, które można rozegrać w czterech ścianach, ale również mecze piłkarskie, potrzebujące otwartej przestrzeni. Pokazuje to zdaniem kombatanta, siłę polskiej konspiracji.
Popołudnia WNET można słuchać od poniedziałku do piątku w godzinach 16:00 – 18:00 na: www.wnet.fm, 87.8 FM w Warszawie i 95.2 FM w Krakowie. Zaprasza Tomasz Wybranowski.
Goście Popołudnia WNET:
Ewa Herman — lekarz, przychodnia dla kombatantów
Anatoliusz Bukowski, pseud. „Bocian” — strzelec w 7. pułk piechoty AK „Garłuch”
Urszula Malkiewicz — sekretarz Środowiska Żołnierzy 7 p.p. AK „Garłuch”
Beata Błaszczyk — polonistka i anglistka, wolontariuszka Szkół dla Pokoju
Prowadzący: Tomasz Wybranowski
Wydawca: Aleksander Popielarz
Realizator: Piotr Szydłowski
Część pierwsza:
dr Ewa Herman/ Foto. Centrum Medyczne CortenMedic
Ewa Herman mówi o przychodni dla kombatantów. W 2005 r. prezydent Warszawy Lech Kaczyński założył przychodnię, która miała służyć kombatantom, sybirakom i prześladowanym przez UB. W 2009 r. dowiedzieliśmy się, że były zakusy, żeby przychodnię zamknąć. Prezydent Gronkiewicz-Waltz musiała ustąpić wobec protestu. Podpisano umowę, która gwarantowała funkcjonowanie placówki do 2019 r. Obecnie jak mówi lekarka, „doszły do nas słuchy, że przychodnia ma być sprywatyzowana”. Kombatanci piszą listy do prezydenta Trzaskowskiego z prośbami o określenie statusu przychodni. Na razie brak jednak decyzji. Weterani otrzymują wymijające odpowiedzi, że obecnie mogą bez kolejki leczyć się w każdej placówce. Jak jednak podkreśla Herman, w przychodni dla kombatantów pracują specjaliści jak diabetolog, reumatolog, urolog itd., których specjalności są bardzo potrzebne kombatantom.
Fot. Konrad Tomaszewski / Radio Wnet
Anatoliusz „Bocian” Bukowski stawia mocne pytania: „chcą nam zabrać tę przychodnię, a co w zamian, bo my jeszcze istniejemy”. Podkreśla, że kombatanci żyją niepewnością. Jak stwierdza, „chyba należy nam się od państwa, jakieś względy z tytułu naszych poświęceń, żebyśmy mieli w starczym wieku dobrą opiekę lekarską”. Dodaje, że „Mamy ustawę, która pozwala nam w aptece załatwiać sprawę bez kolejki. Dano nam ustawę, ale jest to dalekie od realizacji. […] My mamy dalej walczyć o swoje prawa? My się do tego już nie nadajemy”. Dodaje, że potrzeba zdecydowanych działań w tej sprawie.
Kamień upamiętniający poległych żołnierzy 7. Pułku Piechoty Legionów AK „Garłuch”, Cmentarz Wojskowy na Powązkach w Warszawie/ Foto. Monikoska/ Creative Commons
Urszula Malkiewicz mówi o listach pisanych do prezydenta Trzaskowskiego przez kombatantów, w tym „wspaniały list prof. Jerzego Majkowskiego”. Listy pisano od kwietnia, prosząc o przedłużenie działalności przychodni. 6 maja pisało zgrupowanie „Róg” z prośbą o przedłużenie przychodni na rok 2020. Pisali również członkowie Zw. Sybiraków Koła Żoliborz Bielany. Sekretarz Środowiska Żołnierzy 7 p.p. AK „Garłuch” czyta oficjalny list wystosowany w sprawie remontu przychodni, który informuje, że odbędzie się on w dwóch etapach i wskazuje inne placówki, które na ten czas mają częściowo wyręczyć placówkę. Jednak nie wszystkie placówki, tak dobrze traktują kombatantów. Malkiewicz wspomina jaki problem miała, żeby zostawić swoją 93- letnią matkę na SOR-ze, kiedy ta miała obrzęk mózgu. Stwierdza, że niektórzy lekarze prezentują myślenie: „Starsza pani, 93 lata, po co się pochylać”. Jak mówi, „dobrze by było, by władze Warszawy nie strzelały sobie w kolano i biodro jednocześnie”. Podkreśla, że ludzie kochają powstańców. Sama uważa się za pośredniczkę dziedzictwa powstańczego, o które chce przekazać dalej swoim wnukom. „Ja uważam osobiście, że jeśli moich czternaścioro wnuków nie będzie znało historii swoich dziadków, to będzie pokoleniem bez przyszłości” – dodaje.
Część druga:
W części drugiej Tomasz Wybranowski dokonuje przeglądu informacji z Polski i ze świata. M.in. o problemach irlandzkich obywateli Wielkiej Brytanii związanej z wyjściem ich kraju z Unii Europejskiej.
Część trzecia:
Zawalony dom w Jemenie / Fot. Mr. Ibrahem / Creative Commons 4.0
Beata Błaszczyk mówi o swoim tekście, który znalazł się w najnowszym, 61. numerze „Kuriera WNET”. Odpowiada na pytanie, czy bała się w czasie swojego pobytu w Jemenie. Stwierdza, że „nie ma miejsc absolutnie bezpiecznych”. Jak mówi, w Jemenie „trzeba było dostać zezwolenie od policji i respektować pewne zalecenia”. Stwierdza, że codziennie w tym kraju ginie średnio 75 ludzi. O Jemeńczykach mówi, że to „ludzie otwarci i jednocześnie ogromnie świadomi swojej historii”. Wspomina mieszkańców Sany, którzy są dumni, że mieszkają w mieście najdłużej zamieszkanym przez człowieka. Co prawda ludzie z Damaszku mogliby się z tym nie zgodzić, ale „w Sanie wiedzieli lepiej, że to synowie Noego stawiali własnymi rękami te wieże”. „Szkoły dla pokoju”, których wolontariuszką jest rozmówczyni Tomasza Wybranowskiego, zaczynały swą działalność w Afganistanie. Zainteresowali się Jemenem, gdyż jak mówi Błaszczyk, „czuć było, że za chwilę coś wybuchnie”. Wolontariuszka zachęca do wsparcia fundacji, czego można dokonać na stronie szkolydlapokoju.pl.
Konspiracja, roboty przymusowe, ukrywanie Żydów, złożone relacje z Niemcami i Sowietami — o tym opowiada kapitan Edmund Brożek, Prezes Związku Żołnierzy Armii Krajowej.
Kapitan Edmund Brożek, Prezes Związku Żołnierzy Armii Krajowej opowiada o swojej historii w szeregach Armii Krajowej od samego początku wojny. Opowiada także o okresie konspiracji i o swych bogatych doświadczeniach.
W 1939 roku była mobilizacja. Pamiętam wielki lament, bo mężczyźni dostawali powołana do wojska i od tego zaczęło. W nas w naszym domu, bo mieszkaliśmy przy lesie, była konspira. Takie spotkania konspiracyjne odbywały się, gdyż z początku nie wiedziałem o wszystkim. Jak aresztowali pierwszego, który był w konspiracji, o czym od początku nie widziałem, Józefa Klada ps. Michał, to dopiero dowiedziałem się o istnieniu konspiracji.
Gość „Poranka WNET” wspomina swoje dzieciństwo. Jego ojciec był peowiakiem i zajmował się handlem, a matka przędła. Posiadali 3 morgi ziemi w Dominiczynie. W chwili wybuchu wojny nie miał jeszcze 18 lat. Po 1941 r. jego brata Niemcy wywieźli na roboty.
„Był taki Niemiec w Adampolu – Selinger […] Ten Selinger na pewno współpracował z ZWZ-AK. (może z Klaudą w sanatorium się dogadali), bo jego nie wolno było zaczepiać. Jeździł po lesie linijeczką. […] Po miesiącu mnie uwolniono. Niemcy się za mną wstawili, bo miałem kartę przymusowego robotnika.”
Podobnie jak brat Edmund Brożek został pracownikiem przymusowym. Pracował przy sianiu nawozów – azotniaka niebieskiego, który był szkodliwy, tak, że po każdym siewie musiał się wykąpać. Opowiada także, że administrator dworu, w którym pracował, przynosił jedzenie partyzantom sowieckim, by zostawili dwór w spokoju.
Była jedna rodzina u nas w Dominczynie. Nazywali się Nuhyn. Dwie Żydóweczki i jeden syn. Kiedy zaczął się pogrom, wyemigrowali, nie wiem gdzie. Jak chodziłem w Chylininie na roboty przymusowe, to była rodzina żydowska i ten Żydek, młody, przystojny był tłumaczem u Niemców, a dwie Żydóweczki razem z nami pracowały. I ten Żydek już czuł, że będzie pogrom.
Rozmówca Krzysztofa Skowrońskiego odpowiada na pytanie o wspomnienia związane z zagładą Żydów. Jak mówi, młody żydowski mężczyzna wybudował w lesie bunkier, w którym schronił się razem ze swoją rodziną. Jednak człowiek ten został pewnego dnia dostrzeżony przez Niemca, który ścigał go, aż ten nieopatrznie doprowadził go do bunkra. Tam Niemiec zabił całą rodzinę.
Moja siostra przechowywała Żydóweczkę. Po aresztowaniach, w 42, moja siostra Stanisława (Wojtaluk z domu) uciekła do Poznania, a przedtem Lucjan Kędzierski z Łowiszowa blisko Dominczyna wcielił się do policji granatowej u Niemców i tam se upodobał jakąś Żydóweczkę. I tam, gdy moja siostra uciekła do Poznania, to już tam zabezpieczył jej mieszkanie i tam tę Żydówkę do tej siostry aż do wyzwolenia.
Kapitan Brożek wspomina także inną historię związaną z Holocaustem. Jak mówi, po wyzwoleniu Poznania, Sowieci, widząc elegancko ubranego Lucjana, stwierdzili, że to „pamieszczyk” i chcieli go zastrzelić. Wtedy ocaliła go kobieta, dotychczas przez niego ukrywana, która przekonała żołnierzy, by ich zostawili. Jak mówi, żyje ona do dzisiaj, mając ok. 90 lat.
Na koniec kapitan przytacza wiersz ku czci walczących o niepodległość Polski w czasie wojny i zaraz po niej.
Stefania Szantyr-Powolna: zapamiętałam smród wjeżdżającej armii. Coś niesamowitego. Żołnierze w kapciach, karabiny przewiązane sznurkami, na schodach ludzie krzyczący i wiwatujący po rosyjsku.
Antoni Opaliński
Stefania Szantyr-Powolna
Zawsze był we mnie szalony optymizm
Z dr Stefanią Szantyr-Powolną, honorową prezes Stowarzyszenia Łagierników Żołnierzy AK, rozmawia Antoni Opaliński.
Gdzie Pani się urodziła?
Urodziłam się w moim najukochańszym mieście, Wilnie, i dotąd uważam, że to jest najcudowniejsze miasto na świecie.
Dlaczego najcudowniejsze?
Może dlatego, że jest związane z moim dzieciństwem sielskim-anielskim… I nie tylko – potem od 1939 roku już z konspiracją. Bo ja zostałam zaangażowana i zaprzysiężona już w jesieni 1939 roku. Więc to był cały okres konspiracji, mego dorastania w duchu działania w podziemiu. Potem aresztowanie w roku 1944 i pożegnanie mego miasta już z okien odjeżdżającego pociągu.
Wróciła Pani jeszcze kiedykolwiek do Wilna?
Czy wróciłam? Nie bardzo, byłam 11 lat na Syberii. Potem wróciłam do Polski, skończyłam studia. Później miałam okazję pojechać do Wilna – właściwie już w bliższych latach. Miasto powitałam z dużym wzruszeniem i ze łzą w oku.
Co Pani pamięta z wileńskiego dzieciństwa? Jakie to było miasto?
Tak jak powiedziałam, moje dzieciństwo było sielskie-anielskie. Wychowana byłam w rodzinie, która mnie darzyła wielką miłością – byłam jedynaczką. Właściwie nie pamiętam – może byłam za mała – żadnych przykrych momentów, które by zalegały mi w pamięci. Dla mnie to zawsze była cudowna rodzina, cudowne czasy, szkoła…
A jakie jest Pani pierwsze wspomnienie z czasów wojennych?
Z czasów wojennych pamiętam, po 17 września, wejście Armii Sowieckiej do Wilna. Rozpacz ludzi na ulicach. Pamiętam, jak moja mamusia bardzo szlochała, bo miała w pamięci poprzednią wojnę. To dziwne, ale muszę powiedzieć: zapamiętałam smród wjeżdżającej armii. Coś niesamowitego. Żołnierze w kapciach, karabiny przewiązane sznurkami, na schodach ludzie krzyczący i wiwatujący po rosyjsku. Koszmar.
Toteż przerażenie nasze – młodzieży i dzieci – było ogromne. Nie wiedzieliśmy, co robić: Polski nie ma, jak mamy się zachować? Spotkał mnie starszy kolega z harcerstwa. Powiedział: my wiemy, co robić. I zaangażował mnie do konspiracyjnego harcerstwa. Bardzo szybko, już w jesieni zostałam zaprzysiężona. Otrzymałam pseudonim „Hanka” i tak już zostało do końca.
Fot. ze zbiorów prywatnych S. Szantyr-Powolnej
Czy mogę zapytać, ile Pani wtedy miała lat?
W 1939? Jestem z 1924 roku, więc miałam 15 lat. Byłam takim dzieciuchem, biegałam z warkoczykami. Ale po zaprzysiężeniu wydawało się, że nagle wydoroślałam. Inna odpowiedzialność. Inne wartości się pojawiły. Wydawało mi się, że jestem bardziej dorosła. Każde zadanie mi powierzane, każda funkcja – na początku to było tylko roznoszenie jakichś gazet wydawanych przez podziemie – wydawało mi się, że to jest coś tak bardzo wielkiego, że od tego zależy, żeby ta Polska wróciła. Oczywiście byłam taką małą śrubką w mechanizmie konspiracyjnym, ale zawsze miałam wrażenie, że od spełnienia mojego zadania zależy, żeby wróciła Polska.
Jak to się stało, że Pani się znalazła na zesłaniu?
Oczywiście w konspiracji było nas bardzo wielu. Ja miałam taką grupę dziewcząt. Skończyłam kursy łącznościowe, więc byłam łączniczką, miałam kontakty, tajne – bo znaliśmy się tylko po kilka osób. Jedna z mojej grupy została przez kogoś wskazana – nie wiem, w jakich okolicznościach. W każdym razie ona mnie „wsypała” i zostałam aresztowana.
Zostałam zabrana do gmachu NKGB, miałam bardzo trudne śledztwo, byłam bardzo bita, miałam złamany nos. Trzydzieści kilka godzin bez picia, bez jedzenia, bez snu, tylko cały czas badania, badania, badania… I tak, jak zostałam aresztowana, już oczywiście nie wróciłam do domu. Trzymali mnie w piwnicy. W tym budynku NKGB był schron na dole i w piwnicy były cele.
Cela, w której się znalazłam, to była cela po ubikacji; jeszcze na ścianach były widoczne ślady używania, a na posadzce wyrwane miejsce po sedesie. Nas siedziało w tej celi ponad dwadzieścia. Leżałyśmy tak na zakładkę, bo to było dwa i pół metra na dwa i pół metra albo mniej. Byłyśmy bardzo stłoczone, rozebrane.
Ja zresztą po tym pierwszym, trzydziestokilkugodzinnym śledztwie trafiłam na początku do innej celi, w której jakaś litościwa ręka podała mi kawałek chleba. Ten chleb dziwnie chrzęścił, ale nie wiedziałam, o co chodzi. Okazało się, że cela była tak zawszona, że te wszy wchodziły do chleba. Potem szybko przerzucono mnie do tej celi po ubikacji, w której siedziałam już cały czas do sądu.
Byłam sądzona – dostałam paragraf 58/2/11. Najwyższa kara więzienia z tego paragrafu to było wtedy dziesięć lat. Za „powstanie grupowe z bronią w ręku”. Wyrok przy tym paragrafie to była kara śmierci albo wyrzucenie z kraju. Bo oni uważali nas za obywateli sowieckich. Na sądzie dostałam te dziesięć lat wyroku. Za rok z tego samego paragrafu już dawali dwadzieścia pięć lat, ale wtedy już nie wchodziła w grę kara śmierci.
Po wyroku zostałam przerzucona do głównego więzienia w Wilnie, na Łukiszkach. Tam była sala, w której było nas chyba osiemdziesiąt osób. Tam też spotkałam swoje koleżanki z konspiracji.
W tej dużej celi był organizowany transport do Związku Radzieckiego. To były pierwsze dni maja 1945 roku; nie pamiętam, czy to był pierwszy, czy trzeci. Ale na pewno maj, bo jeszcze w kwietniu byłam na Łukiszkach. Do więzienia przylegał kościół świętego Jakuba. Pamiętam, jak w Wielkanoc przeżywałyśmy rezurekcyjne dzwony.
Transport obejmował ponad tysiąc osób, głównie mężczyzn, i tylko około dwadzieścia kobiet. Więzienie jest dość daleko od stacji kolejowej. Na początku szli mężczyźni, na końcu my – wygłodzone, wymęczone badaniami, bo śledztwa były intensywne, męczące i zawsze w nocy; a za nami niebezpieczne psy. I tak doszliśmy do dworca. Tam stały podstawione dla nas zwierzęce wagony. Najpierw musiałyśmy klęczeć przed wagonami, a potem na dane hasło nas do nich pakowano.
Nie wiem, w jaki sposób, ale rodziny dowiedziały się o tych transportach, bo wkrótce za torami zgromadził się tłum naszych rodziców, braci. Ja byłam jedynaczką, więc tylko rodzice. Nawet nie mogłyśmy ich rozpoznać. Starałyśmy się do tych bydlęcych okienek w wagonach podsadzać jedna drugą, żeby zobaczyć nasze rodziny, ale było za daleko.
Tak nadszedł dzień, kiedy transport ruszył. Jechaliśmy parę tygodni. Któregoś dnia pociąg się zatrzymał i usłyszałyśmy wiwaty, krzyki, strzały. Nie wiedziałyśmy, co się dzieje, zapytałyśmy konwojenta, powiedział, że skończyła się wojna.
Pojawił się błysk nadziei, że w związku z tym powinnyśmy wrócić do Wilna, do Ojczyzny. Przecież nas traktują jak jeńców wojennych. Myśmy nie zdradziły swojej Ojczyzny. Byłyśmy pod okupacją i chciałyśmy powrotu naszej Polski. Niestety pociąg mknął dalej i po kilku tygodniach dojechałyśmy do Uchty.
Najpierw zabrano nas do ogólnego obozu. Tam przyjeżdżali naczelnicy obozów i jak niewolników dobierali sobie siłę roboczą. Nas wziął pod swoją opiekę naczelnik z sowchozu, który się nazywał Sediu. W tym sowchozie byli zatrudnieni prawie sami kryminaliści, którzy mieli do stu lat wyroku, wiele morderstw i przestępstw na sumieniu.
Jak przyjechaliśmy, naczelnik powiedział na odprawie, żebyśmy nie używały żadnych naczyń, kubków, bo wszyscy są zarażeni chorobami wenerycznymi. Chociaż oni bardzo chętnie chcieli nam wypożyczać swoje kubeczki czy łyżki.
Śmierć była zawsze bardzo blisko. Może opowiem jeden z przypadków. Naczelnik uczył nas, jak się znaleźć w lesie. Myśmy przecież nie mieli pojęcia o żadnym liesopowale, czyli cięciu lasu. Uczył nas, że najpierw trzeba obrąbać drzewo z jednej strony, a potem piłować z drugiej. Latem to jeszcze było możliwe, ale nie kiedy spadł śnieg, a spadał wcześnie, śniegu było po pas. To była bardzo ciężka praca, bo trzeba było odkopać śnieg wokół drzewa prawie do ziemi, a dopiero potem ciąć drzewo. Bo inaczej dostawało się karcer, gdyby pień był za wysoko ucięty. Praca była niebezpieczna, pole do roboty ograniczone, bo trzeba było dużo śniegu usuwać. I nieraz zdarzały się przypadki, że takie drzewo padało na nas, miałyśmy uszkodzone kręgosłupy. A nieraz drzewo wykręcało się na pniu i miażdżyło nam stopy.
Raz zdarzyła się taka sprawa. Na moment przy cięciu drzewa wyprostowałyśmy się z koleżanką. Stałam, a obok mnie w odległości pół metra Rosjanka, młoda, bardzo piękna dziewczyna, bandytka niesamowita, mająca wiele lat wyroku, ponoć pochodziła z arystokracji. Więc stała obok mnie i obie „prostowałyśmy kości”. Nagle podbiegła druga Rosjanka z siekierą i rąbnęła ją w głowę. Początkowo nie zdawałam sobie sprawy, że to rzeczywiście miało miejsce. Ta głowa się rozleciała i upadła. To mogłam być również ja, bo tej drugiej Rosjance było wszystko jedno. To nie chodziło o żadne porachunki, tylko o to, żeby zabrano ją do „zwykłego” więzienia, gdzie miałaby chleb, kąt i nie musiałaby tak ciężko pracować.
Takie momenty pojawiały się bardzo często. Podobna historia zdarzyła się też w baraku, w którym mieszkałyśmy. Było nas tam ponad 150. Któregoś dnia pewna Cyganka razem z Ukrainką zaciągnęły jedną panią – w naszych oczach starszą, bo miała 30 lat – za umywalnik i tam ją zwyczajnie zarąbały. Też w tym samym celu – żeby zabrano je z tych robót do więzienia, gdzie nie będzie tyle ciężkiej pracy.
Innym razem w czasie pracy usiadłyśmy na moment na pniu drzewa, żeby zjeść kawałek chleba. Byłyśmy młode, któraś coś opowiadała, śmiałyśmy się… Podbiegł konwojent, żebyśmy natychmiast zamilczały i przestały się śmiać. Na to jedna z koleżanek: „A co? Będziesz strzelał?”. On mówi: „A będę”. Ona na to: „No to strzelaj”. I rzeczywiście otworzył ogień, jedną zabił od razu, kilka ranił. Tak jak powiedziałam, śmierć czyhała na każdym kroku.
Muszę opowiedzieć o jednej historii, która była potem opowiadana we wszystkich obozach. Na skutek kontuzji, której nabawiłam się w lesie, zostałam przewieziona do centralnego szpitala. To był ogromny teren z odgrodzoną zoną szpitalną. Obok znajdowała się zona łagierników. To byli przede wszystkim mężczyźni, był tylko jeden barak żeński. Po pewnym czasie, jak mój stan się poprawił, zostałam zatrudniona w laboratorium – dzięki głównemu lekarzowi, który Polaków darzył wielką sympatią. Zresztą siostrą oddziałową była tam Polka.
Żeby przejść do tej zony szpitalnej, trzeba było wyjść z zony żeńskiej i przejść dosłownie kilka metrów obok baraku męskiego. Proszę sobie wyobrazić, że pewnego dnia, kiedy szłam do pracy, mężczyźni mieszkający w baraku, który mijałam, grali w karty. Grali w karty o tego, kto pierwszy przejdzie koło ich okien. I właśnie to byłam ja. Dowiedzieliśmy się przez przypadek. Obok laboratorium był gabinet dentystyczny. Do dentysty z różnymi sprawami przychodzili również bandyci. Jeden z tych bandziorów powiedział: „Szkoda takiej młodej i ładnej dziewczyny, że została przegrana w karty”. Dentysta natychmiast powiedział o tym lekarzowi głównemu i sprawa rozeszła się w obozie i w szpitalu. Lekarz główny zakazał mi opuszczać laboratorium, miałam tam nocować i nie wychodzić.
Wezwano naczelnika obozu. Jednak naczelnik powiedział, że wobec tego typu zakładów tych bandziorów on jest bezsilny. Bo oni wcześniej czy później muszą wykonać ten wyrok. Mogli mnie zarąbać, zgwałcić, zrobić, co chcą. Powtórzył, że jest bezsilny. W szpitalu wszyscy to przeżywali, bo, tak jak mówiłam, darzyli Polaków sympatią.
Ja byłam w tym czasie zaprzyjaźniona z pracującą na oddziale wewnętrznym siostrą medyczną. To była Estonka, nazywała się Made Tikerpour. Śliczna dziewczyna, wszyscy pacjenci byli w niej zakochani. Jak się dowiedziała, jaki wyrok nade mną wisi, bardzo płakała. W tym czasie na oddziale leżał jeden z przywódców tych bandziorów, który też się w niej kochał. Zapytał, dlaczego ona tak płacze. Na drugi dzień ten człowiek znikł z łóżka szpitalnego. Nie było go dwa – trzy dni. Po powrocie podszedł do Made i powiedział: „Słuchaj, ja dla ciebie odegrałem w karty twoją przyjaciółkę”.
Ta historia lotem błyskawicy rozeszła się nie tylko w naszym obozie, ale i w innych. Nawet kolega z innego obozu opisał to w swojej książce. To był cud boski, ja wierzę, że to moja mama wymodliła. Bo ona nie uwierzyła, że nie żyję, chociaż miała wiadomość z Czerwonego Krzyża, że zmarłam w obozie.
Po tym wydarzeniu bardzo szybko zostałam przeniesiona na Workutę do obozu „srogiego reżimu”. Tam już nie mieliśmy nazwisk, tylko numery na ubraniach, na czapkach, na plecach.
Po ilu latach została Pani zwolniona?
Kiedy zbliżał się koniec wyroku, przewieziono mnie do innego obozu i tam ponoć szykowano dokumenty. Wezwano mnie do kancelarii, przeczytano setki paragrafów i dano do podpisania dokument, że odtąd jako obywatel radziecki będę już na tej Workucie przebywać. Powiedziałam, że nie podpiszę tego. „Jak nie podpiszesz, to dostaniesz nowy wyrok i wrócisz do obozu”. Odpowiedziałam, że wrócę, ale nie podpiszę. I rzeczywiście cofnęli mnie do obozu.
Przeżyłam to ogromnie, bo bałam się, że mogę dostać drugie dziesięć lat. Teraz, jak mam jakieś kłopoty życiowe, to mi się śni, że dochodzę do furtki i zawracają mnie z powrotem.
Po jakimś tygodniu wezwano mnie ponownie. Tym razem dano do podpisu tylko dokument, że w tym momencie znajduję się na Workucie. Z takim papierkiem wyszłam. Byłam na wolności, ale właściwie przywiązana do tej Workuty.
Zostałam zwolniona po dziesięciu latach, ale jeszcze prawie cały następny rok czekałam na powrót do Polski. Jak wyszłam z obozu, to już tam było około stu Polaków, kobiet i mężczyzn. Niektórzy się połączyli w małżeństwa. Tymczasem Niemcy wystarali się, że kobiety Niemki wracały do Niemiec. Pomyślałam, że to niemożliwe. Polski też powinna dotyczyć jakaś umowa. Poszłam do gmachu NKGB i powiedziałam, że jest mi wiadome, iż na podstawie umowy polsko-sowieckiej Polacy mogą już wracać do Polski. Urzędnik był mocno zdziwiony, powiedział, że oni nic o tym nie wiedzą, ale żebym za tydzień przyszła.
Za tydzień, wyposażona w zmianę bielizny, w kanapki – każdy zawsze spodziewał się najgorszego – poszłam do tego urzędu. Dowiedziałam się, że rzeczywiście jest taka umowa. Tylko muszę otrzymać z Polski zaproszenie z potwierdzeniem, że rodzina mnie weźmie na swoje utrzymanie.
Szczęśliwie kolega, który zresztą ożenił się na Workucie z jedną z koleżanek, miał już kontakt ze swoją rodziną. Napisał do swojej mamy, że taka Stenia Szantyr jest tutaj i czeka na jakiś kontakt, żeby dała ogłoszenie w gazecie, może ktoś z rodziny się zainteresuje. Jego mama mieszkała w Gdańsku. A moja mamusia też mieszkała u kuzynów w regionie gdańskim. Ponieważ, na całe szczęście, lubiła czytać gazety, więc przeczytała w gazecie apel do kogoś z rodziny Szantyrów. W ten sposób trafiła na mój ślad. Wyrabianie odpowiednich dokumentów trwało około roku i w następnym, 1955 roku wróciłam do Polski.
Znalazła się Pani na zesłaniu jako bardzo młoda dziewczyna i przeżyła tam cały początek dorosłości. Jak Pani udało się po tym wszystkim pogodzić ze światem?
Nigdy nie wyobrażałam sobie, że gdzieś tam rozpocznę życie rodzinne. Wiedziałam, że muszę wrócić do kraju. Kiedy w szpitalu byłam świadkiem, jak umierali Polacy, m.in. potomek Ruszczyca zmarł przy mnie na gruźlicę, dałam sobie słowo honoru, że zostanę lekarzem. Więc jak wróciłam, starałam się jeszcze powtórzyć ostatni rok maturalny, zresztą w szkole popołudniowej. Bo ja miałam maturę w 1944 roku na kompletach zrobioną.
Dostałam się na studia, zaczęłam studiować. Nie wyobrażałam sobie, że mogę tak po prostu odpoczywać po obozie. We mnie była taka chęć życia, pokazania sobie samej, że jeszcze stać mnie na wiele, że mogę coś w życiu osiągnąć. Zresztą chciałam zostać lekarzem. Zrobiłam specjalizację, zrobiłam doktorat… Oprócz tego cały czas działam w Stowarzyszeniu Żołnierzy Łagierników.
I jest w Pani cały czas uśmiech.
Zawsze był we mnie szalony optymizm. Chyba jakoś to wyniosłam z domu.
Z Wilna?
Z Wilna, mego kochanego. I zawsze czułam opiekę Matki Boskiej Ostrobramskiej. W wielu wystąpieniach mówiłam, że dzięki niej wróciliśmy.
Bardzo dziękuję Pani za rozmowę.
Rozmowa została przeprowadzona 8 czerwca 2017 podczas XXXII Międzynarodowego Zjazdu Łagierników Żołnierzy Armii Krajowej w Kuklówce. Autor wywiadu dziękuje za pomoc prezesowi Arturowi Kondratowi.
„Kurier Wnet”, „Śląski Kurier Wnet” i „Wielkopolski Kurier Wnet” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach Wnet w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.
Wersja elektroniczna „Kuriera Wnet” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera Wnet” wraz z regionalnymi dodatkami, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.
Wywiad Antoniego Opalińskiego z dr Stefanią Szantyr-Powolną pt. „Zawsze był we mnie szalony optymizm” na ss. 16–17 lipcowego „Kuriera Wnet” nr 37/2017, wnet.webbook.pl
Kontynuując przeglądanie strony zgadzasz się na użycie plików cookies. więcej
The cookie settings on this website are set to "allow cookies" to give you the best browsing experience possible. If you continue to use this website without changing your cookie settings or you click "Accept" below then you are consenting to this.