Przełomowe chwile najnowszej historii Polski oczami jej protagonisty. Wywiad Jana Olszewskiego dla „Kuriera WNET”

Zdawałem sobie sprawę, że stoimy wobec zadania, które będzie bardzo trudno wypełnić, bo ono się, krótko mówiąc, sprowadzało do zanegowania układu Okrągłego Stołu, który bardzo się umocnił.

Katarzyna Adamiak-Sroczyńska
Jan Olszewski

Rozmowa odbyła się 5 czerwca 2013 roku.

Jaka jest Polska dwa tysiące trzynastego roku? Czy to jest post-PRL, czy wolna, demokratyczna Polska?

Myślę, że mamy do czynienia z ustabilizowanym układem, który po dwudziestu latach przejawia już pewne objawy skostnienia. Prawie ćwierć wieku minęło i ten układ powinien być już pogrzebany. Używam tego określenia w odniesieniu do stanu rzeczy, jaki się wytworzył wśród polskich elit władzy po roku ʼ89 i który jest konsekwencją umowy Okrągłego Stołu. Sens tego porozumienia polegał na tym, że elity PRL-u dopuściły do udziału w przekształconym systemie część elit Solidarności. Społeczeństwo polskie, czyli ta jego część, która 4 czerwca 1989 roku poszła do urn wyborczych, zgodnie wystawiła negatywne świadectwo tej umowie. Zostało wyraźnie powiedziane: mamy dość PRL-u i nie zgadzamy się na reformy. Chcemy zasadniczej zmiany. Ta zmiana niestety nie nastąpiła. Układ odegrał zasadniczą rolę i przeżywa apogeum.

Nie powiem, żebym od początku był zdecydowanym przeciwnikiem Okrągłego Stołu, jak część ludzi Solidarności, którzy zachowali całkowicie przytomną, pozbawioną jakichkolwiek złudzeń ocenę.

Sądziłem, że mimo wszystko trzeba spróbować, zobaczymy, jak się rzeczy potoczą, ale byłem na tyle zdystansowany, że nie przyjąłem propozycji wejścia do zespołu reprezentującego Solidarność w trakcie rozmów. To byli ludzie, których znałem od lat, bardzo wielu z nich broniłem jako adwokat w okresie PRL-u, tak że oświadczyłem, że mogę być ekspertem przy podstoliku dotyczącym wymiaru sprawiedliwości. Ale po dwóch dniach obecności na obradach, przynajmniej tej sekcji, widząc, jak przebiegają rozmowy, jak wygląda oprawa medialna i przekaz społeczeństwu, doszedłem do wniosku, że nie mam prawa występować wobec kamer – bo to wszystko przecież było nagrywane – ze znaczkiem Solidarności w klapie. Że ja mogę tam reprezentować tylko siebie.

A dlaczego?

Bo było oczywiste, że mamy do czynienia z wielką medialną manipulacją, na którą my nie mamy wpływu, którą kieruje całkowicie druga strona.

I że gospodarzem formalnym, ale także osobą kierującą przebiegiem rozmów jest generał Kiszczak. Występowałem w poprzednich latach jako obrońca i jako doradca Sekretariatu Episkopatu Polski. Z tego tytułu bardzo często musiałem uczestniczyć w rozmowach z generałem. I miałem świadomość, że będziemy mieli do czynienia z całkowitym przeprowadzeniem założeń drugiej strony i że w tych warunkach moja obecność ze znaczkiem Solidarności w klapie byłaby po prostu nadużyciem. Dlatego zdjąłem ten znaczek jako jedyny członek naszej delegacji.

A jaka atmosfera panowała w kuluarach? Czy po odejściu od stolików były jakieś rozmowy z drugą stroną? Bo pojawiły się informacje o niepotrzebnym brataniu się Solidarności, o wódce pitej razem itd. Czy to była prawda?

Demonstracyjnej wrogości nie było, ale nie było też szczególnych aktów braterstwa. Równolegle odbywały się pewne spotkania zespołu kierowniczego, właśnie tego, w którym odmówiłem udziału, w Magdalence, gdzie atmosfera była, powiedzmy, bardziej familijna. Zresztą są z tego nagrane relacje, dokumentacja. Odbicie, że tak powiem, tego, co tam się działo, znajdowało swój wyraz w spotkaniach tak zwanych podstolików, a zwłaszcza w tym, w którym ja występowałem jako ekspert.

Byłem pesymistą co do końcowego wyniku, ale uważałem – co wydawało się oczywiste – że zawieramy to porozumienie na bardzo określony czas, bo zmiana warunków w Polsce i wokół Polski bardzo szybko zdezawuuje to porozumienie. Jednak stało się inaczej.

Ale jednak został Pan premierem Polski, stanął Pan na czele rządu kilka lat później…

To było po dwóch latach. Cały czas uważałem, że porozumienia są tylko aktem przejściowym. Zwłaszcza że 4 czerwca 89 roku był dla mnie bardzo przyjemnym zaskoczeniem. Ja byłem zasadniczym przeciwnikiem układu o reglamentowanych wyborach. I nie byłem w tym odosobniony, bo wtedy podobne stanowisko zajmował także Strzembosz, Mazowiecki: że to są wybory na prawach drugiej strony i tak dalece przez nią kontrolowane, że jest to wprowadzanie w błąd wyborców. I w związku z tym ja w tych wyborach nie brałem udziału. Ale nie doceniłem Polaków. Była prawie 70% frekwencja i Polacy zachowali się niesłychanie przytomnie.

Ta ustawiona, taka trochę afrykańska ordynacja wyborcza zawierała dwie, z punktu widzenia jej twórców, luki, z których wyborcy natychmiast skorzystali. Po pierwsze – wybory do senatu, który był instytucją zaplanowaną jako pewnego rodzaju dekoracja, ale wybieraną w wyborach w zasadzie wolnych. I Solidarność ze stu mandatów uzyskała dziewięćdziesiąt dziewięć, i to z ogromną przewagą. I był drugi punkt, którego twórcy tej bardzo szczególnej ordynacji wyborczej nie przewidzieli, mianowicie tak zwana lista krajowa, na której znalazły się najbardziej prominentne nazwiska strony rządowej i która w całości została przez wyborców odrzucona. I od tego momentu już było wiadomo, że decydująca większość polskiego społeczeństwa nie przyjmuje tego rozwiązania, które jest PRL-em, w którym władze dopuszczają łaskawie pewną opozycję. I rozpoczęła się po naszej stronie, po stronie opozycji walka, czy respektować porozumienie Okrągłego Stołu, czy przyjąć stanowisko wyborców, jednoznaczne przecież, które upoważnia nas do tego, żebyśmy powiedzieli stronie rządowej, że my panom już dziękujemy. To było związane z pewnym ryzykiem, ale moim zdaniem niedużym. Z dzisiejszej perspektywy widać, że wyrażane wtedy obawy, że np. bezpieka dokona przewrotu – to były rzeczy odległe od rzeczywistości. (…)

Czy mieliśmy szanse? Myślę, że gdyby się udało przetrwać jeszcze pół roku, być może dałoby się uzyskać przełom w ówczesnym procesie zmian. Niestety tego czasu zabrakło.

Czy żałował Pan, że się podjął misji tworzenia rządu w tak trudnych warunkach?

Nie, nie żałowałem. To rzeczywiście się nie udało, w zasadniczym punkcie, mianowicie w kwestii zagospodarowania majątku narodowego. To był zasadniczy punkt różniący nasze stanowisko od rozwiązań milcząco przyjętych przy Okrągłym Stole: my uzyskujemy dostęp do władzy politycznej, a sprawy gospodarcze pozostawiamy do załatwienia ludziom z układu postkomunistycznego. Te dwa lata pozwalały mniej więcej ocenić, jak proces transformacji ustrojowej będzie wyglądał, chociaż jeszcze nie było żadnych konstytutywnych aktów dotyczących rozstrzygnięcia problemu zagospodarowania majątku narodowego.

Wysuwano różne hasła powszechnego uwłaszczenia. Było to wtedy bardzo nośne. Koncepcje były różne. Nie wszystkie były realne, ale faktem jest, że w Polsce nie wprowadzono żadnej.

Mimo że brak było podstaw ustawowych do dysponowania majątkiem, jeszcze rząd Mazowieckiego właściwie rozpoczął prywatyzację Wedla, pierwszą, można powiedzieć – pokazową. I już było wiadomo, w jakim kierunku i z jakim założeniem idzie proces przejmowania majątku narodowego. Dlatego pierwszą decyzją naszego rządu było zatrzymanie procesu prywatyzacji do momentu przyjęcia przez Sejm ustawy reprywatyzacyjnej, a później ustawy rozstrzygającej formułę powszechnego uwłaszczenia. I to był punkt, w którym musiało dojść do konfrontacji. Chodziło tylko o czas, żeby umocnić rządową bazę i zaplecze polityczne, które by pozwoliło później przeprowadzić przebudowę gospodarki według naszej koncepcji.

Od początku groziły nam różne ataki. Ale przez trzy, cztery miesiące mieliśmy pewien okres spokoju; przede wszystkim sytuacja finansów publicznych była tak fatalna, że strona przeciwna uważała, że rząd się na tym po prostu wyłoży.

Kiedy 23 grudnia został powołany rząd, którego byłem premierem, zaprezentowano mi przygotowany jeszcze przez Balcerowicza projekt prowizorium budżetowego. Nie mieliśmy czasu, żeby cokolwiek zmienić, bo za parę dni już musieliśmy według jakichś zasad gospodarować budżetem. W związku z tym to prowizorium trzeba było przyjąć. A było ono tak skonstruowane, że uniemożliwiało racjonalne działania. Mimo wszystko jakoś sobie poradziliśmy. W ciągu trzech miesięcy został przygotowany i złożony w sejmie projekt budżetu. Nastąpiła pewna stabilizacja gospodarki. Udało się przeprowadzić zasadniczy wtedy punkt, będący skandalem w dotychczasowym planie reformy gospodarczej – sztywny kurs złotego w stosunku do dolara, co pozbawiało polską gospodarkę szans. Pierwszym zadaniem z naszej strony było zdewaluowanie złotego. Cały czas była obawa, że dewaluacja zakończy się uruchomieniem galopującej inflacji.

Na początku drugiego kwartału ʼ92 roku po raz pierwszy od roku ʼ89 zatrzymał się spadek dochodu narodowego brutto, a zaczął się bardzo powolny co prawda, ale wzrost. Od tego momentu było wiadomo, że druga strona ma już ściśle obliczony czas na rozprawienie się z rządem.

Cały wywiad Katarzyny Adamiak-Sroczyńskiej z Janem Olszewskim pt. „Zabrakło nam czasu, aby unieważnić układ Okrągłego Stołu” znajduje się na s. 11 marcowego „Kuriera WNET” nr 57/2019, gumroad.com.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Wywiad Katarzyny Adamiak-Sroczyńskiej z Janem Olszewskim pt. „Zabrakło nam czasu, aby unieważnić układ Okrągłego Stołu” na s. 11 marcowego „Kuriera WNET”, nr 57/2019, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego