W jakim stopniu klimatyzacja jest odpowiedzialna za obecną pandemię?/ Jan Martini, „Wielkopolski Kurier WNET” 71/2020

Jako stary „marynarz” mam sporo doświadczeń z wirusowymi epidemiami na statkach, szczęśliwie nie poznając żadnego wirusa osobiście. Wszystko zaczęło się wraz z globalizacją w latach 90. XX wieku.

Jan Martini

Klimatyzacja największym przyjacielem wirusa?

Wirus ma nielekko. Nie lata, nie pływa, nie biega – może tylko czekać (i to w ograniczonym czasie) na okazję. Jak widać po efektach, ta okazja nadarza się całkiem często. Ale taką okazję w moim przekonaniu zwielokrotnia wszechobecna klimatyzacja.

Każdy taki system, wydatnie zwiększający komfort użytkownika, ma cechę bardzo cenioną przez wirusa – zasysanych do systemu jest tylko 25% nowego powietrza, reszta starego się „miele” (schładza lub podgrzewa w zależności od potrzeb) i jest równomiernie rozprowadzana po budynku (statku, autobusie, pociągu).

Gdyby wracający z nart we włoskich Alpach zarażony pasażer kichał i jechał starym autobusem PKS, to zainfekowani mogliby być tylko najbliżej siedzący. Ponieważ podróżujemy najczęściej eleganckim, niemieckim Polskim Busem, narażeni są wszyscy, bo każdy indywidualnie nastawia sobie przyjemny wiaterek prosto w nos.

Czy powszechna obecność urządzeń klimatyzacyjnych w krajach „cywilizowanych” może tłumaczyć wielką dysproporcję ilości zachorowań w stosunku do krajów „dzikich”? Bo różnica skali zachorowań między krajami Europy Zachodniej i Ameryki a krajami dawnych „demokracji ludowych” jest uderzająca.

Że klimatyzacja może być groźna, świadczy błyskawiczne rozprzestrzenianie się wirusa na statkach. Takim spektakularnym przykładem jest historia statku wycieczkowego „Diamond Princess”. U pasażera, który już skończył wycieczkę i wysiadł w Hong Kongu, stwierdzono koronawirusa. Na wiadomość o tym zmieniono trasę i przyspieszono przybycie do japońskiej Yokohamy. Wówczas na pokładzie było już 3 pasażerów z objawami choroby. Japoński minister zdrowia zarządził 14-dniową kwarantannę dla wszystkich 3700 ludzi na pokładzie, z zakazem opuszczania kabin. Po tygodniu chorych było 61, po kolejnym tygodniu 240, a po 3 tygodniach, mimo kompletnej izolacji, chorowało już 542 pasażerów. Pojawiły się też przypadki choroby wśród załogi. Z chwilą zakończenia gehenny pasażerów i załogi (w międzyczasie przedłużono kwarantannę) chorych było 712 i 11 ofiar śmiertelnych. Wtedy dopiero uświadomiono sobie, że kwarantanna na statku nie ma żadnego sensu, bo statek jest wręcz idealnym środowiskiem do „hodowli” wirusa.

Zwrócono uwagę, że statki nie używają w klimatyzacji filtrów HEPA zdolnych do zatrzymywania 99 procent cząstek tak małych jak 3 mikrony (filtry takie są stosowane w nowoczesnych samolotach). Można sobie tylko wyobrazić, co przeżyli pasażerowie przez miesiąc zamknięci w małych kabinach. Jedynie część pasażerów z najdroższymi biletami miała kabiny zewnętrzne, z balkonami.

Inny statek tej samej linii – „Ruby Princess” – miał wielki wpływ w przeistoczenie się epidemii w pandemię, „implementując” chorobę na kontynent australijski. Statek ten zawinął do Sydney z 660 chorymi Australijczykami, którzy rozprowadzili koronawirusa równomiernie po kontynencie. Oczywiście nikt w Australii, poza Aborygenami, nie wyobraża sobie życia bez air conditioning. Te przypadki i kilka innych definitywnie położą kres tej potężnej części przemysłu turystycznego, jaką są (były?) statki wycieczkowe. Setki tysięcy ludzi straci pracę (w tym wielu Polaków), a ponowne skompletowanie i wyszkolenie załóg to perspektywa wielu lat, a na pewno nie miesięcy.

Podobne problemy wystąpiły na amerykańskim lotniskowcu atomowym „Theodore Roosevelt”. Gdy objawił się pierwszy zakażony marynarz, po 3 dniach przeprowadzono testy wśród całej załogi. Zlokalizowano kilku dalszych chorych, ale większość miała wynik negatywny. Jednak po kilku dniach u wielu z tych „zdrowych” wystąpiły objawy choroby (warto, by wiedzieli o tym ci, którzy zarzucają ministrowi Szumowskiemu, że przeprowadza testy dopiero 5 dni po kontakcie ze źródłem zakażenia). W dwa tygodnie wśród 4 tys. załogi chorych było 400 marynarzy i komandor zwrócił się do dowództwa z dramatycznym apelem o pozwolenie na powrót do bazy. Niedawno francuski lotniskowiec „Charles de Gaulle” stracił kompletnie zdolność bojową po zachorowaniu 1100 członków załogi.

Okazało się, że okręt, który jest w stanie skutecznie bronić się przed torpedami, minami, atakami z powietrza czy rakietami, jest kompletnie bezbronny wobec wirusa…

Jako stary „marynarz” mam sporo doświadczeń z wirusowymi epidemiami na statkach, szczęśliwie nie poznając żadnego wirusa osobiście. A wszystko zaczęło się wraz z globalizacją w latach dziewięćdziesiątych. Wówczas załogi zaczęły być coraz bardziej barwne (by nie powiedzieć „kolorowe”), a na szkoleniach przekonywano nas o zaletach „różnorodności”, dzięki której ludzie „różnych ras, narodów i orientacji seksualnych” wspólnie pracują ze sobą w harmonii, ucząc się „tolerancji i wzajemnego szacunku”. Pod tymi wzniosłymi słowami oczywiście kryje się przyziemne szukanie tańszego pracownika. Sam na tym skorzystałem jako jeden z kilkuset innych polskich muzyków skutecznie konkurujących z muzykami amerykańskimi.

Po raz pierwszy zetknąłem się z nazwą „norłak vajrus” (norwalk virus) bodajże w 1992 roku przy okazji zmiany trasy „mojego” statku „Song of America” z Karaibów na Zachodnie Wybrzeże. Rejon Karaibów był wylęgarnią przemysłu statków wycieczkowych, a morskie wycieczki stały się pod koniec XX wieku dla Amerykanów głównym sposobem spędzania urlopów. Wówczas rozpoczęło się poszukiwanie nowych tras i ekspansja na Pacyfik linii Royal Caribbean Cruise Lines, w której pracowałem.

Gdy na nowej trasie pojawiły się problemy gastryczne wśród pasażerów, początkowo nawet podejrzewano konkurentów wcześniej obsługujących trasę z San Pedro (port Los Angeles) na Riwierę Meksykańską o sabotaż i zatruwanie pokarmów. Wkrótce znaleziono przyczynę, a wirus grypy żołądkowej, który był sprawcą kłopotów, na stałe zagościł na statkach.

Choroba była banalna, lecz uciążliwa – pasażerowie długo wspominali taki rejs, gdy z tygodniowej wycieczki dwa dni musieli spędzić w pobliżu ubikacji. Jeśli z głośników słyszeliśmy zaszyfrowany (by nie niepokoić pasażerów) komunikat: „tango bravo”, wiedzieliśmy, że to „kod pomarańczowy” – powyżej 50 przypadków. Wówczas następował szał dezynfekcji – równie nieskutecznych jak palenie ognisk z drzewa jałowcowego podczas epidemii dżumy lub obecne polewanie ulic środkami dezynfekcyjnymi.

Kiedyś, będąc głęboko pod pokładem, w pobliżu drukarni, zobaczyłem, jak stewardzi kabinowi układają stosy świeżo wydrukowanych materiałów reklamowych i rozkładów zajęć na następny dzień. Każdy steward ma pod opieką 15–18 kabin i musi szybko skompletować zestaw kilku kartek dla swoich pasażerów. Wszyscy ci ludzie, pracując w pośpiechu, regularnie ślinili palce po ułożeniu kilku kartek i codziennie taki potencjalnie nasączony wirusami ładunek lądował na poduszkach pasażerów… Byłem pod wrażeniem tego spostrzeżenia i poinformowałem mojego szefa o prawdopodobnym źródle zakażeń. Cruise director (osoba nr 2 na statku po kapitanie – odpowiedzialna za „dobrostan” pasażerów) był wyraźnie zakłopotany i po chwili powiedział, że nie ma odwagi tym ciężko pracującym ludziom utrudniać pracy i zmuszać do zmiany przyzwyczajeń.

Związek problemów zdrowotnych na statkach z polityką kadrową „otwartości” był wyraźny – pojawianie się epidemii „norłaka” zbiegło się z coraz powszechniejszym zatrudnianiem w dziale hotelowym załóg z krajów azjatyckich (Indie, Malezja, Filipiny). Azjatyccy pracownicy sami nie chorowali, ale wirus, którego prawdopodobnie byli nosicielami, bardzo polubił Europejczyków. Co gorsza – przebycie tej infekcji wcale nie dawało odporności na następne zakażenia…

Oczywiście „grypy żołądkówki” powodującej – za przeproszeniem – sraczkę, poza łatwością zakażeń nie można porównać do choroby covid-19.

Obecna epidemia w sposób wyraźny przewartościowała i obnażyła pewne wzorce moralne. Na wolontariuszy do Domów Opieki Społecznej porzuconych przez personel nie zgłosił się ani gej z lesbijką, ani aktywistki wrażliwe na los ofiar księży pedofilów – Diduszko i Scheuring-Wielgus, ani „najwyższej klasy” humaniści, myśliciele, profesorowie socjologii, tak ochoczo piętnujący kołtuństwo, zacofanie i „niską klasę obywateli”. Zgłosiły się zakonnice i duchowni, a we Włoszech ponad 100 księży poległo, niosąc posługę chorym i umierającym.

Koronawirus SARS-Cov-2 z powodu niedużej śmiertelności (do 4%) wspiera tylko w umiarkowanym stopniu miłośników aborcji i eutanazji w ich działaniach. Jednak konsekwencje gospodarcze obecnej pandemii prawdopodobnie będą ogromne i dziś są trudne do ogarnięcia. Tak więc wirus, będąc bytem mało wyrafinowanym, na razie wygrywa walkę z człowiekiem.

Artykuł Jana Martiniego pt. „Klimatyzacja największym przyjacielem wirusa?” znajduje się na s. 2 majowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 71/2020.

 


  • Do odwołania ograniczeń związanych z obowiązującym w Polsce stanem epidemii, „Kurier WNET” będzie można nabyć jedynie w wersji elektronicznej (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) w cenie 7,9 zł pod adresem: e-kiosk.pl, egazety.pl lub nexto.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.

O wszelkich zmianach będziemy Państwa informować na naszym portalu i na antenie Radia Wnet.

Artykuł Jana Martiniego pt. „Klimatyzacja największym przyjacielem wirusa?” na s. 2 majowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 71/2020

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Komentarze