Uwaga! Obrzydliwe! Literatura brukowa. Wszystko o wszelkich rodzajach rynsztoka / Teresa Bochwic, „Kurier WNET” 45/2018

Widzieliście rynsztok? Ja widziałam 30 lat temu w Istambule. To właśnie znaczy, kiedy ktoś mówi: słownictwo jak z rynsztoka, obyczaje jak z rynsztoka. Zdechłe szczury, paskudztwo i obrzydlistwo.

Teresa Bochwic

Rynsztok. Literatura brukowa

Uwaga! Obrzydliwe

Widzieliście rynsztok? Pewnie nie. Ile razy mówię studentom, czy nawet dużo od nich starszym ludziom o wyrażeniach rynsztokowych, o rynsztoku królującym na niektórych stronach internetowych, a nawet w mediach, a nawet-nawet w Sejmie, widzę puste spojrzenia. ‘Rynsztok’ już nic nie znaczy, nikim nie wstrząśnie obrzydzenie.

Fot. SuSanA Secretariat (CC A_S 2.0, Wikimedia.com)

A więc nie wiecie, co to jest prawdziwy rynsztok? Płynący nieczystościami wzdłuż jezdni i chodnika? Kiedyś były takie w każdym mieście, w Warszawie też.

Ci, co wyjeżdżali na wschód już po 1989 roku, opowiadali o ulicach Grodna. Chodniki były tam podobno wtedy z drewnianych żerdzi, przybitych do bali ponad powierzchnią gruntu, ciągle jak w XIX wieku. Mokre i śliskie w deszczu i śniegu, kolebiące się, zakleszczające bucik, gdy się żerdź obluzowała. Między brukiem a chodnikiem w niewielkim wgłębieniu płynął sobie rynsztok.

Okropne miejsce. Płynęło tędy wszystko, co ludzie wylali lub rzucili na ziemię i co nie zdążyło uciec przed rwącą w deszcze wodą. Papierki, drewienka, zdechłe myszy, plwociny, zmiętoszone prezerwatywy, skórki od jabłek, różne resztki. A przede wszystkim zawartość wiader z domów bez kanalizacji, a więc siki i rozmokłe kupy z brudnymi kawałkami gazet (a skądże by wtedy w Grodnie, za Związku Radzieckiego, papier toaletowy?), bo gdzieby indziej je wylać.

Rano, po nocy, ludzie wynosili pełne wiadra przed dom i wylewali wszystko do rynsztoka, a to wszystko śmierdzące spływało sobie do kratki, do ścieków, ściekiem do rzeczki, do rzeki, rzeką do morza. W morzu łaskawym roztapiało się, nikło.

W Warszawie czy innych miastach, w Ciechocinku, Jeleniej Górze, Ustce, Zakopanem, w latach 50., powiedzmy, gdy byłam dzieckiem, były jeszcze rynsztoki, ale już malutkie. Co tam nimi mogło płynąć. Drobne śmieci, papierki od cukierków, deszczówka, gorąca woda po praniu wylewana z balii z mydlinami, więc właściwie były nawet czyste. Wieczorami w lepszych dzielnicach przy migocących światłem rynsztokach stały prostytutki, bo przy krawężnikach instalowano latarnie. Mężczyźni, którzy kiedyś pluli dookoła na potęgę, z czasem jakoś przestali pluć; najlepszy dowód, że znikły tzw. higieniczne spluwaczki (metalowa miseczka i na niej druga wklęsła, z dziurką w środku, żeby ściekało, zdejmowana do mycia). Stały niegdyś na półpiętrach klatek schodowych i w każdej restauracji, w narożniku sali, na podłodze. Pan przechodził, charknął sobie, zręcznie zwijał językiem w kulkę i spluwał do spluwaczki albo do rynsztoka.

***

Ale najlepszy widziałam w Istambule.

Istambuł! Konstantynopol! Bizancjum! Europa ku Azji! Azja ku Europie!

W Istambule byłam we własnej osobie nie tak znowu dawno, ze 30 lat temu, w kwietniu chyba 1978 roku, kiedy to dali mi nareszcie paszport, a w ambasadzie afgańskiej nie dawali wiz, bo „odbędzie tam konferencja pokojowa i nie ma już miejsc w hotelach”, a następnego dnia była tam interwencja Związku Radzieckiego. Turcy za to dawali wizy turystom.

Rynsztok w Istambule (wtedy wszyscy jeździli do Istambułu po kożuchy albo bawełniane sukienki, ja też), rynsztok tam był krojony na miarę imperium otomańskiego. Krawężniki, niskie przy przejściach na skrzyżowaniach, były wzdłuż ulicy tak wysokie, że zapobiegały przechodzeniu w dowolnym miejscu. Może i na pół metra. Więc taki rynsztok mocno poniżej chodnika to już nie był kanałek, to był raczej kanion. W tym głębokim, otwartym korycie, niemal rowie, sporo się mogło zmieścić. A ulice w Istambule strome, kręte, z wysoka spadające.

Biegałam więc po mieście, zwiedzałam zabytki, oglądałam bazar, pod Aja Sofią odmierzano mi strzykawką po centymetrze gęste aromaty – prawdziwy chypre i ambrę, za jednego dolara. Kupowałam ciuchy, które nareszcie na mnie pasowały, a nie rujnowały kieszeni jak zachodnie. Szyłam kożuszek na zamówienie, wyschnięty staruszek jechał ostrymi koniuszkami nożyczek po stronie skóry, nie niszcząc baranka; było gotowe już na następny dzień. Kupowałam biżuterię zrobioną z dziurkowanych turkusów z jakiegoś starego naszyjnika, zaklętych w koszyczku z cieniutkiego złotego drucika, i srebrny pierścionek z otwieranym puzderkiem na truciznę. Odwiedzałam fabryczki złotych wyrobów za pancernymi drzwiami i metalowymi ścianami, umieszczone w połowie wysokiego wieżowca, żeby napad był trudniejszy. Jeździłam tanimi taksówkami z szybami podziurawionymi kulami mafii, zobaczyć azjatycką stronę; nad Dardanele! nad Dardanele!

***

Była pogoda, aż za ciepło, choć dopiero kwiecień. Autobusy z wiszącymi jak w Warszawie winogronami pasażerów dymiły czarno z rur spalinowych, wysłużone amerykańskie limuzyny przerobione na taksówki jeździły setką po mieście, trąbiąc jak oszalałe. Przed uniwersytetem natrafiłam nawet na jakąś strzelaninę z policją, było potem o tym w gazetach; a może mi się tylko zdawało, może byłam tam wcześniej, tylko sobie przypomniałam to miejsce, jak o tym napisali.

Fot. SuSanA Secretariat (CC A-S 2.0, Wikimedia.com)

Jazgot, wrzask, klaksony, namolne rytmy muzyki orientalnej napływające nie wiadomo skąd. Spoceni z gorąca uliczni sprzedawcy rozkładali, jak niedawno u nas, towar na płachtach wzdłuż ulic i zachwalali go głośno. Mnóstwo chudziutkich dzieci, kobiety w nasuniętych na czoło chustach o końcach założonych za tył szyi i związanych na piersiach, w ogromnych luźnych majtadałach, które przy bliższym przyjrzeniu okazywały się po prostu spódnicą przełożoną między nogami i związaną w pasie. Ze śmiesznych, zakurzonych żelaznych piecyków, ustawionych na chodnikach, a dymiących jak rury wydechowe, młodzi, pokurczeni czarniawi chłopcy o palącym spojrzeniu (żadnych szans na małżeństwo z kobietą, osiem razy więcej mężczyzn niż kobiet, choć kto tam tak naprawdę liczył dziewczynki) zdejmowali patelnie z pitą, aromatyczną jarzynową papką na jakby naleśniku. W witrynach eleganckich sklepów orientalne słodycze ociekały czymś, co brałam za tłuszcz i nie odważyłam się tego nigdy kupić. A kiedy kebaby rozpleniły się już w Europie, okazało się, że to łagodny syrop, i że np. baklawa to najlepsze po serniku ciastko na świecie. Ale ja jej nie spróbowałam wtedy, w samym sercu Orientu, gdzie się narodziła.

Tam, w centrum Istambułu, koło uniwersytetu i zabytków, nie było ciekawych rynsztoków. Zwyczajnie, chodniki zajęte przez sprzedawców, jezdnie, deptaki, place, fruwające śmieci, koty na podwórzach. Nic szczególnego.

***

Aż raz znalazłam się wysoko, w górnej części miasta. Bo nie chciałam dłużej mieszkać w ohydnym małym hoteliku w starym centrum; kiedy wieczorem zapaliłam tu światło (wtedy zaczynali pobierać prąd od Bułgarii, był, jak woda, tylko parę godzin dziennie, tyle, że woda leciała w południe), z łóżka, ze stołu, z parapetu, spod szafy wystartowały tyraliery karaluchów i karnymi tysiącami skryły się w szparach podłogi.

Z krzykiem uciekłam z pokoju na dół, do recepcji. Turek uspokajał: nie gryzą, czyszczą resztki, można się do nich przyzwyczaić, człowiek nie jest sam. Odprowadził mnie do pokoju, przespałam noc przy zapalonym świetle.

Wolałam drogo, ale bez karaluchów.

Drogi hotel był naprawdę strasznie drogi, dwie moje warszawskie pensje za dobę. Ale w końcu jedna noc! Na eleganckiej, cichej ulicy, bardzo wysoko. Zajechałam taksówką, jak jaka pani. Bagaż zostawiłam w małym hoteliku. Nazajutrz wyjeżdżałam do Sofii.

Wejście, paszport w recepcji, żadnych pytań, płatne z dołu. Marmury, westybule. Winda, korytarze, podwójne drzwi.

Domyślacie się, szkoda mówić. Znowu znikające w świetle lampy tyraliery, tylko teraz w łazience, wykładanej najpiękniejszymi turkusowymi terakotami Wschodu. Czarnorude, trzęsące się na sześciu cienkich nogach, w trwodze, karne setki, tysiące karaluchów.

Podwójne drzwi, korytarz, już bez windy, schodami na dół, ślizgając się na czerwonym dywanie, westybule, klucz na marmurowy blat, paszport do ręki, do wyjścia!

***

Taksówka odjechała. Nadciągnęły nagle ogromne, czarne chmury i spadł tropikalny deszcz. Stałam w wyjściu z hotelu, deszcz skończył się równie nagle, jak się zaczął, tyle, że zrobiło się duszniej.

Schodziłam stromą uliczką ku śródmieściu, a obok rwał głęboki na pół metra rynsztok. A w rynsztoku w Istambule nie śmieci, nie prezerwatywy, nie gówna, nie resztki. To znaczy, nie tylko. Całe potopione koty, chyba ze sto tysięcy zdechłych szczurów, całe zdechłe psy, kawałki nie wiadomo czego obrzydliwego, stary sedes, fragmenty mebli. Gęsto, pędzone prądem, okręcające się wokół siebie, jak otoczaki w górskim strumieniu. Przyspieszyłam kroku. Nagle zobaczyłam coś białego, kręciło się z prądem, podskakiwało. Ucięta ludzka dłoń.

Hamując wymioty, popędziłam, nie patrząc, w dół, żeby szybciej, dalej, ku staremu hotelikowi, złapać walizkę, w taksówkę, na dworzec, z którego odjeżdżał kiedyś Orient Express z bogaczami, daleko od karaluchów, w hali o rzeźbionych kratach przekimać na walizce i rano wsiąść wreszcie do pociągu, który uwiezie mnie do Bułgarii.

Fot. TIENSAMA (CC A-S 4.0, Wikimedia.com)

Tak wyglądał 30 lat temu rynsztok w Istambule. To właśnie znaczy, kiedy ktoś mówi: słownictwo jak z rynsztoka, obyczaje jak z rynsztoka. Zdechłe szczury, paskudztwo i obrzydlistwo.

A teraz w Warszawie.

Dziś rynsztok tu widzę ogromny. Płynie nim wiele śmieci i obrzydliwości niemało. Pozostałości i to, co się źle rozwinęło. Płynie polski teatr, opanowany przez skandalistów i wulgarystów, polska oświata opanowana przez edukatorów; płynie w ścieki ledwie dychająca kultura, płyną maki i bławatki, i płowe zboża; świątki na skrzyżowaniach dróg i drewniane krzyże; płynie sztuka osobistych wrogów Pana Boga. Spływają polskie mity, które pozwalały nam żyć – wolnej Polski, „Solidarności” i solidarności, uczynności, niezłomności; nienawistnicy wpychają tu bohaterską tradycję AK i powstania warszawskiego, Matkę Boską, Mickiewicza i Herberta, i miłość bliźniego. Płynie wolność, równość, braterstwo, uczciwość, normalność.

Biegniemy, uciekamy, ale nadchodzą nowe pokolenia i też pakują się do rynsztoka, nieświadome; wiedzą, bo widzą, że świat jest wrogi i okropny, że człowiek człowiekowi wilkiem i że znikąd pomocy. Spływają tym kanionem smutku brud i niemożność, ta klęska współczesności.

A ja wolałabym spuścić tym rynsztokiem prawdziwe paskudztwa.

Koniec Europy, postkomunizm, smutki i lęk o polskość prawdziwych elit, i postkolonialne kompleksy lumpenelit (wykształciuchów). Ohydnych pogrobowców SB i WSI, chętnych i przekupnych TW. Ludożerkę, która w korporacjach napuszcza na siebie zrozpaczonych ludzi. Stosy świńskich pism, kpiny z wolności słowa.

I język plugawy, te wszystkie przerywniki, te smakowite kurwy, dupy i znacznie gorzej, padające jak lepki grad w teatrach, domach kultury, kinach, kawiarniach, w radiu, telewizjach, kabaretach, na nabrzeżach, plażach, leśnych duktach, szosach, poboczach, połaciach, na całych jeziorach, w metrze i pociągach, na budowach, w szkołach i w wyższych uczelniach z ust anielskich studentek i ich profesorków, z ust młodych matek i eleganckich jappich, i ośmioletnich dzieci.

I ten łomot na stojąco bez czułości, bez namiętności w polskich filmach, wzór dla dziewcząt i chłopców; mękę młodych kobiet, które marzyły o miłości i karierze w filmie, a teraz to mają w burdelach i w filmach porno. To mordowanie na 100 sposobów, jak złamać kark, jak piłować żywych ludzi, rozrywanie zajączków, misiów i królewien w dobranockach, palenie krasnoludków, wysadzanie w powietrze życzliwych stworków. Tych, co niszczą metodycznie dobro i ufność dzieci. Tych reżyserów, dziennikarzy, prezenterów, tych Powiatowych i Listopadowskich, te gwiazdy i idoli młodzieży, którzy nie znoszą Polski, a kochają psie kupy, świństwo i rechot.

I wszystkie kompleksy, które rodzą się na tej ziemi, całe to poczucie gorszości, mniejważności, i agresję sąsiadów, i współziomków.

I posła palikotowskiego i jemu podobnych.

Tam jest ich miejsce. Niech spłyną rynsztokiem, do kratki, do ścieku, ściekiem do rzeczki, do rzeki, do morza. Niech się rozpłyną.

Niech wreszcie znikną. Niech przyjdzie wielki deszcz, zmyje te kutasy na Krzyżu, te Matki Boskie maczane w moczu, całą tę hipokryzję i fałsz. Niech ten ogromny deszcz spłucze całe to świństwo; i niech wreszcie popłynie czysta woda. Do kratki, do rzeczki, do rzeki, do miłosiernego morza.

Opowiadanie Teresy Bochwic pt. „Rynsztok” znajduje się na s. 14 marcowego „Kuriera WNET” nr 45/2018, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z regionalnymi dodatkami, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Opowiadanie Teresy Bochwic pt. „Rynsztok” na s. 14 marcowego „Kuriera WNET” nr 45/2018, wnet.webbook.pl

Komentarze