Tzw. państwo prawa nie może być państwem prawników, ale ludzi sumienia / Herbert Kopiec, „Śląski Kurier WNET” nr 57/2019

Państwo prawa – określeniem tym posługują się zazwyczaj będący u władzy politycy i służący im dziennikarze. Tym bardziej więc trzeba się stale przyglądać, w jakim prawie znajdują upodobanie.

Herbert Kopiec

Na manowcach rozumu i sumienia

‘Państwo prawa’ jest współcześnie nazwą liberalnego, antychrześcijańskiego porządku i spełnia podobną funkcję, jak kiedyś w PRL „dobro ludu pracującego”, czyli służy lewackim wysiłkom zmierzającym do postawienia świata na głowie.

„Sumienie mam czyste, bo nieużywane” – mawiają czasem różnej maści (zazwyczaj lewackiej) trefnisie. Przypomniałem sobie to powiedzonko w kontekście mocno nagłaśnianej aktywności politycznej Roberta Biedronia. Powszechnie znany lider rzekomo uciemiężonej przez „homofobów” mniejszości seksualnej dał się ostatnio poznać jako założyciel nowej partii o sympatycznej nazwie „Wiosna”. W czasie swojego programowego wystąpienia wołał, że jego ugrupowanie zrobi coś, na co odwagi nie starczyło wszystkim poprzednim rządom, czyli „zlikwiduje nareszcie klauzulę sumienia”. Jeśli przyjąć dość obiegowe pojmowanie sumienia jako głosu Boga, to zapowiedź Biedronia – dla takich zacofańców jak ja – brzmi groźnie. Proponuję więc przyjrzeć się bliżej, co nas czeka, gdyby (nie daj Boże!) pomysł brawurowego, lewoskrętnego, antykatolickiego rewolucjonisty spodobał się wyborcom.

Jeśli – za Biedroniem – skreślamy busolę sumienia, to narzuca się nieuchronnie pytanie: wedle czego będziemy żyć? I trzeba uczciwie przyznać, że z odpowiedzią na to fundamentalne pytanie Biedroń i jemu podobni nie mają kłopotów. Najogólniej rzecz biorąc, zazwyczaj twierdzą i zapewniają pysznie, że będziemy żyć w tzw. państwie prawa. W domyśle sam fakt życia w owym państwie prawa stanowi jakoby dostateczną gwarancję powszechnej szczęśliwości. W koncepcji takiego państwa – przypomnijmy – obowiązujące prawo (wsparte „niezawisłością sądów” – będzie o nich dalej) ma pozycję nadrzędną w systemie politycznym, wiąże rządzących i wyznacza zakres ich kompetencji, a obywatelom gwarantuje szereg praw i wolności. W tzw. państwie prawa/państwie prawnym organy i instytucje państwowe mogą działać jedynie w zakresie określonym przez prawo, natomiast obywatele mogą czynić to wszystko, czego prawo nie zakazuje.

Państwo prawa – trzeba to przyznać – brzmi ponętnie i wzniośle. Nie powinno więc specjalnie dziwić, że określeniem tym posługują się zazwyczaj będący u władzy politycy i służący im dziennikarze. Tym bardziej więc trzeba się stale przyglądać, w jakim prawie znajdują upodobanie. Zwłaszcza że poszła – zauważmy – w niepamięć intuicja Seneki, który przypominał: „Czego nie zabrania prawo, zabrania wstyd”.

Tradycyjny katolik, zaznaczmy dla klarowności wywodu, zapewne by dodał do wstydu jeszcze sumienie. To sumienie – naucza Kościół katolicki – jest najwyższym dla człowieka trybunałem. Doświadczenie historyczne uczy, że wszelkie majstrowanie przy sumieniu źle się zazwyczaj kończy. Argumenty? Proszę bardzo.

Co z tą niezawisłością sądów?

Ano jest problem. Ponieważ z obserwacji wynika, że jedną z wielkich iluzji III Rzeczypospolitej jest zdecydowanie nadmierna wiara w państwo prawa wsparte siłą rzekomo niezawisłych sądów. Owszem, sądy są w Polsce bardzo silne. Tak silne, że – słusznie, acz gorzko ironizował przed paroma laty Marcin Wolski – bezkarnie mogą uchylić prawo grawitacji, logikę, czy zwykłe ludzkie poczucie sprawiedliwości. Mało. W Polsce sądy nie muszą liczyć się z konsekwencjami własnych werdyktów, coraz częściej zasądzanie płatnych ogłoszeń w prywatnych mediach ma wszelkie znamiona linczu czy stalinowskiej konfiskaty mienia. Sądu nie interesuje, skąd skazany, w co najmniej problematycznej sprawie, ma wziąć owe setki tysięcy złotych, już nie na charytatywny cel, lecz na dofinansowanie zasobnych mediów. Ingerencja sumienia – każdy, kogo jeszcze rozum nie opuścił, przyzna, mogłaby tu stanąć na drodze tak zasądzanych wyroków (M. Wolski, Wszechmocna Temida, „Gazeta Polska” 2011).

Tymczasem, mimo wzmiankowanego draństwa, trwa nieustająca emancypacja państwa prawa, czyli tendencja do eksponowania sędziów jako gwarantów sprawiedliwego społeczeństwa. Co robić, gdy widzi się, jak dziś usiłuje się tą wyświechtaną formułką przykryć różne niegodziwości? Myślę, że warto i należy ostrzegać, apelując: ostrożnie z szafowaniem pojęciem ‘państwa prawa’! Zwłaszcza że prawnicy są dziś – przykro o tym mówić – dość powszechnie uznani za grupę pasożytniczą, cyniczną i pozbawioną jakichkolwiek zasad moralnych. W krajach anglosaskich, pisał swego czasu Ryszard Legutko, często powtarzanym powiedzeniem jest cytat z Szekspira: „Na początek zabijmy wszystkich prawników”. Popularność powiedzenia bierze się stąd, że prawo przestaje być we współczesnych społeczeństwach zbiorem reguł służących sprawiedliwemu osądowi przestępstw i stabilności społeczeństwa. Staje się swoistą grą między jednostkami i grupami, w której chodzi przede wszystkim o zwycięstwo, a środkiem do tego jest spryt i obrotność graczy.

Niezwykłość sytuacji polega na tym, że w Polsce zaczęto budować kult prawa stanowionego akurat wtedy, gdy zniechęcenie do wymiaru sprawiedliwości i do jego funkcjonariuszy osiągnęło na Zachodzie niespotykane rozmiary i gdy rozważania o kryzysie prawa stały się wyjątkowo częste. Bywa, że obecnie przemoc zastępowana jest paragrafem. Oto Terri Schiavo (lat 41) zmarła z głodu i odwodnienia. Od 1990 roku była podłączona do aparatury dostarczającej jej pokarm. 18 marca 2005 r. sędzia okręgowy przychylił się do prośby jej męża i nakazał odłączenie urządzenia („Rzeczpospolita”, 1.04.2005). Ronald Reagan celnie nazwał werdykt legalizujący aborcję w USA „sądowym zamachem stanu”.

Prawnicy bowiem stali się dzisiaj nową kastą kapłańską. To ich wyroki decydują o życiu nienarodzonych i nieuleczalnie chorych.

Pamiętamy też, że w Polsce ważny redaktor wpływowej gazety szukał swego czasu potwierdzenia swojej „prawdy” w sądach, bo wyglądało na to, że nie mógł jej znaleźć w rzeczywistości. Zamiast sięgnąć po pióro, sięgał po adwokatów. W sądzie nie liczą się przecież zazwyczaj ani prawdy historyczne, ani tym bardziej racje moralne. Liczy się żonglerka paragrafem.

W tak przewrotny sposób, łagodnie i bezstresowo unieważnia się zarazem sens kultury pojmowanej dotychczas jako dopełnianie ludzkiej natury. Sądowe spory między publicystami – zauważmy – to nie jest ładny obyczaj. I jest szkodliwy – bo niszczy niekwestionowaną wartość, jaką w dojrzałych demokracjach mogłyby być żywe publicystyczne debaty. Pamiętamy, że stojąca już nad grobem dziennikarka i pisarka Oriana Fallaci (1929–2006) została pozwana w wielu procesach o podżeganie do nienawiści rasowej. Najgłośniejsze oskarżenie o obrazę uczuć religijnych wytoczył jej działacz islamski, znany z tego, że zdjął ze ściany klasy krucyfiks i wyrzucił za okno. Ten proces był kolejnym dowodem egzekwowania od Europejczyków przez islamistów praw, jakich nie przyznają oni chrześcijanom w swoich islamskich krajach (P. Semka, „Gazeta Polska” 2006).

Absolwenci „Duraczówki”

Wróćmy na nasz grunt ojczysty, zwłaszcza że na polskim sądownictwie ciąży rodzaj piętna raczej nie znany gdzie indziej. Nie pretendując do oryginalności tezy, da się powiedzieć, że nie sposób, zrozumieć współczesnego kryzysu wymiaru sprawiedliwości w Polsce (kryzysu analizowanego tzw. państwa prawnego) i jego następstw bez znajomości pewnych decyzji, podjętych w tym resorcie w pierwszych latach po wojnie.

Najbardziej podstawową operacją komunistów w walce o sądownictwo w pierwszym okresie, tj. przed 1950 rokiem, było nasycenie wymiaru sprawiedliwości ludźmi dyspozycyjnymi.

Skrywane to było pod szyldem „demokratyzacji sądownictwa” i wprowadzania „przedstawicieli ludu” do wymiaru sprawiedliwości. Chodziło o to, aby zastąpić przedwojenne kadry i „wprowadzić do sądownictwa nowy strumień krwi społecznej”. Komuniści nie mieli dosyć wykształconych prawników, a czekać na ukończenie studiów przez swoich ludzi nie mogli. Na uniwersytetach zaś wykładali jeszcze przedwojenni profesorowie, zarażeni tzw. burżuazyjnym teoriami…

W tych warunkach zrodziła się koncepcja ekstraordynaryjnego mianowania sędziów, bez konieczności przejścia długotrwałego kształcenia uniwersyteckiego. W 1946 roku wprowadzono dekret o wyjątkowym dopuszczaniu do obejmowaniu stanowisk sędziowskich, prokuratorskich, notarialnych i wpisywaniu na listę adwokatów. Oto dekretem z 22 stycznia 1946 r. (DzU nr 4, poz. 33) zarządzono: „Osoby, które ze względu na kwalifikacje osobiste oraz działalność naukową, zawodową, społeczną lub polityczną i dostateczną znajomość prawa nabytą bądź przez pracę zawodową, bądź w uznanych przez Ministra Sprawiedliwości szkołach prawniczych dają rękojmię należytego wykonywania obowiązków sędziowskich lub prokuratorskich, mogą być mianowane na stanowiska asesora sądowego, sędziego lub prokuratora po udzieleniu im zwolnienia od wymagań ukończenia uniwersyteckich studiów prawniczych z przepisanymi w Polsce egzaminami, odbycia aplikacji sądowej i złożenia egzaminu sędziowskiego oraz przesłużenia określonej liczby lat na stanowiskach sędziowskich i prokuratorskich” (art.1.).

Bezpośrednią konsekwencją przywołanego dekretu było utworzenie przez Ministra Sprawiedliwości 6 średnich szkół prawniczych: w Łodzi (1946–1952), Wrocławiu (1947–1953), Gdańsku (1947–1948), Toruniu (1948–1952), Szczecinie (1950–1951) i Zabrzu (1950–1951).

Kandydaci do tych szkół – zwanych „Duraczówkami” od nazwiska Teodora Duracza (1883–1943), patrona Centralnej Szkoły Prawniczej (będzie o nim dalej) – musieli mieć ukończone 24 lata, ale poza tym nie stawiano im żadnych wymogów co do wykształcenia; zgłaszali się więc nawet ludzie z wykształceniem tylko podstawowym, a zdarzało się, że nawet z niepełnym podstawowym, chociaż warunkiem przyjęcia było jednak złożenie czegoś w rodzaju egzaminu wstępnego.

Do szkół prawniczych przychodzą w lwiej części robotnicy, chłopi, ludzie starsi, od warsztatów, z fabryk, kopalń, PGR-ów, wsi itd. – pisze badacz tego zagadnienia, powołując się na świadka wydarzeń (Z.A. Ziemba, Prawo przeciwko społeczeństwu. Polskie prawo karne w latach 1944–1956, Warszawa 1997). Nie trzeba dodawać, że niejeden cwaniak marzył, aby móc w tym „wydarzeniu” uczestniczyć. Jakoż wymagana była rekomendacja. Nie przyjmowano zgłoszeń indywidualnych, a jedynie osoby z polecenia partii politycznych, związków zawodowych lub organizacji społecznych, które rekomendowały kandydatów pod względem społeczno-politycznym. Ówczesny Minister Sprawiedliwości pisał do KC PZPR: Selekcja kandydatów winna być przeprowadzona b. wnikliwie i w zasadzie do szkół winni być kierowani robotnicy z produkcji, aktywiści partyjni. Kandydaci winni być sprawdzeni przez Wydziały Administracyjne Komitetów Wojewódzkich, Wydz. Pers. i WKKP (Pismo z 22 stycznia 1952 r., AAN PZPR 1642, s. 143).

Kursy w tych szkołach trwały od 6 do 15 miesięcy i miały na celu praktyczne przygotowanie słuchaczy do zawodu oraz gruntowne szkolenie ideologiczne, na które przeznaczono zdecydowanie najwięcej czasu. Podczas trwania kursu słuchacze pobierali solidne uposażenie, dodatki rodzinne według obowiązujących norm, a nadto byli bezpłatnie zakwaterowani i bezpłatnie żywieni. Łącznie kursy te ukończyło 1130 słuchaczy, z których ogromna większość (1081) podjęła pracę w wymiarze sprawiedliwości.

Wciąż brak dekomunizacji

Bez wiedzy o początkach sądownictwa w PRL nie można zrozumieć choroby współczesnego wymiaru sprawiedliwości. Choroby ujawniającej się także w tym, że środowisko resortu sprawiedliwości po 1989 r. nie było w stanie dokonać ani samooceny, ani samooczyszczenia. Do weryfikacji sędziów u progu III RP nie doszło.

Zauważmy, że Niemcy hitlerowskie, Związek Sowiecki i Włochy Mussoliniego – to też były przecież państwa prawa. Aż do bólu, aż do łagrów, aż do śmierci. Dlatego zbyt tryumfalne odwoływanie się dziś do wyrażenia ‘państwo prawa’ brzmi niezbyt mądrze.

Myślę, że zalecać należy większą powściągliwość w posługiwaniu się tym określeniem, ponieważ nie nastąpiła dekomunizacja. Zbyt mała jest też świadomość, że pojęcie ‘państwo prawa’ zostało wykute przez współczesne liberalne/lewackie środowiska jako słowo-wytrych; instytucja prawna mająca na celu budowanie ‘nowego ładu’ (czyli opisywanej w moich felietonach tzw. zmiany społecznej) i zwalczanie opornych. Jest współcześnie nazwą liberalnego, antychrześcijańskiego porządku i spełnia podobną funkcję, jak kiedyś w PRL „dobro ludu pracującego”, czyli służy lewackim wysiłkom zmierzającym do postawienia świata na głowie. Ludziom normalnym obce jest przecież prawo bez sprawiedliwości, bo prawo musi wyrastać z miłości do dobra wspólnego; dopiero wtedy ma moc sensownego prawa.

Kto zacz Teodor Duracz?

Przywołajmy parę faktów z jego życiorysu, zwłaszcza że ma on we współczesnej Polsce swoich możnych admiratorów. Dość powiedzieć, że w czasie pisania tego felietonu toczy się w Warszawie prawdziwy bój o zmianę nazwy ulicy Duracza. Wygląda na to, iż nic to, że z dokumentów IPN wynika, że adwokat Teodor Duracz (ps. Profesor), urodzony w 1883 r. w Czupachówce (obecnie Ukraina), był agentem sowieckiego wywiadu. Uczestniczył w rewolucji bolszewickiej na wschodniej Ukrainie, a po jej klęsce został członkiem Komunistycznej Partii Robotniczej Polski i Komunistycznej Partii Polski. W oficjalnych dokumentach partyjnych domagał się np. oddania Niemcom „okupowanych” przez Polskę: Pomorza Gdańskiego i Górnego Śląska. Choć oficjalnie był radcą prawnym przedstawicielstwa handlowego Związku Socjalistycznych Republik Sowieckich w Warszawie i prowadził własną kancelarię prawną, jego faktycznym pracodawcą była Moskwa i jej macki na terenie II RP: Międzynarodowa Organizacja Pomocy Rewolucjonistom (MOPR), Liga Obrony Praw Człowieka i Obywatela (razem m.in. z Wandą Wasilewską), a przede wszystkim sowiecki wywiad. Przed polskimi sądami Duracz bronił działających na szkodę Rzeczpospolitej komunistycznych działaczy i szpiegów. Jego lokal również po inwazji Niemiec i ZSRS na Polskę pozostawał ważnym punktem sowieckiego wywiadu. Aresztowany w maju 1943 r. został zamordowany przez Gestapo na Pawiaku. Ale historia Duracza – pisze Stanisław Płużański – nie kończy się w momencie jego śmierci. Ten stalinowski agent miał licznych naśladowców. Przyuczonych do zawodu młodych sędziów, prokuratorów, adwokatów, a także dokształcających się śledczych Urzędu Bezpieczeństwa. Ci oprawcy w togach, zwalczający i mordujący polskich patriotów, w PRL byli nazywani absolwentami szkół prawniczych, a w praktyce tworzyli zastępy analfabetów.

Myślę, że w zarysowanym kontekście łatwiej zrozumieć, dlaczego nowa lewica bardzo potrzebuje prawników. Pozywanie do sądów – starannie przećwiczone już w społeczeństwach zachodnich – nie jest nową metodą środowisk lewackich i ma na celu wyeliminowanie ludzi sprzeciwiających się ich ekspansji.

Warto więc w zarysowanej perspektywie przypomnieć znane ostrzeżenie: „Złe prawa są najgorszym rodzajem tyranii” – pisał E. Burke.

A skuteczni w działaniach przeciw tyranii będziemy nie tylko wtedy, gdy zbudujemy optymalne instytucje państwa prawnego, ale gdy posłuchamy Arystotelesa i doprowadzimy do tego, by „jakość przymiotów ludzi u władzy” gwarantowała, że w trakcie wykonywania swych trudnych zadań będą mieli oni na celu interes publiczny, a nie tylko własny.

Choć zabrzmi to banalnie i staroświecko, wszystkie znaki na niebie i na ziemi wskazują, że bez sumienia – nie da rady! Słowem: póki co, tzw. państwo prawa nie może być państwem prawników. Musi być nade wszystko państwem ludzi sumienia.

Artykuł Herberta Kopca pt. „Na manowcach rozumu i sumienia” znajduje się na s. 5 marcowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 57/2019, gumroad.com.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Herberta Kopca pt. „Na manowcach rozumu i sumienia” na s. 5 marcowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 57/2019, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Komentarze