Radiowywiad w I wojnie światowej. W bitwie pod Tannenbergiem po raz pierwszy świadomie użyto dezinformacji w eterze

Wojna nie zmieniła tylko jednego kanonu: wygrywał ten, kto wiedział więcej o planach przeciwnika. Ten, kto potajemnie zdobył więcej prawdziwych informacji i umiejętnie podsunął fałszywe.

Rafał Brzeski

Radiowywiad w I wojnie światowej – cz. 3

Jeszcze na łożu śmierci, w pierwszych dniach 1913 r., mózg pruskiego sztabu generalnego, feldmarszałek hrabia Alfred von Schlieffen napominał junkrów pruskich, generałów wojsk lądowych Cesarstwa Niemiec: „Kiedy wkroczycie do Francji, niech rękaw ostatniego żołnierza po prawej stronie tyraliery otrze się o fale Kanału La Manche”.

Tworzony przez niego od 1905 r. plan błyskawicznego przemarszu przez neutralną Belgię, zaatakowania Francji od północnego wschodu, marszu wzdłuż Kanału i uderzenia na Paryż od północy był cyzelowany aż do ostatnich miesięcy przed wojną. Ćwiczono go na mapach i podczas manewrów. Podporządkowano mu program rozbudowy linii kolejowych, opracowano co do minuty wojenny rozkład jazdy pociągów cywilnych i wojskowych. Plan mobilizacji i koncentracji wojsk był tak precyzyjny i tyle razy sprawdzany i ćwiczony, że nie dostrzegano w nim żadnych luk i nie zostawiano miejsca na nic nieprzewidzianego.

W sierpniu 1914 ofensywa rozwijała się zgodnie z planem. Nawet belgijska forteca Liège, którą Schlieffen uważał za twardy orzech do zgryzienia, padła pod ogniem ciężkich moździerzy oblężniczych kalibru 420 mm wyprodukowanych w zakładach Kruppa. Pierwszy strzał oddano 12 sierpnia o 18.40. Ważący prawie tonę granat „rozbił w pył fort Pontisse: beton, stal i szczątki ludzkie wyrzucone zostały w powietrze na wysokość 300 m”. Granat „Grubej Berty” przebił około 2 m ziemi, 3 m betonu, a potem gruby mur z cegły. Po nawale ogniowej moździerzy z fortyfikacji Liège zostały ruiny i zgliszcza. Wielu obrońców huk wybuchów przyprawił o obłęd. Po 4 dniach najnowocześniejsza twierdza w Europie skapitulowała. Armia cesarska mogła maszerować dalej.

W swym planie Schlieffen nie przewidział jednak uporu i oporu Belgów, którzy wbrew utartym kanonom wojny przecinali druty telegraficzne i wywracali słupy. Belgijska sieć łączności legła w strzępach. Niemiecki wywiad nie rozpoznał wcześniej ani belgijskiej, ani francuskiej sieci telekomunikacyjnej, sztab generalny nie konsultował planów kampanii z oficerami łączności, nie przygotowano więc zapasów części zamiennych ani odpowiednich zapasów kabla. Trzeba było przejść na łączność bezdrutową, co teoretycznie nie powinno sprawić trudności, ale w praktyce generałowie Alexander von Kluck i Karl von Bülow, którzy dowodzili w Belgii, mieli kłopotów co niemiara. Łączność rwała się, gdyż obowiązujący szyfr nie nadawał się do warunków polowych. Każdy błąd powodował takie zniekształcenie tekstu, że odbiorca otrzymywał niezrozumiały bełkot. W rezultacie niemieccy telegrafiści powtarzali depesze, a wreszcie nadawali otwartym tekstem.

Na taką chwilę czekali operatorzy nasłuchu Service du Renseignement (Służby Rozpoznania) na szczycie wieży Eiffla. Ich „ulubieńcem” był pruski generał Johannes Georg von der Marwitz, dowódca kawalerii 1 Armii, który z kawaleryjskim temperamentem nie czekał na żmudne szyfrowanie i deszyfrowanie, tylko kazał telegrafistom nadawać otwartym tekstem. To właśnie jego depesza z początku września 1914 r., o konieczności przekucia podków i dania koniom dwudniowego odpoczynku uzmysłowiła Francuzom, że mają czas przygotować kontruderzenie nad Marną.

W rezultacie kilkudniowej bitwy niemiecka ofensywa została zahamowana, a w pruskim dowództwie zapanował chaos, czego świadectwem była kolejna depesza von der Marwitza: „Powiedzcie, gdzie dokładnie jesteście i co robicie. Tylko spieszcie się, żebym zdążył spieprzyć stąd jak najszybciej” (Krop P., Sekrety wywiadu francuskiego, Warszawa 1999, s. 143). Przegrana nad Marną sprawiła, że plan Schlieffena powędrował do sztabowego kosza i front przekształcił się w łańcuch transzei i umocnień od Szwajcarii po Morze Północne, a wojna z manewrowej zamieniła się w pozycyjną.

Również dla Anglików wojna rozpoczęła się nie tak, jak planowali. Wprawdzie jeszcze w czerwcu 1914 r. sporządzili rejestr funkcjonujących na świecie nadajników wraz z podstawowymi danymi o ich mocy, zasięgu i konstrukcji, ale kiedy Brytyjskie Siły Ekspedycyjne wylądowały we Francji, w radiostacje na konnych wozach, po 3 na dywizję lub brygadę, wyposażona była tylko kawaleria. W Komitecie Obrony Imperialnej uznano bowiem, że łączność radiowa potrzebna jest tylko jednostkom szybkim, a piechocie wystarczą polowe telefony. Tymczasem po trzech miesiącach front stanął w miejscu i spieszonych kawalerzystów wysłano do transzei. Swoje radiostacje zabrali do okopów, gdzie stwierdzili, że w nasłuchu sprawdzają się doskonale i „niebawem używano ich niemal wyłącznie do przechwytywania komunikacji wroga, i to ze sporym sukcesem”. Najpoważniejszą trudność stanowił brak tłumaczy. Mściła się przedwojenna opinia wpływowego w ministerstwie wojny (później marszałka polnego) gen. Henry’ego Wilsona, że oficerowi wystarczy, jak dobrze włada własnym językiem, bo żaden z wielkich dowódców nie znał języków obcych.

Niemiecką łączność telefoniczną początkowo podsłuchiwano, podłączając się do nieprzyjacielskich kabli, co nie było specjalnie trudne, gdyż miesiącami okopy obu stron dzieliły niewielkie odległości, nawet niespełna 20 m. Zebrane doświadczenie przydało się Brytyjczykom w budowie aparatów podsłuchowych. Polowe testy przeprowadzone w 1915 r. pozwalały prowadzić podsłuch z odległości 100 metrów. Zadowolenie zwarzyły jednak tłumaczenia podsłuchanych rozmów, z których wynikało, że Niemcy mają jeszcze lepsze aparaty. Brytyjskie telefony i telegrafy polowe wykorzystywały jeden rozciągnięty kabel oraz dobre uziemienie. Niemieckie urządzenia „Moritz” działały na zasadzie indukcji. Wystarczyło przeczołgać się nocą pod zasiekami i zagrzebać w ziemi podłączone do kabla miedziane płytki, a drugi koniec przyłączyć do „Moritza”. Wzmacniacz urządzenia umożliwiał skuteczny podsłuch nawet z odległości 1000 m od linii telefonicznej przeciwnika. W połowie 1915 r. szkockich piechurów przybywających w tajemnicy na pierwszą linię okopów powitał niemiecki trębacz, grając z werwą tradycyjny marsz ich pułku.

Aparaty „Moritz” sprawowały się doskonale, a Brytyjczycy byli niebezpiecznie gadatliwi. Szczególnie „oficerowie wyższych stopni, którzy mogli zdradzić najwięcej sekretów. Nie będzie żadną przesadą stwierdzenie, że skutkiem ich niedyskrecji w latach 1915 i 1916 były tysiące ofiar i dopiero w 1917 r. udało się wprowadzić w miarę skuteczne przeciwśrodki” (Nalder R., Royal Corps of Signals, Londyn 1958, s. 107). Jednym z nich był zakaz prowadzenia rozmów telefonicznych w odległości mniejszej niż 3000 m od linii frontu.

Brytyjska łączność polowa stała się w miarę bezpieczna dopiero pod koniec 1915 r., gdy na odcinku pod Ypres we Flandrii wprowadzono pierwsze egzemplarze okopowego telefonu zwanego Fullerphone, od nazwiska konstruktora, majora A.C. Fullera. Z jego pomocą można było bezpiecznie przesyłać depesze telegraficzne na odległość 30 kilometrów, a rozmawiać na nieco krótszym dystansie.

Na 1916 rok Niemcy zaplanowali wykrwawienie armii francuskiej uderzeniem na umocniony rejon Verdun. Naczelny wódz wojsk francuskich, generał Joseph Joffre, był rozdarty. Wywiad twierdził, że celem niemieckiej ofensywy będzie zdobycie twierdzy Verdun; wydział operacyjny jego sztabu zapewniał, że Niemcy uderzą w Szampanii lub w Alzacji. Politycy w Paryżu, którym zaszedł za skórę, tylko czyhali na jego potknięcie. Wysłał więc szefa sztabu generała Noëla de Castelnaua w podróż inspekcyjną na pierwszą linię frontu. Pod koniec stycznia 1916 r. de Castelnau dotarł do słabo przygotowanej do obrony twierdzy Verdun. Tam w przyfrontowym lesie do kolejnej ostrej wymiany zdań między oficerami wywiadu i wydziału operacyjnego włączył się nagle sierżant Henri Morin, szef placówki nasłuchu, i przekonał de Castelnaua, że Niemcy okopali się solidnie, dostali świeże uzupełnienie, mają liczne odwody i są gotowi do ofensywy, która „powinna zacząć się około 13 lutego”. Placówki francuskiego nasłuchu niemieckich linii telefonicznych w rejonie Verdun były wyposażone w aparaty z techniczną nowością – wzmacniaczami lampowymi. Dzięki temu ludzie Morina dysponowali wyjątkowo precyzyjnymi wiadomościami. De Castelnau wrócił do głównej kwatery i mimo oporów wydziału operacyjnego wymusił wzmocnienie rejonu umocnionego Verdun, głównie artylerią ciężką i działami kolejowymi.

Sierżant Morin pomylił się o tydzień. Niemcy uderzyli 21 lutego 1916 r., rozpoczynając jedną z najbardziej krwawych bitew I wojny światowej. Do grudnia straty obu stron wyniosły około 800 tysięcy żołnierzy. Wystrzelono ponad 36 mln pocisków artyleryjskich.

Wojska francuskie walczyły pod Verdun, kiedy Brytyjczycy postanowili zaatakować nad Sommą we francuskiej Pikardii. Planowano, że kilkudniowe przygotowanie artyleryjskie zniszczy niemieckie umocnienia polowe i piechota bez trudności sforsuje niemiecką linię obrony. Niemcy wiedzieli, że Brytyjczycy szykują się do ofensywy, a kiedy rozpoczęła się ogniowa nawała, mieli pewność, że atak się zbliża. Pytanie, kiedy. Odpowiedź dali 30 czerwca łącznościowcy podsłuchujący angielskie linie telefoniczne. Ktoś po drugiej stronie frontu relacjonował słowa generała dodającego ducha żołnierzom, którzy jutro o 7.30 rano ruszą na wroga. Niedyskrecja pozwoliła Niemcom wycofać się z ostrzeliwanej pierwszej linii okopów, podciągnąć karabiny maszynowe i czekać. Kiedy ogień brytyjskiej artylerii przesunął się na tyły, ogień zaporowy otworzyła niemiecka artyleria, piechota wróciła na pierwszą linię i karabiny maszynowe zaczęły zbierać krwawe żniwo. Zanim zapadł zmrok, Brytyjczycy stracili w zabitych i rannych blisko 60 tysięcy ludzi. Bitwa nad Sommą trwała do 18 listopada 1916 r. Po obu stronach straty były ogromne – w sumie około miliona ludzi. Wojska Ententy przesunęły front o 12 kilometrów.

Na froncie wschodnim starciem, które w Niemczech urosło do symbolu Deutschland über alles, była bitwa pod Tannenbergiem. Pod koniec sierpnia 1914 r. słabsze siły niemieckie rozgromiły między jeziorami mazurskimi dwie armie rosyjskie generałów Pawła Rennenkampfa i Aleksandra Samsonowa. Pod naciskiem Rosjan wojska niemieckie początkowo wycofywały się i miały zamiar uciec za Wisłę. Po południu 23 sierpnia szef sztabu generalnego Helmuth von Moltke wymienił dowództwo 8 Armii na generałów Paula von Hindenburga i Ericha Ludendorffa,. Do wieczora przygotowali plan operacyjny swoich wojsk. 25 sierpnia Hindenburg gotował się do wyjazdu inspekcyjnego na front, kiedy wręczono mu przechwycony w nocy radiogram. Był to rozkaz operacyjny Rennenkampfa dla rosyjskiego IV Korpusu. Został nadany otwartym tekstem!

Hindenburg dowiedział się nie tylko o zamiarach korpusu, ale również, że po drugiej stronie frontu stoi rosyjska 1 Armia, o czym dotychczas nie wiedział. Tego samego dnia po południu otrzymał kolejny radiogram, również nadany otwartym tekstem; tym razem był to rozkaz generała Samsonowa o organizacji i kierunkach działania 2 Armii rosyjskiej. Teraz mógł spokojnie przygotowywać kontruderzenie.

Dzięki nasłuchowi, do końca trwającej kilka dni bitwy Hindenburg i Ludendorff otrzymywali istotne rosyjskie rozkazy, które nadawane były nadal bez szyfrowania. W rezultacie byli lepiej poinformowani o sytuacji niż dowódcy rosyjscy. Nic więc dziwnego, że pokonali Rosjan i zmusili ich do chaotycznego odwrotu. Niemal cały rosyjski sprzęt został rzucony w bagna, a Niemcy wzięli do niewoli ponad 92 000 Rosjan. Trzeba było 60 pociągów, żeby odstawić jeńców na tyły.

W trakcie bitwy pod Tannenbergiem podsłuch korespondencji rosyjskiej prowadziły radiostacje forteczne w Królewcu i Toruniu oraz dwie radiostacje sztabowe 8 Armii niemieckiej. Po zwycięskiej bitwie Hindenburg został ogłoszony „zbawcą Prus”, razem z Ludendorffem zaś uznany za genialny tandem dowódczo-sztabowy. Dwa miesiące po bitwie Hindenburg awansował na feldmarszałka. W opublikowanych w 1919 r. memuarach słowem nie wspomniał o przechwyconych przez nasłuch radiogramach. Ludendorff był nieco uczciwszy. Zapisał: „Otrzymaliśmy przechwycony telegram przeciwnika, który dał nam jasny obraz ruchów wroga w następnych dniach” (Flicke W.F., War Secret in the Ether…, Waszyngton 1953, s. 18). Nie napisał jednak, że tych telegramów było wiele. No, ale wtedy trudno byłoby mówić o genialnych dowódcach niemieckich.

W opinii kwatermistrza generalnego sztabu najwyższego naczelnego dowódcy, gen. Jurija Daniłowa, główną przyczyną porażki był kompletny chaos łącznościowy. Z braku kabla telefonicznego ciężar komunikacji spadł na radiostacje, których obsługa nie była odpowiednio przygotowana. Szyfranci nie potrafili sprawnie utajniać i odczytywać radiogramów. Sztab XIII Korpusu nie miał ani szyfrów, ani kodów i nie mógł przyjmować innej korespondencji, jak otwartym tekstem. Ponadto rozkazy dzienne wydawane były zbyt późno i nawet bez szyfrowania docierały do niższych szczebli dopiero około 10.00 przed południem, kiedy jednostki powinny być już dawno w marszu. Gdyby korespondencja była szyfrowana, opóźnienia byłyby jeszcze większe. Daniłow zwrócił jednak uwagę, że niemiecka strona też nadawała otwartym tekstem, z czego korzystały rosyjskie sztaby.

W trakcie bitwy pod Tannenbergiem zapewne po raz pierwszy zastosowano świadomie dezinformację w eterze. Radiostacja w Królewcu wysłała 7 września 1914 r. otwartym tekstem radiogram, który w wielu miejscach był przekłamany pozorowanymi zakłóceniami, ale w jednym miejscu nakazywał korpusowi gwardii połączyć się pod Labiawą (obecnie Polessk w obwodzie kaliningradzkim) z jednostkami wyładowującej się tam 5 Armii. O ten fałszywy fragment chodziło. Rosjanie przechwycili radiogram, „łyknęli” dezinformację i wstrzymali dalsze natarcie, chociaż 5 Armia była wówczas na froncie we Francji.

Za „ojca chrzestnego” niemieckiego radiowywiadu należy uznać dowódcę radiostacji fortecznej w Toruniu, który w trakcie bitwy pod Tannenbergiem z własnej inicjatywy zorganizował dowóz przechwyconych radiogramów kurierami na motocyklach do sztabu Ludendorffa, tworząc w ten sposób zintegrowany system nasłuchu, przejmowania i wykorzystywania korespondencji radiowej przeciwnika. Na tym się jednak skończyło. Dopiero rok później w Niemczech zorganizowano systematyczny monitoring nieprzyjacielskiego ruchu w eterze.

Austriackie wojska na froncie wschodnim od pierwszych dni wojny dysponowały już zalążkiem systemu nasłuchu i przechwytywania korespondencji przeciwnika w oparciu o radiostacje forteczne w Krakowie i Przemyślu. Nasłuch powiązany był z Geheimdienst – kryptologiczną sekcją kancelarii cesarskiej, co pozwoliło już w drugim tygodniu wojny prowadzić nie tylko nasłuch, ale również skuteczny dekryptaż rosyjskiej korespondencji. Na froncie serbskim, włoskim oraz na Adriatyku radiowywiad Evidenzbureau wojsk lądowych współpracował z Telegraphenbureau w bazie cesarsko-królewskiej marynarki wojennej w Pola. Marynarka wojenna przechwytywała korespondencję, armia prowadziła dekryptaż. Całość austriackich działań radiowywiadowczych nosiła kryptonim PENKALA.

Po drugiej stronie frontu Francja i Włochy od początku wojny prowadziły nasłuch korespondencji Austro-Węgier. We Włoszech przechwycone depesze zbierano w Ufficio Informationi, ale austriackie szyfry oparły się włoskim kryptologom i odczytywanie korespondencji rozpoczęto dopiero w kwietniu 1916 r., kiedy włoskiemu wywiadowi udało się uzyskać książkę kodową UC 12. Rok później wzdłuż wybrzeża Adriatyku uruchomiono sieć stacji radionamiaru, który z miejsca przyniósł doskonałe efekty w ustalaniu pozycji austriackich i niemieckich okrętów podwodnych.

Pierwsza wojna światowa przyniosła nowy wymiar walk – w powietrzu. Pierwszy nalot niemieckich zeppelinów na Wielką Brytanię 19 stycznia 1915 r. był ryzykownym przedsięwzięciem nie tyle z uwagi na obronę przeciwlotniczą, ile na trudności nawigacyjne. Dopiero w kwietniu uruchomiono trzy stacje nadawcze w Niemczech i jedną w okupowanej Belgii, których sygnał umożliwiał prymitywną radionawigację. Stacje te były od razu monitorowane przez Brytyjczyków. Pojawienie się w eterze ich sygnału ostrzegało o szykującym się nalocie, a śledzenie kursu sterowców umożliwiał regulamin cesarskiej marynarki wojennej, który nakazywał kapitanom większości zeppelinów łączyć się co godzina z dowództwem. Nawet krótka depesza umożliwiała zaalarmowanym już stacjom brytyjskiego radionamiaru ustalenie pozycji sterowca, nakreślenie kursu i ogłoszenie pogotowia dla obrony przeciwlotniczej. Dzięki radionamiarowi w 1916 r. zestrzelono 8 sterowców. Rozpoznanie metod nawigacji umożliwiło też co najmniej jeden przypadek podszycia się pod niemiecką stację i nadania fałszywego sygnału. Zmyleni nawigatorzy zeppelinów, wracając z nad Anglii, skierowali swe sterowce nad Francję, gdzie zostały zestrzelone.

Radiotelegraficzną operację dezinformacyjną o znacznie większym wymiarze przeprowadzono jesienią 1917 r. W Niemieckiej Afryce Wschodniej dowodzony przez generała Paula von Lettowa kolonialny garnizon bronił się umiejętnie od ponad trzech lat, ale jego sytuacja z braku zaopatrzenia była dramatyczna. W Berlinie postanowiono wysłać pomoc superzeppelinem L-59. Do długodystansowego lotu w jedną stronę na wyżynę Makonde przygotowano go pieczołowicie. Różne elementy konstrukcji zmieniono tak, by można je było na miejscu wykorzystać do naprawy sprzętu i uzbrojenia. Część powłoki uszyto z najwyższej jakości brezentu, aby przerobić ją na namioty. Załadowano na pokład 15 ton zaopatrzenia: amunicję, uzbrojenie, zamki i lufy do karabinów, lekarstwa, materiały opatrunkowe, tkaniny mundurowe i maszyny do szycia nowych mundurów, a także części zamienne do radiostacji, pudełko medali „Żelazny Krzyż” i skrzynkę wina.

Wyładowany po brzegi L-59 wystartował 21 listopada z miasta Jamboł w Bułgarii. Bez kłopotów przeleciał nad Morzem Śródziemnym i Egiptem. 22 listopada minął Chartum i był już poza zasięgiem brytyjskich samolotów, kiedy dowódca, Kapitänleutnant Ludwig Bockholt otrzymał rozkaz powrotu, ponieważ garnizon von Lettowa skapitulował. L-59 zawrócił i po 95 godzinach lotu i przebyciu prawie 7000 kilometrów wylądował w Jamboł.

Na ziemi wyczerpana załoga dowiedziała się, że niemiecki garnizon walczy nadal. W swych powojennych wspomnieniach szef brytyjskiego wywiadu w Afryce Wschodniej, pułkownik Richard Meinertzhagen napisał, że depesza nakazująca powrót L-59 została wysłana słabym sygnałem przez radiostację brytyjską, bowiem Brytyjczycy złamali szyfr Cesarskiej Marynarki Wojennej i podszyli się pod niemiecką admiralicję. Jeśli to prawda, a wielu historyków powątpiewa, byłby to przykład bardzo skutecznej dezinformacji w eterze.

Feldmarszałek von Schlieffen planował wojnę manewrową, tymczasem szybko przerodziła się ona w pozycyjną. Latami dowódcy obu stron wierzyli, że tylko wielodniowa nawała artyleryjska otworzy drogę piechocie szturmującej okopy przeciwnika. Ginęły miliony ludzi, a front ledwie drgał, przesuwając się o kilka lub kilkanaście kilometrów. Przełomu dokonała broń dotychczas nieznana – czołgi. Admiralicja brytyjska ufała swoim pancernikom, a tymczasem Albion omal nie został rzucony na kolana przez okręty podwodne, zeppeliny oraz bombowce Gotha i Giant. Wojna nie zmieniła tylko jednego kanonu: wygrywał ten, kto wiedział więcej o planach przeciwnika. Ten, kto potajemnie zdobył więcej prawdziwych informacji i umiejętnie podsunął fałszywe.

Artykuł Rafała Brzeskiego pt. „Radiowywiad w I wojnie światowej cz. III” znajduje się na s. 17 czerwcowego „Kuriera WNET” nr 48/2018, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi oraz dodatek specjalny z okazji 9 rocznicy powstania Radia WNET, czyli 44 strony dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Wywiad Rafała Brzeskiego pt. „Radiowywiad w I wojnie światowej cz. III” na s. 17 czerwcowego „Kuriera WNET” nr 48/2018, wnet.webbook.pl

Komentarze