Nie jestem hipersmętnym gościem – mówi Jerzy Mazzoll, muzyk i autor nowego cyklu audycji o muzyce yassowej w Radiu WNET

W Radiu WNET nie ma tego całego kokonu, konieczności, presji… Czułem się wolny i mogłem stworzyć coś zupełnie od początku. Zobaczyłem, że jeśli nie mam pomysłu, to nie mam po co tu przychodzić.

Krzysztof Skowroński
Jerzy Mazzoll

Stworzyłeś czy współtworzyłeś nurt w muzyce, który nazywa się yass. Co to jest?

Pewne zjawisko, próba punkrockowego wyłomu w muzyce improwizowanej. Nie było kontynuacji po wspaniałym okresie lat 50., 60. polskich kompozytorów muzyki współczesnej: Szalonek, Krauze, Lutosławski itd. To dopiero teraz się budzi, zresztą falą jakby odbijaną od naszej rewolucji, na temat której w ogóle chcę i dużo mówić, i robić swoje audycje. Polska muzyka improwizowana jest obecnie w świetnej kondycji, w jakiej wcześniej nie mogła istnieć, bo była jedynie mainstreamowym jazzem. To było dokładne kopiowanie wzorców amerykańskich. Natomiast co do yassu, bardzo ważnym elementem i powodem, że w ogóle to przetrwało i dzisiaj o tym mówimy, są Bydgoszcz i Mózg.

Długo mieszkałem w Niemczech i w Holandii. Robiłem tam muzykę do filmów, ale najpierw pracowałem na budowie, a nocami siedziałem w studiu. Moje środowisko muzyczne to była angielska muzyka improwizowana i wolna muzyka improwizowana niemiecka. I to było dla mnie bardzo ważne.

Muzyka improwizowana to taka, że przychodzą muzycy i nie wiedzą, co będą grali. Utwór improwizowany powstaje na żywo, przez złożenie rozmaitych instrumentów, które w dowolnym momencie dołączają się do wspólnej gry, tworząc harmoniczne albo dysharmoniczne konstrukcje. Czy może muzyka improwizowana to coś innego?

Powiedziałeś świetną definicję tego, co było mi inspiracją i wzorem na początku. To znaczy muzyka tworzona przez angielskich improwizatorów, którzy rzeczywiście wchodzili na scenę niemalże składając instrumenty, nie wiedząc, kiedy zaczną. Wręcz do absurdu była doprowadzona obsesja swobodnej improwizacji. Tę ideę teoretycznie bardzo mocno pociągnął Derek Bailey. Miałem szczęście, że pojechałem do Niemiec i trafiłem na jego koncert z Tonym Oxleyem. Tony Oxley to perkusista, który później był – o dziwo – znany z tego, że grał z Tomaszem Stańką, ale też grał na płycie, którą uważałem za najważniejszą płytę jazzu europejskiego – Extrapolation Johna McLaughlina. I Oxley z Baileyem w okolicach 70. roku zaczęli eksperymentować z wolną improwizacją, zupełnie nie używając ani skal jazzowych, ani nie kierując się swingiem bądź innymi pojęciami, które wywodziły się z amerykańskiego jazzu. I ten eksperyment przyniósł wiele ciekawej muzyki, niosącej nadzieję na coś nowego. W połowie lat 70. dołączyli do nich muzycy z RPA, którzy wnieśli element free jazzu, co zresztą nie dało najlepszych owoców. W Polsce ten nurt może kontynuował Misiek poprzez swój teatr dźwięku, ale ogólnie rzecz biorąc, ten nurt zaginął. (…)

Pytałeś, kto stworzył yass. W Gdańsku była to najpierw grupa Miłość. Ale równolegle w Bydgoszczy istniała grupa Henryk Brodaty, z bardziej rockowymi korzeniami. Powstała grupa Trytony i klub Trytony w Bydgoszczy, a potem Mózg. W Gdańsku, prócz jednego koncertu – Modlitwa o Pokój w osiemdziesiątym dziewiątym roku, który zagraliśmy w Żaku – nie mieliśmy swojego miejsca do grania. Mieliśmy próby w Żaku, ale głównie po garażach. I takim miejsce spotkania stał się Mózg i Bydgoszcz; tam było i studio, i miejsce koncertów. Sławek Janicki i Jacek Majewski odwalili ogromną pracę.

Kiedy wróciłem z zagranicy, założyłem swoją grupę w Bydgoszczy. Złożoną z takich szczególnych muzyków, jak Tomek Gwinciński – kompozytor, intelektualista, gitarzysta. Ja go wziąłem na perkusję, żeby móc z nim prowadzić na scenie dialog, żeby nie mieć perkusisty-metronomu. I zaczęliśmy tworzyć.

A kiedy wracałem z zagranicy, napisałem tysiąc razy na karteczce w pociągu – bo już miałem dosyć tego grania angielskiego, smutnego, niemieckiego, mocnego; napisałem tysiąc razy: czy awangarda musi być smutna? I w tej grupie ten problem rozwiązywałem…

Że nie musi.

Nie musi. Ta muzyka była lekka, wesoła, aczkolwiek wyrafinowana – czasami brzmieniowo, czasami kompozycyjnie. Wtedy odkryłem dla siebie partytury graficzne, intuicyjne, ponieważ nie wszyscy w zespole czytali nuty. Stałem tyłem, niektórzy mnie oskarżali o arogancję wobec publiczności. Nikt nie ma pretensji do Maksymiuka, że stoi tyłem, ale do mnie mieli. Oczywiście nie jestem Maksymiukiem, ale penetrowałem inne zjawisko: improwizowane kierowanie zespołem w muzyce. Używam określenia live conducting – dyrygowanie na żywo. To nie była przygotowana dyrygentura ani gotowa partytura.

Jak trafiłeś do Radia WNET? Dlaczego chcesz w Radiu WNET prowadzić audycje?

W sensie bezpośrednim i fizycznym trafiłem dzięki Milo Kurtisowi. Najpierw mnie zaprosił do grania, a potem zaprosił mnie do audycji. Uważnie obserwowałem, co tu się dzieje. Radio jako medium, jako nośnik inspiruje mnie od lat. Nie mam telewizora, a radia słucham. I to niejednej stacji. Nie mogłem patrzeć na zmiany w radiach państwowych. Trafiłem tutaj i zobaczyłem, że w tym radiu nie podlegam żadnym presjom. Zauważyłem nieraz, będąc w innych rozgłośniach, że byłem zniewolony. Tutaj nie ma tego całego kokonu, pewnego kierunku, konieczności, presji… Czułem się wolny i mogłem stworzyć coś zupełnie od początku. Zobaczyłem, że sam będę kreował sytuację i jeśli nie mam pomysłu, to nie mam po co tu przychodzić.

Co jest dla Ciebie ważne poza muzyką?

Dziesięć lat temu założyłem rodzinę i dlatego jestem w Polsce. Zapewne nie mieszkałby w Polsce, gdyby nie rodzina, gdyby nie żona i piątka dzieci. Chciałem, żeby dzieci poznały inne języki, ale chcę porozumiewać się z nimi kodem, który funkcjonuje tutaj, w Polsce, i językiem polskim.

Czy przeszedłeś przez granicę między niewiarą a wiarą?

To jest sytuacja dynamiczna. Zmierzam jakby do momentu swojego chrztu. Byłem ochrzczony jako dziecko. I nie przeżyłem kryzysu wiary, tylko byłem kompletnie poza. Nie byłem nawet letni – byłem zimny przez ćwierć wieku, a może i dłużej. I myślę, że proces nawrócenia jest trochę jak proces twórczy. (…)

Ale powiedziałeś: zmierzam, czyli zadaję pytania.

Cały czas. Każdego dnia. Wstajesz, robisz jutrznię i zadajesz pełno pytań. Psalmy to nie jest opowieść jedna i konkretna. To jest opowieść katechetyczna. To niepopularne słowo, ale opowieść egzystencjalna o tym, jak nasze życie jest dynamiczne. Okazuje się, że psalmy naprawdę zawsze mówią o nas. (…) Staram się stanąć w prawdzie przed sobą i przed Bogiem. (…)

Kiedy się mówi prawdę, nie zawsze jest wesoło. Niektórzy twierdzą, że ludzie z pewnych grup siedzą na liturgii i są tacy poważni. I nie ma śmiechu ani krzyku. Bo jak poznajesz prawdę o sobie, to jesteś poważny. Bo twoje życie to jest poważna sprawa. Ale kiedy ta prawda staje się dzięki Chrystusowi odmieniona, to stajesz się radosny. Naprawdę.

Ciąg dalszy w audycjach – kiedy?

Zapraszam we wtorki o godzinie 21.00, „Mazzoll Arhythmic Radio” na falach Radia WNET. Pierwsza audycja 13 listopada.

Cały wywiad Krzysztofa Skowrońskiego z Jerzym Mazzollem, pt. „Nie jestem hipersmętnym gościem”, znajduje się na s. 12 listopadowego „Kuriera WNET” nr 53/2018.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Dzięki prenumeracie na www.kurierwnet.pl otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu w cenie 4,5 zł.

Wywiad Krzysztofa Skowrońskiego z Jerzym Mazzollem, pt. „Nie jestem hipersmętnym gościem”, na s. 12 listopadowego „Kuriera WNET”, nr 53/2018

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Komentarze