Mój rok 1968. Pisałem pracę magisterską; trudno było się wtedy skupić na nauce – serce rwało się na studenckie wiece

Gonitwy po łąkach i chaszczach Poznańskiej Cytadeli trwały przez kilka godzin. Brat kilka razy dostał pałą po plecach, ale nie dał się schwytać. Jemu się udało, ale kilku jego kolegom niestety nie.

Ryszard Piasek

Poznań odczuwał w sposób szczególny potrzeby zmian. Tutaj miał miejsce krwawo stłumiony bunt robotników w 1956 r. Tutaj też co roku odbywały się międzynarodowe Targi. Poznań się wtedy zmieniał; przestawał być szarym, zapyziałym, komunistycznym miastem. Czuło się innego ducha. Ludzie byli inaczej ubrani, uśmiechnięci, rozmawiali różnymi językami, na ulicach pojawiały się nowoczesne samochody. Czuło się powiew wolnego świata!

Rok 1968 był ostatnim rokiem moich studiów na Politechnice Poznańskiej. W czasie wydarzeń marcowych kończyłem swoją pracę magisterską, wykonywaną w dużej części w katedrze Akustyki i Fonetyki UAM. Jak trudno w tych dniach było skupić się nad pracą naukową, wie tylko ten, kto przeżywał podobne chwile. Serce aż się rwało na studenckie wiece. Jednak milicja wyłapywała studentów, a następnie relegowano ich z uczelni, niezależnie od tego, czy studia dopiero zaczynali, czy kończyli. Moja praca magisterska była już napisana. Niebawem została wyznaczona data obrony i egzaminu końcowego: 11 IV 1968. Nastawiłem się więc na wspomaganie przyjaciół, a także mego młodszego brata Michała.

Niebawem doszło do konfrontacji z milicją „obywatelską”. Na wiecu pod Mickiewiczem ktoś prowokacyjnie krzyknął: „Chodźmy na Winogrady, do miasteczka akademickiego UAM!”. W okolicach Parku Wodziczki i strumienia Bogdanka milicja przygotowała zasadzkę. Zamknęła tyły pochodu i zaatakowała z przodu. Gonitwy po łąkach i chaszczach Poznańskiej Cytadeli trwały przez kilka godzin. Brat wrócił późno w nocy, podekscytowany. Kilka razy dostał pałą po plecach, ale nie dał się schwytać. Jemu się udało, ale kilku jego kolegom niestety nie. (…)

Potem były Międzynarodowe Targi Poznańskie. Dla mnie ostatnie. Praca w pawilonie amerykańskim była niczym niezagrożona. Znali mnie tam i cenili. Jednak otrzymałem informację, że na moją pracę nie chce się zgodzić Dyrektor Generalny Targów. Co mu do tego? Zatrudnia mnie Pawilon Amerykański i w dodatku słono za mnie płaci Targom w dolarach, a nam, pracownikom, dyrekcja MTP dokonuje wypłat w złotówkach – oczywiście po oficjalnym kursie – kilka razy niższym od powszechnie przyjętego. Ale jest też ukłon w stronę zatrudnionych: otrzymują po zniżonej cenie kartę wejściową na Targi. To dopiero przywilej!

(…) Szkoda mi było tej ciekawej pracy; w dodatku ostatni już raz. Nie byłem jednak załamany. Wykombinuję coś innego, pomyślałem. Zacząłem chodzić po pawilonach. Targi zaczynały się za niespełna 2 tygodnie. W kilkunastu miejscach stoiska były już obsadzone. Przechodziłem z pawilonu do pawilonu.

Trzeba było uważać, bo na Targach roiło się od tajniaków. W pewnym momencie zostałem zatrzymany i zapytany, co tu robię. Sytuacja była groźna. Odpowiedziałem po angielsku. Funkcjonariusz zaczął się jąkać, ale przeszedł na niemiecki w którym szło mu trochę lepiej. Powiedziałem, że przyjechałem ze Szwecji. Wtedy on przyprowadził rodowitego Szweda. Ten zrozumiał sytuację i po angielsku poprosił mnie, żebym się nie narażał.

Zakończyłem czym prędzej rozmowę z funkcjonariuszem, zwłaszcza że ten nieufnie mi się przyglądał. Dopiero gdy znalazłem się poza terenem Targów, w pełni zdałem sobie sprawę z grozy sytuacji, w której się znalazłem. Myśli o znalezieniu pracy na Targach jednak nie porzuciłem. Następnego dnia rozpocząłem poszukiwania na nowo. Tym razem szczęście mi dopisało. Na jednym ze stoisk w pawilonie 14 potrzebowali tłumacza-demonstratora. „Problem w tym, że mamy bardzo specjalistyczną aparaturę elektroniczną. Nasza firma może nie jest jeszcze u was znana. Nazywa się… Hewlett-Packard”.

Rok ’68 to nie czasy dzisiejsze, gdzie HP znane jest nawet małemu dziecku. Jednak zdawałem sobie sprawę, że lepiej trafić nie mogłem. Moi menedżerowie byli handlowcami i już po kilku dniach widzieli, że orientuję się w problematyce elektronicznej lepiej od nich. Zaproponowali, bym zaopiekował się stoiskiem, a oni wyjadą do siebie, do Szwajcarii i wrócą po 2 tygodniach, na zakończenie Targów. Zostawili mi zeszyt, w który miałem wpisywać interesantów, a nadto kilka butelek whisky, brandy, koniaku, spore ilości kawy, czekolady i tym podobnych smakołyków. „Dysponuj tym, a w razie potrzeby dzwoń do Genewy” – powiedzieli. Położyli klucze od stoiska na stole i pojechali. Ja zaś codziennie rano stawałem dzielnie w kolejce do kasy biletowej, kupowałem bilet i otwierałem stoisko. Ludzi odwiedzających było sporo, wielu interesowało się najnowszą aparaturą HP.

Pewnego dnia pojawiła się grupa Czechów zwiedzająca Targi. (…) Opowiadali chętnie o wszystkim – od strajków studenckich na Uniwersytecie Karola które się przerodziły w ogólnonarodowe strajki; o wyborze Dubczeka na pierwszego sekretarza. Co pewien czas musiałem ich uciszać, bo mówili zbyt głośno. A oni śmiali się z naszych obaw i ogólnej lękliwości.

Nasze spotkanie trwało dobrą godzinę. Cieszyli się, że mogli opowiedzieć o tym, co się u nich dzieje, a ja, że miałem wiadomości z pierwszej ręki. Życzyliśmy sobie nawzajem powodzenia i pomyślności. Zostawili jeszcze kilka egzemplarzy „Mladej Fronty”. „Poczytajcie – mówili na odchodnym – „i zróbcie u was to samo. To zupełnie inne życie!”

Zbliżał się koniec Targów. Moi menadżerowie przyjechali ze szwajcarską dokładnością, dzień przed zamknięciem. Przywieźli wiele prezentów – różne smakołyki, ubrania, koszule. Byli bardzo zadowoleni z mojej pracy, za co też hojnie mnie wynagrodzili. Moich kolegów z Pawilonu Amerykańskiego często spotykałem. Byli z daleka widoczni w ubraniach specjalnie dla nich uszytych i z dużym znakiem USA. Jak się okazało, to, co ja otrzymałem za swoją pracę, przekraczało wielokrotnie ich zarobki. (…)

Do pracy najlepiej dojeżdżało się rowerem. Jazda wśród pól „wyzłacanych pszenicą, posrebrzanych żytem” dawała posmak wakacji i pozwalała przyjemnie rozpoczynać każdy dzień. Pewnego ranka, jadąc swoją ulubioną trasą, usłyszałem dziwne, odległe dudnienie, jakby dźwięk wielu silników samolotowych. Ale skąd takie odgłosy; co to mogło być? Wchodząc do Instytutu znów usłyszałem coś dziwnego: dźwięki wyższe, zamieniające się w piski i co pewien czas zanikające. Przypominało to szumy i piski ojcowego radia w czasie słuchania Wolnej Europy i Głosu Ameryki. Tutaj źródło owych dźwięków znajdowało się w jednym z pomieszczeń.

Drzwi były otwarte; w środku pełno ludzi. Wszyscy nasłuchiwali najnowszych wiadomości nadawanych przez… Rozgłośnię RWE. A sytuacja była niezwykła i bardzo poważna. Jak się bowiem okazało, wojska Układu Warszawskiego „na zaproszenie rządu i partii wjechały do bratniej Czechosłowacji, by bronić osiągnięć socjalizmu i dać odpór zagrażającej temu krajowi kontrrewolucji”.

Wśród wojsk wkraczających do Czechosłowacji były niestety również wojska polskie. Teraz wyjaśniły się dudnienia nocne i ranne – były to odgłosy wydawane przez przemieszczające się eskadry lotnicze i czołgi. Wszyscy byli przejęci nową sytuacją. Co przyniosą nadchodzące dni? Jaka będzie reakcja Zachodu? Czy Czesi i Słowacy tak łatwo się poddadzą? Jak to wpłynie na kraje sąsiednie? Jedno wydawało się pewne: akcja była przygotowana od dawna i nastąpiła znienacka, siłami znacznie przewyższającymi możliwości obronne małej Czechosłowacji.

W tym dniu nikt nie pracował. Jedynym tematem była sytuacja w Czechosłowacji. Ludzie rozmawiali w mniejszych i większych grupach, wsłuchiwali się w najnowsze wiadomości. Następnego dnia wstałem zmęczony, po nieprzespanej nocy. Męczyły mnie sny, a w nich głównie pytania o rodziców i brata. Chciałem w tej chwili być razem z nimi. Powiedziałem o tym Jackowi. Dobrze mnie rozumiał – to była sytuacja, która skłaniała do pytań o najbliższych. „Wiem, że chciałbyś odwiedzić swój dom, ale żadnego urlopu nie dostaniesz, bo pracujesz zaledwie 3 tygodnie. Profesor na pewno nie wyrazi zgody. Chyba – i tu zawiesił głoś – że dokonasz jakichś zakupów dla Instytutu. W naszej pracowni potrzebujemy akurat dokładnych galwanometrów, które można kupić w Centrali Technicznej w Poznaniu. Idź, przedstaw sprawę profesorowi. Może się uda?”

Ośmielony sugestiami kolegi i przede wszystkim wewnętrznym podszeptem o konieczności wyjazdu, stawiłem się u profesora, przedstawiając mu sprawę. „Panie inżynierze, rozumiem dobrze pana troskę o rodziców, ale przecież dopiero co rozpoczął pan pracę w Instytucie. Nie mogę dać panu wolnego pod żadnym pozorem”. Wtedy wspomniałem o zapotrzebowaniu na aparaturę pomiarową. „A, to co innego – odrzekł profesor. – A w jakiej pracowni potrzebują tych przyrządów?” „W Pracowni Separacji Izotopów”. „A w Poznaniu mają?” „Tak, my się zaopatrujemy w tej Centrali”. „No to niech pan jedzie, i to jak najprędzej! Proszę tylko pamiętać o rachunkach”. Pobiegłem opowiedzieć kolegom, jak się sprawy ułożyły i… już mnie nie było. (…)

Dzwonek i drzwi otwiera Ojciec. Wyglądał nieswojo. „Witaj, Rysiu, a skąd wiedziałeś?” „Co wiedziałem?” „Że masz przyjechać. Przecież dopiero co rozpocząłeś pracę w Lublinie”. „Śniłem o Was. A jest jakiś szczególny powód, że powinienem przyjechać?” W tym momencie w drzwiach kuchennych ukazała się Mama. Oczy miała zapłakane. „Michaś jest obok w pokoju – powiedziała załamującym się głosem. – Najlepiej, jak sobie porozmawiacie”. „Co się dzieje, Michaś?” Jak się okazało, miał w planie wyjazd do Jugosławii i w związku z sytuacją najazdu na Czechosłowację został cofnięty z granicy czeskiej. „Rozumiem, że to przykre dla ciebie, ale dlaczego rodzice są tacy zasmuceni?” „Zorientowali się, że chcę dać nogę na Zachód. Co prawda rozmawiał już z mamą nasz proboszcz, ks. Woźny, który jest zorientowany w sprawie, ale wiesz, jak to jest… Andrzej wyjechał, ty w Lublinie i ja także chcę jechać w świat. To ich tak zmartwiło”. „No tak, nagle zostali zupełnie sami. Ale przecież w obecnej sytuacji wszystko się zmienia; wrócili cię z granicy, więc jesteś w domu”. „Tak, ale mam możliwość przejazdu nie przez Czechy, ale przez Rosję”. „I kiedy masz ten wyjazd?” „Jutro rano”. Bardzo dobrze, że ja się pojawiłem. Pocieszyliśmy rodziców. Michał zasiadł do pianina. Zagrał dawne, lubiane i śpiewane przez nas piosenki. Atmosfera się poprawiła. Ja z bratem gadaliśmy jeszcze przez pół nocy.

Pociąg do Warszawy odjeżdżał o 6 rano. Był pełen. Większość pasażerów byli to przymusowi emigranci do Izraela. Mieli spore bagaże. Jakże odmiennie wyglądał mały plecak mojego brata i podręczne radio hitachi, które dostał za pracę na Targach. Po peronie kręciło się wiele osób. Jakiś znajomy z Politechniki próbował mnie zagadać. Nie miałem na to ochoty. Szkoda mi było tracić ostatnich chwil z bratem. Ale nasza rozmowa też się nie kleiła.

Dla rozweselenia przypomniałem odpowiedź, jakiej udzielił nauczycielce pierwszej klasy szkoły podstawowej, gdy zapytała, kim chciałby być. W odpowiedzi usłyszała: „Cyganem”. „Dlaczego Cyganem?” – zdziwiła się nauczycielka. – „Bo dużo wędrują”. „No dobrze, ale jaki chciałbyś mieć zawód?” – „Z zawodu chciałbym być muzykantem” – brzmiała odpowiedź pierwszoklasisty, który w tym właśnie momencie rozpoczynał swą podróż życia; zaczął realizować swoje dziecięce marzenia. Że wróci po latach jako doktor muzykologii, tego nikt nie przewidywał.

(…) Pociąg ruszył. Jeszcze ostatnie pożegnalne gesty; długie powiewania – jakby z chęcią zatrzymania oddalającego się pociągu. Oczy mi lekko zawilgotniały. Wiedziałem, że nieprędko się zobaczymy. Nie przypuszczałem jednak, że potrwa to aż 10 lat. Z ciężkim sercem schodziłem z peronu poznańskiego dworca.

Objuczony zakupioną w Centrali Technicznej aparaturą potrzebną do badań, wracałem do „swojego” Lublina. Rodzice niestety pozostali sami. Obiecałem, że będę pisał i dzwonił. Zaczął się nowy rok akademicki. Wszędzie pełno studentów. Gwarno wokół – na korytarzach Instytutu i na uliczkach przyległych do obu uniwersytetów.

Na KUL miałem blisko – na drugą stronę ulicy. Na wewnętrznym dziedzińcu roiło się od młodzieży. Poczułem się nieco starszy, zwłaszcza gdy spotkałem swoją grupę z drugiego roku. Trwało to tylko chwilę. Wnet się zaprzyjaźniliśmy. Było nas zaledwie 25 osób, w tym jeden ksiądz i 3 siostry zakonne.

Na korytarzach spotykałem też znanych opozycjonistów: Seweryna Blumsztajna i Barbarę Toruńczyk, którzy zostali relegowani z uczelni warszawskich i jedynie KUL otworzył przed nimi swoje podwoje.

Cały artykuł Ryszarda Piaska pt. „Mój rok 1968” znajduje się na s. 6 i 7 wrześniowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 51/2018, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Cały artykuł Ryszarda Piaska pt. „Mój rok 1968” znajduje się na s. 6 i 7 wrześniowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 51/2018, wnet.webbook.pl.

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Komentarze